Przejdź do zawartości

Poemata (Byron)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Gordon Byron
Tytuł Poemata
Pochodzenie Biblioteka Najcelniejszych Utworów Literatury Europejskiej
Redaktor Piotr Chmielowski
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1895
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz zbiorowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLIOTEKA
NAJCELNIEJSZYCH UTWORÓW
LITERATURY EUROPEJSKIÉJ.


Literatura Angielska.


Jerzy Lord Byron.

POEMATA,
poprzedzone wstępem krytycznym
przez
Piotra Chmielowskiego.


WARSZAWA.
WŁASNOŚĆ, NAKŁAD I DRUK S. LEWENTALA.
Nowy-Świat № 41.

1895.
Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 10 Декабря 1894 года.







O przekładach utworów Byrona.

Największy poeta indywidualizmu i podmiotowości, dzisiaj, kiedy powrotna fala znowu te pierwiastki ducha ludzkiego i twórczości artystycznéj podnosi do znaczenia i wpływu, może Byron liczyć na wzmożoną wrażliwość czytelników. Wprawdzie wiele z cech jego artyzmu, wiele z nieokreślonych i mglistych jego pomysłów wobec krytycznego nastroju, jakim dusza spółczesnego czytelnika mimowiednie nawet jest przejęta, obudzi uśmiech już tylko, lecz potężny i oryginalny stan duszy, właściwy wieszczowi albiońskiemu, oddziaływać musi czarująco na tych wszystkich, którzy zadowolnienia w codzienném, powszedniém, szarém życiu znaleźć nie mogą. O naśladownictwo bezpośrednie obecnie obawy już być nie może, więc tém bardziéj staramy się poznać do głębi rodzaj natchnień i sposób ich wyrażenia przez wielkiego indywidualistę. Tém się tłómaczy podejmowanie nowych przekładów dzieł jego, tém się tłómaczą liczne nowe studya nad nim we wszystkich literaturach podejmowane, nie wyłączając i naszéj.
Siedemdziesiąt pięć lat upływa od czasu, kiedy w piśmiennictwie polskiém zauważyć było można pierwsze wyraźniejsze ślady znajomości utworów Byrona, który sławą swą napełniał już wtedy Europę jako autor „Wędrówek Child-Harolda” i całego szeregu powieści poetyckich (tales), wnoszących do poezyi powszechnéj świeże postacie i świeży sposób ich traktowania.
Równocześnie, tego samego roku 1820, w Wilnie i w Warszawie pojawiają się pierwsze przekłady polskie utworów Byrona.
W „Dzienniku wileńskim” (t. I, str. 213—219,311—315) ukazują się „Żale Tassa“, przetłumaczone przez nieznanego nam z nazwiska „ucznia literatury w uniwersytecie wileńskim“, prawdopodobnie zachęconego do téj pracy przez profesora Leona Borowskiego, który jako wielbiciel Tassa, wskazać musiał młodemu studentowi poemacik Byrona, wypowiadającego przez usta poety włoskiego wiarę w nieśmiertelność jego utworów. Przekład poprzedza przedmowa, w któréj tłómacz wynurza swą radość, iż poezya angielska dzięki Walter Scottowi i Byronowi rozproszyła obawy co do wyschnięcia źródła „pięknéj imaginacyi“.
W Warszawie w „Bibliotece romansów, powieści, podróży, biografij, poematów“ wydawanéj przez Wandę Malecką, w pierwszym zaraz tomie ukazują się „Poemata i powieści z dzieł Byrona“, zawierające przekład „Oblężenia Koryntu“ i „Korsarza“, dokonany prozą przez Brunona hr. Kicińskiego, z dodatkiem ułamku „Korsarza“ wierszem przez Dominika Lisieckiego.
Takie były pierwsze zwiastuny zajęcia się u nas poetą angielskim, zwiastuny skromne, nie dające poznać talentu jego w całéj pełni, nie zachwycające urokiem wiersza, jakkolwiek zaznajamiające z nowym nastrojem literackim. Po nich nastąpił cały szereg przekładów, ogłaszanych w Wilnie, Warszawie, Lwowie, szereg nie przerywający się prawie wcale w przeciągu lat siedemdziesięciu. Rozpatrując te przekłady pod względem ilości i jakości, zauważyć można, iż Warszawa dostarczała ich w znaczniejszéj liczbie i to zazwyczaj w wydaniach książkowych, ale tłómacze nie odznaczali się wyższym talentem poetyckim lub choćby tylko rymotwórczym i dlatego nie osięgali rozgłosu i nie wywierali silniejszego wpływu; Lwów dzielił pod tym względem los Warszawy, tylko że o wiele drobniejsze cząstki utworów Byrona w czasopismach mieścił, Wilno zaś, jakkolwiek przez czas dość znaczny edycyj książkowych nie ogłaszało i tylko w „Dzienniku“ głównie tłómaczenia publikowało, wydało przecież tłómaczy, którzy talentem twórczym lub biernym zajaśnieli i najwięcej téż na dalszy rozwój bajronizmu w literaturze i w życiu społeczném oddziałali. Gdzie taki mistrz, jak Mickiewicz zajął się przekładem Byrona (wyjątek z Childe-Harolda, Sen, Euthanasia, potem Giaur), tam wieszcz angielski musiał pociągnąć ku sobie umysły, przedewszystkiém poetów, a potém wszystkich wrażliwych na piękno czytelników. Istotnie spopularyzowanie utworów Byrona w naszym języku zawdzięczamy głównie poetom litewskim — Mickiewiczowi, Odyńcowi i Korsakowi. Ale przypatrzmy się temu bliżéj.
„Dziennik Wileński“ z r. 1822 przyniósł nam przekład dwu sonetów do Genevry, dokonany przez zdolnego wierszopisa w smaku klasycznym, Ignacego Szydłowskiego, który przez czas jakiś jest w tém wydawnictwie głównym przedstawicielem tłómaczeń z Byrona. Jakoż w tymże jeszcze roku daje on przekład „Paryzyny“, oraz „Giaura“ (dokończonego w r. 1823). Książkowe wydanie „Paryzyny“ z dodaniem „Kalmara i Orli“ wyszło w Wilnie r. 1834 (str. 58).
W „Zabawkach wierszem“ Ignacego Kułakowskiego, wydanych w Wilnie r. 1824 znajduje się dość rozwlekle naśladowanie „Paryzyny“, o którém tak się tłómacz wyraża: „Naśladowanie niniejsze już w nierównie większéj połowie wykończoném było wówczas, gdy znany uczonéj powszechności z rymotworskich płodów Ignacy Szydłowski swoje w Dzienniku Wileńskim ogłosił. Praca do tego stopnia doprowadzona, nie zaś chęć bieżenia w zawody z tyle wsławionym poetą, niegdyś nauczycielem moim, była mi jedyną pobudką, żem nie ustał w chęci dokonania raz przedsięwziętego zamiaru. A jeśli łaskawy czytelnik, uwolniwszy to słabe naśladowanie od porównania z oryginałem angielskim, znajdzie w niém jaką przyjemność, będzie to za podjętą pracę największém dla mnie wynagrodzeniem“. Dziś oczywiście szperacz tylko literatury „przyjemności“ owéj doznawać może.
W „Dzienniku Wileńskim“ przekłady z Byrona powracają dopiéro w r. 1827, kiedy jakiś A. R. (może: Adam Rogalski) dał tłómaczenie wiersza p.“t. „Obraz kochanki“. Od r. 1829 zajmuje się Byronem Stanisław Rosołowski. Daje on najprzód w „Dzienniku“ parę wyjątków z Child-Harolda, jako to: „Wspomnienie Ady“, „Pieśń do Inezy“, a następnie kilka drobnych wierszy: „Do oceanu“, „Pożegnanie z żoną“, „Pożegnanie do Maryi“. W następnych latach, kiedy „Dziennik“ przestał wychodzić, pomieszczał Rosołowski od czasu do czasu przekłady swoje w wydawnictwach peryodycznych. I tak w „Noworoczniku litewskim na rok 1831“, znajdujémy wyjątek z IV pieśni Childe-Harolda, a mianowicie strofy: 121—127,130—137, każda w 12 wierszach oddana. W „Zniczu“ na r. 1834 spotykamy następne wiersze Byrona w przekładzie Rosołowskiego: „Koń stepowy“, „Mazeppa“, „Odpowiedź na list“. W „Radegaście“ z r. 1846 jest przekład 9-téj Melodyi hebrajskiéj i parę ustępów z 3-ciéj pieśni Childe-Harolda.
Od roku 1830 rozpoczynają się piękne przekłady Juliana Korsaka, wpadającego wytworną formą i lubiącego zwięzłość wyrażenia. W zbiorze jego „Poezyj“, wydanym w Petersburgu r. 1830, znajduje się osobny dział p. t. „Z lorda Bajrona“. Mieści się tutaj „Więzień Czyllonu“, „Oskar z Alwy“, śpiew Medory z „Korsarza“, oraz cztery liryki: „lf sometimes in the haunts of men“, „O, snatehed away in beauty’s bloom“, „There’s not a joy the world can give like that it takes away“, „I saw thee weep“. Wszystkie te tłómaczenia wraz z oryginalnemi poezyami Korsaka wyszły powtórnie r. 1833 w „Nowym parnasie polskim“. W tymże roku 1833 ogłosił Korsak osobno w Wilnie: „Lara, poemat we dwóch pieśniach z dzieł Lorda Bajrona“ (str. 70), dedykując go „umiejącéj czuć i rozumiéć piękność poezyi Bajrona, ściśle godzącéj wszystkie cnoty domowe, zalety towarzyskie, z ukształceniem uczuciowém, moralném i naukowém Zofii ze Śniadeckich Balińskiéj“. Po śmierci Korsaka w „Bibliotece Warszawskiéj“ z r. 1865 (t. I) wydrukowano jego przekład „Oblężenia Koryntu“.
W roku 1835 ukazały się w jednéj książce w Paryżu dwa poemata Byrona: „Giaur“ w przekładzie Adama Mickiewicza i „Korsarz“ w tłómaczeniu Antoniego Edwarda Odyńca; stały się one najpopularniejszemi, najwięcéj znanemi wśród publiczności naszéj.
Najdawniejsza wzmianka o przekładaniu „Giaura“ przez wielkiego naszego poetę, mieści się w liście Józefa Jeżowskiego do Franciszka Malewskiego pod datą 23 stycznia 1822 r., gdzie czytamy o Mickiewiczu: „Postąpił w języku angielskim, czyta Byrona i nawet wytłómaczył trochę fragmentów Giaura i całe to poema wytłómaczyć zamierza“. Z tegoż samego niewątpliwie czasu pochodzi list poety do Malewskiego, donoszący o témże zajęciu i objaśniający zarazem, w jakim stopniu posiadał wtedy Mickiewicz język angielski: „Po germanomanii nastąpiła brytanomania; cisnąłem się z dykcyonarzem w ręku przez Szekspira, jak bogacz ewangieliczny do nieba przez uszko od igiełki; za to teraz Byron idzie daleko łatwiéj, i już bardzo znacznie postąpiłem. Dżaura zapewne wytłómaczę“. Nie wytłómaczył jednak na razie. Może ukazanie się przekładu Szydłowskiego w „Dzienniku Wileńskim“, może zajęcie się pracami oryginalnemi odwiodło go od zamiaru. Nastąpiła dziesięcioletnia zgórą przerwa. Dopiéro w r. 1832 bawiąc w Dreźnie, wziął się do tłómaczenia nanowo. Odyniec tak przedstawia okoliczności, wśród których się to stało: „Przyrządziłem dobréj herbaty, zapaliłem aż cztery świece i podałem do fajki paczkę hamburskiego wagsztafu Johana Christiana Justusa, którego od wyjazdu z Wilna nie palił, ani nawet nie widział. Wszystko to wprawiło go w tak doskonały humor, że dla dokompletowania przyjemności, leżąc na kanapie, zawołał: No, mów czy czytaj jakiekolwiek wiersze!... Po wielu zatém cudzych wyrecytowałem kilka ustępów z Czcicieli ognia, a następnie z Korsarza, którego właśnie wtedy tłómaczyłem. A propos zapytałem, czy nigdy nie myśli dokończyć tłómaczenia Giaura, które już w Kownie był zaczął? Ale rękopism pozostał w Petersburgu, a on sam odpowiedział, że nawet zapomniał o nim. Szczęściem umiałem na pamięć kilkadziesiąt początkowych wierszy; jemu się téż zaczęły przypominać dalsze. Dla ułatwienia podałem mu oryginał edycyi zwickauskiéj, ten sam, który mi kiedyś podarował w Kownie, mając już wtedy edycyę lepszą, ale z którego właśnie tłómacząc, posadził na nim ogromnego żyda. Ten to żyd, a raczéj wiążące się z nim wspomnienia, o których szła dalsza rozmowa, tak widać rozmarzyły jego wyobraźnię, że... wziął tę książeczkę i poszedł do siebie. Rozchodząc się po północy, widzieliśmy jeszcze przez okno światło w oknach jego i nie omyliliśmy się wnosząc, że musi kropić wiersze, jak się sam zwykle wyrażał. Jakoż do południa nazajutrz było już ich napisanych ze trzysta, po większéj części nowych. Robota zaś szła tak śpiesznie, że przy końcu tygodnia doszedł aż do spowiedzi Kalajora. Ale tu się nagle zatrzymał: bo modląc się raz w kościele, poczuł, jakby się nad nim bania z poezyą rozbiła“. Z listu Odyńca 7 kwietnia 1832 roku do Korsaka możemy oznaczyć datę téj części tłómaczenia i przekonać się, że i „spowiedź Kalajora“ była przynajmniéj zaczęta; pisze bowiem: „Wczoraj spowiedź już zaczął, widzisz więc, że niedaleko końca“. Bądź-co bądź nastąpiła znów przerwa w tłómaczeniu, które ostatecznie dokonane zostało przez Mickiewicza w Paryżu r. 1833 od stycznia — z pauzami — do początków kwietnia, jak świadczą listy poety, gdzie mianowicie czytamy: „Giaura, szelmę i nudnika, skończyłem przepisywać; zjadł mi więcéj miesiąca“. Bohdan Zaleski opowiada, iż gdy księgarz Jełowicki, któremu przekład Giaura był sprzedany, naglił o rękopism, Mickiewicz nie mógł odszukać drezdeńskiego tłómaczenia i „musiał zasiąść nanowo z przykrém uczuciem, że dawniejszy przekład był lepszym“. Kłopot to jednak zapewne był tylko chwilowy; z dochowanych bowiem rękopismów tłómaczenia przekonać się można, że bardzo wiele weszło do wydania Giaura z przekładu drezdeńskiego bez zmiany. Wartość tego przekładu pod względem poetyckim jest niezrównana. Mickiewicz nie trzymał się niewolniczo wyrażeń pierwowzoru, nie tłómaczył wiersza za wierszem, lecz przejąwszy się tonem, siłą i głębią uczucia, właściwościami obrazowania, oddawał te wielkie zalety tokiem właściwym sobie i językowi ojczystemu. W porównaniu z pierwowzorem przekład jest krótszy o wierszy 30; wynikło to wskutek zwięźlejszego stylizowania niektórych ustępów, mianowicie po wierszu 334 opuścił dwa wiersze, a w czterech 611—614 zawarł 14 wierszy oryginału. Pod względem formalnym poeta nasz nie zachowywał zmian długości wiersza, znajdujących się u Byrona, lecz przełożył całość wierszem jedenastozgłoskowym. Objaśnienia do utworu powtórzył za oryginałem, wypuszczając atoli niektóre. Szczegółowy, lubo niezbyt szczęśliwy rozbiór tłómaczenia Giaura w porównaniu z tekstem oryginalnym podał Wiktor Czajewski w „Tygodniku Powszechnym“ r. 1888 w № № 7—23 p. n. „Giaur w Polsce“.
Przekłady Odyńca nie dadzą się porównać pod względem doskonałości z tlómaczeniem Mickiewicza, jakkolwiek uchodzą w naszéj literaturze za najlepsze. Brakowało temu poecie wyższego polotu i siły; te więc miejsca w poematach Byrona, które właściwościami temi w najwyższym stopniu się odznaczają, wyszły dosyć słabo w przekładzie, natomiast ustępy czysto liryczne niezbyt głęboko sięgające w grunt duszy, oraz opowiadania zostały przez Odyńca przełożone szczęśliwie, chociaż nieraz trochę za rozwlekle. I pod względem języka pozwalał sobie tłómacz na pewne dowolności dla rymu. Wogóle jednak mówiąc, potoczystość wiersza, trafność w doborze wyrażeń i zwrotów, wierność jeżeli nie we wszystkich szczegółach, to w ogólnym tonie poezyi stanowią dodatnie strony tych przekładów, ocenionych bardzo pochlebnie przez krytykę i rozpowszechnionych wśród ogółu. Rozpoczął Odyniec od tłómaczenia drobnych lirycznych pieśni z Melodyj hebrajskich, oraz drobnéj cząstki Childe Harolda: „Walka byków w Hiszpanii“; wyszły one r. 1833 w „Nowym parnasie polskim“ w Poznaniu. Potem zabrał się do poematów rozleglejszych i przetłómaczył kolejno: „Korsarza“ (1835, drugie wyd. 1841, trzecie wyd. 1874), „Narzeczoną z Abydos“ (1838 Lipsk, drugie wyd. 1874 w Warszawie), „Niebo i ziemię, drama liryczne“ (1841 Lipsk, drugie wyd. 1874), „Mazeppę“ (1843, Wilno, drugie wyd. 1874).
Z późniejszych tłómaczów Byrona, do téj grupy należących, najważniejszemi są: Michał Budzyński, który pierwszy u nas w całości przełożył „Wędrówki Czaild Harolda“ (Petersburg, 1857, str. 256), — i „Proroctwo Dantego“ (1885, w „Bibliotece Warszawskiéj“); — Michał Chodźko, który dość poetycznie, ale zbyt swobodnie i rozwlekle przetłómaczył „Manfreda“ i „Mazeppę“ (wydane w Paryżu około r. 1860); — Fryderyk Krauze, który po raz drugi dał całość „Pielgrzymek Czajld Harolda“ (w „Kłosach“ r. 1865—1871), po raz pierwszy przetłómaczył „Sardanapala“ (1871 Warszawa) i przełożył kilka Melodyj hebrajskich, p. n. „Kobieta“, „Harfa“, „Płaczcie“, „Pamiątka“, „Smutek“ (w „Kłosach“ 1874); — wreszcie Karol Kruzer, który w 3-cim i 4-tym tomie swoich „Przekładów i rymów własnych“ (Warszawa, 1876) dał tłómaczenie „Paryzyny“, „Lary“, „Kaima“, oraz pomniejszych utworów jako to: „Kalmar i Orla“, „Do Thyrzy“, „Do Maryi — Tułactwo“, „Do Mary“, „Do przyjaciółki“, „Do lady Blessington“ (wraz z „Odpowiedzią lady Blessington“), „Szkic z życia domowego“, „Pożegnanie“, „Do Augusty“, „Czarny Mnich“, śpiew Adeliny z XVII pieśni „Don Juana“, ustęp z „Oblężenia Koryntu“, „Trzydzieści sześć lat“, „Zoe mu sas agapo“, „Prometeusz“, „Zatoka Ambracya“, „Sestos i Abidos“.
Przekłady te, które miejscem wydania swego mają Warszawę, lubo tłómacze z innych stron pochodzili, ułatwiają nam przejście do przekładów dokonanych w Warszawie i wogóle w Królestwie. Po Kicińskim najpierw jako tłómacz Byrona dał się tu poznać Władysław hr. Ostrowski, który w r. 1821 dał przekład „Dziewicy z Abidos“ (drukiem Natana Glücksberga) a w 1830 „Giaura“ (Puławy, w drukarni bibliotecznéj). Wiersz trzynastozgłoskowy, użyty w tém ostatniém tłómaczeniu, ujmuje opowiadaniu bardzo wiele żywości, a brak cieplejszych barw w zwrotach poetyckich przyczynia się do ochłodzenia tego żaru uczuć, jaki bije z pierwotworu; należy je wszakże nazwać staranném, a liczno objaśnienia, jakie Ostrowski dodał od siebie, służą do lepszego uprzytomnienia sobie rysów tego świata wschodniego, z którego treść powieści jest zaczerpnięta.
Równocześnie z Ostrowskim Wanda Malecka, która w swojéj „Bibliotece romansów“ dała poznać Byrona w Warszawie, w XIII jéj tomie pomieściła wybór jego „Powieści“ w tłumaczeniu prozą (1828, str. 196), gdzie się znajdują: „Mazepa, hetman kozaków“, przełożony przez H. Dembińskiego, „Paryzyna“, „Giaur“ i „Upiór“ (fałszywie przypisywany Byronowi), tłómaczony przez samą wydawczynię. Przekłady te nie są wierne w słowach i zwrotach, lecz są jasne i potoczyste; tłómacze bowiem starali się zawiłe i mgliste wyrażenia i napomknienia uczynić zupełnie zrozumiałemi.
Z powodu tych przekładów wypada też zaznaczyć najdawniéjsze opinie, jakie o Byronie w naszem piśmiennictwie krążyły. W „Pamiętniku Warszawskim“ z r. 1821 (zeszyt lutowy) podane zostało „Zdanie Francuzów o lordzie Byronie“. Między innemi mieści się tu wyciąg z artykułu niejakiego Thiesse w „Revue encyclopédique“, oceniającego wady i zalety utworów wieszcza angielskiego. Powiedziawszy, że żaden jeszcze poeta nie odmalował tak jak Byron „posępności duszy, ludzką niesprawiedliwością zakamieniałéj“, za najlepsze wcielenie tego uczucia poczytuje „Korsarza“ i dodaje: „Giaur, Selim w Oblubienicy z Abydos, Harold w poemacie tegoż nazwiska, Mazepa mają uderzające podobieństwo z Korsarzem; są to modyfikacye tegoż samego charakteru. Ledwobyśmy nie śmieli powiedziéć, że lord jest przyjacielem hersztów rozbójniczych, przyjacielem owéj dzikiéj wolności, która żadnego jarzma, nawet samego prawa ścierpiéć nie umié“.
Nie mamy dotąd dostatecznych danych, ażebyśmy mogli opowiedziéć, jak opinia ta była przyjęta w społeczeństwie naszém, czy wielu znalazł Byron obrońców. Prawdopodobnie zapalna młodzież stanęła po stronie namiętnego rzecznika wolności, gdy starsi i doświadczeńsi poczytywali go za szaleńca. Nawet łagodny i wyrozumiały Kazimierz Brodziński w przedmowie do swego przekładu Pieśni ludowych słowiańskich (1826), występował przeciwko zgubnemu wpływowi Byrona, mówiąc: „Czucie zwraca się jedynie do tęsknoty za wiekiem młodzieńczym, który poetyczny entuzyasta zmarnowawszy, zdaje się prawie nie wiedzieć, na co dalsze życie się przyda. Ten duch poezyi dzisiejszéj, który od Byrona do Francyi nawet się zakradł, ani jest obrazem naturalnego stanu społeczeństwa, ani téż dążeniem ku niemu.“ Za Szafarzykiem powtarza Brodziński nazwanie tych modnych tworów „parnaskiemi wulkanami,“ które „nas swym blaskiem i hukiem ćmią i głuszą, ale w końcu popiołem tylko zasypują.“ Jeszcze silniéj niechęć tę do bajronizmu wyraził Brodziński w rozprawie „O krytyce“ (1830), gdzie między innemi powiada: „Z innéj strony podoba się nadzwyczajność, nie w naturze, ale za naturę posunięta, wrażenia okropne, które tylko zepsutą i dziecinną imaginacyę zajmują, ale ze zdrowém czuciem nic nie mają spólnego. Kiedy bóstwo starożytnych poetów, oraz bóstwo światła, Apollo zniknął z pięknym swoim orszakiem, czyż go może nie zastępuje ów zły duch zwodziciel, który i słabsze umysły na szczyty gór prowadzi i zawrotu głowy nabawia? Istotnie, od Byrona począwszy, natchnienia częściéj prowadzą poetów do piekieł, między duchy złowrogie, upiorów, jaskinie łotrów, aniżeli ku jasnym, niebieskim krainom, ku niewinnym aniołom, albo ideałom wzniosłych charakterów w dziejach przeszłości. Nowe i mniemane giganty nie mogąc nieba dosięgnąć, rzucają się w przepaści, unikając światła, walczą przeciw porządkowi natury. Ta jest cecha wielu nowoczesnych we Francyi poetów i u nas poczęła się zjawiać obok pięknych nowych utworów. Jestto rozpacz rzucająca się do ostateczności, nowa maniera i rutyna!“[1] Najszerzéj rozwiódł się Brodziński o Byronie w rozprawie „O egzaltacyi i entuzyazmie,“ podając jego charakterystykę i oceniając wpływ jego na umysły zapalne. „W naszych czasach — powiada — zjawił się nadzwyczajny gieniusz — Bajron, który tak jest reprezentantem wieku, jak swojego był niegdyś Szekspir. Ten całą mocą swojego gieniuszu przejął się nawskroś swoim wiekiem, którego stronę wynaturzoną najnaturalniéj malował, i to wynaturzenie, zdaniem mojem, czuł może najmocniéj... Szekspir jest największym malarzem wyszłych z natury charakterów, Bajron zaś — najdzielniejszym obrazem namiętności wieku naszego, unudzeniem lub szperaniem rozumu budzonéj. Jak tamten przyjmował na siebie wszystkie kolory i ku podziwieniu każdego serce roztwierał, tak ten wszystkiemu jeden i swój własny nadawał kolor i drażnieniami rozbolałe własne swe serce pragnął wywnętrzać: jest bez wyjątku we wszystkich swoich utworach tylko lirycznym poetą. Bajron czyni smutniejsze wrażenie niż Szekspir, bo gdy ten szuka złego i boleści tylko w sercu ludzkiém, on widzi złe w całym świecie, w tém i przyszłém życiu, nie już czyściec tylko, lecz piekło samo upatruje. Pędzlem najwięcéj poetycznym zaciera wszelką poezyę tego i przyszłego świata. W owéj nieśmiertelności i nieskończoności samę tylko nicość pokazuje i chciałby, żeby człowiek do niczego nie przywiązany, niczemu nie ufający, wokoło boleścią i nicością zagrożony, sam w sobie piekło wzniecił i w niém się strawił. Nie Wirgiliusz, jak Dantemu, nie muza, jak wszystkim poetom, ale zły duch otwiera mu równie, jak jego Kainowi, i serce ludzkie i wiaty nadziemskie, kryjąc we wszystkiém rządzącego Boga. Nadto, umiał słabościom ludzkim nadać nie tylko powab, ale i pewny pozór wyższości, któréj źródłem i celem jest tylko namiętność w sobie ograniczająca człowieka i z sobą samym kłócąca. Wystąpił na scenę jakby duch przepowiedziany, wśród umysłów przez p. Staël i Schleglów przygotowanych, po wypadkach, które nicością wielkości ludzkiéj wszystkie umysły przejęły i do dumania skłoniły. Zagadką napół odsłonionych tajemnic nęcił ciekawość samą dam we Francyi. Dla największéj części czytelników, widzialną muzą jego była miłość nieszczęśliwa i dama jakowaś, która go intrygami dręczyła; dla innych był istotnie wielki człowiek, ale chcący dopiero swoję wielkość odgadnąć i osięgnąć, którym władało przynajmniéj namiętne uczucie sprawiedliwości. Bajron z tak delikatném i szlachetném skądinąd czuciem, wystawia razem upadłego i szukającego swojéj ojczyzny anioła. Gdyby czas dozwolił mu był przeżyć burze serdeczne, duch greckiego pokoju i wyższe pojęcie chrześcijaństwa, co oboje tak cenił, że za nie życie poświęcił, byłby go wyniósł uroczyście nad burze serca i wątpliwości rozumu, krążyłby jak orzeł równym lotem w krainie światła, jak nad przepaściami ziemskiemi.“ Oddając atoli słuszne według swego mniemania pochwały Byronowi, potępia stanowczo jego naśladowców. „Jak Szekspir w swoim wieku — powiada on — tak Bajron sam tylko mógł być takim, jakim był, poetą. Próżno usiłuje każdy trafić jego drogą do celu. Od niego poczęli młodzi poeci gwałcić swoje pogodne uczucia, nosić w sercu, sami nie wiedzą, jakie tajemnice i gorzko marzyć, szukać tego, co właśnie w pełności mają. Niknie w nich poetyczna naiwność, wiosnę życia szpecą nie naturalnie, ale od zarazy pożółkłym liściem jesiennym; miasto tkliwego udziału ze światem, który ich nęci do siebie, kłócą się z nim, wyszukują starannie, aby tęsknić do czegoś, rozbierają swoje uczucia, jak bohaterowie sceny francuskiéj swe położenia, i w przeciwieństwie z własną naturą poezję chcą znaleźć. Inni same dary przyrodzone marnują w nieładzie i rozrzutności.“[2]
Ostrzeżenia takie jednak skutkować nie mogły; prąd zbyt był silny, ażeby mu nie miały uledz umysły wrażliwe i entuzyastyczne; zarówno w życiu samém, jak i w literaturze usposobienia bajroniczne coraz liczniejszych miały przedstawicieli. Przekłady utworów Byrona nie tylko nie ustawały, ale się zwiększały. W Warszawie po roku 1830 głównemi tłómaczami okazują się: Antoni Czajkowski, który przetłómaczył „Beppa“ i ogłosił go przy swoich Poezyach w r. 1845, a oprócz tego przełożył całego „Don Juana“, lecz urywki tylko drukował w „Dzienniku Warszawskim“ 1856 r.; — Ignacy Barankiewicz, który pomieścił przekład „Paryzyny“, oraz ustępy w „Don Juana“ i „Mazepy“ w „Bibliotece Warszawskiéj“ roku 1843, a z „Giaura“ w „Pielgrzymie“ 1844; — Józef Paszkowski, który w „Poezyach“ swoich (1842, Warszawa) dał tłumaczenie „Manfreda“ i „Kaina“; — Antoni Zawadzki, który w r. 1845 wydał w Warszawie „Niektóre poemata lorda Byrona“ (str. 392), gdzie się znajdują: „Żale Tassa“, tragiedya „Werner czyli dziedzictwo“, „Narzeczona z Abydos,“ oraz „Wyspa, czyli Chrystyan i jego towarzysze;“ — wreszcie Wojciech z Boguchwałowic, który w „Radomianinie“ (r. 1848) dał przekład „Dziewicy z Abydos.“
Z tegoż czasu pochodzą obszerniejsze artykuły poświęcone Byronowi. Jeden z nich napisała ze stanowiska katolickiego, ale z gorącém uznaniem dla talentu i szlachetnéj duszy poety Eleonora Ziemięcka i pomieściła go w dwu rocznikach swego „Pielgrzyma“ 1842 i 1843. Drugi nakreślił Emilian Rzewuski i wydał go r. 1847 w swoich „Studyach filozoficzno-literackich“ p. t. „Lord Byron wobec wieku“ (str. 95—116), robiąc kilka trafnych spostrzeżeń, o ile oryginalnych, trudno określić wobec ogromu literatury, traktującéj o wielkim poecie.
Po kilkunastoletniéj przerwie pojawiają się znowu w Warszawie przekłady Byrona i to dające rzeczy całkiem nowe, nigdy przedtém nie przełożone w całości, lub nawet zgoła piórem tłómaczów nie dotknięte. Są to „Don Juan“ w prześliczném tłómaczeniu Edwarda Porębowicza (1885) i „Dwie tragiedye historyczne — Marino Foliero i Dwaj Foscarowie“ w przekładzie Feliksa Jezierskiego (1888).
Przéjdźmy teraz do tłómaczeń galicyjskich. Tutaj najpierwszym tłómaczem był bardzo ruchliwy swojego czasu literat, Stanisław Jaszowski; on to w „Rozmaitościach lwowskich“ pomieścił r. 1821 urywek z „Childe Harolda“, w 1824: „Śpiew korsarzy“, w 1826: „Mazeppę“. Obok niego staje Feliks Chlibkiewicz, który w tychże Rozmaitościach drukował r. 1825 wyjątki z „Mazeppy“, a w 1836 „Pieśni Jerozolimskie“. Prócz tego drobne poezye tłómaczyli; J. P. Tetmajer, August Bielowski („Wiersz do Janty“ w Dzienniku mód 1840), Apolinary Huppen, Celestyn Wiktorowicz (wyjątek z pieśni IV Childe Harolda w „Lwowianinie“ 1842) i inni. Najznakomitszemi jednak pracownikami na tém polu byli Wiktor hr. Baworowski, który przetłómaczył całą „Pielgrzymkę Czajlda Harolda“, z któréj ogłosił dwie pieśni (Lwów 1856) i całość „Don Juana“, z któréj ogłosił cztery pieśni (1863—1879), oraz Adam Pajgert, który dał nowe a ładne tłómaczenie „Wyspy“ (1859, Kraków), nowy a wyborny przekład „Kaina“ (1868), kilka Melodyj hebrajskich, hymn z „Don Juana“ i t. p.
Z pomiędzy tłómaczów wielkopolskich wymieniam: Edmunda Stanisława Bojanowskiego, który przełożył „Manfreda“ (1835, Wrocław), Frańciszka Dzierżykraj Morawskiego, który dał tłómaczenie „Pięciu poematów“ (1853, Leszno) t. j. „Manfreda“, „Mazeppy“, „Oblężenia Koryntu“, „Paryzyny“ i „Więźnia Czyllonu“, wreszcie H. Feldmanowskiego, który w swoich „Drobnostkach poetycznych“ (1861, Poznań) pomieścił przekład kilku drobniejszych liryk.
Do studyów gruntowniejszych nad twórczością Byrona zabrano się u nas dopiéro w ostatnich 20 latach. Przyswojono najprzód literaturze naszéj poglądy obcych pisarzy na ten przedmiot: Hipolita Taine’a („Lord Byron“ 1872) i Józefa Brandesa, („Główne prądy literatury XIX wieku“ 1881); następnie zaś wzięto się do prac samoistnych. Niezmiernie to trudno było po tylu dziełach znakomitych w obcém piśmiennictwie pokusić się o wyrobienie sobie oryginalnego sądu o Byronie, jako o człowieku i jako o poecie, a jednak okazało się to do pewnego przynajmniéj stopnia rzeczą możliwą. Trzy mamy dotychczas studya prawdziwe, poświęcone téj sprawie, a oparte na gruntownéj znajomości materyału i na krytyczném jego ocenieniu.
Pierwsze z nich napisał Włodzimierz Spasowicz p. t. „Byron i niektórzy jego poprzednicy“. Pomieścił je najprzód w Ateneum r. 1884, a następnie przedrukował w zbiorowém wydaniu „Pism“ swoich (1892, tom II, str. 67—201). Autor z właściwą sobie bystrością i rzutkością umysłu roztrząsnąwszy główniejsze poglądy krytyków europejskich na charakter i twórczość Byrona, a opierając się zarówno na materyałach biograficznych, jak i na zgłębieniu pism poety starał się okazać, że wieszcz angielski nie był ani takim szatanem, za jakiego ogłosiła go konserwatywna część inteligencyi, ani téż takim wolnym od wszelkiéj skazy bohaterem, za jakiego mieli go zakochani w nim romantycy, którzy za jego przykładem próbowali bajronizować nie tylko w poezyi, ale i w życiu. Wielbiąc jego gieniusz poetycki, nie przyznaje mu przecież wysokiego wzlotu w krainie zagadnień filozoficznych, gdy np. rozbierając „Kaina“ zarzuca poecie, iż jego stosunek do opowiadania zawartego w pierwszych rozdziałach Księgi Rodzaju, nie jest stosunkiem „dojrzałego myśliciela, który wié, że mą do czynienia z mitem, ale stosunkiem dziecka, który przyjmuje fakt na wiarę, ale zarzuca nauczyciela żenującemi pytaniami: jakiż Bozia niedobry, że wypędził z raju za jabłko! dlaczego wypędził, czy że jabłko było złe, czy że było jedzenie zakazane?...“ Pod względem charakteru, Spasowicz uwydatnia w Byronie serce „nie tylko dobre, ale złote, współczujące każdemu, niezmiernie litościwe“, a przytém „wielkie, odważne, szlachetne“, a daléj obok „gorzkiego pessynizmu“ — „heroiczny pochop do walki ze złém w świecie i życiu“, co tłómaczy zetknięciem się gwałtownego temperamentu z miękkiém sercem. Poddaje natomiast surowéj, a niezupełnie słusznéj krytyce dążności polityczne Byrona, nazywając go poprostu warchołem. „Tém warcholstwem — powiada Spasowicz — zaważył mocno na szali dziejowych wypadków europejskich, dał poparcie greckiemu ruchowi i należy bezwarunkowo do wskrzesicieli narodowości włoskiéj; był swojego rodzaju Tyrteuszem europejskim, nawołującym do czynu w godzinę strasznego wyczerpania sił i znużenia, ale zarazem przyuczył ludzi do krzywych sądów, do zdyskredytowania samegoż liberalizmu w polityce“. Historya inne, o ile wiem, wykryła przyczyny tego zdyskredytowania, mniéj poetyczne, mniéj uczuciowe, lecz o wiele realniejsze. Poczytując „Don Juana“ za najdoskonalszy pod względem artystycznym utwór Byrona, dostrzega w nim, że „autor, jako człowiek, zepsuł się i przerdzewiał w duszy i charakterze, że stał się mniéj godnym szacunku“ — dlaczego, nie wyjaśnia dokładniéj Spasowicz, gdyż szczegółowego rozbioru „Don Juana“ w swéj pracy nie podał.
Drugie studyum zawdzięczamy Maryanowi Zdziechowskiemu. Wyszło ono w Krakowie r. 1894 p. t. „Byron i jego wiek, studya porównawczo-literackie“ (str. 447). Sam Byron zajmuje tu str. 26—156, resztę dzieła wypełniają spółcześni Byronowi poeci oraz ci, którzy pod jego wychowali się wpływem. Zdziechowski nazywa Byrona „poetą buntu“, a wypowiadając zdanie krytyczne o wszystkich główniejszych dziełach jego, stara się go wystawić pod względem charakteru i usposobienia moralnego ze strony jaknajpochlebniéjszéj. Poeta ten „był gotów do największych poświęceń, ale nie znosił najlżejszego jarzma; wolny, jak ptak, bujał ponad siecią wymagań życia społecznego, a wolność kochał tak namiętnie, że przy lada sposobności mógł go opanować wstręt do tych najbliższych osób, od których czuł się w czemkolwiekbądź zależnym. Kolizya żądz idealnych z tym tak oryginalnym egoizmem charakteryzuje poezyę Byrona. Jeszcze Goethe zauważył, że pod powłoką pogardy i nienawiści kryła się w duszy poety gorąca miłość ludzi; uwagę tę powtórzyło za nim wielu innych, ale zapomniano dodać, że poeta nienawidził świata nie dlatego tylko, że nie odpowiadał jego ideałowi, ale dlatego, że istniał, że krępował przez to wybujałe pragnienia ducha, nieskończone porywy i tęsknoty Manfredów i Kainów. Stąd ta dzika żądza niszczenia, którą Taine wynalazł w Byronie, ale żądza pozorna raczéj niż rzeczywista, przytłumiały ją bowiem nie tylko popędy czułego serca, ale i zmysł praktyczny, który uczył poetę, że szlachetniéj jest, choć trudniéj, poprawiać i budować, niźli wywracać i tępić. Dzięki temu, kult bohaterstwa i poświęcenia zagasił te popędy niszczycielskie, które dopiéro w następstwie miały odezwać się i wybuchnąć u kilku bajronistów“ (str. 49). Udowodnieniu tego zasadniczego poglądu poświęca Zdziechowski resztę swéj pracy, czasami bardzo trafnie posługując się argumentami, czasami zbyt wielką przywiązując wagę do drobnych okoliczności lub do pewnych zwrotów myśli poety. W zakończeniu streszczając swoje wywody, twierdzi, że negacya byronowska, popędy buntownicze i niszczycielskie i rozdarcie wewnętrzne „płynęły z gorącéj, a daremnéj, żądzy prawdy i sprawiedliwości, z rozpaczy, w którą wpadał, nie umiejąc pogodzić istnienia Ojca Niebieskiego z istnieniem złego na świecie“. Rozpaczy téj chciał ulżyć poeta „nawołując do walki ze złém, piętnując obłudę w stosunkach towarzyskich, społecznych i politycznych, potępiając namiętnie politykę ówczesnych rządów europejskich. Ale daléj sięgnąć myślą nie starał się, czując bezsilność swoję wobec sprzeczności pomiędzy ideałem a rzeczywistością; określonego i ścisłego poglądu na świat nie wyrobił sobie nigdy. Jednak właśnie w téj niewyraźności ideałów, połączonéj z potęgą natchnienia w walce ze złém tkwiła tajemnica uroku Byrona na otoczenie i na wiek; w epoce bowiem rozbitych usiłowań, poeta z wyrobionemi poglądami nie zdołałby nigdy poruszyć takiéj masy umysłów“ (str. 155—6).
Piękna praca Zdziechowskiego ukazała się równocześnie z pracą Cezarego Jellenty p. t. „Ideał wszechludzki w poezyi XIX wieku“, ale ponieważ studyum tego nie znam dokładniéj, poprzestać muszę na téj bibliograficznéj notatce.


