Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwytu zjawia się na jego twarzy. „Celina“ — powtarza cicho, kiwając głową... Tak on zna tę czarującą kobietę. Ale w tym domu jej niema. To nie tutaj. To tam. Daleko, daleko, w mieście. Ciężkie nogi w dół schodzą. Spać! Och, usnąć... Na drewnianej pryczy w bramie tego domu. Tam sercu źle. Na ulicy, pod elektryczną lampą. Tam przejmujący chłód z mokrych ogrodów... Olbrzymie, wysmukłe topole toną we mgle. Stoją przed oślepłemi oczyma odurzająco piękne, jakby wieżyce tajemniczego kościoła, zaklętego w tej nocy. Nikogo w ulicach. Nikogo! Nikogo! Wtem kroki. To stary Słowak powrócił. Bezradne jego wyrazy nic już teraz nie mogą wyjaśnić. Chodzą obadwaj wzdłuż pustych ulic. Dzwonią do różnych bram, do wielkich, lśniących, zamkniętych drzwi, łudząc się, że znajdą umiłowaną. Szarpią za dzwonki, targają je z całej siły. Przyciskają krążki dzwonków elektrycznych kwadransami. Nikt nie nadchodzi, nikt nie odpowiada. Śmiertelnie puste, wymarłe miasto. Zjawia się wreszcie wśród tej całonocnej wędrówki od bramy do bramy świadoma myśl: niema w tem mieście takiej ulicy i niema takiego domu. Oszustwem była ta nazwa i oszustwem numer. Niema tutaj Celiny! Kona serce. Ani jednego w czarnych ulicach przechodnia. Ustał i odszedł starzec. Wreszcie ukazuje się ktoś, ciemny wędrowiec, którego twarzy sen nie odkrywa. Słychać tylko głos zimny, donośny i zdecydowany. Ten człowiek także szuka schronienia w tem mieście i nie może znaleźć kąta, ni łoża. We dwu teraz przebiegają ulice, place, podwórza, pola. Dzwonią do wszystkich