Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nimi komendę w ten sposób, że otoczyli ze wszech stron starego pana i małą Zosię. Kazano iść. Deszcz nacichł. Świt był już za nawisłemi chmurami. Pociąg stał przed kompletną ruiną jakiejś stacyi kolejowej. Widać było tylko powywalane ściany i roztrącone kominy. To też pan Granowski daremnie na resztkach murów usiłował znaleźć nazwę stacyi. Miejsce było dlań zupełnie obce. Za dworcem ciągnęła się droga, przy której tam i sam stały ocalałe domki, albo czerniały resztki niegdyś chat, spalonych aż do przyciesi. Kazano aresztantom maszerować środkiem szosy, pełnej błota. Trzewiki Zosi nurzały się w kałużach, więc „dziadunio“ wziął ją na ręce i poniósł, otulając płaszczem od wiatru. Pocieszał ją nadzieją dobrego śniadania, które tu gdzieś napewno dostaną, bo pewnie będzie miasto.
— A jakie to będzie miasto? — zapytała.
— Ba! Żebym to wiedział. Jakieś będzie miasto.
Nie tracąc rezonu, spytał sierdzistego kaprala, czy sierżanta, co to będzie za miasto, ale posłyszał jedynie wielce oburkliwą odpowiedź:
Nem tudom.
— To miasto nazywa się Nemtudom... — uświadomił dziadunio ciekawą Zosię.
— A daleko tak będziemy szli do śniadania w tym Nemtudomie?
— E, niedaleko! Ten pan kapral zaraz nas przyprowadzi i będziemy pili przepyszną kawę z bułeczkami.
Jednakże dosyć daleko trzeba było machać do miasta. Pan Granowski ze szczętem przemoczył nogi