W wydaniu obecném „Poematów“ Byrona zużytkowane zostały wszystkie znakomite lub przynajmniéj dobre ich przekłady: Giaur — Mickiewicza; Korsarz, Narzeczona z Abydos — Odyńca; Lara — Korsaka; Oblężenie Koryntu, Paryzyna, Więzień Czyllonu, Mazeppa — Morawskiego; Wyspa — Adama Pajgerta; Beppo — Czajkowskiego. Dwa jedynie tłómaczenia ukazują się tutaj po raz pierwszy: Wędrówki Childe-Harolda i Melodye hebrajskie. Wprawdzie posiadamy już dwa całkowite przekłady Wędrówek — Michała Budzyńskiego i Fryderyka Krauzego, ale niepodobna mi było zdecydować się na ich przedruk, choćby nie z innych powodów (których zresztą nie braknie), to z tego, iż tłómacze nie zachowali formy oryginału, trudnéj, 9-wierszowéj zwrotki Spencerowskiéj. Nie hołdując krańcowym teoryom, trzeba jednak stwierdzić, że forma stanowi co najmniéj połowę dzieła poetyckiego, a w téj formie budowa wiersza i zwrotki odgrywa rolę nadzwyczaj ważną. Należało więc koniecznie postarać się o nowy przekład; dokonał go Jan Kasprowicz, który umiejętnością przejmowania się tonem i nastrojem poetów obcych wybitnie się odznaczył. W pracę swoję włożył i talent znakomity i staranność wielką. Teraz możemy się pochlubić, iż posiadamy wyborny przekład Childe Harolda.
Co do Melodyj hebrajskich, to możnaby było ułożyć z różnych przekładów już drukowanych[3] jaką-taką całość, ale zawszeby w niéj znać było różnice w sposobie oddania oryginału. Zamiast takiéj klejonki, wolałem dać jednolitą nową próbę przekładu, zwłaszcza, że go się podjął tak subtelny artysta, i tak gorąco odczuwający poeta, jak tłómacz „Luzyad,“ znanych czytelnikom „Biblioteki,“ Adam M-ski.
Oddając pod sąd krytyki i publiczności „Poemata“ Byrona w polskiéj szacie, mam to wewnętrzne zadowolenie, że się one do pogłębienia znajomości naszéj poetów obcych i zwiększenia sumy rozkoszy estetycznych przyczynić mogą.

Piotr Chmielowski.






WĘDRÓWKI CHILDE HAROLDA.


WĘDRÓWKI RYCERZA HAROLDA.
ROMANCA.
Przełożył z oryginału
Jan Kasprowicz.
L’univers est une espèce de livre, dont on n’a lu que la première page quand on n’a vu que son pays. J’en ai feuilleté un assez grand nombre, que j’ai trouvé également mauvaises. Cet examen ne m’a point été infructueux. Je haïssais ma patrie. Toutes les impertinences des peuples divers, parmi lesquels j’ai vécu, m’ont reconcilié avec elle. Quand je n’aurais tiré d’autre bénéfice de mes voyages que celui — là je n’en regretterais ni les frais ni les fatigues.
Le Cosmopolite.[4]
PRZEDMOWA
(do pierwszéj i drugiéj pieśni).

Poemat poniższy napisany był po większéj części śród tyvb krajobrazów, które usiłuje przedstawić. Rozpoczęty był w Albanii; ustępy, traktujące o Hiszpanii i Portugalii, są wypływem spostrzeżeń, poczynionych przez autora o tych krajach. Tyle co do dokładności opisów. Tłem obrazów, które próbowałem nakreślić, są: Hiszpania, Portugalia, Akarnania i Grecya. Tutaj — jak na teraz — poemat się urywa; od przyjęcia jego będzie zależało, czy autor będzie miał odwagę poprowadzić czytelników swoich do stolicy wschodu, przez Jonię i Frygię; dwie niniejsze pieśni mają jedynie cechę doświadczalną.
Wprowadziłem osobę wymyśloną dlatego, ażeby pomiędzy poszczególnemi częściami poematu zaprowadzić jakiś związek; pomimo to, poemat nie rości sobie żadnéj do jednolitości pretensyi. Przyjaciele moi, do których zdania wielką przywiązuję wartość, podsunęli mi tę myśl, że może się wydawać, jakobym jakąś rzeczywistą przedstawił tutaj osobę: — proszę raz na zawsze, aby mniemania tego zaniechano. — Harold jest dzieckiem wyobraźni, stworzoném w celu, który powyżéj wyłuszczyłem. W niektórych nic nie znaczących szczegółach i to jedynie dotyczących miejscowości mógłby się znaléźć powód do podobnego przypuszczenia, w rdzeniu rzeczy atoli, spodziewam się, niéma żadnego.
Nie potrzeba, zdaje się, dodawać, że nazwiska „Childe“, tak samo jak to widzimy w „Childe Waters“, „Childe Childers“ etc, użyto dlatego jedynie, że odpowiada ono zastosowanéj przezemnie staréj budowie wiersza. „Dobra noc“ na początku pierwszéj pieśni powstała dzięki „Dobréj nocy“ lorda Maxwella w „Pieśniach Minstrelów“, wydanych przez Scotta.
W pierwszéj części, zajmującéj się Półwyspem (pirenejskim) zechce może ktoś znaléźć pewne podobieństwo z rozmaitemi w Hiszpanii ogłoszonemi poematami; z wyjątkiem atoli kilku stanc końcowych, cały utwór napisany był w Lewancie.
Stanca Spencerowska, zastosowana przez jednego z najpoczytniejszych poetów naszych, dopuszcza wszelkie urozmaicenia. Dr. Beattie następującą wypowiada w téj mierze uwagę: „Przed niedawnym czasem rozpocząłem poemat w stylu Spencera z użyciem jego stancy, w któréj zamierzam poetyckim skłonnościom moim popuścić cugli, być, stosownie do humoru, wesołym lub patetycznym, opisowym lub sentymentalnym, czułym lub satyrycznym; miara bowiem jakiéj użyłem pozwala, jeżeli się nie mylę, na wszelkie te rodzaje twórczości.“[5]
Umocniony tą powagą oraz przykładem kilku największych poetów włoskich w mém zapatrywaniu, nie będę bronił zamiaru urozmaiconego sposobu wyrażania się w następującym utworze; jeżeli nie będzie miał powodzenia, to winę trzeba będzie przypisać raczéj wykonaniu, aniżeli metodzie uświęconéj praktyką Aryosta, Thomsona i Beattie’go.

Londyn, to lutym 1812.



Dodatek do przedmowy.

Czekałem, aż wszystkie nasze czasopisma wydzielą swą zwykłą porcyę krytyki. Sprawiedliwości ich sądu nie mam, ogólnie biorąc, nic do zarzucenia; źle byłoby ze mną, gdybym nie umiał najmniejszéj znieść nagany; pisma te, być może, im mniéj były łagodne, tém więcéj były szczere. Składając więc wszystkim razem i każdemu z osobna jak najserdeczniejsze za ich bezstronność podziękowanie, pozwolę sobie tylko co do jednego uczynić uwagę.
Śród wielu sprawiedliwych zarzutów, uczynionych bezbarwnemu charakterowi „błędnego Rycerza“ (co do którego twierdzę wbrew przeciwnym mniemaniom, że jest osobistością urojoną), przytoczono i ten, że pominąwszy anachronizm, nie ma on w sobie nic rycerskiego, ponieważ czasy rycerzy były czasami miłości, honoru i t. d. Tymczasem działo się tak, że owe dawne dobre czasy, kiedy to kwitł „l’amour du bon vieux tems, l’amonr antique“, były ze wszystkich wieków możliwie najgorszemi. Ci, którzy pod tym względem mają jakiekolwiek wątpliwości, niech sobie przeczytają Sainte-Palayea, a w szczególności tom II str. 69[6]. Śluby rycerskie tak samo nie były dotrzymywane jak wszelkie inne, a pieśni trubadurów nie były przyzwoitsze i z pewnością nie wytworniejsze od Owidyuszowych.
Owe „Cours d’amour, parlemens d’amour ou de courtesie et de gentillesse“ miały więcéj do czynienia z miłością, aniżeli z dwornością lub rycerskością. Zajrzyj w téj saméj sprawie do Rolanda oraz Sainte-Palaye’a. Można wielce niemiłéj osobistości „Rycerza Harolda“ czynić jakiekolwiekbądź zarzuty, był on jednak co do przymiotów swoich zupełnie rycerskim — „nie służalcem, ale templaryuszem.“ Bądź jak bądź, obawiam się, że Tristram i Lancelot nie byli lepszemi aniżeli się należało; pomimo to, były to osobistości poetyckie, prawdziwi rycerze „sans peur“, choć nie „sans reproche.“ Jeżeli historya utworzenia orderu „Podwiązki“ nie jest bajką, to rycerze tego orderu nosili niejeden wiek podwiązkę obojętnéj pamięci hrabiny Salisbury. Tyle o rycerstwie. Burke nie potrzebował rzeczywiście żałować, że czasy te (rycerstwa) minęły, jakkolwiek Marya Antonina była tak samo dziewiczą, jak przeważna część tych, w których cześć łamano oszczepy i z konia zrzucano rycerzy.
Od czasów Bayarda aż do dni Józefa Banksa (najniepokalańszego i najsławniejszego z rycerzy zarówno dawnych jak i dzisiejszych czasów), mało w téj mierze było wyjątków; spodziewam się téż, że po jakiém takiém zbadaniu rzeczy, nie będziemy wcale tych dziwacznych szopek średniowiecznych żałowali.
Rycerz Harold niech sobie już zostanie takim, jakim jest; byłoby przyjemniéj, a z pewnością łatwiéj milszy skreślić charakter. Mogłem był łatwo zamalować jego błędy, mogłem był kazać mu więcéj działać, a mniéj mówić, nie miał on atoli być wzorem, lecz miał tylko pokazać, jak wczesne zepsucie serca i obyczajów sprowadza przesyt co do rozkoszy dawnych, sprawiając co do nowych, że człek się na nich zawodzi; miał pokazać, że nawet piękności przyrody oraz bodźce pracy (z wyjątkiem żądzy sławy, téj najsilniejszéj ze wszystkich pobudek) na umysł tak złożony albo raczéj wykrzywiony, żadnego nie wywierają skutku. Gdybym był poemat swój ciągnął daléj, charakter ten przy końcu byłby się był pogłębił; stosownie bowiem do zarysu, jaki sobie nakreśliłem, a który chciałem wypełnić, szkic mój miał być nowożytnym Tymonem[7], a może poetycznym Zeluco[8].

Londyn, 1813.





PIEŚŃ I.

Do Janthe’y.[9]

Nie w onych strefach, które-m przewędrował,
Choć piękność długo znano tam jedynie,
Nie w snach, gdzie często przede mną się snował
Urok obrazów, który — ze snem ginie,
W prawdy-m cię ujrzał czy rojeń godzinie:
Płonnym téż trudem moja chęć się zowie,
Skreślić blask zmienny, co z twych kształtów płynie —
Kto ciebie widział, cóż się z słów mych dowie,
A tym, co nie widzieli, czyż twój czar wysłowię?

∗             ∗

Obyś została, czém jesteś, do końca,
Spełniając wiosny swojéj przyrzeczenia:
Piękna na ciele, w sercu swem gorąca,
Obraz Miłości, choć bez uskrzydlenia,
Czystsza, niż wszelkie nadziei marzenia!
A ta, co kwiat twéj młodości swą własną
Hoduje ręką, będzie, bezwątpienia,
Widziała w tobie lat swych tęczę jasną,
Przy któréj blaskach świętych wszystkie troski gasną!

∗             ∗

O młoda Peri[10] Zachodu! Jak błogo,
Że dwakroć liczę tyle lat, co twoje:
Oczy, miłością nie wzruszone, mogą
Spokojnie patrzéć w twych powabów zdroje:
Przekwitu twego ujrzéć się nie boję,
A że się wszystkie młode serca krwawią,
Téj doli serce już nie zazna moje,
Jaką śród godzin najgorętszych sprawią
Twe oczy tym, co dla nich z podziwem się stawią.

∗             ∗

Ten wzrok twój dziki, jak go ma gazela,
To śmiało lśniący, to cudnie trwożliwy,
Albo zwycięża, albo onieśmiela:
Pieśń tę niech jego blask przeniknie żywy!
O jakże byłby duch mój nieszczęśliwy,
Gdyby-ć chciał więcej być niż przyjacielem:
Niechaj cię tylko nie ogarną dziwy,
Że tobie składam pieśń z takiém weselem,
Lecz w wieńcu tym bądź lilji niezrównanej zielem.

∗             ∗

Tak w strofy moje twe się imię wprzędzie.
Blaskiem ócz Janthy „Harold“ ten był zlany,
Zanim zajrzeli doń łagodni sędzię:
Blask ten ostatni ma być zapomniany!...
Po długich latach ten hołd ci oddany,
Oby przyciągnął twe urocze dłonie
Do mojéj lutni, w cześć twą rozśpiewanéj —
Takiéj pamięci żądzą pierś ma płonie:
Choć jest to nad nadzieje, przyjaźnią się bronię!...


I.

Muzo, co z nieba, jak Grecy mniemali,
Wzięłaś swą postać lub téż z tchnień pieśniarzy:
Brzęk lir dzisiejszyzh gdy cię wstydem pali,
Spłaszać cię z gór twych moja się nie waży,
Choć i ja-m w Delfach[11] u pustych ołtarzy
I u twych źródlisk wzdychał, pełnych chwały,
Gdzie wszystko zmilkło, tylko strumyk gwarzy...
Jednak dziewięciu onych hymn mój mały
Nie zbudzi, by na skromną pieśń tę wzgląd swój zlały.

II.

