Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śnica rzucił okiem w to okno i odwrócił krzesło tyłem do widoku.
— Myślałem, że panu taki obraz zrobi przyjemność... — rzekł pan Granowski.
— Nie, — krótko odpalił młody człowiek.
— Znudziło pana, widać, to miasto.
— Czy ja tam wiem... Wszystko mi jedno, gdzie mieszkam. Widziałem już sto tysięcy razy tę wieżę tego Giotta i te tam inne cudeńki. To dla Anglików i Angielek, dla Niemców i Niemek, nie dla mnie. Knajpa Lapi, Giuberosse, Dungamo... Nienawidzę Włochów.
— No, tutaj jesteśmy poza miastem.
— Tak jest.
— Pańska żona dawno już przebywa w sanatoryum?
— Dawno. Jeżeli to zliczyć na liry, to będzie jakieś jezioro, morze, a nawet ocean.
— Ma pan syna, czy córkę?
— Syna do usług.
— Ileż on sobie liczy, jeżeli nie rachować na liry, lecz na dnie?
— Około miesiąca.
— A czy żona pańska z synkiem długo jeszcze tam pozostanie?
— Aż do czasu wy... tego... Gdyby mogła chodzić żwawo, zwialibyśmy, oczywiście, bez tkliwszego pożegnania, ale w tych warunkach, w stanie leżenia i ledwo łażeń... O czemże tu mówić?
— I jakże pan zamierza z tego wybrnąć?
— Wcale nic nie zamierzam. Nawet wybrnąć nie