Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z niechęcią i niewyraźnie nazwisko swe, jakieś — Szał..., czy Szoł... Mówił dobrze po polsku, ale z wyraźnym odcieniem rosyjskim.
— Czy to pan doktór może dokonywał operacyi wyjęcia żeber i leczenia płuc tego młodzieńca?
— Tak, ja to uskuteczniłem.
— Czuję się w obowiązku podziękowania w imieniu swojem i w imieniu matki zmarłego.
Doktór patrzył w oczy rozmówcy wzrokiem bardzo twardym, spokojnie głuchym. Rzekł z obojętnością:
— Spełniłem obowiązek zawodu i urzędu.
— Obowiązek zawodu i urzędu... — powtórzył pan Granowski, wprawiając wykwintnym ruchem monokl w oko. — W istocie... Jakże pięknym jest zawód lekarza! Wskrzeszać siłę, wlewać w żyły zasoby nowej krwi, powrócić sen na wytrzeźwione źrenice, ażeby organizm, tak niemal z martwych podźwignięty, mógł należycie, poprawnie i w sposób przepisany zawisnąć na szubienicy.
Lekarz uśmiechnął się niepowabnie. Coś żuł w wargach obrośniętych rzadkim zarostem. Nareszcie odrzekł:
— Przecie nie „zawisnął na szubienicy“, jak pan z patosem deklamuje. Wymknął się właśnie ze stryczka.
— Doprawdy? Dziwne, niewiarygodne sądy ludzkie! Muszę z przykrością sprostować, że źle pan konsyliarz postawił dyagnozę tej sprawy. To właśnie stryczek umknął przed tym karkiem.
— Jest to, zapewne, tak podniosłe, że nawet nie próbuję rozumieć, co znaczy.