Żył ongi pewien młodzian w Albionie,
Któremu rozkosz z cnót nie biła szczera;
Dzień po dniu w samych bezeceństwach tonie
I Nocy uszy drzemiące rozdziera;
Bezwstydna iście była zeń kozera,
Do biesiad tylko i żartów bezbożnych...
Niczemu w świecie serca nie otwiera,
Prócz dla urwiszów i dziewek nałożnych,
Hulaszczych wyuzdańców, tak nizkich, jak możnych.

III.

Czajld Harold zwał się:[12] ale skąd miał imię
I jakich przodków, tego nie wyjawię;
Dosyć, że niegdyś w czczym nie żyli dymie,
A raczéj może w głośnéj nawet sławie.
Lecz to, co ongi było świętém prawie,
W kał snać wieczysty jeden nicpoń strąca;
Herbowe godła w trumiennéj kurzawie,
Kwiecista proza, pieśń miodem płynąca
Nie zbielą czarnéj zbrodni, by była świecąca.

IV.

Czajld się wczasował w południa godzinie,
Jak wiele innych much się w słońcu grzeje,
I ani myślał, że nim dzień mu spłynie,
Przeszywającym mrozem wiatr zawieje...
Nim jednę trzecią przeszły dnia koleje,
Zło téż go tknęło kły najstraszliwszemi:
Pełnia przesytu wokół niego zieje!
I wnet mu obmierzł pobyt w własnéj ziemi,
Gdzie ciaśniej mu, niż między ściany pustelnemi.

V.

Śród labiryntu grzechów on wędrował,
Nie znał pokuty, nabroiwszy siła:
Do wielu wzdychał, acz jednę miłował,
Ale ta jedna nie dla niego była.
Szczęśliwa ona! Jakżeżby zbrudziła
Cześć swą w całunkach, szczodrych lada komu!
Onby się od niéj rwał, gdzie rozkosz zgniła,
Grosz-by jej strwonił na opłatę sromu
I ciszy i spokoju nie zapragnął w domu.

VI.

Lecz dziś Czajld Harold w sercu ból miał wielki;
Chciał bachanalij rzucić towarzysze;
Pono łez nawet chciały ciec kropelki,
Lecz zmarzły w oczach, służąc jego pysze.
Samotny, duszę w smutnych snach kołysze;
I postanowił kraj rodzinny rzucić,
Iść, gdzie zamorski klimat żarem dysze;
Chciał, syt rozkoszy, ku bolom się zwrócić,
Iść w piekło, byle tylko jednostajność skłócić.

VII.

Czajld żegnał gniazdo dziada i pradziada.
Wielkie to było, poważne zamczysko;
Stare, a jednak w gruz się nie rozpada,
Filarów zewsząd wspiera je kolisko.
Klasztor! lecz dzisiaj jakże upadł nizko!
Tu, gdzie zabobon ongi sidłał ludzi,
Pafijskie dziewki wszczynają igrzysko;
Mnichby pomyślał, że ich czas się budzi,
Jeżeli tych świętoszków dawna baśń nie łudzi.

VIII.

Lecz w najweselszéj nieraz krotochwili
Cień jakiś mignął na Harolda czole,
Wspomnienie krzywdy, którą go zranili,
Lub oszukanéj namiętności bole.
Nie badał tego nikt w przyjaciół kole,
Bo w nim nie było téj duszy prostaczéj,
Co, gdy się zwierzy, dźwiga lżej swą dolę;
U druhów rady zasięgnąć nie raczy
Ni szukać ukojenia w największéj rozpaczy.

IX.

Nikt go nie kochał, choć w komnaty swoje
Ściągał birbantów z blizka i daleka;
Znał te pochlebców ucztujących roje,
Trutni, co żyją, bo biesiada czeka!
I z serc kochanek miłość nań nie ścieka:
Przepych i władza to cel kobiet słodki.
Mając te strzały, Eros nie narzeka;
Jak ćmy, tak dziewki schwycisz na błyskotki
I Mamon tam zwycięży, gdzie Seraf za wiotki.

X.

Miał Harold matkę — nie zapomniał o niéj,
Chociaż unikał z matką pożegnania;
I siostrę kochał, lecz i od niéj stroni,
Gdy go wędrówka z domu precz wygania,
I przyjacioły pożegnać się wzbrania;
Nie myślcie jednak, że miał serce z stali:
Wszakże wy wiecie, wy, coście kochania
Godne przedmioty kiedybądź żegnali,
Jak ranę niezaschniętą ta rozłąka pali.

XI.

Dom, kraj, dobytki, dziedzictwo ojczyste,
Wesołe damy, z których rozkosz spływa,
Ich oczy, włosy, ich dłonie śnieżyste,
(Że jasność mnicha gaśnie świątobliwa) —
To, czém się żądza nasycała żywa,
Czasze, gdzie wino pian nie kończy toczyć,
Wszystko, co tylko do rozpusty wzywa,
Rzucał bez żalu, aby morza zoczyć
I przeciąć brzeg Paynimski i równik przekroczyć.

XII.

Żagle się wzdęły i wiatry powiały,
Jakgdyby rade, że rzucał swe łany;
Prędko z przed źrenic białe znikły skały
I już przepadły śród falistej piany.
A on — być może — skruchą był porwany,
Gdy już nadbrzeżne z oczu stracił piargi,
Lecz śpiącéj w sercu nie obudzał rany
I ni westchnienia nie puścił przez wargi,
Niemęskie na wiatr inni gdy rzucali skargi.

XIII.

Lecz kiedy w morzu zgasły słońca łuny,
Pochwyci harfę, którą się nie puszy —
Bo nieuczenie uderza w jéj struny,
Jeżeli obce nie słuchają uszy —
I dzisiaj po nich palcami poruszy
I pożegnanie pośle w przestrzeń zmroku.
Skrzydlaty okręt mknie śród morskiéj głuszy
I mgławe brzegi zginęły już oku,
A on „dobranoc“ słał im w takich słów potoku:

1.

O kraju mój, ach! żegnam cię!
Giniesz już w głębiach wód,
Wały się rwą, wiatr nocny dmie
I mew zawodzi ród.
Ostatni blask słoneczny drga
Śród fal — my śpieszym tam!
Dobranoc ci, ojczyzno ma,
O słońce, żegnaj nam!

2.

Niedługo znów, podniósłszy skroń,
Dasz ranu ogień zórz,
Znów ujrzę strop i morza toń,
Kraju nie ujrzę już!
Opuszczon mój poczciwy dwór,
Kominek godzien łez,
Splot dzikich ziół owija mur,
U wrót mój wyje pies.

3.

Chodź, paziu mój,[13] chodź, boleść stłum!
Na co ten płacz i żal?
Przeraża cię tych wichrów szum,
Czy walka grzmiących fal?
Spędź kroplę łzy, bo cóż się bać,
Wszak silny okręt masz,
A tak, jak on, nie leci snać
Najszybszy sokół nasz!

4.

„Niech wicher dmie! niech fale drżą,
Spokojny-m, jako żyw!
Lecz niechaj cię nad troską mą,[14]
Czajldzie, nie bierze dziw.
Drogiego ja rodzica dach,
Mateńki-m rzucił próg:
Z przyjaciół to jedyni, ach!
Prócz nich ty — tu! tam — Bóg!

5.

„Gdy ojciec rzekł: o bądź mi zdrów,
Bez łzawych żegnał skarg,
Lecz matce méj, nim wrócę znów,
Żale nie zejdą z warg“.
— Dość, chłopcze mój, o dość już, dość!
Przystoi ci ta łza!
I w oczach mych ten drżałby gość,
Lecz gdzież niewinność ma?!

6.

O chodź że chodź, ty giermku mój,[15]
Czemu pobladłeś tak?
Przeraża cię francuski zbój,
Czy straszy morza szlak?
„Mam dosyć sił, chcięj wierzyć, chciéj,
O życie nie dbam nic;
Myślałem tu o żonie méj
I zbladł rumieniec lic.

7.

„Żona i syn mieszkają, wiesz,
Gdzie twoich jezior brzeg,
Gdy ojca on zawoła też,
Cóżbyś w jéj miejscu rzekł?“
— Dość, giermku, dość! twych smutków grot
Niezaprzeczalna rzecz,
Ja za to mam snać lżejszy lot,
Z śmiechem uciekam precz!

8.

Któż wierzyłby w udany ból
Kochanek albo żon?
Wnet zetrze im serc nowy król
Ich łzy, rozłąki plon.
Nie uciech żal, co przeszły już!
Czém niebezpieczeństw gry?
Największa z trosk: cóż rzucam, cóż,
Godne choć jednéj łzy?[16]

9.

Na świecie dziś sam jestem, sam,
Śród tych bezmiernych fal:
Cóż żalić się po innych mam,
Gdy po mnie zginął żal?
Może mój pies nie przestał wyć,
Lecz, z obcych jedząc mis,
Gdy wrócę znów, by w domu żyć,
I on mnie będzie gryzł!

10.

Okręcie mój! mknę z tobą gdzieś
Śród tych szumiąch pian!
Nie troszczę się: gdzie chcesz, tam nieś,
Prócz — na ojczysty łan.
O witaj mi, ty ciemnio wód!
A gdy mi znikniesz znów,
Powitam wnet czar pustyń, grót —
Ty kraju mój, bądź zdrów!...

XIV.

I okręt pędzi i ląd już zaginął,
Sen wód biskajskich spłasza wiatr surowy.
Cztery dni przeszły, lecz gdy piąty spłynął,
Pierś się raduje: brzeg odkryto nowy!
I góry Cyntry podnoszą swe głowy
I Tag ku morzu bystre fale toczy,
Niosąc swój złoty haracz legendowy:
Na pokład sternik luzytański skoczy
I skręci, gdzie brzeg żyzny, a lud nie roboczy.

XV.

Boską to, Chryste, widziéć jest zapłatą,
Co nieba dały téj przepysznéj ziemi,
Jak wszędzie owoc krasną płonie szatą,
Jak rajski widok pod wzgórzami temi!
Lecz człek to niszczy dłońmi bezbożnemi;
O! gdy Wszechmocny bicz swój na tych wzniesie,
Co jego prawa depcą stopy złemi,
Potrójna zemsta wymiecie to biesie,
Szarańcze, wraże plemię, co Gallami zwie się.

XVI.

Naprzód Lizbona roztacza swe wdzięki!
W téj saméj dumnéj fali się przebija,
W którą żwir złoty suł się z wieszczów ręki!
Tysiąc okrętów tu się dzisiaj mija,
Albion bowiem Luzytanom sprzyja
I z swą potężną pomocą im śpieszy:
I lud ten, pyszna, głupia, dzika żmija,
Liże i kąsa dłoń, co mu z pieleszy
Wypędza tyrańskiego władcę gallskiéj rzeszy.

XVII.

Ale, gdy wejdziesz w gród, co zdala błyszczy,
Jak gród niebiański, twój się zachwyt skazi,
Gdy mu się przyjrzysz, żal twą radość zniszczy;
Oko przybysza każda rzecz tu razi:
Pałac i chata jak skąpane w mazi;
W brudzie mieszkańcy przychodzą na ziemię,
W brudnéj koszuli, w brudnéj sukni łazi
Możnych i biednych nieczesane plemię,
Nieczyste, jakby nosząc plag egipskich brzemię.

XVIII.

Służalcy! w takim urodzeni kraju!
Komuż, Przyrodo, zbiór twych cudów służy!
Tam Cyntra w rajskim rozsiadła się gaju[17]
Śród labiryntu parowów i wzgórzy.
Pędzel i pióro tego nie powtórzy
Ani w połowie, co ludzką źrenicę
Śród tych widoków oślepia i durzy,
Nie wypowiedzą i bardów gęślice,
Choć światu otwierają edeńskie bramice.

XIX.

W wieńcu klasztornych ruin stroma skała,
Spad urwisk, drzewem korkowém obszyty;
Pościel mchów górskich od żarów zczerniała,
Jar, gdzie bez słońca płacze krzew w błękity,
Lazur głębiny, fałdami nie krytéj,
Złotem pomarańcz lśniący liść zielony,
Potok, co w przepaść mknie, rzucając szczyty,
Winograd w górze, dołem wierzb korony —
To czarów wielkich obraz urozmaicony.

XX.

W górę tą krętą ścieżką ponieś kroki,
Wstecz nieraz patrząc, jaką szedłeś drogą:
Z wyniosłéj skały śliczne znów widoki!
A przy „Bolesnéj Matce“ sfolguj nogom:[18]
Mnich ci relikwię pokaże ubogą,
Powie niejednę z legend téj pustyni;
Zły człek tu nieraz poniósł karę srogą,
Honorjusz ongi w téj ciemnéj jaskini,
Na niebo chcąc zasłużyć, z ziemi piekło czyni.

XXI.

Stąd téż, wskoczywszy na wierzchołki strome,
Ujrzysz moc krzyży, z gruba obrobionych;
Nie pobożności znaki to widome,
Lecz słabe świadki mordów tu spełnionych;
Bo ile razy śród jęków tłumionych
Krew ofiar ciekła na zabójców noże,
Ktoś krzyż postawił z kołów nierzeźbionych;
W tysiącach odtąd sterczą męki-boże
W téj ziemi krwi, gdzie prawo bronić cię nie może.[19]

XXII.

Na stokach wzgórzy i tam dołem leżą
Zamki, królewskie przed laty schroniska,
Dziś tam swe wonie dzikie zioła szerzą
I przepych resztki swych promieni ciska;
Pałac następcy za basztami błyska,
I ty, Wateku, Anglji najbogatszy[20]
Synu, rajskiegoś pragnął tu gnieździska,
A że im większy zbytek, tém jest rzadszy
Nasz spokój, na to duch twój — tak było — nie patrzy.

XXIII.

Tutaj mieszkałeś, snując uciech plany,
Tu, gdzie ta góra wznosi cudne skronie;
Dziś, na zagładę snać klątwą skazany,
Tak jak ty, gmach ten w samotności tonie;
Trudno się przedrzéć w chwastów milijonie
W puste komnaty, rozwarte portale —
Nowa stąd pewność jest w myślącém łonie,
Jak ziemska rozkosz nie jest trwała wcale,
Jak wnet ją zabijają groźne czasu fale!

XXIV.

Patrz! w tym pałacu radzili wodzowie,[21]
Gmach ten jak wstrętny brytyjskiemu oku!
Siedział tam, w czapce błazeńskiéj na głowie,
Niedobry czarcik, szydzący co kroku,
W płaszcz z pergaminów ubrany: z pod boku
Wisi mu pieczęć, w ręku czarne zwoje,
Znane w rycerskim, sławy pełnym tłoku;
Zdobią je herby i podpisów roje —
Mrąc z śmiechu, czarcik na nie kładzie palce swoje.

XXV.

Konwencją było to czarcie złowieszcze,
Co u Marjalwy słało wodzów w żaki,
Mózg im wyjęło — jeśli mieli jeszcze,
A radość ludu w żal zmieniło taki!
Głupstwo z głów zdarło zwycięstwa szyszaki,
Chytrość odbiła tu oręża klęski,
A wodzom znikły wawrzynowe szlaki;
Nie padłym biada, lecz zgrai zwycięskiéj,
Gdy tryumf w Luzytanji okrył wstyd niemęski!

XXVI.

I od godziny tych wojennych narad,
Gdy wspomniéć Cyntrę, Anglja blednieje,
A tych, co dzierżą rządzenia aparat,
Wstyd, gdy go mają, nieraz ogniem zleje.
A jakżéż akt ten nazwą przyszłe dzieje?!
Nasi i obcy czyliż nie poszydzą,
Jak się z tych mężnych własna sława śmieje,
Jak ponad sobą zwyciężonych widzą —
Wskazując to, dni przyszłe tego-ż nie zohydzą?

XXVII.

Tak dumał Harold, kiedy po zwyczaju
Wśród tych gór cudnych błąkał się samotny;
Lecz wnet z tych czarów rwał się do wyraju,
Niespokojniejszy od jaskółki lotnéj,
Chociaż wnikania w wnętrze częstokrotny
Miewał tu popęd, choć rozwaga rzekła
Nieraz swe słowo, ażeby ochotny
Wzgardził młodością, co mu w głupstwach ściekła;
Ta prawda nieraz oko smutkiem mu powlekła.

XXVIII.

Na koń! na koń! na zawsze już porzuca
Obraz spokoju, choć tak duszę nęci!
Do lotu z snów się leniwych ocuca,
Lecz mu nie dziewka, nie puhar w pamięci.
Precz stąd ucieknie, ale dokąd skręci
Tor swéj pielgrzymki, gdzie znajdzie wytchnienie?
Zanim nasyci wędrowania chęci,
Niejedna przemknie scena się po scenie —
Nim serce się ukoi, przyjdzie doświadczenie.

XXIX.

Lecz i do Mafry zajrzéć trza po drodze,[22]
Gdzie byt z królowych najbiedniejsza wiodła;[23]
Dwór tu i kościół dzierżyły swe wodze
A msze i uczty zmieniały swe godła;
Mnichy z panięty — szajka, mniemam, podła,
Tum babilońska ścierka tutaj wzniosła,
A przepych jego tak ciebie osiodła,
Że krwi zapomnisz, co tu w rzekę rosła,
Zmieniony w pokornego kłamnych zbytków posła.

XXX.

Przez żyzne łany, romantyczne wzgórza
(O! gdyby wolny dzierżył lud te błonie!)
Gdzie oko, patrząc, w radości się nurza,
W niejedno rajskie zaszedł Czajld ustronie.
Leniuch szaleństwem nazwie te pogonie,
Zdziwion, iż można miękkie rzucać leże
Dla dróg skalistych! — Jakie tutaj wonie!
W górskiém powietrzu jakie życie świeże!
Rozkoszy stąd opasła Wygoda nie zbierze.

XXXI.

Już pasmo wzgórzy ciemnieje i znika,
A mniéj bogata wije się równina,
Ogrom jéj płachty horyzont zamyka;
Tam ledwie oko dostrzegać zaczyna —
Już się hiszpańska odsłania kraina,
Wełna jéj owiec głośna śród kramarzy;
Po oręż dziś się każdy pasterz zgina,
Bo dziś Hiszpanję zalał najazd wraży,
Pod bronią więc, kto jarzma dźwigać się nie waży.

XXXII.

Gdzie się z swą siostrą Luzytanja schodzi,
Jakiéż granice dzielą dwa narody?
Czy rej tu zawiść ich królowych wodzi?
Czy Tag tu rzucił między nie swe wody,
Lub ciemna Sierra skamieniałe lody?
Czy, jak ów chiński mur, olbrzymie wały?
Nie wał, nie wód to głębokie przegrody,
Nie cyple ciemnych gór, nie groźne skały,
Jak te, co od Hiszpanów Gallją odkrajały.

XXXIII.

Jakiś srebrzysty tutaj strumień bieży,
Ruczaj, zaledwie że znany z imienia,
Pośród dwóch królestw zielonych wybrzeży.
Pasterz, co tu się na kiju rozlenia,
W toń kędzierzawą rzuca mdłe spojrzenia,
Cicho dzielącą wrogów tłum zażarty;
Wieśniak tu dumny jak grand z urodzenia,
A z sług najniższy wie, ile jest warty
Nad honor, luzytańskim służalcom wydarty.[24]

XXXIV.

Lecz gdyś w bród przeszedł kordon mało znany,
Przed tobą ciemna Gwadyana ściele
Swe dzikie, szumne, ponure bałwany,
Które tak sławią prastare rondele.
Tu parł ku brzegom na swych hufców czele
Maur i Krzyżowiec, lśniący zbroją litą;
Tu stawał pościg lub padał w topiele,
Tu krwawą falę, wojskami nabitą,
Paynimski mącił turban z chrześcijańską kitą.

XXXV.

Piękna Hiszpanjo! kraju romantyczny!
Gdzież jest Pelaga sztandar, gdy przed wieki
Ów ojciec Kawy nawiódł tłum przeliczny,[25]
Który krwią gocką zczernił górskie rzeki?!
Gdzież te proporce, co ongi w dalekiéj
Szumiały chwili nad głową twych dzieci,
Gdy wróg był wygnan w afrykańskie spieki;
Krzyż się zaiskrzył, lecz księżyc nie świeci,
Bo jęk mauryckich matek głośném echem leci.

XXXVI.

Nie brzmią-ż te sławne w każdéj pieśni dzieje?
Ach! bohaterów w tém największe losy:
Gdy głaz się kruszy, gdy księga butwieje,
Czyn ich ma w pieśni gminnéj swe odgłosy.
Pycho! spójrz w siebie, górne rzuć niebiosy,
Patrz, jak potęgę jeden dźwięk zamyka,
Na cóż ci statuy, kolumny, ksiąg stosy?
Uciec się musisz do podań języka,
Pochlebca gdy cię zdradzi, pominie kronika!

XXXVII.

Synu Hiszpanji, zbudź się! wstań, kto żywy!
Dawne bożyszcze, rycerskość cię woła,
Lecz w ręku nie ma włóczni, krwi żądliwéj,
Nie strząsa kitą czerwoną u czoła —
Z dymem strzelb leci — ktéż ją wstrzymać zdoła?
I rur armatnich grzmotem bije w górę:
Zbudźcie się! wstańcie! brzmi jéj głos dokoła;
Byłbyż on słabszy, niż te pieśni, które
Na brzegach Andaluzji lały krwi purpurę?

XXXVIII.

Czyż kopyt groźnéj nie słyszycie nuty?
Nie dolatują-ż do was bitew szczęki?
Tam miecz się dymi, na wasz kark ukuty,
Braci, nim padnie od tyrańskiéj ręki,
Nie wybawicież? Śmierć płomienne pęki —
Kule swe rzuca, a każda zwiastuje:
Tysiąc ostatnie już wydało jęki!
Śmierć na siarczanym syrokku cwałuje,
Bój tupnął i świat cały uderzenie czuje.

XXXIX.

Patrzcie! na górze potwór tam olbrzymi
Krwawy włos kąpie w skier słonecznych fali,
Dłoń groty śmierci płonie ognistymi,
A oko wszystko, na co spojrzy, pali:
Rzuca niém ciągle i z blizka i w dali
Ognie błyskawic! A przed stóp żelazem
Klęcząc, Zniszczenie pisze, co zyskali:
Dziś rano wielkie trzy narody razem
Najlepszą krew wyleją przed jego obrazem.

XL.

Co to za widok — nieba! patrzeć sobie
(Jeśli tam nie masz druha albo brata),
W jakiéj zawistne szarfy lśnią ozdobie,
Jak się blask zbroic z dnia jasnością splata,
Jak psiarnia wojny zrywa się do kata,
Jak, wyjąc, kły swe szczerzy do zdobyczy!
Lecz jaka będzie szałów tych zapłata?
Czarnéj mogile lwia się część użyczy,
Z radości Spustoszenie tłum swój ledwie zliczy.

XLI.

Trzy wojska śpieszą złożyć swe ofiary,
W trzech się językach dziwne pną błagania,
Trzy w zblakłém niebie topią się sztandary,
Ich hasła: Francja, Albjon i Hiszpanja!
Wróg i ofiara — każde tego zdania,
Że walkę toczy za wszystkich! Daremnie!
Jakby nie mogli w domu miéć konania,
Pod Talawerą paść chcą kruków ciemnie,
Użyźnić grunt, ich chciwość łechcący przyjemnie.

XLII.

Zgniją! ambicji głupcy honorowi!
Honor nad niemi darnią wzrastać będzie!
Czcze mędrkowanie! kruchém tyranowi
Byli narzędziem, on rzucił narzędzie,
Gdy swoję drogę wybił w dzikim pędzie
Sercmi ludzkiemi — dla tych snów, co gasną!
Bo czyż despota wieczny tron zasiędzie?
Czyż choć garść ziemi nazwie swoją własną,
Prócz téj, gdzie kości jego na proch się roztrząsną?!

XLIII.

O Albuero! sławne bolu smugi!
Gdy Czajld tu spinał konia w swéj podróży,
Mógłże przewidzieć, że w chwili niedługiéj
Pycha walczących łan twój w krwi zanurzy?!
Pokój poległym! niech ich cześć przedłuży
W dal łza tryumfu i towarzysz boju!
Dopóki innych inny wódz nie zdurzy,
Imię twe, głośne śród ciekawych roju,
W przelotnéj, lichéj pieśni nie zazna spokoju.

XLIV.

Lecz dość już wojny kochanków! Niech wiodą
Grę swą o życie, tracą dech dla sławy!
Sława ich kościom odda-ż siłę młodą,
Choć dla jednego padnie tysiąc krwawy?!...
Lecz nie wstrzymujmy szlachetnéj wyprawy,
Tych, co ojczyźnie śmierć swą niosą w darze!
Dla żywych były może hańb obawy,
Może w domowym zginęliby swarze
Lub szli rozboju torem, najniżsi zbrodniarze.

XLV.

Szybko samotną drogą Harold zwrócił,
Gdzie radość wolną ogarnia Sevillę,[26]
I na tę zdobycz żądzę zbój zarzucił!
Płomienną stopą wkroczy w nią za chwilę
I białe gmachy skąpie w czarnym pyle!
Los niewstrzymany! bo próżna robota
Iść przeciw głodnéj spustoszenia sile;
Stałyby Tyru i Iljonu wrota
I zbój nie byłby panem, lecz zwycięscą cnota.

XLVI.

Lecz nieświadomy losu, co go czeka,
Kto żyw tu śpiewa, tańczy i ucztuje;
W przedziwnych pląsach leci czasu rzeka,
I nikt ojczyzny krwawych ran nie czuje;
Nie surma wojny, miłość dźwięki snuje,
Błazeństwo zgina swych kapłanów szyje,
Do nowych harców rozpusta zwołuje
Stołecznych zbrodni cichą kompaniję,
U chwiejnych murów słodki występek się wije.

XLVII.

Inaczéj wieśniak... Obok drżącéj żony
Ciężkiego oka podnieść nie ma siły,
Aby nie ujrzéć winnicy spalonéj,
Niw, które dymy wojenne pokryły!
Z wieczorną gwiazdą i fandango miły
Już nie wiruje z kastanietem w dłoni.
Poznawszy, władco, czar, przez ciebie zgniły,
Nie dręczyłbyś się za chwałą w pogoni,
Zmilkłby bęben, człek spokój miałby dla swéj skroni.

XLVIII.

Jakąż pieśń dzisiaj mulnik ma zanucić?
Wysławiać miłość, rycerskość i Boga,
Jak ongi czynił, by wędrówkę skrócić,
A dźwiękiem dzwonków rozbrzmiewała droga?
„Viva el Rey“ dziś śpiewa, wraz złowroga[27]
Sypie się klątwa: „Niech Godoy przepada
I dudek Karol i chwila, w ból mnoga,
Gdy z czarnookim królowa zasiada,
A z grzesznych wstaje objęć krwawolica zdrada!“

XLIX.

Tam! w téj dolinie, wieńcem skał owitéj,
Gdzie zamki Maurów walą się w ruinę,
Łan, jak szeroki, kopytami zryty
A i murawy od pożogi sine:
To w Andaluzji wróg miał swą gościnę!
Tu stały wojska, tam obóz, ogniska!
Tu na rój smoków szło chłopstwo jedyne!...
Na zdobywane, tracone urwiska
Wskazuje wieśniak okiem, które dumą błyska.

L.

Ktokolwiek tylko drogę ci zabieży,
Nosi u czapki czerwoną kokardę[28]
Znak, kogo mijać lub witać należy;
A kto téj barwie wierności pogardę
Śmiałby nieść, losy czekają go twarde:
Ostrym tu nożom nie trzeba podniety!
Pożałowałyby i Galle harde,
Gdyby chowane pod płaszczem sztylety
Dym armat mogły rozwiać i stępić bagnety.

