Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szyderczy, że pan Granowski doznał dziwnego otrzeźwienia ze swych wzruszeń.
— Tak, mieszkam tutaj na uboczu. Dla ciszy...
— Ciszę musi pan mieć tutaj, Bóg łaskaw, idealną. Pozwalam sobie codzień, wracając ze Salviatino, podkradać bezprawnie cudne zapachy kwiatów pańskiego ogrodu, podpatrywać nieopisane piękno pańskich róż.
— Alboż pan wie, który to ogród? — pytał bogacz, zmieszany tą wiadomością.
— Czyżbym śmiał nie wiedzieć tego? — cedził malarz z bestyalskim półuśmiechem. Do bogacza, jak do źródła! Wiedzą chudopachołkowie sąsiedzi, gdzie siedzi magnat-rodak w tej Fiorenzy. Nie tak wielu przecie na obczyźnie mamy na oku naszych panów, którzy mogą pędzić żywot miększy od runa baranka, żywot Feaków, byśmy, polska hałastra, wiedzieć o tem nie mieli.
— A pan gdzie mieszka? — przerwał magnat.
— Na via Ghibellina... — szepnął malarz niemal ze skruchą, jakby wyznawał sprawkę niezbyt czystą.
— Czemu pan do mnie nigdy nie zaszedł?
— Bałem się przeszkodzić. Pragnąłem, a nie śmiałem...
— Co za facecye!
— Zaglądałem nieraz przez mur, przez kraty bramy żelaznej i cieszyłem się, że panu za tym murem i za tą kratą tak dobrze. To mi sprawiało dziką przyjemność i, jak dotąd, wystarczało.
— Dawno pan już żonaty?
— Od roku, panie.