LI.

Ciemnéj Moreny każdy skręt wysoko
Spiżowych armat ciężkie dźwiga lady,
I jak śmiertelne sięgnąć może oko,
Wszędzie haubice, przekopy i zdrady,
Głębokie fosy, ostre palisady,
Oddziały wojska, straże czuwające,
W skałach wykute prowiantów składy,
Siodłane konie pod strzechami rżące
I kule w piramidach i lonty płonące.[29]

LII.

Wróżby dni przyszłych! Lecz ten, co w czeluście
Strącił despotów mniejszego gatunku,
Spoczywa chwilę, nim znów bicz rozpuści.
Ale niebawem w twoich gór kierunku
Huf jego w grozy zjawi się rynsztunku:
Zgnieść musi zachód ten świata bicz boży!
Smutnym, Hiszpanjo! twój dzień obrachunku,
Gdy sęp gallijski swe skrzydła rozłoży,
Gdy dziećmi twemi Hadu zastępy pomnoży.

LIII.

Czyż muszą zginąć ci waleczni, młodzi,
Na to, by pycha porosła, wybrani?
Nic już od jarzma grobu nie przegrodzi?
Wzrostu łupiestwa od śmierci Hiszpanji?
Czyż Wszechmoc pragnie, by mieć dziękę dla niéj
Za jéj wyroki, a próśb nie wysłucha?
Na nic tu rozpacz i szał, który w dani
Niosą ojczyźnie? padnie-ż od obucha
Um starców, żar młodości, hart męskiego ducha?

LIV.

Na to Dziewica hiszpańska stanęła
I zawiesiwszy na wierzbie gitarę,
Ślub, na przekorę płci, z orężem wzięła
I w głośną boju szła zadąć fanfarę?
Ona, co w zbladłą zmieniała się marę
Na widok szramki, na puszczyka głosy,
Dzisiaj bagnetów znosi błyski jare
I brnąc Minerwy stopą w krwawe rosy,
Gdzie Mars-by się zawahał, depce trupów stosy.

LV.

Ty, co to słysząc, podziwiasz dziewicę,
Obyś był znał ją w chwili mniéj surowéj!...
Te nad noc węgla czarniejsze źrenice!
Ta dźwięczna lekkość jéj dwornéj wymowy!
Ten włos, z malarza drwiący, wokół głowy!
Ta wiotkość kształtów więcéj, niż kobieca!...
Ani byś myślał, że ten szał bojowy
Ona uśmiechem Gorgony roznieca,
Że wiedzie Saragossę, gdzie Chwała przyświeca!

LVI.

Pada kochanek — jéj się łza nie ima;
Ginie dowódca — ona już na czele;
Pierzchają druhy — ona tchórzy wstrzyma;
Wróg tył podaje — ona trupy ściele:
Cieniom kochanka któż takie wesele,
Któż taką zemstę ległym wodzom sprawi?
Któraż dziewica wskrzesi tę w popiele
Nadzieję mężów? któraż się postawi
I wroga tak u murów rozwalonych zdławi?![30]

LVII.

Ale Hiszpanki nie z Amazon rodu,
Raczéj stworzone do wszelkiéj pieszczoty,
Choć zbrojne stają z braćmi do zawodu,
Choć ich wojenne nie straszą obroty,
Coś w nich z gołębic zapalczywéj cnoty,
Dziobiących rękę, co po samca sięga;
Słodycz i stałość — oto ich przymioty,
Nie ten mdły trajkot, co inne oprzęga;
Tam serca szlachetniejsze, cóż wdzięków potęga?!

LVIII.

Dołek, miłości palcem wyciśnięty,
Mówi, jak pulchna miękkość téj ich brody;[31]
Usta, gdzie całus gnieździ się zaklęty,
Każą być mężnym, nim wysłużysz gody;
Czar ócz jak dziki! Wdzięk policzków młody
Daremnie zwiać im chcą uściski Feba:
Jeszcze im większe rozpalą urody!
Któżby dam pragnął z pod Północy nieba,
Jak mdłych, ospałych, wątłych — czyż to mówić trzeba?

LIX.

W szranki, wy strefy, przez wieszczów sławione,
W szranki, wy wszystkie haremy téj ziemi,[32]
Gdzie pieśnią wielbią dziś piękności one,
Które i cynik uczci hołdy swemi;
W szranki, hurysy, które przed drżącemi
Wiewy — bo miłość by zwiały — chowacie,
Wiedźcie z Hiszpanki czarnoźrenicznemi:
Tam raj waszego Proroka, tam macie
Te jego czarnookie, anielskie postacie!

LX.

O ty Parnasie! patrzę dziś na ciebie![33]
Nie snem się jawisz drzemiącemu oku,
Ani na pieśni pejzażowem niebie,
Lecz śnieg swój kąpiesz w ojczystym obłoku,
W majestatycznym dzikich gór uroku!
I cóż, że dzisiaj tak śpiewać próbuję?
Najlichszy pielgrzym u twojego stoku
Echa twe przelać w pieśń mą żądzę czuję,
Choć żadna już z twych szczytów Muza nie zstępuje.

LXI.

Często cię śniłem! Kto twego nazwiska[34]
Nie zna, ten nie zna, co niebo ogromne:
Dzisiaj cię widzę, ach! i wstyd mnie ściska,
Że mam dla ciebie słowa tak ułomne.
Gdy twych pradawnych wielbicieli wspomnę,
Paść tylko mogę na te głazów płyty;
Głos mi zamiera, władze nieprzytomne,
Patrząc w baldachim z obłoków uwity,
Zapadam w cichą rozkosz, żem ujrzał twe szczyty!

LXII.

Miałbym, szczęśliwszy, niż inni pieśniarze,
Zmuszeni zdala stąd prowadzić życie,
Patrzéć bez wzruszeń na święte pejzaże,
Których wspomnienie już topi w zachwycie?
Choć Apollina nie ma na tym szczycie,
Choć Muz kolebkę grobem ich nazwali,[35]
Jakiś łagodny duch tu włada skrycie,
Milczy w téj grocie, w tym wietrze się żali
I szklaną sunie stopą tam! po dźwięcznéj fali.

LXIII.

Lecz o tém późniéj. Niosąc hołd ci w dani,
Na chwilę-m w pieśni mojéj zboczył z drogi,
Wskroś zapomniawszy o kraju Hiszpanji,
Jéj synach, córkach i jéj doli srogiéj;
Nie bez łzy tutaj wstrzymałem swe nogi!
Teraz do rzeczy — lecz nim stąd wyruszę,
Daj jakiś złomek ku pamiątce błogiéj,
Liść z kwiatu Dafny; tylko błagać muszę:
Gdy żywię tę nadzieję, nie myśl, że się puszę...

LXIV.

O cudna Góro! ongi w Grecji wiośnie,
Czyż cię świetniejsze okrążały chóry,
I kiedy w Delfach kapłanka radośnie
Hymny pityjskie rzucała do góry,
Widziano-ż wówczas taki obraz, który
Gorętszą mógłby wzniecić pieśń miłości,
Niż żądzą wrzące Andaluzji córy?
Czemuż im zbrakło tych spokoju włości,
Co w Grecji, choć w jéj gajach chwała już nie gości.

LXV.

Piękną Sevilla i niech sławę szerzy
Swéj siły, bogactw i swych lat tysiąca,[36]
Lecz Kadyks, wzniesion u dalszych wybrzeży,
W nutę mniéj szczytną, ale słodszą trąca.
Jakżeż, Występku! droga twa łechcąca!
Ktéż zniesie urok twojego oblicza,
Gdy w nim młodzieńcza zawsze krew gorąca?
Cherub i hydra jest w tobie! Zwodnicza
Twa postać według gustu wszystkim się użycza.

LXVI.

Gdy czas zmógł Pafos — Czasie nieugięty,
Królowę-ś świata złamał niezłamaną! —
Stref równie ciepłych mkły szukać ponęty,
I Wenus, wierna swym rodzinnym pianom,
Zresztą nikomu, wnet tu zbudowaną
Świątynią swoją biały gród obdarzy;
Lecz tum niejeden służy jéj kapłanom,
Nie! tysiąc tutaj wznosi się ołtarzy,
Na których wieczny ogień jéj kultu się jarzy.[37]

LXVII.

W noc od poranku i znów, aż poranek
Spłonie, ujrzawszy głośne ucztowanie,
Śpiew tu rozbrzmiewa, róż się sypie wianek.
Subtelny dowcip snać tu nie przestanie
Tryskać wraz z żartem. Wieczne pożegnanie
Trzeźwym zabawom, gdyś raz wszedł w te sidła.
Szaleństw nie przerwie nawet panowanie
(Miast pobożności) mniszego kadzidła:
Z rozpustą na przemiany rwą się modlitw skrzydła.

LXVIII.

Zbliżył się sabat, święty dzień spoczynku,
Kraj chrześcijański jakżeż z nim się liczy?
O! w uroczystym staje tu ordynku.
Hej! hej! słuchajcie, jak pan lasów ryczy!
Naokół bryzga krwią swoich zdobyczy —
Konia i jeźdźca, rogami odpartych;
Ciżba w dłoń klaszcze i o więcéj krzyczy,
Śmiech grzmi na widok wnętrzności rozdartych,
A groza i ócz kobiet nie zamknie otwartych.

LXIX.

Dzień to jest siódmy, weselny dzień ludu.
Ty znasz, Londynie, ten dzień modłów święty,
Gdy mieszczuch, uczeń, rzemieślnik — bez trudu
Puszcza zarobek, każdy wystrychnięty:
Gdy kocze, bryczki i im równe sprzęty,
Dryndy i wózki, po przedmieściach pędzą —
Do Hampsted, Brentford, Harrow świerzbią pięty,
Aż szkapsko ciągnąć przestanie: nad nędzą
Żartów sobie zazdrosne piechury nie szczędzą.

LXX.

Ten na Tamizie z kochanką, ci lądu
Wolą się trzymać, bo „bezpieczniéj, bracie!“
Ten ku Warowi, tamten do Ryczmondu,
Ten znów się więcéj lubuje w Hajgacie.
Cienie beockie! wy się mnie pytacie,[38]
Jaki w tém sens jest? To „Rogu“ czciciele[39]
Pędzą „kapłance“ straszną w majestacie
Składać przysięgę — a potém wesele:
Przysięgę zalewają, tańczą aż za wiele!

LXXI.

Wszędzie błazeństwa, lecz twym równe czyje,
Kadyksie, w morzu kąpiący swe lice?
Zegar gdy „dziewięć“ w południe wybije,
Różaniec liczą twoje „zakonnice“,
Najbardziéj trapią najświętszą Dziewicę
(Ona tu pewnie dziewicą jedyną),
By zmyła grzechy, liczne, jak w świątnicę
Tłumy śpieszące, potém swą godziną
Do cyrków starzy, młodzi, wielcy, mali płyną.

LXXII.

Otwarte szranki i plac już gotowy,
Tysiączna ciżba zasiadła dokoła;
Nim pierwsza trąbka zagrzmi ponad głowy,
Spóźniony truteń próżno miejsca woła —
Dony i grandy, a najwięcéj zgoła
Dam, co strzelają oczętami zdradnie,
Lecz każda ć mnie zadanéj podoła,
Od zimnéj wzgardy nikt tutaj nie padnie,
Jak wieszcze księżycowi, gdy im miłość zbladnie.

LXXIII.

Umilkła wrzawa — na rumakach dzielnych
Czteréj jeźdźcowie z włócznią, z piórem białem,
Z złotą ostrogą do bojów śmiertelnych
Staną, przed mnóstwem skłoniwszy się całem.
Bogaty płaszcz ich, koń dyszy zapałem:
Kto na się w grze téj nie sprowadzi cienia,
Wynagrodzeniem dla niego wspaniałem
Oklaski tłumu i kobiet spojrzenia:
I król i wódz swe czyny za te dary mienia!

LXXIV.

W kosztownéj sukni, w przepysznéj mantyli,
Lecz pieszo, zwinny matador wypada
W środek areny, żądny owéj chwili,
Gdy spotka pana ryczącego stada.
Lecz wprzód ostrożnie miejsce wokół zbada,
Czy nie dostrzeże jakich przeszkód znaku.
Za broń ma włócznię, którą tyle włada,
Ile człek może, gdy nie na rumaku,
Co nieraz zań się wali śród krwawego szlaku.

LXXV.

W róg uderzono po trzykroć! znak dany!
Wrota otwarte i ciekawość oczy
Wodzi milczące po ciżbie napchanéj,
A wtém, smagnięty biczem, zwierz wyskoczy
I, patrząc dziko, kopyta zatoczy
W piasek, lecz ślepo nie wpadnie na wroga,
Groźną się skronią na wsze strony boczy,
Bije ogonem — jaka wściekłość sroga! —
A z ślepi sypie mu się krwawych skier pożoga.

LXXVI.

Naraz jak wryty.... z okiem w słup... Na stronę!
Przygotuj włócznię, zuchwały młodzianie!
Nadszedł twéj koniec, lub zwierzę szalone
Powstrzymaj sztuką — oto twe zadanie!
Wczas jeźdźcy czynią zwrot na krwawym łanie;
Byk znów się zerwie — lecz z jakim wynikiem!
Z boku krew tryska — rana tu przy ranie!
Ucieka, gnie się — bóle szarpią bykiem:
Włócznia bije za włócznią, zwierz się skarży rykiem.

LXXVII.

Wraca się znowu!... Nic tu grot i dzida,
Nic z udręczenia rozhukane konie!
Siła i oręż na nic się nie przyda,
Choć wytężone siły tu i bronie.
Koń jeden — trupem zmiażdżonym na stronie,
Drugi rozdartą — zgrozo! — piersią rzęży:
Gaśnie dech życia w zakrwawionym łonie,
On ciało skłute, chwiejąc się, wytęży:
By unieść swego pana, tak się w górę pręży.

LXXVIII.

Zwyciężon, we krwi, bez tchu, oszalały,
Byk w samym środku stanie znów, jak wryty,
Mając ran pełno, gotów, dzid kawały,
Wśród osłabionéj w boju wrogów świty.
Wtém matadorzy czerwony, rozwity
Płaszcz mu pokażą i miecz niecierpliwy,
I zwierz, jak piorun skoczy w tłum ich zbity —
Darmo!... płaszcz z ręki wymknął się zdradliwy
I oczy skrył... byk w piasku... i skończone dziwy...

LXXIX.

Tam, gdzie potężny kark dotyka krzyży,
Strasznego miecza rękojeść wyziera;
Byk stanie, zadrgnie, lecz grzbietu nie zniży.
Okrzyk tryumfu wokół cyrk rozpiera:
Zwierz pada zwolna, bez jęku umiera...
I wóz nadjechał, przybran w krasy szumne,
A na nim cielsko — zgrai radość szczera —
Spoczęło w górze; cztery konie dumne
Pognały z czarną masą między roje tłumne.

LXXX.

Hiszpańskie dziewki, hiszpańskie młodzieńce
Taki rozpala ciągle sport katowski,
Serca krwią karmiąc, zmienia w zemsty jeńce,
Zimno patrzące na bliźniego troski.
Prywatne swary w krwi nurzają wioski!
Na wroga lud dziś popłynął obficie,
Lecz ilu siedzi w zagrodzie ojcowskiéj,
Na przyjaciela snując plany skrycie:
Dla błahéj gdzieś urazy w krwi ma zginąć życie!

LXXXI.

Lecz zazdrość znikła... jéj rygle, wrzeciądze,
Mądre duenny, posiwiałe straże —
To, przeciw czemu żywim buntu żądzę,
Czém ongi starzec czci swéj bronić każe,
W zmrok padło z wieki minionemi w parze.
Dziś, jak po łąkach swobodna Hiszpanka
(Nim wojna przyszła w wulkanicznym żarze),
Któraż, włos splótłszy, zatańczy ziemianka
W obliczu króla nocy i nocy kochanka?

LXXXII.

Czajld kochał nieraz lub marzył, że kocha —
Bo czem są takie zachwyty? czcze mary! —
Lecz dziś pierś jego już nie wzbiera płocha;
Dziś on z letejskiéj jeszcze nie pił czary,
A niezbyt dawno nauczył się wiary,
Że u miłości najwdzięczniejsze — skrzydła;
Choć tak łagodne i piękne jéj żary,
Z źródła jéj uciech, gdy cię schwyci w sidła,[40]
Na kwiaty twoje tryska trucizna obrzydła.

LXXXIII.

Lecz nie był ślepym na kształtów uroczy
Wdzięk, choć go tylko, jak mędrca, wzruszały,
Nie, aby mądrość dziewicze swe oczy
Zwróciła k’niemu; nie! namiętne szały
Zawsze się same w ciszę zapędzały,
A grzech, co grób swój kopie dłonią skrzętną,
Nadziei jego tłum pogrzebał cały:
Ofiary uciech! Przesyt ręką wstrętną
Na bladem czole wyrył Kaina mu piętno.

LXXXIV.

Tłumem nie gardził, acz się doń nie mieszał;
Z mizantropami on się nie zespoli —
Tańcem i śpiewem radby się pocieszał,
Lecz można-ż śmiać się pod ciężarem doli?
Nic mu nie mogło rozwiać melancholji...
Lecz dziś zapragnął zwalczyć moc szatana,
I raz u pewnéj pięknéj, mimowoli
Pieśń mu wytrysła nieprzygotowana
Do takiéj, jaka ongi była mu wybrana:

Do Inezy.
1.

Do troski méj ty nie śmiej się,
Wszak już uśmiechu niéma we mnie,
A niechaj nieba bronią cię,
Abyś się miała śmiać daremnie.

2.

Jakie tajemne bóle żrą
Radości me i młodość moją,
Że cierpień tych, co szarpią mną,
I twe zabiegi nie ukoją?

3.

Nie miłość to, nie zawiść zła,
Ani prostaczy głód zaszczytu,
Tak mnie do wzgardy życia pcha
Wraz z tem, com cenił pośród bytu.

4.

To przesyt jest, co wszędzie mdli,
Gdzie zwrócę ucho swe lub oczy;
Piękność nie sprawia szczęścia mi,
A nawet wzrok twéj, tak uroczy.

5.

Ciągły, wieczysty jest to ból,
Którym Żyd, wieczny-tułacz, dyszy;
Od zagrobowych zmyka pół,
A tutaj już nie znajdzie ciszy.

6.

Uciec przed sobą byłbym rad,
I w jak najdalsze mknę ukrycia,
A cicho, cicho śpieszy w ślad
Myśl demon, piętno mego życia.

7.

Z wielką lubością inny, ach!
Używa tego, com ja rzucił!
Bodaj, w rozkosznych tonąc snach,
Nigdy, jak ja, się nie ocucił.

8.

Mój los: śród różnych błądzić ziem
I po-za siebie słać przekleństwo,
A mą pociechą to, iż wiem,
Żem już najgorsze zbył męczeństwo.

9.

Jakie najgorsze? Chęć swą złam,
Przez litość nie chciéj badać daléj!
Śmiéj się! — do serca mego bram
Nie pukaj: tam się piekło pali!

LXXXV.

Żegnaj, Kadyksie, żegnaj na czas długi!
Któżby zapomniał, jak się gród twój bronił?
Sam byłeś wierny między zmienne sługi,
Pierwszyś był wolny, ostatni się skłonił.
A w dzień, gdy lud twój na zemstę zadzwonił,
Gdy krew rodzinna twe bruki zbarwiła,
Jeden jedyny zdrajca się wyłonił![41]
Jedna tu szlachta nieszlachetną była,
Ona tylko za łańcuch zwycięscy chwyciła.

LXXXVI.

Takim jest Hiszpan, takie jego dzieje!
Do walk za wolność, sam niewolnik, staje
Naród bez króla, krew za państwo leje;
Sługa tu walczy, gdy pan tył podaje,
Wierność na zdrady najwierniejszą zgraję
I na kraj zlewa, skąd ma tylko — życie!
Duma to pcha go, gdzie wolności kraje,
Raz on odparty, znów na wałów szczycie:
„Bój! bój! choćby na noże“ — tak wciąż woła skrycie.[42]

LXXXVII.

Pragniesz coś więcéj wiedziéć o Hiszpanach,
Czytaj, co o dniach piszą, w krew obfitych:
Co może zemsta spełnić na tyranach —
Tam to na żywych spadło i zabitych.
Od krzywéj szabli aż do nożów skrytych —
W potrzebie bronią nie wzgardzono żadną!
Oby wyrwali żony z rąk niesytych!
I niechaj wszyscy ciemięzcy tak padną!
Niech wrogi tak zapłacą swą zbrodniczość zdradną!

LXXXVIII.

Czyż tam za zmarłych płyną łzy gorące?
Na niwy spójrzcie, czarne, spustoszone,
Na ręce niewiast krwią ociekające,
Potém psom rzućcie ścierwa niegrzebione!
Niech ich ciałami — acz nie warte one
Tych drapieżników — sępy się uraczą!
Kości zbielałe i krwi niebielone
Ślady niech grozę pola bitwy znaczą,
A czas nasz pojmą wnuki, kiedy to zobaczą!

LXXXIX.

Lecz jeszcze straszne nie skończone dzieło,
Nowych wojsk płynie z Pirenejów rzeka...
Ciemno i cicho! ledwie się zaczęło,
W przyszłość nie wniknie źrenica człowieka.
Tłum padłych ludów na Hiszpanję czeka!
Wolna, uwolni więcéj niż Pezzaro
Wziął pod swe jarzmo! W spokój się obleka
Kolumbja, płacąc Kwita klęskę starą,
Lecz macierz ciągle jeszcze mordercy ofiarą.

XC.

Ni pełna cudów pod Barossą wojna,
Ni talawerska walka arcykrwawa,
Ni Albuera, tak w poległych hojna,
Nie wywalczyły Hiszpanji jéj prawa...
Kiedyż oliwna zalśni jéj złotawa
Gałąź i kiedy przyjdzie spoczywanie?
Ileż dni wątpień noc pochłonie mgława,
Nim zbir francuski rabować przestanie,
Wolności zanim drzewo wzrośnie na tym łanie!

XCI.

A ty, mój druhu — płonny bowiem duszę[43]
Żal mi rozpiera i kłóci te dźwięki —
Czemuś w téj wielkiéj nie padł zawierusze? —
Duma stłumiła przyjaźni-by jęki.
Zginąłeś marnie bez lauru podzięki,
Prócz jednéj piersi, w zapomnienia pyle,
Bez krwi, gdy wokół słychać zbroic szczęki,
Gdy chwała wieńczy miernych skroni tyle?!
Za jaką ległeś winę w tak cichéj mogile?!

XCII.

Najpierw poznany i najbardziéj czczony!
Z wszystkiego memu najdroższy duchowi!
Gdyś beznadziejnie dla mych dni zgubiony,
W snach się oglądać daj przyjacielowi!
Poranek wtedy skrytą łzą odnowi
Świadomość bólu i myśl moja będzie
Ku bezkrwawemu ulatać grobowi,
Aż słaba tkanka wróci, gdzie się przedzie,
Aż z zlanym łzą płaczący w jednym spocznie rzędzie.

XCIII.

I tu część jedna Harolda podróży...
Wam, gdy coś więcéj słyszeć o nim chcecie,
I tém i owém dalsza pieśń posłuży.
Jeśli się zechce bazgrać wierszoklecie.
Za wiele tego? — bądź mniéj ostrym przecie,
Ty mój Zoilu! Wy zaś, od krytyki
Cierpliwsi, wnet się o krajach dowiecie,
Gdzie dawnych wieków stanęły pomniki,
Nim Grecję zgniótł z jéj sztuką barbarzyniec dziki.[44]





PIEŚŃ II.

I.

Rzuć, modrooka niebianko, swe progi —
Lecz dziś twe źródło wieszczów już nie poji
Tu twój przybytek, pomimo pożogi,
l’omimo wojny stał i dotąd stoji,
Choć czas tak wrażym jest dla chwały twojéj:[45]
Ale od ognia, ciężkich lat i stali
Groźniéj tych ludzi straszne berło broji,
W których się nigdy święty żar nie pali,
Co zacnym rozkazuje, by cię miłowali.

II.

Grodzie ateński, ty starcze stuleci![46]
Gdzie twych potężnych duchów tłum wspaniały?
Znikł... w snach przeszłości wątłą skierką świeci.
Pierwszy w pogoni ku celowi chwały,
Doszedł i przeszedł... czém dziś tryumf cały?
Szkolną powieścią, podziwem godziny!
Miecze rycerzy, gdzież się dziś podziały
Wraz z szatą mędrców?! Twoich twierdz ruiny
Otacza z mgłami wieków cień potęgi siny.

III.

Chodź, dziecię rana! chodź do tego grodu,
Lecz urn bezbronnych niech nie dotkną dłonie;
Spójrz na to miejsce — wszak to grób narodu,
Przybytek bogów, których blask nie płonie:
Giną religje i bóstwa; na tronie
Zeusa Mahomet dziś zasiadł. Tak! wiary
Nikną z latami, a ta myśl w ich zgonie:
Niczem kadzidła i krwawe ofiary,
Zaś człek to syn zwątpienia i śmiertelnéj mary!

IV.

Związan ze ziemią, w niebo zwraca oczy —
Nie dość ci wiedzieć, nieszczęśliwe dziecię,
Żeś jest? Ten byt twój czyż tak jest uroczy,
Że chcesz żyć znowu? że tęsknota rwie cię,
Sam nie wiesz dokąd, by nie na tym świecie,
Lecz gdzieś w obłokach dalsze snuć koleje?
Troska cię przyszłych mąk i uciech gniecie,
Spójrz! zważ ten proch swój, zanim się rozwieje:
Ta urna więcéj powie-ć, niźli kaznodzieje!

V.

Lub bohatera rozkop grób ów dumny;
Śpi on samotny tam, gdzie to wybrzeże:[47]
Padł: nad nim, ginąc, płakał naród tłumny;
Dziś się w żałobie nie łzawią rycerze?
Nikt z wojowniczych czcicieli nie strzeże
Miejsc, gdzie półbogi mieli swoje włości,
Niech dłoń twa z gruzów czaszkę tę zabierze!
Czyż to świątynia, w któréj bóstwo gości,
Gdy nawet robak czuje wstręt do zgniłéj kości?

VI.

Ten łuk złamany przy strzaskanéj ścianie!
Puste pokoje! portal, co się kruszy!
Duma tu ongi miała swe mieszkanie,
Tu kościół myśli, tu był pałac duszy:
Tu w tych bezocznych jam posępnéj głuszy
Ongi bywało, rozum, dowcip świeci,
Gniew się potęgą nieugiętą puszy!
Co święty, mędrzec, lub sofista skleci,
Czyż gmach ten odbuduje, czyż w nim życie wznieci?

VII.

Cnię-ś rzekł, najmędrszy pośród Ateńczyków:
„Że nic nie wiemy, to wiemy jedynie.“
Nieuniknionych cóż się bać wyników?
Każdy ma ból swój, lecz człek słaby ginie
Od téj męczarni, co z urojeń płynie.
Bierz, co ci fatum, co los przynieść może;
Spokój Acheront da nam w swéj krainie:
Tam sytych uczta nie dręczy w złéj porze,
Lecz cisza ściele wszystkim upragnione łoże.

VIII.

Lecz gdy — jak święci wierzyli — istnieją
Za tym padołem jakieś duchów światy
Na wstyd sofistom oraz saducejom,
Zbyt dufającym w wątpliwe dogmaty,
Jak błogo łączyć hymn, w modły bogaty,
Z temi, przez których lżejsze te kajdany;
Głos znów usłyszéć, zbawion od zatraty;
Ujrzéć twarz mędrców z Samos, z Baktryjany,[48]
I innych, którzy prawdy uprawiali łany!

IX.

Ty, w którym miłość uszła z życiem razem,
Mnie każąc żyć tu i kochać daremnie —
Złączon z mém sercem! czyś ty wiecznym głazem,
Gdy myśl o tobie nie zamiera we mnie?
Dobrze! — niech serca mego próżną ciemnię,
Że się znów ujrzym, sen rozjaśnia żywy:
Jeśli młodości pamięć nie zadrzemnie,
Przyszłość niech wiedzie, na jakie chce, niwy,
Mnie szczęścia dość, gdy tylko duch twój jest szczęśliwy.[49]

X.

Niech na tych głazów wypocznę olbrzymie —
Nieporuszone kolumn to posady;
Synu Saturna, tu ongi twe imię[50]
Tron miało przedni! Dziś tutaj bez rady
Szukam, gdzie dawnych twoich świątyń ślady!
Fantazji oko wznieść z gruzów nie umie
Tego, co padło od czasu zagłady —
Żal niepotrzebny w tych filarów tłumie:
Tu nuci Grek, tu siedzi muślemin w zadumie.

XI.

Pośród rabusiów świątyni, na górze,
Gdzie Pallas jękła, ostatnie zmuszona
Swéj dawnéj władzy opuścić przedmurze,
Któż był najgorszym, najgłupszym? Że z łona
Twego on wyszedł, niech cię wstyd pokona,
O Kaledonjo!... Co wolnością żyło,
Nie zniszczy Anglja, w wolności zrodzona!
Lecz ów mógł strzaskać ołtarze i siłą
Przez morze wlec, co z wstrętu głąb swą rozpieniło.[51]

XII.

Jeszcze się niecnie chełpił Pikt ów świeży,
Że, czego Turczyn, Got i czas nie zburzył,[52]
On zmógł; jak skały ojczystych wybrzeży,
Twardy miał umysł i sercu nie służył
Ten, co myśl powziął i ręki swéj użył,
Aby Atenom zabrać ich ostatki:
Ich syn, zbyt słaby w obronie, zanurzył
Jeszcze się bardziéj w boleści swéj matki[53]
I dziś dopiéro poznał kajdan ciężar rzadki.

XIII.

Jakto? w brytyjskiéj mam ogłosić mowie,
Że Albjon szczęście brał z Aten boleści?
Że w jego imię darli pachołkowie
Pierś ich, Europa ma-ż słyszéć te wieści?
Wolną Brytanję, panią mórz, bezcześci
Łup nędzny, ziemi skrwawionéj wydarty!
Ta, któréj imię tak gnębionych pieści,
Dziś ręką harpji kradnie, co zażarty
Oszczędził czas, tyranów nie uniosły warty!

XIV.

Gdzie był twój puklerz, przed którym, Pallado,
Pierzchnął Alaryk z swéj morderczéj drogi?[54]
Gdzie syn Pelcja? Piekło go swą zdradą
Nie powstrzymało, gdy w dniu strasznéj trwogi
Porzucił ongi ciemne Hadu progi!
Czemuś go z rąk swych nie puścił, Plutonie,
By przed nim uciekł wtóry zbój złowrogi?
Bezczynnie kroczył on, gdzie Stygu błonie,
A w grodu kochanego nie stanął obronie!

XV.

Zimne to serce, Grecjo, gdy nad tobą;
Jak przy kochanki nie cierpi mogile
Martwe to oko, gdy łzawą żałobą
Nie zalśni, patrząc na ołtarze w pyle,
Kruszone ręką brytyjską, co tyle
Świętych zabytków winna raczéj bronić!
Kraj swój rzucili snać w przeklętą chwilę,
Aby z twéj biednéj piersi krwi uronić
I z twoich bóstw szczątkami na północ pogonić!

XVI.

Lecz gdzież jest Harold, ponury po fali
Morskiéj wędrowiec? Nie wiele dlań męki
Było w téj trosce, która innych pali;
Kłamne kochanek nie trapią go jęki,
Na pożegnanie druh mu nie dał ręki;
Gdy, zimny przybysz, w dalsze śpieszył strony:
Twarde to serce, co nie drży na wdzięki,
Lecz Harold, z dawnych uczuć wyzwolony.
Bez skarg kraj rzucał, wojną i zbrodnią splamiony.

XVII.

Kto po wód ciemnym żeglował przestworze,
Miał nieraz widok, przepełen ponęty:
Wiatr świeży wieje, jak świeżym być może,
Fregata zwinna, biały żagiel wzdęty,
Znikają wieże, maszty, brzegów szczęty,
Wspaniała fala pnie się po krawędzie;
Jak tłum łabędzi wokół mkną okręty;
Najcięższy statek sunie w pierwszym rzędzie,
A wały się kędzierzą w swym radosnym pędzie.

XVIII.

A wewnątrz, patrzaj! mały światek wojny!
Rozpięte siatki, opatrzone działa,
Wokół się krząta tłum gwarny i rojny,
Już są u góry — komenda zagrzmiała!
Cyt! retman krzyknął, w krzyk załoga cała:
Lina się ślizga w rękach marynarzy;
Kadet, co wiedzy żądliwością pała,
Świśnie — źle, dobrze, jak mu się wydarzy,
I w lot kadetów ciżba — każdy na swéj straży.

XIX.

Pokład jak szklany, bez najmniejszéj zmazy,
Na nim porucznik spełnia wartę... Oczy
Zwróć tam ku miejscu, z którego rozkazy
Daje dowódca: poważnie on kroczy;
Tłum go się boi; do słów nie ochoczy,
Rzadko się rzuca, milczeniem nastawa
Na ścisłą karność, bez któréj nie zoczy
Zwycięstw ni chwały; lecz Bryta do prawa
Przywiązan najtwardszego, bo mu siłę dawa.

XX.

Dmij, wietrze, dmij! twój wiew niech statek nagli!
Aż słońca promień ostatni zastygnie;
Bryg, strojny w flagi umniejszy wnet żagli,
Niech go leniwszy żaglowiec doścignie!
Nim się z téj zwłoki nieszczęsnéj wydźwignie,
Niedołężnemu na nic wiatr dobrany!
Iléż straconych mil, nim dzień znów mignie!
Stać tak bezczynnie, gdy czynne bałwany!
Dla niedobitków zwijać ten żagiel rozwiany!

XXI.

Miesiąc już zeszedł... smugi światła płyną
W ten cudny wieczór po tańczącéj fali;
Na lądzie chłopiec wzdycha wraz z dziewczyną,
I my, wysiadłszy, będziem tak wzdychali!
Czasem się jakiś Aryjon pochwali
Tą szorstką nutą, co majtków przykuwa:
Skoczni słuchacze wokół się zebrali,
Na znaną modłę ten i ów pofruwa,
Swobodny, jak na lądzie, troski nie uczuwa.

XXII.

Cieśnina Kalpy! spójrz na te urwiska!
Afryka tu z Europą patrzą na się:
Kraj czarnookich i Maurów siedliska
W świetle Hekaty w jednakiéj lśnią krasie:
Jak blask ten igra na Hiszpanji pasie,
Jakże odsłania skały, złomy, bory —
Ostro, a przecież giną w zmrokach, zda się;
Zaś Maurytanja swe cienie — potwory,
Z gór szczytów rzuca groźnych aż po wód zapory.

XXIII.

Noc; my toniemy w myślach śród jéj czarów,
Żeśmy kochali, choć miłość dziś głucha;
Serce, żałując oszukanych żarów,
Marzy bez druha, że ma jeszcze druha.
Któżby się lękał starości obucha,
Gdy młodość rozkosz i miłość przeżyła?
Gdy dusza bliźniéj duszy już nie słucha,
Nic do burzenia nie ma śmierci siła!
Ach! jeszcze raz być dzieckiem! o młodości miła!

XXIV.

Wsparty na statku zbryzganéj poręczy,
Patrzéć w Dyjany krąg, w głębiach odbity!
Duch się nadziei widmami nie męczy,
Bezwiednie goniąc każdy rok przeżyty...
Komuż raz w życiu nie lśniły błękity —
Bo nikt zupełnie opuszczon nie bywa —
Którym hołd składa, z łez i wspomnień zwity?!
Gryzący bólu! Ta pierś nieszczęśliwa,
By zrzucić ciężar z serca, daremnie się zrywa.

XXV.

Siadać po skałach, dumać nad przepaścią,
Zaszywać w bór się ciemny a głęboki,
W strefy, gdzie człowiek nie sięga swą właścią,
Gdzie śmiertelników nie dotarły kroki,
Na niedostępne piąć się gór opoki,
Z bezdomném stadem dzikich zwierząt sadzić,
Patrzéć z nad urwisk na rwące potoki,
To nie samotność, to znaczy prowadzić
Z Przyrodą rozhowory, o jéj skarbach radzić.

XXVI.

Lecz wśród krzykliwych, rojnych tłumów ludzi
Czuć, słyszéć, patrzéć, posiadać, używać,
Mieszkańcem ziemi być, który się nudzi,
Nie zaznać szczęścia i nie uszczęśliwiać,
Pogardzać nędzą, w dostatki opływać,
Nie miéć człowieka, co cię sercem raczy,
Co po twéj śmierci chciałby mniéj się zrywać
Z śmiechu niż gładkich tłum wyzyskiwaczy,
To znaczy żyć sam na sam; to samotność znaczy.

XXVII.

Szczęśliwsze bożych pustelników życie,
Tych, których widzisz na Athos, jak w chórze
Czuwają w wieczór na olbrzymim szczycie,
Co tonie w niebios i w głębin lazurze,
Że kto skierował dotąd swe podróże
I choć godzinę w świętem miejscu bawił,
Chciałby pozostać na uroczéj górze;
A że mu szczęścia tego los nie sprawił,
Znów świat ten nienawidzi, który tam zostawił.

XXVIII.

Lecz rzućmy trakt ten, jednostajny, znany,
Choć śladów jazdy nie zostawia wcale,
Te kołowania, cisze, burze, zmiany,
Kapryśne wiatry i kapryśne fale;
Porzućmy majtków radości i żale
W lotnéj, objętéj morzem cytadeli,
Zaduchy, wiewy po świeżym krysztale,
Te opadania i wzrosty topieli:
Pewnego dnia „ląd“ krzykną i — wszyscy weseli...

XXIX.

Wyspy Kalipsy omijamy z cicha,
Siostrzane morza Śródziemnego panie;[55]
Tu znużonemu niebo się uśmiécha,
Choć zmilkło pięknéj bogini płakanie,
Śledzącéj tego na tych urwisk ścianie,
Którego ziemska więzi białogłowa;
Stąd na srogiego Mentora wezwanie
Syn jego skoczył w głąb, a nimf królowa,
Że obu pozbawiona, żal podwójny chowa.

XXX.

Czas jéj władania i sławy nie wieczny:
Ale, młodzieńcze, nie żyw zbytniéj wiary,
Tu dziś ziemianka tron ma niebezpieczny,
Nowa Kalipso roztacza swe czary!
O cudna Florens! Serce jeśli żary[56]
Ma jeszcze w wnętrzu, dla ciebie otworzę:
Lecz nie! mnie straszą wsze związki; ofiary
Na twym ołtarzu niegodnéj nie złożę —
Czuć dla mnie chwilki bólu twoja pierś nie może!

XXXI.

Tak myślał Harold, gdy w oczy téj pani
Spoglądał, blask swój topiąc w jéj promieniu,
Bez innéj myśli, prócz podziwu w dani.
Amor w niejakiém stawał oddaleniu.
Dawniéj podlegał uczuć jego tchnieniu,
Lecz dziś już wiernym sługą nie był pono,
Nie szukał miejsca przy jego ramieniu,
Więc bożek, darmo chcąc go na swe łono
Nawrócić, władzę swoję miał już za straconą.

XXXII.

Dla Florens sprawą było nieodgadłą,
Że ten, krórego chęć do każdéj bierze, —
Jak powiadano — zniósł jéj ócz zwierciadło,
Gdzie inni kłamnie widzieli lub szczerze
Wyroki, prawa, swe nadzieje świeże —
Czego tam piękność od swych sług wymaga;
Że wieść się w żadnéj nie sprawdziła mierze,
Jako w nim żarów wielka jest odwaga,
Dla których każda chętna, choć się czasem wzdraga.

XXXIII.

Snać nie wiedziała, że to serce młode,
Które chłód pychy milczącéj otaczał,
W sztuce uwodzeń miało swą metodę.
Siećmi on swemi nieraz świat uraczał
I od pościgu przenigdy nie zbaczał,
Jeśli coś było godnego ścigania.
Lecz dziś już Harold sztuk swych nie zaznaczał;
A choć do ócz tych z miłością się słania,
W płaczliwych rój kochanków zamieszać się wzbrania.

XXXIV.

Nie znasz ty kobiet, sądząc, człeku miły,
Że tu wzdychaniem spełnisz swe nadzieje;
Cóż dla nich serca, gdy je raz zdobyły?
Niech każdy oczom lubéj hymn swój pieje,
Lecz niezbyt kornie, bo wnet go wyśmieje
I wszystkie górnych jego słów zalety!
Skąpy w umizgach — ten, kto raz zmądrzeje;
Pewność i śmiałość to lep na kobiety:
Na przemian kol i głaskaj, a staniesz u mety.

XXXV.

Stara to prawda, czas ją wypróbował;
Najgorzéj wyszedł ten, kto ją przetrawił;
Gdyś wszystko zyskał, k’czemuś chęć skierował,
Za twe zabiegi nędzny los się zjawił:
Sterałeś młodość, cześć w błocie-ś zostawił —
Te są owoce spełnionéj miłości!
A gdyś się wszystkich nadziei pozbawił,
Nieuleczalny rak w twém wnętrzu gości,
Gdy miłość przez się nie ma uroków w swéj włości.

XXXVI.

Daléj! nie można zrywać pieśni toku!
Trzeba się spotkać z gór niejednych grudą
I brzeg niejeden zostawić na boku!
Za melancholją śpieszym, nie za złudą —
Ku takim krajom i ku takim ludom,
O jakich nie śnił nikt w swéj słabéj głowie!
Śpieszym ku nowéj Utopji cudom,
Gdzie człek, czem być ma lub winien, się dowie,
Gdy jeszcze czemś być mogą zepsuci ludkowie.

XXXVII.

Droga Przyroda jest najlepszą z matek!
Choć wiecznie zmienna, słodkie ma oblicze;
W jéj nagiéj piersi karmi mam dostatek,
Syn nieodłączny, choć przez jéj słodycze
Nie rozpieszczony! Cudna, gdy jéj dzicze
Ominie ręka, co, gładząc, zohydzi;
W dzień i w noc śle mi swych uśmiechów znicze,
Choć tam ją widzę, gdzie inny nie widzi,
Choć wciąż jéj szukam — zwłaszcza, gdy los ze mnie szydzi.

XXXVIII.

Ziemio Albanji! tyś Skandra kolebką,[57]
Téj gwiazdy starców i celu młodzieży;
Tu i imiennik jego siłą krzepką
Postrach, bywało, pośród wrogów szerzy:
Ziemio Albanji, ty dzika macierzy
Surowych mężów, daj tu spocząć oczom!
Krzyż tu ustąpił, a z meczetów wieży
Blade się smugi z półksiężyców toczą
Na grody, które gaje cyprysowe mroczą.

XXXIX.

Czajld Harold wyspę bezpłodną ominął,
Skąd Penelopa bałwany śledziła;[58]
Potém się przed nim pomny szczyt przewinął
Ustroń miłości, Lezbijki mogiła.
Przecz pieśń niezmarła, Sofo! nie zbawiła
Twéj piersi, w ogniu niezgasłym skąpanéj?
Wieczne dającéj życie życia siła
Znikła! (byt wieczny jeśli lutniom dany,
Jedyne niebo, dokąd niech tęsknią ziemiany!)

XL.

W greckiéj jesieni wieczór iście boski
Leukadji witał Czajld przylądek skalny;[59]
Tęsknił do niego, rzucał pełen troski:
Dużo on widział miejsc, gdzie bój wrzał walny:
Lepanto, Akcjum, Trafalgar fatalny,[60]
Lecz był bez wzruszeń: widać pod niesławną
Zrodzony gwiazdą, nie był zbyt zapalny
Do krwawych bitew; lalką dlań zabawną
Syn Marsa, a do zbójów miał odrazę dawną.

XLI.

Lecz dziś ujrzawszy, jak swe światło ciska
Wieczorna gwiazda na opoki skronie,
Tego zwiedzionéj miłości schroniska,
Niezwykły ogień uczuł w swojém łonie,
Gdy dumny statek zwolna krajał tonie,
Okryty cieniem dawnéj smutku góry,
On chłonął w siebie tęskne wód harmonje
I choć zamyślon, wzrok miał mniéj ponury
I mniejsze pośród czoła wybladłego chmury.

XLII.

Banek szarzeje, z nim Albanji wzgórza;
Łańcuch sulijskich skał i Pind rodzimy,
Napoły we mgle, w śnieżnych łzach się nurza —
W zmrok i purpurę odziane olbrzymy.
Ale wnet mgławe odsłonią nam dymy
Gniazda mieszkańców onych gór; tu kąsa
Wilk swoję zdobycz, tu orły ujrzymy,
Tutaj od wilków dzikszy człowiek pląsa,
Tu orkan naokoło mrącym rokiem wstrząsa.

XLIII.

Teraz się Harold samotnym nazywał;
Na długo żegnał wszelką chrześéjan mowę;
Teraz do brzegów nieznanych przybywał,
Co strach i podziw obudzać gotowe.
Do walki z losem miał on piersi zdrowe,
Choć niebezpieczeństw nie był zbyt łaknący;
Widoki dzikie, lecz widoki nowe,
Uprzyjemniały drogi trud nużący:
Wiatr mroźny zapomniany oraz skwar piekący.

XLIV.

Tu krzyż czerwony — bo jeszcze on stoi,
Choć go rzezani spotwarzają kaci —
Pychą opasłych klechów już nie broi:
W równéj tu wzgardzie ksiądz i tłum współbraci!
O zabobonie w jakiéjbądź postaci —
Krzyża, księżyca, proroków, fetyszy,
Pod jakiém godłem świat ci hołdem płaci,
Stratą-ś ogółu, zyskiem szajki mniszéj!
Któż złoto wiar odróżni od błota okpiszy?

XLV.

Patrz! golf Ambracji! Świat tu się przed laty
Wymknął kobiecie, miluchnéj niebodze!
Tu na okrętach wiedli buf bogaty
Królowie Azji oraz rzymscy wodze[61]
Na bój niepewny, co krwią mścił się srodze;
Tu Cezar drugi zatykał swą dłonią[62]
Zwycięskie godła, dziś — czczy pył na drodze!
Niesforni władcy! ludzkie łzy was gonią!
Czyś, Boże! ziemię stworzył, by ci grali o nią?

XLVI.

Od brzegów skał tych, co sterczą ponure,
Aż w illiryjskich nizin okolice
Harold niejednę przebył wzniosłą górę,
Śród ziem czyż znanych w dziejowéj kronice?
Tak pięknych dolin i w głośnéj Attyce
Nie ujrzysz często! Nawet mniéj jest śliczną
Tempe urocza; Parnas, choć ziemicę
Tak uświęconą posiadł i klasyczną,
Nie zrówna się z tych brzegów pięknością rozliczną.

XLVII.

Przebył Pind ciemny, Acheruzji źródła,[63]
Ominął miasto stołeczne téj ziemi:
Witać Albanji pana chęć go wiodła,
Co tutaj rządzi prawy bezprawemi;
Na wodzy bowiem dłońmi skrwawionemi
Trzyma on lud swój burzliwy, niesforny;
Lecz nieraz, kręty, twierdzami skalnemi,
Wyzywa władcę górski rój oporny
I szydzi — chyba tylko, gdy dasz złoto, korny.[64]

XLVIII.

Klasztorna Zico! mały lecz uroczy[65]
Kawałku ziemi! wejść na twe krawędzie,
A naokoło, gdzie zwrócimy oczy,
Tęczowych blasków rajski czar się przędzie:
Skały i rzeki, lasy, góry wszędzie!
Z tém wszystkiém błękit w harmonję się składa.
Tam dołem potok w głośnym szumi pędzie:
Jak on z tych urwisk znów na głaz ten spada,
Co duszę twą upoi, lecz i strachu zada.

XLIX.

Przez gaj, wieńczący wzgórze, skryte w krzaki,
Co, gdyby przed niém nie pięły się zblizka
Dumniejsze odeń różnych gór zygzaki,
Byłoby godne dumnego nazwiska,
Klasztor swych białych murów blask przeciska.
Mnich tutaj mieszka, mniéj skąpy dla gości
I mniéj surowy; u jego ogniska
Przybysz jest miły; a niechaj z tych włości
Nie wraca, nie zażywszy natury piękności.

L.

Niech tu wypocznie w największéj spiekocie:
Świeżą jest zieleń odwiecznego drzewa;
Tu go ochłodzi wiatr w najlżejszym locie —
Od samych niebios powiew ten zawiewa —
Przed nim dolina! niech tu rozkosz miewa,
Dopóki może; ostry promień wcale
Tu nie dociera, chorób nie rozlewa;
Wzrok tu niech pielgrzym, rozłożon niedbale,
Topi w rana, w południe, w wieczora krysztale.

LI.

Tutaj się ciągnie, olbrzymi i mgławy,
Amfiteatru wulkaniczném kołem,[66]
Łańcuch Chimary od lewéj do prawéj.
Niżéj dolina wre życiem wesołem:
Szum drzew, bek stada, huk potoków, czołem
Chwiejące świerki! Tu Acheront ciemną
Wije się falą, ongi — grobu dołem!
Jest-li to piekłem, co błyszczy przede mną,
Plutonie! to Raj dla mnie żądzą jest daremną.

LII.

Czar ten nie skłócon żadnych miast widokiem.
Nawet Janina, choć tak niedaleka,
Gdzieś za pagórki skryła się przed okiem.
Chaty tu rzadkie, rzadko ujrzysz człeka;
Po skałach trawkę, którą zjadła spieka,
Kóz dogryzają gromady; w kapocie
Białéj pastuszek stad rozpierzchłych czeka,
O głaz oparłszy swoje członki kocie,
Lub kryje się przed burzą krótkotrwałą w grocie.

LIII.

Ach! gdzież, Dodono, twoich gajów cisza?
Prorocze źródła i wyroczni głosy?
Gdzie drżała echem odpowiedź Jowisza?
Gdzie ołtarz tego, co gromem niebiosy
Wstrząsał i ziemię?... Straszne! straszne ciosy!
Płaczesz, że kruche życia twego zręby?
Głupcze! twym losem są i bogów losy!
Chciałżebyś przeżyć marmury i dęby,
Gdy ludy, mowy, światy niszczą czasu zęby?...

LIV.

Góry znikają i Epir już ginie;
Oko od urwisk chętnie się odrywa,
Ażeby spocząć w łagodnéj dolinie,
Którą już wiosna zielenią obszywa.
I pośród nizin mnogi czar spoczywa:
Tam długą wstęgą pędzi strumień rwisty,
Las nad brzegami pieśń wierzchołków śpiéwa,
A cienie jego tańczą w wodzie szklistéj,
Lub śnią w miesięcznych blaskach ciszy uroczystéj.

LV.

Słońce już zaszło za szczyt Tamerytu,[67]
Szeroki Laos grzmiał już swemi spady,[68]
Już cienie nocy spłynęły z błękitu,
Gdy Harold ujrzał, krocząc w rzeki ślady,
Jak meteorów błyszczące gromady,
Las minaretów w Tepaleńskim grodzie,
Co ponad falą wznosi swe posady;
A wiatr, jęczący na parowów spodzie,
Gwar ludzi słał, wytrawnych w wojennym zawodzie.[69]

LVI.

Minął haremu milczące arkana,
I przez rozległe, w łuk wygięte dźwierze
Zoczył siedzibę potężnego pana:
Noc jego wszystko w równéj głosi mierze!
Z niezwykłych zbytków usłał on swe leże,
Dwór naokoło ruch i życie wznieca;
Rzezańce, goście, derwisze, żołnierze!
Na wewnątrz pałac, na zewnątrz forteca,
Schronienie gmach ten ludziom różnych ziem zaleca.

LVII.

Konie w bogatych rzędach, tłumy zbrojne
Zuchwałych jeźdźców, kołem otaczają
Wielki dziedziniec, gotowi na wojnę.
Tam korytarze lśnią się barwną zgrają,
Czasem przez bramę, aż echa zadrgają,
Wysoko-czuby Talar mknie z kopyta,
Maur, Grek, Albańczyk tutaj się mijają
Z Turkiem — o, spojrzyj, co za dziwna świta —
Aż bęben im ogłosi: pora dnia przebyta!

LVIII.

Albańczyk w krótkim do kolan spódniku,
W zawoju, z strzelbą nasadzaną w dłoni,
W złocistéj kurtce, zawsze pełen szyku;
W czerwonych szarfach męże Macedonji;
Delhowie w groźnéj czapicy na skroni
I z szablą krzywą; Greczyn żywy, giętki,
Czarnych rzezańców tłum z nubijskich błoni,
Brodaty Turek, w języku nie prędki,
Zbyt możny, by srogości nie uczuwał chętki:

LIX.

Wszyscy widoczni; jedni, zbici w koło,
Patrzą, jak barwny obraz się przewija;
Tutaj muślemin w modłach schyla czoło;
Ten puszcza dymy, grze znów tamten sprzyja;
Tutaj Albańczyk dumnie wszystkich mija;
Tu cichy szczebiot Greka cię uderza.
Tam w niebo głos się uroczysty wzbija:
Muezzin woła, aż się trzęsie wieża:
Tu bogiem Bóg! Bóg wielki! daléj! do pacierza!...

LX.

Była to właśnie ramazanu pora,
Co na dzień cały nakłada pokutę;
Lecz gdy przeminął długi zmierzch wieczora,
Życie zawrzało, jak z więzów wyzute;
Panować jęły znów biesiady sute —
Czerń sług wciąż w ruchu, zgina się zastawa;
Balkony puste, jak gdyby zepsute,
Za to w pokojach ciżba, gwar i wrzawa;
To z paziem, to znów z jakimś niewolnikiem sprawa.

LXI.

Tu głos kobiety nie zadźwięczy uszom;
Odcięta, w kwefie, pod osłoną straży,
Jednemu ciałem oddana i duszą,
Więziona w klatce, o wyjściu nie marzy.
Ku swemu panu miłością się żarzy,
Szczęśliwsza jeszcze w swéj trosce matczynéj.
(O święta trosko, cóż ciebie przeważy!)
Sama téż losem kieruje dzieciny,
U łona, które nie zna innych żarów winy.

LXII.

W komnacie, bitéj marmurem, gdzie z środka
Strumieniem w górę tryska woda żywa
A z nią się wokół leje świeżość słodka,
Gdzie miękkość sofy do spoczynku wzywa,
Ali, mąż boju i grozy, spoczywa.[70]
W tych jego rysach zoranych latami,
Jakaś czcigodna szlachetność pokrywa
Łagodniejszemi dzisiaj promieniami
Stek czynów, co tam drzemiąc, hańbi go i plami.

LXIII.

Nie to, że siwéj nie są godne brody
Żądze, młodzieńczéj odpowiednie chwili:
Miłość lat nie zna — Hafis dał dewody
I piewca z Teos, a prawdę nucili —
Zbrodnia, szydząca, gdy głos cierpień kwili,
A która starcom jak najmniéj się godzi,
Kły jemu dała tygrysie; a czyli
Tak się nie dzieje, że krew z krwi się rodzi;
A co się z krwi poczęło, jeszcze krwawszém schodzi?[71]

LXIV.

Śród rzeczy nowych dla ucha i oka
Zmęczony pielgrzym spoczynku doznawał,
Patrząc na przepych wyznawcy Proroka;
Lecz wnet go nużył i wstrętem napawał
Ten gmach, kryjący zbytków, bogactw nawał,
Gdzie syta wielkość chroni się przed wrzaskiem;
Skromniejszy miłym byłby się wydawał,
Lecz spokój gardzi sztucznych uciech blaskiem,
Rozkoszy rdzeń niszczeje w zbytkowaniu płaskiem.

LXV.

Dzikie są dzieci Albanji, lecz w cnoty,
Choć niezbyt gładkie, pierś ich również płodna;
Któryż wróg kiedy widział ich odwroty?
Gdzież trwałość w boju, co ich hartu godna?
Jak te ich twierdze, tak i oni do dna
Twardzi w burzliwéj ciężkich dni potrzebie;
Ich gniew zabija! przyjaźń niezawodna!
Dla wodza każdy duszę z trzew wygrzebie,
Gdy męstwo albo wdzięczność każe krew lać z siebie.

LXVI.

Czajld na nich patrzał w zamku naczelnika,
Jak każdy w wojnie widział blask swój wszytek;
I późniéj jeszcze raz się z niemi styka,
Będąc w ich mocy, na morzu rozbitek:
Zły człek z chwil takich czyni zły użytek:
Lecz ci pod własną strzechę go zaproszą;
W mniéj dzikich ludziach mniejszy serca zbytek
Przed twém nieszczęściem rodacy się spłoszą:[72]
Mało dusz jest na świecie, które próby znoszą.

LXVII.

Tak się zdarzyło, że o skalną Suli
Rzucon był statek nawałnicą srogą:
Pusto naokół, świat się w zmroki tuli:
Walczyć z wiatrami, czy ląd dotknąć nogą,
Długo majtkowie zdobyć się nie mogą,
Drżąc, by się zdrada skrycie nie podniosła;
Wreszcie dobili, lecz przejęci trwogą,
Czy ci krwawego nie poczną rzemiosła,
W których mściwość ku Turkom i ku Frankom wrosła.

LXVIII.

Nie! bratnią ręką wiódł ich Sulijota
Wskroś skał i bagien; z piersi zdrój mu trysnął
Szczerszy, niż ma go układna hołota:
Rozgrzał przy ogniu, wodę z szat wycisnął
Napełnił kubki, czystą lampką błysnął,
Podał jedzenie, czem chata bogata —
Rzadką szczodrotą na każdym zawisnął:
Rzeźwić znużonych, koić żale brata,
To wstyd dla złych, a przykład dla szczęśliwców świata.

LXIX.

A kiedy przyszło, że Czajld z własnéj chęci
Na długo żegnał te ich górskie kraje,
A w krąg szalały coraz to zawzięciéj
Ogniem i mieczem rozbójnicze zgraje,
Wówczas, chcąc przebyć Akarnanję, daje
Głowę swą w ręce téj wiernéj drużynie,
Mającéj twarde wojny obyczaje,
I z nią wnet dotrze, gdzie Acheloj płynie,
I daléj, aż w etolskiéj wypocznie krainie.

LXX.

Gdzie się w samotną Utraikej przelewa
Tłum fal znużonych i do snu układa,
Zielonych gajów jak ciemnieją drzewa!
Skroń ich na głębi cichą pierś opada,
Gdy cichy wietrzyk północą zagada
I toń całuje, nie marszcząc jéj lica;
Noc tutaj była Haroldowi rada,
Tu go nie jeden jéj widok zachwyca,
Tu biła mu nie jedna rozkoszy krynica.

LXXI.

Ognie na równych zapłonęły brzegach,
Naokół krążą czasze, pełne wina;[73]
Gdy kto znienacka stanie w tych szeregach,
To z osłupienia naraz drżeć zaczyna:
Nie przejdzie cicha północna godzina,
A narodowy harc już na jéj tropie:
Każdy Palikar szablę precz odpina[74]
I dłonią w dłonie klaszcząc, chłop przy chłopie,
Zawodząc dziko, ziemię w dzikim tańcu kopie.[75]

LXXII.

Z upodobaniem i bez żadnéj wzgardy
Spoglądał Harold, stanąwszy na boku,
W obraz zabawy niewinnéj, acz twardéj:
Jakaś niezwykłość była w tym widoku;
Ten barbarzyńców szał, nie bez uroku,
Ta gra płomieni na obliczu dzikiem,
Te szybkie ruchy, ognie w ciemnem oku,
Włos spadający kędziorów bezlikiem,
Do wtóru pieśń pół-nutą a na poły krzykiem:[76]

1.

Twój bęben, doboszu, doboszu ty mój!
To radość walecznych, to rozkaz na bój!
Na znak twój od razu ślą synów, jak mur,
Chimarja, Illirja i Suli z swych gór.[77]

2.

Od wszystkich mężniejszy suljocki jest człek,
W téj guni włosistéj, w koszuli, jak śnieg;
Już wilkom i sępom swe stado on zdał
I pędzi w doliny, jak potok ze skał.

3.

Czyż wrogom przebaczy Chimaryji syn,
Gdy druhom zapomnieć nie może ich win?
Hej! strzelbo, nie chybiasz, gdy mścić się ty chcesz,
Pierś wroga to cel jest najlepszy, więc mierz!

4.

Macedonji dziatwa niezwalczon to huf:
Jaskinie swe rzucił i rzucił swój łów!
Na szarfach czerwonych czerwieńsza tam ciecz,
A wojny nie koniec, a w ręku drży miecz!

5.

A korsarz pargijski, co uczy wśród mórz
Płód Franków, jak miłym zbójecki jest nóż,
Porzuca na brzegu swe wiosło i pram
I łupy zdobyte zaciąga do jam.

6.

Rozkoszne bogactwo — nie wzdycham ja doń,
Co chłystek kupuje, zdobywa ma broń;
Zdobywa dziewicę, co długi ma włos,
Z rąk matki odbija, płaczącéj na los.

7.

Hej! kocham ja liczko urocze tych dziew:
Pieszczota ich uśpi, ugłaska ich śpiew;
Méj lubéj rozkażę gęśliczkę tu znieść,
O ojca jéj zgonie niech zabrzmi nam wieść.

8.

Pomnicie Prewizę, jak upadł jéj gród?[78]
Jak szalał zwycięzca, jak jęczał tam lud?
Z pod dachów płonących braliśmy nasz łup,
Gotując raj dziewkom, bogaczom zaś grób!

9.

Nie mówię, co litość, nie mówię, co strach!
Kto sługą Wezyra, nie kąpie się w łzach:
Od czasu, jak księżyc Proroka jest znan,
Niż Ali, nasz basza, gdzie większy był pan?

10.

Syn Muchtar, ten czarny, nad Dunaj dziś w lot,
Giaur płowy buńczucznych przerazi się rot;
Gdy krwawi Delhowie przeprawią się w pław,[79]
Niewierni zajęczą: ty Boże, nas zbaw!

11.

Wyciągnij kord baszy, mieczniku ty mój!
Doboszu, twój bęben to rozkaz na bój:
Wy góry, skąd śpieszym ku brzegom tych mórz,
Ujrzycie zwycięsców, lub nie wrócim już!

LXXIII.

Grecjo! zabytku przebrzmiałego świata![80]
Żywa, choć zmarła, wielka, choć ugięta!
Któż dziś twe dzieci wezwie do bułata,
Ażeby zerwać twe tak dawne pęta?
Nie takich synów przeszłość twa pamięta:
Rycerze śmierci, padli z swéj ochoty
Gdzie Termopilów mogiła ściśnięta.
Gdzież ten waleczny, co z brzegów Euroty
Skoczywszy, znów cię zbudzi z grobowéj martwoty?

LXXIV.

Duchu swobody! Gdy z tobą na Fyle[81]
Stali, Trazybul i jego drużyna,
Mogłeś przewidzieć tę straszliwą chwilę,
W któréj attycka zgliszczała równina?
Dziś nie trzydziestu tyranów cię zgina,
Lecz wszelki nędznik w twojéj ziemi włada;
Syn twój nie wstanie, lecz gnuśnie przeklina,
Gdy pod razami z rąk tureckich pada:
Rzezaniec w słowie, w czynie, do kajdan się składa.

LXXV.

W wszystkiem, prócz w rysach, jakie dzisiaj zmiany!
Patrząc na żar ten, co w ich oczach płonie,
Możnaby mniemać, że twój niekiełznany
Ogień, swobodo, jest także w ich łonie!
O owéj chwili w snach nie jeden tonie,
Która ojczyste dziedzictwo mu wróci,
Lecz w swych westchnieniach po obce on bronie
Sięga, sam złości wroga nie ukróci,
Z służalstwa kart nazwiska swego nie wyrzuci.

LXXVI.

Słudzy dziedziczni! azaż nie wiadoma,
Że ten, kto pragnie wolną stąpać nogą,
Miecz podnieść musi własnemi rękoma?
Czyż Gall, lub inny da wam wolność drogą?
Nie, oni dumę zbója skrócić mogą,
Lecz nie zbudują swobody ołtarzy.
Cienie helotów! wstańcie przeciw wrogom!
Grecjo, masz państwo, tylko zmień mocarzy!
Dni chwały twéj minęły, został wstyd, co parzy.

LXXVII.

Gród, który giaurom ongi zabrał Allah,
Giaur znowu wydrze ottomańskiéj złości;
Seraju dzisiaj niedostępna hala
Przyjmie znów Franków, swych dawniejszych gości,[82]
Lub Wehabitów płód ten, co świętości[83]
Z grobu Proroka zdarł w krwawym zapędzie,
Przywieją wiatry od zachodnich włości,
Tylko swoboda tutaj nie zasiędzie,
I sługa tu po słudze wiecznie jęczeć będzie.

LXXVIII.

Lecz tu wesoło — nim się post rozpocznie,
Co, jak w ich świętéj napisano wierze,
Z grzechów śmiertelnych zbawia ich niezwłocznie,
Gdy w dzień się głodzą, w noc szepcą pacierze.
Ale Pokuta nim się w wór ubierze,
Każdy ma prawo rzucić precz swe żale,
Nieco się skrycie pocieszyć. I szczerze
Każdy téż pędzi na maskowe bale,
Szaleje z pstremi tłumy w skocznym karnawale.

LXXIX.

Strumień rozkoszy gdzież weseléj płynie,
Niż tu, Stambule, ongi ich korono![84]
Choć turban kala sofijską świątynię,
Choć Grekom święte ołtarze zwalono!
(Ach! znów ich dola szarpie moje łono!)
Ongi tu piewcy snuli pieśni hoże,
Dziś wszyscy radość tu udają pono,
Jednak w uwięzi oko nigdy może
I ucho tak nie było, jak tu przy Bosforze.

LXXX.

Na brzegu ciżba wesoła wciąż rosła...
Bez przerwy tony swe muzyka zmienia,
Echo takt niesie, który biją wiosła
Śród wyśpiewanych fal słodkiego drżenia;
Królowa morza śle swój hymn z sklepienia,
A gdy przelotny wiew poruszy falą,
Kształt jéj w zwierciedle wód tak rozprzestrzenia
Blask, od jéj tronu odbity, że palą
Snać się wały, aż wokół brzegi się krysztalą.

LXXXI.

Niejeden kaik mignie w chyżym locie;[85]
Na brzegu tańczą dziewice téj ziemi;
Któż o spoczynku myśli lub powrocie?
Tu dłoń się z dłońmi spotyka drżącemi,
Tęskliwe oko z oczy tęskliwemi,
Uścisk z uściskiem: któraż pierś się wstrzyma?
Ty nam, miłości! chwilami swojemi
(Niechaj się mędrzec albo cynik zżyma)
Nagradzasz lata bólu, który nas się ima.

LXXXII.

Ale w téj ciżbie skocznéj maskarady
Czyż niéma serca, co, cierpiąc tajemnie,
Przez kostium zdradza skrytych bólów ślady?
O! dla serc takich szumiące wód ciemnie
Są echem tego, ku czemu daremnie
Żal się kieruje, a źródłem zgryzoty
I wzgardy tłum ten, rozbawion przyjemnie!
Jakże-ż je rażą czcze, głośne chichoty,
Jak chętnie-by zmieniły w całun te pozłoty!

LXXXIII.

Tak czuć powinien Grecji syn prawdziwy,
Jeśli go jeszcze mają greckie chaty —
Nie rycerz w gębie, co znosi, leniwy,
Spokój służalców, narzeka na straty,
Z gładkim uśmiechem wita swoje katy,
A zamiast miecza dźwiga sierp usłużny!
Najmniéj cię kocha, Grecjo, kto bogaty
W skarby jest twoje, kto ci krew jest dłużny
I ród i wielkich przodków, od których tak różny!

LXXXIV.

Lacedemonu gdy się męstwo wznieci,
Epaminondas gdy do Teb zawita,
Gdy duch przenikać będzie Aten dzieci,
A męże rodzić helleńska kobiéta,
Wtedy dopiero wstaniesz, czcią okryta!
Aby wznieść państwo, trza wieków roboty;
Chwila je zburzy, pożogami syta!
Lecz człek czy wskrzesi, chwało, blask twój złoty?
Czyż czasom wbrew i losom z grobu zbudzi cnoty?

LXXXV.

Jednak jak piękną jesteś w dniu żałoby,
Ty, coś półbogów i bogów ziemicą!
Śnieg gór i zieleń łanów do téj doby[86]
Głoszą, Przyrody żeś ulubienicą!
Świątynie, k’twoim nachylone licom,
A które niemal proch twych wojów kryje,
Dziś zaoruje wieśniak swą radlicą:
Wszystko, co ludzki ma początek, gnije,
Wszystko znika, prócz chwały, która w pieśniach żyje.

LXXXVI.

Tam! nad jaskinią samotne kolumny
Na los zwalonych sióstr się jeszcze żalą;[87]
Ołtarz Trytonji wieńczy jeszcze dumny
Skały Colonny, co się w morzu palą.[88]
Tam grób jakiegoś woja czyż ocalą
Od zapomnienia ta nietknięta trawa
I szare głazy, co się w ziemię walą?
Jedynie obcy wędrowiec tu stawa
I tak, jak ja, westchnieniu swemu folgę dawa.

LXXXVII.

Lecz niebo szkli się to samo bez przerwy,
Te same skały, pola, cudne gaje,
Oliwka płonie, jak za dni Minerwy,
Hymet, jak dawniéj, swe młody wydaje,
Pszczoła w budowie wonnych twierdz nie staje,
Swobodnie krążąc między swemi góry;
Apollin złoci długie, długie maje,
Lśnią w jego blaskach mendelskie marmury,
Precz sztuka, wolność, sława, został wdzięk natury.

LXXXVIII.

Gdziekolwiek stąpniesz, tam ziemia jest święta,
Ni szczypta poszła na cele bez cześci;
Wielka włość cudów wokół rozwinięta;
Tu się zmieniają w prawdę muz powieści,
Oko aż słabnie, tak się wciąż tu pieści:
To snów najrańszych wstają nam obrazy!
Ten szczyt, to błonie, ten las, co szeleści,
Szydzą z tych potęg, co zwaliły głazy
Tych miast: gród Aten upadł, Maraton bez skazy!

LXXXIX.

Ta sama ziemia, słońce niezmienione,
A tylko inni słudzy, inne pany;
Wielka włość cudów wokół rozwinięta;
Gdzie ongi Persów tłum, na rzeź skazany,
Pod miecz Hellady kładł się, pokonany.
W dniu dawnéj sławy, kiedy się zmieniły
W magiczne hasło maratońskie łany:
Wymów, a naraz — obozy, wojsk siły,
Bój i pościg zwycięzców w oczach twych odżyły.

XC.

Med, jak ucieka z łuki złamanemi,
Greczyn, jak za nim krwawą dzidzą żenie;
Nad niemi góry, tu łan wód i ziemi;
Śmierć mknie na przedzie, na tyłach zniszczenie;
Dziś cóż zostało tutaj po téj scenie?
Jakiż w tém miejscu pomnik przypomina
Uśmiech wolności, Azji łez strumienie?
Urna strzaskana, grobowca ruina
I pył, co się z pod kopyt twego konia wszczyna.[89]

XCI.

Jednak ku szczątkom twéj zgasłéj wielkości
Niejeden pielgrzym w zadumie dziś bieży;
Z wiatrem iońskim przybywa tłum gości
Witać ojczyznę piewców i rycerzy;
Twoja kronika i twój język szerzy
Cześć twą śród młodych rzesz niejednych błoni,
Ty chlubo starców, nauko młodzieży.
Pieśniarz cię uczci, mędrzec ci się skłoni,
Gdy Pallas wraz z muzami swą mądrość odsłoni.

XCII.

Z obczyzny tęskni pierś do swéj ziemicy,
Gdy ją tam krewna dusza oczekuje,
Ale niech błądzą tutaj samotnicy,
Z wzrokiem ku ziemi, która z niemi czuje.
Wesołych uciech Grecja nie gotuje,
Kochanek smętku oby tu przychodził,
A że swój rzucił dom, nie pożałuje,
Gdy pośród Delfów będzie kroki wodził
Lub pól, gdzie Pers z Greczynem w krwi, konając, brodził.

XCIII.

Ten niech się zbliża ku tym świętym błoniom,
W pokoju mierzy czarowne pustynie,
Ale niech chciwą nie niweczy dłonią
Onych zabytków, co i tak w ruinie,
Bo nie w tym celu wzniesiono świątynie;
Niechaj to uczci, co czciły narody,
A wtedy hańba na kraj nasz nie spłynie,
Ty zaś w téj ziemi, która wiek twój młody
Karmiła, znajdziesz życia i miłości gody.

XCIV.

A ty, coś schlebiał pieśnią swojéj dumie,
Wysnutą z lutni, co tak mało waży,
Pomnij, że głos twój rychło przebrzmi w tłumie
Wrzaskliwych doby ostatniéj pieśniarzy:
O zwiędły wawrzyn ich rój się nie swarzy —
To nie dla ducha, który przestał miewać
Czucie dla chwalby i nagany wrażéj,
Gdy zgasły serca, co mogły ogrzewać...
Dziś kochać niéma kogo, a więc komu śpiewać?

XCV.

Zbyt prędko uszłaś, miłowana, miła!
Coś mi swą młodość z miodem sercem dała,
Czegoby inna dla mnie nie zrobiła!
Coś mną niegodnym gardzić nie umiała!
Czém dzisiaj byt mój, gdyś ty być przestała?
Nikt nie powita wędrowca, gdy wróci!
On płacze doby, która się rozwiała:
Po co tu była, gdy dziś serce smuci?
A jemu po co wracać, gdy znów dom swój rzuci?

XCVI.

O miłująca, miła, miłowana!
Ten ból jak ciężar swój na przeszłość składa!
Jak lgnie do owych wspomnień moja rana!
Lecz czas pamięci twojéj cios swój zada.
Wszystko mi wzięła, śmierci, twoja zdrada,
Matkę i druha i więcéj, niż druha:
Strzał twój, jak wówczas, nigdy tak nie pada,
W trop za boleścią biegła boleść głucha
I kradła rozkosz życia, która tak jest krucha.

XCVII.

Mam się pogrążyć między tłum nieznośny,
Iść tam, gdzie spokój wzgardliwie się zżyma,
Gdzie woła uczta i śmiech, darmo głośny,
Co, kłamiąc sercu, policzki wydyma?
Osłabiać ducha, choć w nim sił już niéma?
Na twarz, przymusem ściągniętą, dobywać
Zadowolenie, choć gniew ledwie wstrzyma?
Śmiechem łzom przyszłym brózdy wyorywać?
Ustami skrzywionemi szyderstwo zakrywać?

XCVIII.

Czem ból najgorszy, który starość czeka?
Najgłębsze zmarszczki cóż wyżłobić może?
Z kart życia stracić drogiego człowieka!
Jak ja, samotnym zostać w tym przestworze!
Przed smagającym niechaj się ukorzę,
Że zwiał nadzieje, że serca rozdzielił!
Płyńcie, dni puste! wolne macie łoże,
Odkąd méj duszy radość czas spopielił
I w młode moje lata zło starości wcielił![90]





Noty historyczne do pieśni II.

Nota A. W sprawie uwożenia zabytków sztuki z Aten.

Że czego Turczyn, Got i czas nie zburzył.

Stanca XII, wiersz 2.

W téj chwili (3 stycznia 1810), po przewiezieniu już niejednego zabytku do Londynu, znajduje się w porcie pirejskim okręt hydryocki, ażeby zabrać ze sobą wszystkie te pamiątki, jakie się jeszcze uprowadzić dadzą. „Tym sposobem,“ jak w rozmowie ze swym ziomkiem, wyraził się pewien młody Greczyn — bądź co bądź, mimo upadku, ludzie ci jeszcze nie utracili uczucia dla spraw podobnych — „lord Elgin może się poszczycić, że zburzył Ateny.“ Malarz włoski pierwszorzędnego znaczenia, nazwiskiem Lusieri, pośredniczy w téj burzycielskiéj czynności; jak owi greccy tropiciele Verresa w Sycylii, który to samo uprawiał rzemiosło, okazał się i on znakomitym narzędziem niszczenia i rabunku. Pomiędzy tym artystą a konsulem francuskim Fauvelem, który zabytki chciał dla swego nabyć rządu, wszczął się gwałtowny zatarg z powodu wozu, użytego do przewożenia. Koła jego — oby były się przy téj sposobności połamały — wziął konsul pod klucz, wskutek czego Lusieri wytoczył nań skargę przed namiestnikiem. Lord Elgin okazał się w wyborze p. Lusierego bardzo szczęśliwym. Podczas dziesięcioletniego rezydowania jego (Elgina) w Atenach, nie miał on (Lusieri) śmiałości dotrzeć daléj niż do Sunium (dziś przylądek Kolonny), dopiero w drugiéj naszéj wycieczce był on naszym towarzyszem. Prace jego są zresztą bardzo piękne: atoli żadna z nich nie jest skończoną. O ile on i jego protektor ograniczali się do sprawdzania medali, oceniania kamei, szkicowania kolumn i targowania gem, drobnostkowe ich głupstwa były tak niewinne, jak zbieranie owadów, polowanie na lisy, jak pierwsza mowa w izbie, windowanie lub inne tym podobne krotochwile; ale jeżeli ci ludzie uwożą trzy lub cztery ładunki okrętowe przedmiotów najcenniejszych, zabytków, które miastom najsławniejszym i największą dotkniętym krzywdą, pozostawił czas i barbarzyństwo; jeżeli te dzieła, które były podziwem wieków, śród daremnych wysiłków, aby je oderwać, druzgocą, to nie znam przyczyny mogącéj ich uniewinnić, ani téż nazwy, jakąby tym tchórzliwym niszczycielom i rabusiom dać należało.
Splądrowanie Sycylii nie było najmniejszą z zbrodni, o jakie obwiniano Verrosa; dziś naśladują go w ten sam sposób w Atenach. Niéma atoli większego bezwstydu i większéj bezczelności nad to, że ci rabusie poumieszczali nazwiska swe na murach Akropolu; bezcelowe i lekkomyślne niszczenie szeregu płaskorzeźb ten odniesie skutek, że z ust zwiedzających popłynie na imiona burzycieli przekleństwo.
Mówię o tém bezstronnie: nie jestem ani zbieraczem, ani podziwiającym zbiory, a więc nie należę do współzawodników; mam atoli od wczesnéj młodości słabość do Grecyi i nie sądzę, aby obdzieranie Indyj lub Attyki przysparzało Anglii honoru.
Inny lord szlachetny postąpił sobie uczciwiéj, zabrawszy mniéj zabytków, inni znowu, mniéj lub więcéj szlachetni, ale w każdym razie „mężowie wielce szacowni,“ uczynili najlepiéj, gdy po różnych intrygach i intryżkach, nakopawszy się i naprzeklinawszy, oraz mimo obsypania namiestnika podarunkami, nic do domu nie powieźli. Mieliśmy tutaj dużo przelewu atramentu i wina, a z tego wszystkiego o mało że nie przyszło do krwi przelewu, „Złodziej“ lorda Egina — patrz Jonatana Wilda określenie „złodziejstwa“ — miewał zatargi z drugim, który się nazwał Gropius;[91] (odpowiednie nazwisko dla togo rodzaju szachrajów) i pewnego razu wycedził w ustnéj odpowiedzi na notę biednego Prusaka coś w rodzaju zadosyćuczynienia; doniesiono mu o tém w chwili, gdy znajdował się przy obiedzie: Gropius się zaśmiał, ale jedzenia nie dokończył. Gdym opuszczał Grecyą, współzawodnicy jeszcze się nie pogodzili. Miałem słuszność, wspominając o ich zatargach, ponieważ chcieli, abym był ich sędzią rozjemczym.

Nota B. Albania i Albańczycy.

Ziemio Albanji, ty dzika macierzy
Surowych mężów, daj tu spocząć oczom!

Stanca XXXVIII, wiersz 5 i 6.

Albania obejmuje część Macedonii, Illiryi, Chaonii i Epiru. Sskender oznacza po turecku Aleksandra; w 3 i 4 wierszu stancy XXXVIII jest mowa o słynnym Skanderbegu (księciu Aleksandrze). Nie wiem, czy się nie pomyliłem, czyniąc Skanderbega ziomkiem Aleksandra (Wielkiego) urodzonego w Peli w Macedonii, atoli Gibbon tak mniema i dolicza jeszcze Pirrusa, gdy mówi o jego czynach.
O Albanii powiada Gibbon, że, jakkolwiek leży w pobliżu Włoch, mniéj jest znaną, aniżeli wnętrze Ameryki. Okoliczności, o których wspominać nie warto, zawiodły Hobhousa i mnie do téj ziemi, zanim zwiedziliśmy drugą część państwa Otomanśkiego. Oprócz majora Leake’a, rezydenta rządu w Joaninie, żaden téż Anglik nic dotarł poza stolicę do wnętrza kraju — tak mnie przynajmniéj pan ten zapewniał. Ali-Pasza prowadził w tym czasie (w październiku 1809) wojnę z Ibrahimem-Baszą, i zapędził go do Beratu, silnéj fortecy, którą właśnie oblegał: po przybyciu naszém do Joaniny, zaproszeni zostaliśmy do Tepalenu, rodzinnego miejsca i ulubionego jego wysokości zamku; ponieważ gród ten oddalony jest od Beratu tylko dzień, przeto wezyr urządził sobie tu swoję główną kwaterę. Po krótkim pobycie w stolicy, udaliśmy się do tego miasta, ale pomimo pośpiechu i wszelkich dogodności, oraz opieki jednego z sekretarzy wezyra, potrzebowaliśmy z powodu deszczów dziewięciu dni do odbycia podróży, która z powrotem zabrała nam zaledwie dni cztery. Po drodze minęliśmy dwa miasta, Argyrocastro i Libochabo, nie wiele co mniejsze od Janiny. Żaden téż pędzel, ani żadne pióro nie zdoła oddać piękności widoków, jakie nam się przedstawiły w pobliżu Zicy i Delwinachi, wsi, leżącéj na granicy Epiru i właściwéj Albanii.
O Albanii i jéj mieszkańcach nie będę się rozwodził, uczyni to daleko lepiéj mój towarzysz podróży w dziele, które zapewne ukaże się prędzéj, niż moje uwagi, nie chcę więc go uprzedzać. Atoli kilka uwag było niezbędnych dla objaśnienia mego tekstu. W Arnautach, czyli Albańczykach uderzyło mnie głównie to, że są niezwykle podobni do mieszkańców gór szkockich zarówno w stroju, jak i postaci i obyczajach. I góry ich wyglądają tak samo, jak góry Kaledonii, tylko, że tamte łagodniejszy mają klimat. Ich płaszcze chociaż białe, ich chude, ruchliwe postacie, ich narzecze brzmiące z celtycka, a nawet ich wszystkie obyczaje, przypominały mi żywo państwo Morwena. Niéma narodu, któregoby sąsiedzi tak nienawidzili i tak się bali, jak Albańczycy; Grecy nie uważają ich za chrześcijan ani Turcy za muzułmanów; rzeczywiście tworzą oni mieszaninę obu wyznań, a właściwie nie należą ani do tych, ani do tamtych. Obyczaje mają zbójeckie, wszyscy téż są uzbrojeni; Arnauci w szalach czerwonych, Czarnogórcy, Chimaryoci i Gegelowio są zdradliwi; inni nie wiele się od nich różnią, ani pod względem stroju, ani charakteru. Opierając się na dawném doświadczeniu, mogę ich tylko pochwalić. W podróży do Konstantynopola oraz innych okolic Turcyi, towarzyszyło mi dwóch Albańczyków, jeden „niewierny“ i jeden muzułmanin, i rzadko znajdziemy ludzi, którzy by równie byli wierni w niebezpieczeństwie, albo niestrudzeni w usługach. Niewierny zwał się Bazylim, muzułmanin zaś derwiszem Tahirim: pierwszy z nich był w wieku średnim, drugi zaś liczył mniéj więcéj tyle lat, co ja. Bazyli miał od Alego baszy rozkaz usługiwania nam; derwisz zaś był jednym z pięćdziesięciu ludzi, którzy towarzyszyli nam śród lasów Akamanii, do brzegów Achelousa i daléj aż do Messolanghi w Etolii. Tam wynająłem go sobie do posług i nie miałem ani chwili powodu żałowania tego.
Kiedym w r. 1810, po wyjeździć przyjaciela mego, Hobhousa, do Anglii, leżał w Morei chory na febrę, ludzie ci uratowali mi życie w ten sposób, że odstraszali odemnie mego lekarza, grożąc mu śmiercią, jeżelibym w pewnym czasie nie wyzdrowiał.
Temu pocieszającemu zagrożeniu, mającéj nastąpić karze, oraz wzdraganiu się wypełniania przepisów d-ra Romanelli’ego zawdzięczam, że wyzdrowiałem. Ostatniego sługę angielskiego zostawiłem w Atenach; tłómacz mój był tak samo chory jak ja, ale ci biedni Arnauci pielęgnowali mnie z pieczołowitością, która uczyniłaby zaszczyt wszelkiéj cywilizacyi. Mieli oni różne przygody; zwłaszcza muzułmanin, derwisz, który był niezwykle pięknym mężczyzną, popadał w zatargi z żonatemi mieszkańcami Aten, tak, że pewnego razu wpadło do mego klasztoru czterech Turków, skarżąc się, że człowiek ten uprowadził z łaźni kobietę — którą nawiasem powiedziawszy kupił sobie, — co się sprzeciwiało panującym tam obyczajom. Ale i Bazyli uchodził śród swych współwyznawców za człowieka wielce układnego; żywił on dla kościoła wielką cześć, największą natomiast nienawiścią otaczając klechów, którym przy każdéj sposobności przypinał łatki w sposób wielce kacerski. Nie minął on jednak kościoła, aby się nie przeżegnać; przypominam sobie nawet, że wtargnął do kościoła św. Zofii, ponieważ kiedyś modlił się w téj świątyni. Kiedy mu wyrzucano jego niekonsekwentne postępowanie, odpowiadał zawsze: kościół nasz jest świętym, ale nasi księża to złodzieje; żegnał się potém jak zwykle i dokuczał pierwszemu lepszemu klesze, który nie chciał mu iść na rękę, co się okazywało niezbędném, ponieważ ksiądz wywierał pewien wpływ na Kogję Bochi’ego jego wioski. I rzeczywiście niema większych łotrów nad niższe sfery greckiego duchowieństwa.
Przygotowawszy się do powrotu, wezwałem moich Albańczyków, aby sobie zabrali swą płacę. Bazyli wziął pieniądze, patrząc na mnie z pewnym żalem, że zamierzam wyjeżdżać i odszedł sobie z workiem napchanym piastrami. Posłałem po derwisza, którego przez pewien czas nie można było znaleźć; nareszcie się zjawił i to właśnie w chwili, gdy był u mnie signor Logotheti, ojciec dawniejszego konsula angielskiego w Atenach, wraz z kilku innemi zaprzyjaźnionemi ze mną Grekami. Derwisz wziął pieniądze, naraz atoli rzucił je o ziemię, uderzył w dłonie, przyłożył je do czoła i wybiegł, gorzkiemi zalany łzami. Od téj chwili aż do czasu, gdym wsiadał na okręt, nie poprzestał lamentować, a kiedy go chciano pocieszać, miał jednę tylko odpowiedź: „Opuszcza mnie.“ Signor Logotheti, który dawniéj nigdy nie płakał z powodu utraty rzeczy, mniejszą mającéj wartość od jednego para (około ćwierć penny), zalewał się łzami; opat klasztoru, moja służba i moi znajomi byli wzruszeni; zdaje mi się téż, że nawet Sternego „głupia, nieokrzesana kucharka“ rzuciłaby „kocioł z rybami,“ ażeby dzielić tę szczerą, niespodziewaną boleść barbarzyńcy.
Co do mnie samego, to ile razy przypomnę sobie, jak w Anglii pewien wielce zacny i w blizkich stosunkach przyjaźni pozostający ze mną człowiek uniewinniał się, że nie może się ze mną pożegnać, ponieważ jakąś krewną odprowadzić musi do modniarki; niniejszy wypadek był mi niespodzianką, gdy tymczasem wspomnienie przeszłości, przygnębiające wywiera wrażenie. Że derwisz opuści mnie z pewnym żalem, można się było tego spodziewać; jeżeli pan i jego sługa niejedne góry i niejeden kraj przebyli razem, to rozłąka zawsze przykrość sprawia, atoli ten wybuch uczucia, tak sprzecznego z jego wrodzoną dzikością, wyrobił we mnie lepsze o ludzkiém sercu mniemanie. Zdaje mi się, że taka, feudalna niemal, wierność śród tych ludzi często się zdarza. Pewnego dnia, podczas wycieczki na Parnas, potrącił go jeden z moich sług angielskich, posprzeczawszy się z nim o pakunki; uważając to niesłusznie za uderzenie, nic na to nie odpowiedział, tylko usiadł i twarz ukrył w dłonie. Przewidując skutki, usiłowaliśmy go przekonać, że nie ma powodu być dotkniętym, na to otrzymaliśmy od niego taką odpowiedź: „Byłem zbójcą, a teraz jestem żołnierzem; atoli żaden z dowódców nigdy mnie nie bił; jesteś moim panem i jadłem twój chleb, ale klnę się na ten chleb (zwykły sposób zarzekania się), że gdyby było nie tak, lecz inaczéj, byłbym tego psa służalca ubił i poszedł sobie w góry.“ Na tém skończyła się sprawa; on jednak nigdy nie mógł zapomnieć nieostrożnemu służącemu, że go obraził. Derwisz znakomicie wykonywał narodowy swój taniec, który uważają za zabytek starożytnego tańca pirryjskiego: w każdym razie taniec ten jest prawdziwie męski i niezwykłéj wymaga zręczności. Różni się on wielce od głupiéj romaiki, ociężałego, okrągłego tańca Greków, którego próbę niejednę widzieliśmy w Atenach.
Ogółem wziąwszy, Albańczycy (nie mówię tutaj o mieszkańcach dolin, którzy tak samo się nazywają, lecz o synach gór) piękne mają twarze: nie widziałem téż piękniejszych kobiet zarówno w postawie jak i w rysach nad te, które-m spotkał naprawiające zniszczoną przez potoki górskie drogę pomiędzy Delvinachi a Libochabo.
Sposób chodu Albańczyków jest nieco teatralny: te ich sztywne posuwanie się jest zapewne z powodu kapoty czyli płaszcza, zwieszającego się z jednego ramienia. Długie ich włosy przypominają Spartańczyków, a ich odwaga w nieustannych wojnach nie podlega wątpliwości. Gegelowie posiadają wprawdzie jakąś kawaleryę, nie widziałem jednak żadnego Arnautczyka, któryby był dobrym jeźdźcem; moi towarzysze chętnie siadywali na siodłach angielskich, nie umieli jednak z niemi dawać sobie rady. Natomiast idąc pieszo, nigdy nie czują zmęczenia.

Nota C. Próbki języka illiryjskiego w narzeczu albańskiém, czyli arnauckiém.

„Do wtóru pieśni pół nutą, a na poły krzykiem“

Stanca LXXII.

Jako próbki języka illiryjskiego w narzeczu albańskiém czyli arnauckiém, dołączam tutaj dwie najpopularniejsze pieśni chóralne, śpiewane bez różnicy, zarówno przez mężczyzn jak i kobiety — i to zwykle do tańca. Pierwsze słowa są przeważnie pewnym rodzajem chóru bez treści, jakie i w naszym oraz w innych spotkać można językach.

1. Bo, bo, bo, bo, bo, bo. Hej! hej!
Naciarura, popuso. Idę, idę, bądź cicho;
2. Naciarura na civin, Idę, lecę!
Ha peu derini ti hin. Otwórz drzwi, abym mógł wejść.
3. Ha pe uderi escrotini, Otwórz drzwi do połowy,
Ti vin ti mar serventini. Abym mógł sobie pójść po turban.
4. Caliriote[92] me surme Kaliryotko, ty z czarnemi oczyma,
Ea ha pe pse dua tive. Otwórz bramę, abym mógł wejść!
5. Buo, bo, bo, bo, bo. Hej! hej!
Pi egem spirta esimiro. Słyszę cię, moja duszo!
6. Caliriote vu le funde, Arnaucka dziewczyna,
Ede vete tunde tunde, Z wdzięczną kroczy dumą w kosztowny płaszcz odziana.
7. Caliriote me surme, Kaliryotko, ty z czarnemi oczyma
Ti mi put e poi mi le. Pocałuj mnie.
8. Se ti puta citi mora, Jeśli cię pocałuję, na cóż ci się to przyda.
Si mi ri ni voti udo gia. Moję duszę ogień pożera.
9. Va le ni il che cadale. Tańcz lżéj.
Celo more, more celo. Jeszcze dogodniéj, dogodniéj.
10. Plu hari ti tirete, Nie wszczynaj tyle kurzu,
Plu hurou cai praseti. Abyś sobie nie zniszczyła wyszywanych spodni.

Ostatnia stanca wprawić może komentatora w zakłopotanie: mężczyźni mają wprawdzie pięknie wyszywane spodnie, dziewczęta natomiast (ku którym słowa powyższe są zwrócone) nie mają nad małemi żółtemi buciczkami lub trzewiczkami nic więcéj, tylko pięknie utoczone i nieraz przedziwnie białe nóżki. Arnautki piękniejsze są od Greczynek i strój ich daleko więcéj malowniczy. Zachowują one téż dłużéj swą piękność, ponieważ obracają się ciągle na wolném powietrzu. Zauważyć należy, że mowa Arnautów nie jest językiem literackim; słowa powyższe oraz następujących pieśni spisane zostały za dźwiękiem. Spisał je człowiek mówiący tém narzeczem i dokładnie je rozumiejący, Ateńczyk z rodu.

1. Udi sefda tinde ulavossa, Zraniony jestem twoją miłością
Vettimi upri vi lovsa. I kochałem jedynie dlatego, aby się strawić tym ogniem.
2. Ah vaisisso mi privo lofse, Tyś mnie strawiła ogniem,
Si mi rini mi la rosse. W serce ugodziłaś mnie, dziewczyno.
3. Uti tasa roba stua, Powiedziałem, że nie chcę żadnego
Sitti eve tulati dua. Posagu prócz twych oczu i rzęs.
4. Roba stinori ssidua. Przeklętego posagu nie
Qu mi sini vetti dua. potrzebuję a tylko ciebie jedynie.
5. Qurmini dua civilem, Daj mi swe wdzięki, a
Roba ti siarmi tildieni. posag rzuć w płomienie.
6. Utara pisa vaisisso mi simi, rin ti hapti, Kochałem cię, dziewczyno, w szczerości duszy,
Eti mi bire a piste si gui dendroi tiltati. a ty mnie zmieniłaś w drzewo powiędłe.
7. Udi vura udorini udiri cicova cilti mora, Położywszy rękę swą na piersi twojéj, cóż przez to uzyskałem?
Udorini talti hollua u ede caimoni mora. Odjąłem rękę, zostały w niéj płomienie.

Zdaje mi się, że dwa ostatnie wiersze innéj są miary i do innéj należą ballady. Podobna myśl, jak zawarta w ostatnich wierszach, była wyrażoną już przez Sokratesa; gdy bowiem pewnego razu dotknął się filozof ręką jednego z swych υποκολπιοι, Krytobulosa czy Kleobulosa, uczuł on podobno kłujący, a sięgający aż po ramię ból, który trwał przez kilka dni; od tego czasu postanowił mędrzec, nauczając swych uczni, nie dotykać się ich wcale.

Nota D. Kilka uwag o obecnym stanie Grecyi.

Grecjo! zabytku przebrzmiałego świata!
Żywa, choc zmarła, wielka, choć ugięta;

Stanca LXXIII.

Zanim kilka słów wypowiem o mieście, o którém każdy, czy to podróżnik, czy téż inny, uważa za niezbędne coś powiedziéć, chciałbym prosić p. Owenson, ażeby na przyszłość, jeżeli wybierze sobie jaką mieszkankę Aten za bohaterkę, czterotomowéj powieści, wydał ją za mąż za nieco przyzwoitszego człowieka, niż za Disdara-Agę; pominąwszy już bowiem to, że nie jest to żaden Aga, należy on do najgorszego gatunku służalców, jest największym protektorem (z wyjątkiem lorda Elgina) wszelkiego w Atenach złodziejstwa, najniegodniejszym mieszkańcem Akropolu, zmuszonym za 150 piastrów (8 funtów sterl.) rocznéj pensji opłacać załogę, najnieregularniejsze w nieuregulowaném państwie ottomańskiém żołdactwo.
Mówię to spokojnie, choć z mojéj właśnie przyczyny małżonek „Idy z Aten“ mało co nie dostał kijów; ponieważ wzmiankowany „Disdar“ jest małżonkiem wielce niespokojnym, bijącym swą żonę, dlatego prosiłbym jaknajuprzejmiéj p. Avenson, aby raczyła doprowadzić do skutku rozwód „Idy“. Powiedziawszy to w sprawie, obchodzącéj wielce czytelników powieści, porzucę Idę, aby powiedzieć cośkolwiek o jéj mieście rodzinném.
Gdybyśmy nawet pozostawili na uboczu czar nazwiska, oraz wszystkie assocyacye idej, które powtarzać byłoby zarówno zbyteczném jak pedantyczném, to samo już położenie Aten uczyniłoby z nich wybrane miejsce dla tych, którzy na sztukę i naturę patrzéć umieją. Klimat, mnie przynajmniéj, wydał się nieustanną wiosną; podczas ośmiu miesięcy nie schodziłem z konia, deszcz pada tutaj nader rzadko; śniegu w dolinach nigdy nie widać, a dzień pochmurny jest tutaj miłą niespodzianką. W Hiszpanii, Portugalii, ani żadnéj z okolic wschodu, które zwiedziłem, z wyjątkiem Attyki i Jonii, nie spotkałem przyjemniejszego klimatu nad klimat naszego kraju; w Konstantynopolu zaś, gdzie przepędziłem maj, czerwiec i część lipca, można pięć dni na jeden „przeklinać klimat i dostać splinu.“
Powietrze w Morei ciężkie i niezdrowe; w chwili jednak, gdyśmy przekroczyli cieśninę w kierunku Megary, czuć nadzwyczajną zmianę. Zresztą obawiam się, aby Hezyoda opis zimy beockiéj nie był prawdziwy. W Liwadyi spotykaliśmy „silny umysł, u wolnodumcę w osobie pewnego biskupa greckiego. Czcigodny ten hipokryta wyszydzał z wielką nieustraszonością swą własną religię (atoli nie w obecności swych owieczek), mszę nazywając „coglionerią.“ Nie można było lepszego o nim dzięki temu nabrać przekonania; dla Beotów był on jednak mimo całéj niesmaczności, człowiekiem niezwykłego ducha. Zjawisko to było — z wyjątkiem Teb, resztek Cheronei, płaszczyzny platejskiéj, Orchomenu, Liwadyi i sławnéj groty Trofoniusa — jedyną uwagi godną rzeczą, którąśmy widzieli, przebywszy górę Cyteronu.
Źródło Dyrki obraca dzisiaj koło młyńskie; przynajmniéj mój towarzysz, (który chcąc zachować czystość i być klasycznym, wykąpał się w tym zdroju) twierdził, że to jest źródło Dyrki; niech mu kto chce zaprzeczy, jeśli uważa, że rzecz tego warta. W Kastri piliśmy wodę z jakiego pół tuzina strumyków — a nie wszystkie bardzo były czyste — zanim-eśmy się dowiedzieli z zadowoleniem, że jestto właśnie źródło Kastalskie; woda z niego miała zresztą nieprzyjemny, ostry smak, zapewne z powodu śniegu; nie wprawiła nas jednak w gorączkę epiczną, jak niegdyś d-ra Chandlera. Z twierdzy Fyle, z któréj pozostały dotychczas zwaliska, ujrzeliśmy naraz przed sobą płaszczyznę ateńską, Pentelik, Hymet, morze egejskie i Akropolis. Mojém zdaniem, wspanialszy to był widok, niż na Cyntrę i Stambuł. Tylko widok z Troady na Idę, Helespont i na daléj oddaloną górę Athos, może współzawodniczyć z tamtym, przewyższając go co do rozległości.
Słyszałem dużo o piękności Arkadyi, atoli z wyjątkiem widoku z klasztoru Megaspeliońskiego (który to widok zresztą nie jest tak rozległy jak widok z Zicy), oraz zejście z gór na drogę, prowadzącą z Trypolis do Argos, Arkadya nie posiada, prócz nazwiska, nic, coby ją zalecało.

„Sternitur et dulces moriens reminiscitur Argos.“

Wirgil mógł te słowa włożyć tylko w usta mieszkańca Argos, ale (powiedziawszy to z wszelkiém uszanowaniem) nie zasługuje ono na takie określenie. A jeżeli Polynices Statiusa „in mediis audit litora campis“ słyszał naprawdę szum dwóch wybrzeży, przepływając cieśninę Koryncką, to miał on lepsze uszy, aniżeli od tego czasu ktokolwiek inny z podróżników. „Ateny“ — powiada pewien słynny topograf — „są do dziś dnia najoświeceńszém miastem Grecyi.“ Być może Grecyi, ale nie Greków; Joanina bowiem w Epirze przewyższa je pod każdym względem — co do dobrobytu, oświaty, nauki oraz narzecza mieszkańców. Ateńczycy znani są z przebiegłości, a niższe klasy charakteryzuje znakomicie przysłowie, stawiające ich pomiędzy „Żydami Saloniki a Turkami Negropontu“. Śród przeróżnych cudzoziemców, zamieszkujących Ateny, Francuzów, Włochów, Niemców, Raguzańczyków etc, nie było nigdy różnicy zdania co do charakteru Greków, jakkolwiek o inne sprawy spierają się oni z wielką gwałtownością.
P. Fauvel, konsul francuski, który przez trzydzieści lat przebywał głównie w Atenach, a któremu nikt ze znających go, nie może odmówić talentu, jako artyście, oraz dobrych manier, jako dżentelmanowi, oświadczał nieraz w mojéj obecności, że Grecy nie są godni być wolnemi; uzasadniając to ich „narodowém i indywidualném zepsuciem, zapomniał on, że to zepsucie należy właśnie do przyczyn, mogących być usuniętemi jedynie za pomocą środka, przeciwko któremu tak występował.
P. Roquo, kupiec francuski, który od dawnych już lat osiadł w Atenach, zapewnia z pocieszném namaszczeniem: „Mój panie, to te same kanalie, jakie były za czasów Temistoklesa!“ — wielce niepokojąca uwaga dla „laudator temporis acti“. Starożytni wygnali Temistoklesa, nowożytni zaś lżą pana Roque: tak to zawsze wielkim ludziom bywa.
Krótko mówiąc, wszyscy Frankowie, którzy tutaj osiedli, oraz przeważna część przejeżdżających Anglików, Niemców, Duńczyków etc.; przyszli do swego sądu mniéj więcéj z tych samych powodów, z jakich Turczyn w Anglii potępiłby hurtem cały naród, dlatego, że okradł go własny jego lokaj albo oszukała praczka.
Jest to z pewnością nieco dziwném, że panowie Fauvel i Lusieri, dwaj najwięksi demagogowie dzisiejszéj doby, dzieląc pomiędzy sobą potęgę Peryklesa z popularnością Kleona i sprawiający biednemu namiestnikowi najrozmaitsze nieprzyjemności, godzą się z sobą w najbezwzględniejszém potępieniu Greków wogóle „nulla vitute redemptum“, w szczególności zaś Ateńczyków.
Co do mojego skromnego sądu, to nie chcę się z nim wysuwać, wiedząc, że obecnie istnieje w manuskrypcie jakie pięć opisów podróży, olbrzymich i groźny pod względem objętości przedstawiających widok, upiększonych wszelkiemi ozdobami typograficznemi, skreślonych przez mężów, pełnych dowcipu i szacunku godnych, twórców niejednéj przyzwoitéj, a kwiecistéj książki: jeżeli jednak, bez niczyjéj obrazy mówić mogę, to wydaje mi się za surowém takie stanowcze z ust prawie wszystkich wychodzące twierdzenie, jakoby Grecy, dlatego, że są źli, nie mogli być nigdy lepszemi.
Eton i Sonnini wprowadzili nas w błąd przesadą swoich przechwał i projektów, z drugiéj znowu strony przedstawili Greków De Pauw i Thornton gorszemi, aniżeli na to zasługują.
Grecy nie będą nigdy niepodległemi, nie będą nigdy panami świata, jak ongi, i nie daj Boże, aby do tego przyszło, mogą oni jednak zostać poddanemi, nie będąc niewolnikami.
Nasze kolonie nie są również niepodległemi, mają atoli swobodę i przemysł, tak powinno być i z Grecyą. Obecnie jednak znoszą oni tak samo, jak katolicy w Irlandyi a żydzi na całym świecie, oraz wszelkie inne uciemiężane i inowiercze narody, wszelkie zło moralne i fizyczne, jakie tylko ludzkość dotknąć może. Życie ich jest walką przeciw prawdzie; są oni występnemi, bronią własnéj skóry. Do jakiéjkolwiek względności tak za mało przywykli, że jeżeli kiedykolwiek z nią się spotkają, to wydaje się im podejrzaną — tak jak pies często bity, który chce nas ugryźć w palce, choć zwracamy się ku niemu, aby go pogłaskać, „jak wiadomo, są to, niewdzięcznicy!“ — oto, jak na nich powszechnie krzyczą.
Dziś — klnę się na Nemezys — za cóż mają być wdzięczni? — Gdzie jest to ludzkie stworzenie, które Grekowi lub Grekom jakiekolwiek wyświadczyło dobrodziejstwo? Mająż być wdzięczni Turkom za ich kajdany, a Frankom za złamane przyrzeczenie i zdradliwe rady? Mająż być wdzięczni artystom za kopiowanie ich ruin, a starożytnikom za uwożenie ich zabytków? Podróżnikom za to, że bici bywają przez ich janczarów, albo pismakom, że ich w pismach obrzucają błotem? Otóż i wszystko, za co cudzoziemcom mogliby być wdzięczni.

II.
Ateny, klasztor franciszkanów, d. 23 stycznia 1811.

Do zabytków polityki barbarzyńskiéj wieków dawniejszych należy także niewolnictwo, do dzisiaj w niektórych istniejące krajach; mieszkańcy ich, jakkolwiek różnią się pod względem religii i zwyczajów, mają to ze sobą wspólnego, że wszyscy poddają się jarzmu.
Anglicy ulitowali się nareszcie nad swemi murzynami, a być może, gdy nastaną rządy mniéj bigoteryjne, oswobodzą ostatecznie i katolickich swych braci; Greków uwolnić może tylko interwencya cudzoziemców, w przeciwnym razie mają tak mało widoków zrównania się z Turkami, jak żydzi z ludźmi wogóle.
O starożytnych Grekach wiemy daleko więcéj, niż potrzeba; przynajmniéj młodzież europejska poświęca dużo czasu studyowaniu pisarzy i historyi Greków; byłoby może lepiéj, gdyby się więcéj zajmowała własnemi. Co do Greków nowożytnych, to może ich bardziéj zaniedbujemy, aniżeli na to zasługują; podczas gdy każdy, kto tylko rości sobie prawo do uchodzenia za człowieka wiedzy, trawi swą młodość, a nieraz i wiek dojrzalszy na studyowaniu języka oraz wolnościowych wykrzykników demagogów ateńskich, pozostawia się rzeczywistych lub domniemanych potomków tych nieugiętych republikanów pod ciągłą tyranią ich panów dzisiejszych, jakkolwiek zerwanie ich łańcuchów niewielkiego wymagałoby wysiłku.
Śmieszném byłoby twierdzić, że Grecy, jak sami to mówią, podniosą się kiedykolwiek do swéj dawnéj wielkości; gdyby bowiem Grecya uzyskała znowu wszechwładztwo, wówczas reszta świata musiałaby znowu popaść w barbarzyństwo, natomiast zdaje się, że bez wielkiéj trudności, gdyby tylko Frankowie pozbyli się apatyi, mogliby Grecy stanowić pożyteczną prowincyę, a nawet, przy dostatecznéj gwarancyi, państwo samodzielne; — mówię to naturalnie, nie będąc wiele w téj mierze kompetentnym, ludzie bowiem, dobrze znający stosunki, powątpiewają, azali to się da przeprowadzić.
Grecy nie utracili nadziei, jakkolwiek zdania ich co do przypuszczalnych oswobodzicieli są podzielone. Ze względu na religię zalecają się Rosyanie; atoli państwo to dwa razy zawiodło ich nadzieje i opuściło ich, a straszliwéj nauki, jaką otrzymali po usunięciu się Rosyan z Morei, dotychczas nie zapomnieli. Francuzi im się nie podobają; pomimo to jednak ujarzmienie reszty Europy przez tych ostatnich, doprowadziłoby do wyswobodzenia lądu greckiego. Mieszkańcy wysp spodziewają się pomocy od Anglików, którzy w ostatnich czasach zawładnęli rzecząpospolitą jońską, z wyjątkiem Korfu. Atoli ktokolwiek zjawi się u nich z bronią w ręku, mile będzie przyjęty; jeżeli zaś dzień ten nadejdzie, niechaj niebiosa łaskawe będą na Otomanów, bo od giaurów nie będą się mogli żadnéj spodziewać litości.
Ale zamiast rozwodzić się nad tém, czém (Grecy) byli, i zastanawiać się, czémby być mogli, zobaczmy lepiéj, czém są.
Pod tym względem niemożliwém jest pogodzić różnice zdań; jedni przeważnie kupcy, potępiają Greków ostatniemi słowy: drudzy, i to głównie podróżnicy, gubią się w pochwałach i ogłaszają wielce ciekawe uwagi, zaczerpnięte z ich minionego życia, a mające tyle wspólnego z dzisiejszym ich bytem, co Inkasowie z przyszłością Peru.
Pewien gienialny człowiek nazwał ich „naturalnemi sprzymierzeńcami Anglików“; inny, nie mniéj gienialny, nie chce ich miéć sprzymierzeńcami nikogo, zaprzeczając nawet, jakoby pochodzili od starożytnych Hellenów; trzeci, jeszcze gienialniejszy, niż tamci, tworzą państwo greckie na podstawie rosyjskiéj; urzeczywistniając (na papierze) wszystkie pomysły Katarzyny II. Co się tyczy ich pochodzenia, to obojętném jest, czy Majnoci wywodzą się w prostéj linii od Lakończyków, lub nie, albo czy obecni Ateńczycy są tutaj tak samo tubylcami, jak pszczoły na Hymecie, z któremi się oni niegdyś sami porównywali. Troszczy-ż się Anglik o to, od kogo pochodzi — czy od Duńczyków, Saksonów, Normanów, czy téż z krwi trojańskiéj? I któż, z wyjątkiem Wallijczyków, ubiega się o to, aby wywodzić się od Karaktaka?
Biedni Grecy nie są do tego stopnia wyposażeni w skarby tego świata, ażeby ich uroszczenia względem starożytności miały zawiść wzbudzać; Thornton postąpił sobie więc zbyt srogo, odsądzając ich od tego, co im czas pozostawił: od drzewa rodowego, którego się tém silniéj trzymają z téj właśnie przyczyny, że mogą je swą jedyną nazwać własnością. Warto byłoby wydać razem i potém porównać ze sobą dzieła Thorntona i de Pauwa, Etona i Sonniniego; paradoksy po jednéj i przesądy po drugiéj stronie. Thorntonowi zdaje się, że może rościć sobie prawo do zaufania publiczności z tego jodynie względu, że mieszkał czternaście lat w Perze; być może zapoznał się z Turkami, ale pobyt ten nie dał mu takiéj sposobności rozpatrzenia się w rzeczywistym stanie Grecyi dzisiejszéj i jéj mieszkańców, jakiéj nie daje kilkunastoletni pobyt w Wapping chcącym zapoznać się ze stosunkami zachodniéj Szkocyi.
Grecy Konstantynopola żyją w Fanalu, i jeżeli p. Thornton nie częściéj przekraczał Złoty Róg, aniżeli to jego koledzy kupcy czynić zwykli, to nie bardzo mógłbym na jego informacyach polegać. Słyszałem nieraz, jak ci panowie chełpili się z tego, że ogółem nie wielkie mają z stolicą stosunki, jak z pewnym zapewniali tryumfem, że w niejednym roku bywają zaledwie po cztery razy w Konstantynopolu.
Co się tyczy podróży Thorntona na statkach greckich po Czarném morzu, to dały mu one o Grecyi takie samo wyobrażenie, jak przejażdżka okrętem szkockim dać może o domu Johnny Grota. Jakimże więc sposobem może on sobie przywłaszczać prawo potępiania całego narodu, który zna tak mało? Jest to raczéj dziwném, że Thornton, który tak napada na Pouqueville’a, ile razy tenże wspomina o Turkach, powołuje się na niego, jako na powagę w sprawach greckich, nazywając go badaczem bezstronnym. Otóż dr. Pouqueville tak samo nie może sobie rościć prawa do téj nazwy, jak Thornton nie może mu jéj nadawać.
Stwierdzoném jest, że my niestety nie mamy prawdziwych o Grekach wiadomości, wszczególności zaś o ich piśmiennictwie; nie można téż przypuścić, abyśmy się z niemi lepiéj zapoznali, zanim stosunki nasze z niemi nie będą ściślejszemi, albo zanim nie zostanie obwołaną ich niepodległość. Na sprawozdaniach podróżników tak samo nie można polegać, jak na napaściach obraźliwych handlarzy. Zanim jednak pewniejszych nabędziemy wiadomości, trzeba nam się zadowolić i temi drobnostkami, które z tych i tym podobnych otrzymujemy źródeł[93].
Jakkolwiek źródła te są niedostateczne, to przecież lepszemi są, aniżeli paradoksy ludzi, którzy starożytnych czytali tylko powierzchownie, a z nowożytnych niczego nie wiedzieli, jak np. de Pauw, który stwierdzał, że Newmarket niszczy brytyjską hodowlę koni, albo że Spartańczycy byli w polu tchórzami, zdradza taką samą znajomość koni angielskich, jak i spartańskich rycerzy. Swe „badania filozoficzne“ mógł on był daleko prędzéj zatytułować „badaniami fikcyjnemi“. Nie można się było spodziewać, ażeby człowiek, który z góry potępił najsławniejsze urządzenia starożytnych, mógł posiadać jakieś względy dla Greków dzisiejszych, jest to prawdziwém szczęściem, że bezrozumne jego hipotezy, dotyczące starożytnych, odbierają wiarę w jego sąd o ich potomkach.
Wierzmy, że wbrew proroctwom De Pauwa i wątpliwościom Thorntona, uprawnione są nadzieje, że będzie można oswobodzić naród, który za błędy swoje w religii i polityce dostatecznie był cztero i pół wiekową niewolą ukarany.

III.
Ateny, klasztor franciszkanów, d. 17 marca 1811.

„Z temi uczonemi Tebańczykami trza pomówić słówko“. W jakiś czas po powrocie moim do Konstantynopola, wręczył mi pewien kapitan fregaty angielskiéj, stojącéj pod Salaminą 13-y numer „Przeglądu edymburskiego“, podarek w takiéj dali, z pewnością miły i który przyjąć można. Numer ten zawiera w artykule trzecim rozbiór francuskiego przekładu Strabona oraz kilka uwag o dzisiejszych Grekach i ich piśmiennictwie, a zarazem krótką wiadomość o Coray’u, który w francuskim tym przekładzie brał udział. Otóż uwagi te dają mi powód do wypowiedzenia kilku słów od siebie; miejsce, w którém to piszę, będzie, mam tę nadzieję, dostateczném dla mnie uniewinnieniem, że słowa moje umieszczam w tém dziele, jako z przedmiotem związek mające. Coray, najsławniejszy z żyjących Greków, przynajmniéj pomiędzy Frankami, urodził się na Scio (w „Przeglądzie“ wymieniono Smyrnę, mam atoli wszelki powód do twierdzenia, że jest to mylnem) i oprócz przekładów Beccaryi oraz innych dzieł, o których wspomina „Przegląd“, ogłosił słownik romaicko-francuski, jeżeli wierzyć można zapewnieniom pewnego podróżnika duńskiego, który niedawno wrócił z Paryża; ostatni słownik francusko-grecki, któryśmy tutaj widzieli, wyszedł z pod pióra Grzegorza Zolikogloou[94].
Coray wplątany został niedawno w nieprzyjemny zatarg z p. Gail[95], paryżaninem, komentatorem i wydawcą kilku przekładów poetów greckich, a to z téj przyczyny, że Akademia przyznała mu nagrodę za przekład Hippokratesa Περι υδατων etc. ze szkodą wspomnianego Gaila, a tém samém ku niezadowoleniu jego. Tego rodzaju patryotycznym i literackim usiłowaniom winniśmy wszelki szacunek; ale część tego szacunku należy się niezaprzeczenie dwom braciom Zosimado (kupcom, zamieszkałym w Liworno), którzy wysłali go do Paryża, utrzymując go tam w tym wymownym celu, aby objaśniał starożytnych, a do pisarzy nowożytnych dodawał badania swych ziomków. Pomimo to stawiają ponad Coraya ziomkowie jego kilku innych pisarzy z ostatnich dwóch wieków, zwłaszcza zaś Dorotheosa z Mityleny, którego pisma Hellenistyczne cenią Grecy tak wysoko, że Melecyusz nazywa go „Μετα τον θουκυδίδηιν καί Ξενοφωντα αριστος ‘Ελληνων“ (Dzieje kościoła t. IV, str. 224).
Panagiota Kodrikas, tłómacz Fontenelle’a, i Karamases, który na język francuski przełożył „Wszechświat“ Ocella Lukana, Chistodoulos, a szczególnie Psalida, z którym obcowałem podczas pobytu mego w Joanninie, zażywają śród pisarzy greckich równie wielkiego miru. Ostatni wydał w języku romaickim i łacińskim dzieło p. t. „O prawdziwém szczęściu“, poświęcone Katarzynie II. Polyzois natomiast, wymieniony w Przeglądzie jako jedyny, obok Coraya, z nowożytnych pisarzy, odznaczający się dokładną znajomością języka helleńskiego, był — jeżeli to jest ów Polyzois Lampaniziotes z Yawny, który wydał kilka dzieł w języku romaickim — niczém więcéj jak tylko wędrownym księgarzem; z treścią tych dzieł ma on chyba tyle wspólnego, że nazwisko jego figuruje na karcie tytułowéj, umieszczone dlatego, aby mu zawarować własność; jest to zresztą człowiek, nie posiadający żadnych warunków uczoności. Ponieważ jednak z nazwiskiem tém spotkać się można bardzo często, dlatego nie jest wykluczoném, czy to nie jaki inny Polyzois wydał Listy Aristaeneta, należy żałować, że system kontynentalnéj blokady zamknął te kilka kanałów, któremi Grecy otrzymywali książki, zwłaszcza zaś porty wenecki i tryesteński. Z powodu tego stały się i elementarze zbyt drogie dla ludzi klas uboższych. Z dzieł oryginalnych spotkać tutaj można „Jeografię“ Melecyusza, arcybiskupa ateńskiego, oraz wielką ilość rozpraw teologicznych i pamfletów poetycznych; bardzo liczne i znakomite są także ich gramatyki i słowniki w dwóch, trzech i czterech językach. Ich poezya jest rymowaną. Najoryginalniejszém ze wszystkiego, com widział niedawno, jest satyryczny dyalog pomiędzy podróżnikami rosyjskim, angielskim i francuskim a wojewodą Wołoszy (którego tu nazywają „Czarnym bejem“), daléj pomiędzy arcybiskupem, kupcem i Kodżja-Bachim (prymasem); wszystkim tym przypisuje autor obecne zwyrodnienie narodu pod Turkiem.
Pieśni są tu niekiedy bardzo piękne i patetyczne; tylko ich melodye nie zawsze bywają przyjemnie dla ucha Franka; najlepszą z nich jest sławna pieśń nieszczęśliwego Rigi: „Δευτε παιδες των ‘Ελληνων“. W spisie jakich sześćdziesięciu autorów, leżącym przedemną, znalazłem zaledwie 15 książek, traktujących o czém inném, niż o teologii.
Pewien Grek z Aten, nazwiskiem Marmarotouri, polecił mi postarać się o to, aby, jeżeli można, wydano w Londynie romaicki jego przekład Barthélemy’ego Anacharsysa, ponieważ nie ma innéj sposobności wydania, chyba, że rękopism wysłałby Czarném morzem i Dunajem do Wiednia.
„Przegląd“ wspomina o szkole, która istniała w Hecatones; a którą zniesiono wskutek nalegań Sebastianiego; autor ma zapewne w myśli Cidonies, po turecku Haivali, miasto na lądzie, w którém zakład ten ze stu uczniami i trzema profesorami dotychczas istnieje. Instytucya ta była rzeczywiście z początku celem napaści ze strony Turków, którzy występowali przeciw niéj pod tym śmiesznym pozorem, że Grecy zamiast szkoły pobudowali twierdzę; atoli po dokonaniu śledztwa i po zapłaceniu dywanowi pewnych sum pozwolono na dalsze jéj istnienie. Pierwszy profesor, nazwiskiem Ueniamin (t. j. Benjamin), ma być człowiekiem talentu, ale wolnomyślnym. Urodzony na Lesbos, uczył się we Włoszech i jest mistrzem w języku helleńskim, łacińskim i w wielu innych językach Franków; zresztą jest połowicznie obeznany i z innemi gałęziami wiedzy.
Jakkolwiek nie mam zamiaru zajmować się tym przedmiotem szerzéj, aniżeli tego wymaga wchodzący w grę artykuł, to muszę przecież zauważyć, że narzekania autora na upadek Greków wydają mi się szczególniejszemi, zwłaszcza, że artykuł kończy się następującemi słowy: „Zmianę tę należy raczéj przypisać ich nieszczęściu, aniżeli fizycznemu zwyrodnieniu“. Może być prawdą, że Grecy nie wyrodzili się pod względem fizycznym, i że Konstantynopol w dniu, w którym innego otrzymał pana, posiadał tę samę ilość ludzi, mierzących sześć stóp i więcéj, jak i dawniéj, w chwilach szczęścia i rozkwitu; atoli zarówno dzieje starożytne, jak i politycy dzisiejsi uczą nas, że, aby utrzymać państwo w sile i niepodległości, potrzeba czegoś więcéj, aniżeli doskonałości fizycznéj; szczególnie Grecy smutnym są przykładem ścisłego związku, zachodzącego pomiędzy zwyrodnieniem moralném a upadkiem narodu.
Artykuł „Przeglądu“ wspomina o planie, pochodzącym, jak się zdaje, od Potemkina, a mającym na celu oczyszczenie języka romaickiego; co do mnie, to starałem się daremnie znaleść jakiekolwiek tego ślady. W St. Petersburgu istniała Akademia dla Greków, została jednak zniesioną przez Pawła, a przez jego następcę nie wskrzeszoną. Może to tylko być i jest tylko lapsus calami, jeżeli na str. 58, numer 31 „Przeglądu Edymburskiego“ następujące spotykamy słowa: „Powiadają, że gdy stolica Wschodu dostała się w ręce Solimana“ — Można przypuścić, że słowo to zmienione będzie w następném wydaniu na Mahometa II[96]. „Damy Konstantynopola“ mówiły w owym czasie jak się zdaje, narzeczem, „które wargom mieszkanki Aten nie byłoby niewłaściwe“. Nie wiem, jak tam być mogło, muszę jednak zauważyć, że damy wogólności, a szczególnie Atenki mocno się od tego czasu zmieniły; dalekie są one od wybredności w narzeczu i sposobie wyrażania się, przeto cała rasa attycka weszła z powodu swego barbarzyństwa w przysłowie:

„Ω ’Αθηνα πρωτη χωρα,
Τι γαιδαρους τρεφεις τωρα“.

U Gibbona t. X. str. 161 znajdujemy następujące zdanie: „narzecze powszechnie panujące w mieście, było nieokrzesane i barbarzyńskie, natomiast język, używany przez dwór i kościół, usiłował być naśladownictwem czystości mowy attyckiej“. Zresztą, niech sobie twierdzą, co chcą, nie można przypuścić, ażeby panie Konstantynopola mówiły za czasów swego ostatniego cesarza językiem czystszym od tego, jakim w trzy wieki przedtem pisała Anna Comnena: a przecież styl téj królewskiéj pani nie może być uważany za wzór najlepszy, jakkolwiek księżniczka γλωτταν ειχε ΑΚΡΙΒΩΣ αττικιζουσαν.
W Fanalu i Janinie najlepszą mówią greczyzną; w ostatniém mieście kwitnąca istnieje szkoła, którą kieruje Psalida.
Obecnie bawi w Atenach wychowaniec Psalidy, podróżujący w celach naukowych po Grecyi; jest to człowiek inteligentny i wykształceńszy od większéj części uczniów naszych kolegiów. Wspominam o tém dlatego, aby pokazać, że duch wiedzy śród Greków wcale nie zasnął.
„Przegląd“ wskazuje p. Wright’a, autora pięknego poematu „Horae jonicae“, jako człowieka, największe posiadającego kwalifikacye, aby udzielić nam szczegółów o tych nominalnych romansach, oraz o zwyrodnieniu Greków, a równocześnie i o ich języku; atoli p. Wright, jakkolwiek dobry poeta i człowiek zdolny, pomylił się, twierdząc, że albańskie narzecze języka romaickiego zbliża się najbardziéj do mowy dawnych Hellenów; Albańczycy bowiem używają, jak powszechnie wiadomo, tak zepsutego języka, jak Szkoci w Aberdeenshire lub téż Włosi w Neapolu. Janina, gdzie obok Fanalu, greczyzna jest najczystszą, leży, jakkolwiek jest stolicą państwa Ali-Baszy, nie w Albanii, lecz w Epirze; pomiędzy Delwinachi w Albanii właściwéj a Argyrocastro i Tepalinem (daléj nie dotarłem) mówią gorszą greczyzną, aniżeli w Atenach. Usługiwało mi przez półtora roku dwóch z tych szczególnych górali, których ojczystym językiem jest illiryjski, nigdy jednak nie słyszałem, aby ich ziomkowie, z których nie jednego-m widział lub dwóch, ale z jakie dwadzieścia tysięcy w armii Vely-Baszy, chwalili ich greczyznę, przeciwnie, wyśmiewali ich bardzo często z powodu ich barbarzyńskich prowincyonalizmów.
Posiadam jakie 25 listów, pisanych do mnie przoz Kodżję Bachiego Notarasa i inne od tłómacza Kaimakana Morei, który tam rządził w nieobecności Vely-Baszy; uchodzą one za szczególnie piękne przykłady stylu listowego. Otrzymywałem również listy od osób prywatnych, zamieszkałych w Konstantynopolu, pisane stylem napuszystym, ale posiadające charakter starożytny.
Po kilku uwagach o obecnym i minionym stanie języka, dochodzi „Przegląd“ do paradoksu (str. 50), że dokładna znajomość własnego języka stała się dla Coraya nieszczęściem; będąc bowiem mistrzem w języku nowożytnym, nie mógł dobrze rozumiéć greczyzny starożytnéj. Po téj uwadze następuje inna, która wyuczenie się języka romaickiego, jako środka pomocnego do przyswojenia sobie mowy klasycznéj, gorąco poleca zarówno podróżnikom, jako téż kupcom cudzoziemskim, krótko mówiąc, każdemu, prócz tego, kto to zupełnie pojmie; według analogicznego rozumowania można twierdzić, że nasz język starożytny przystępniejszym będzie dla „cudzoziemców“, aniżeli dla nas samych. Co do mnie, to skłaniam się do mniemania, że jakiś żak holenderski (jakkolwiek płynie w nim także krew saksońska) porządnie nałamałby sobie głowy nad „Sir Tristrem’em“ lub nad jakim innym „Auchinleck’owskim rękopismem“, z gramatyką i słownikiem albo bez nich; większa téż część ludzi jest zapewne tego zdania, że tylko tubylec może mniéj więcéj dokładnéj, aby nie powiedziéć doskonałéj nabrać znajomości naszych przestarzałych narzeczy. Uznajemy bystrość krytyka, nie możemy mu jednak wierzyć, tak samo jak Smolletta Lismahagowi, twierdzącemu, że najlepszą angielszczyzną mówią w Edymburgu. Być może, że Coray tu i owdzie się pomylił, jeżeli tak jest, to winę przypisać należy raczéj jemu samemu jako człowiekowi wogóle, aniżeli jego znajomości języka ojczystego, co przecież dla uczonego największą przedstawia korzyść. Tutaj przechodzi „Przegląd“ do zajmowania się tłómaczami Strabona, tutaj téż i ja kończę moje uwagi.
P. W. Drummond, Hamilton, lord Aberdeen, dr. Clarke, kapitan Lenke, Gell, Walpole i inni, znowu w Anglii przebywający, mogą o tym upadłym narodzie wiele dostarczyć szczegółów. Niewielu tych uwag, które poczyniłem, byłbym był zaniechał, gdyby nie wchodzący tu w rachubę artykuł, a przedewszystkiém gdyby nie miejsce, w którém go czytałem: jedno i drugie spowodowało mnie, że użyłem tych kart, ażeby artykuł ów nieco objaśnić, albo przynajmniéj uczynić tego próbę.
Starałem się przytém pozostawić na uboczu własne moje uczucia, powstające we mnie wbrew woli, ile razy spotkam się z numerem „Przeglądu edymburskiego“, nie dlatego, jakobym sobie chciał zdobyć względy jego współpracowników, albo zatrzéć choćby jednę zgłoskę z tego, com dawniéj napisał, ale z téj poprostu przyczyny, że za nieodpowiednie uważam łączyć uczucia osobiste z tego rodzaju roztrząsaniami, zwłaszcza wobec tak wielkiéj odległości miejsca i czasu.

Nota E. O obecnym stanie Turcyi i o Turkach.

O trudnościach podróżowania po Turcyi pisano przesadnie, albo się téż one w ostatnich czasach zmniejszyły. Turków nauczono batem pewnego rodzaju ponuréj grzeczności, dla podróżujących bardzo pożądanéj.
Chciéć powiedziéć wiele o Turkach i o Turcji, będzie zawsze przedsięwzięciem ryzykowném, można pomiędzy niemi żyć lat dwadzieścia, a żadnych nie zasięgnąć wiadomości, przynajmniéj od nich samych. O ile moje własne nie wielkie sięgają doświadczenia, to się na nich uskarżać nie mogę; owszem, za niejednę grzeczność (o mało co nie powiedziałbym za dowody przyjaźni) i za gościnność zobowiązany jestem Alemu-Baszy, jego synowi Velemu-Baszy na Morei, oraz wielu innym znakomitościom po praojcach. Sulejman Aga, dawniéj gubernator Aten, a obecnie Teb, był takim bonvivantem, stworzeniem tak towarzyskiém, jak żadne inne z siedzących z skrzyżowanemi nogami przy misie lub za stołem. Podczas karnawału, kiedy i nasze towarzystwo angielskie zakładało sobie maski, czuł się zarówno on jak jego następca szczęśliwszym, „przyjmując maski u siebie“, aniżeli niejedna wdowa na Grosvenor Square.
Pewnego razu, gdy był u nas w klasztorze na wieczerzy, wyniesiono przyjaciela jego i gościa, Kadego Teb, w takim stanie od stołu, że kwalifikował się zupełnie do klubu chrześcijańskiego; tymczasem przezacny wojewoda śmiał się z tego do rozpuku.
We wszystkich tranzakcyach pieniężnych z muzułmanami, widziałem po ich stronie dowody najskrupulatniejszéj uczciwości, największéj bezinteresowności. Załatwiając z niemi interesa, nie widzimy u nich przenigdy owych brudnych szachrajstw, jakie pod nazwiskiem procentów, różnicy zamiennéj, komisowego etc. spotykamy na każdym kroku, jeżeli celem ściągnięcia weksli zwracamy się do konsulów greckich lub nawet do najpierwszych domów w Pera.
Co się tyczy podarunków, będących na Wschodzie w zwyczaju, to, dając je, nigdy na tém nie stracisz; za każdy dar odwzajemniają ci się tutaj przedmiotem równéj wartości — koniem lub szalem.
W stolicy lub na dworze przechodzą obywatele i dworacy tę samę szkołę, co i mieszkańcy krajów chrześcijańskich; niéma atoli czcigodniejszego, przyjaźniejszego i wspaniałomyślniejszego charakteru nad prawdziwego Agę tureckiego na prowincyi, lub nad muzułmańskiego szlachcica wiejskiego. Nie mówię tego o gubernatorach miast, ale o tych agach, którzy na mocy pewnego rodzaju feudalnéj dzierżawy posiadają rozległe majątki i domy w Grecyi i Azyi mniejszéj.
Niższe klasy ludności nie są wcale gorszemi od motłochu w krajach, roszczących sobie prawo do większéj cywilizacji. Muzułmanin, przechadzający się ulicami miast angielskich, doznałby większych przykrości, aniżeli Frank, w podobnym znajdujący się położeniu w Turcyi. Do podróży nadaje się najbardziéj mundur rządowy.
Najlepsze wiadomości o religii i rozmaitych sektach islamizmu, znajdziesz po francusku u D’Oshon’a; co do panujących tutaj obyczajów etc., najlepiéj może u Thorntona po angielsku. Ottomanowie, pomimo przywar, nie są narodem, pogardy godnym. Na równi stoją oni przynajmniéj z Hiszpanami, a przewyższają Portugalczyków. Jeżeli trudno jest oznaczyć, czém są, to przynajmniéj możemy powiedzieć, czém oni nie są: nie są oni zdradzieckiemi, nie są tehórzliwemi, nie palą heretyków, nie są mordercami i dotychczas żaden jeszcze wróg nie zawitał do ich stolicy. Sułtanowi wierni są dopóty, dopóki nie okaże się w rządzeniu nieudolnym, a Bogu swemu oddani są bez inkwizycyi. Gdyby ich wygnano jutro z świętéj Zofii i gdyby na ich miejsce przyszli Francuzi lub inni, byłoby pytaniem, czy Europa zyskałaby coś na téj przemianie. Anglia straciłaby z pewnością.
Co się tyczy nieuctwa, które im powszechnie i nieraz słusznie zarzucają, to wątpliwém, czy jakikolwiek inny naród — z wyjątkiem Anglików i Francuzów — w pożytecznych wiadomościach ich prześciga. Czy może w ogólnéj sztuce życia? czy w przemyśle? Czy szabla turecka gorszą jest od toledańskiéj? Czy Turczyn gorzéj się ubiera, gorzéj mieszka, czy się gorzéj żywi i gorzéj się uczy, niż Hiszpan? Czy baszowie ich mniéj są oświeceni od grandów? effendi mniéj od szlachcica z St. Jago? Nie sądzę.
Przypominam sobie, jak Mahmud, wnuk Ali-Baszy, pytał mię się pewnego razu, gdzie ja i mój towarzysz podróży siedzimy — w izbie niższéj czy wyższéj? Pytanie to dziesięcioletniego chłopca jest dowodem, że wychowanie jego nie jest zaniedbaném. Wątpliwém jest, czy angielskie dziecko, w tym samym będące wieku, rozumie różnicę pomiędzy Dywanem a Kolegium derwiszów, jestem atoli pewny, że Hiszpan tego nie pojmuje. W jaki sposób mały Mahmud, który przecież wychowuje się pod opieką tureckich nauczycieli, dowiedział się, że jest na świecie coś w rodzaju parlamentu, byłoby bezużyteczném dochodzić tego, przypuścić tylko można, że jego wychowawcy nie ograniczają nauki jedynie do Koranu.
Przy wszystkich meczetach znajdują się szkoły, odwiedzane bardzo regularnie; nauki pobierają także i biedacy, a przecież kościół turecki nie znajduje się w żadném niebezpieczeństwie.
Zdaje mi się, że systemu nauczania nie wydrukowano dotychczas, jakkolwiek istnieje tutaj coś w rodzaju prasy tureckiéj i jakkolwiek wychodzą w druku książki, traktujące o zakładzie wojskowym Nizam Geddida; nie słyszałem téż, ażeby muftowie i mołły byli prenumeratorami, albo żeby Kaimakam lub Tefterdar podnosił okrzyk zgrozy, że mądra młodzież turbanu uczy się modlić do Pana Boga nie według właściwéj modły. Tak samo i Grecy — rodzaj irlandzkich papistów wschodu — mają swe kolegium w Mainooth — nie w Haiwali, gdzie heretycy doznają od Turków prawie takiego samego poparcia, jak katolickie kolegium ze strony ustawodawstwa angielskiego. Któżby więc twierdził, że Turcy są ciemnemi pobożnisiami, jeżeli okazują taką samę ilość miłości chrześcijańskiéj, jak najszczęśliwsze i najprawowierniejsze ze wszystkich królestw? Atoli pomimo wszystkiego, nie chcą oni dopuścić, ażeby Grecy dzielili ich przywileje; nie, niech więc sobie staczają walki, niech płacą haracz, niech będą bici na tym świecie, a przeklęci na tamtym! Ale czyż i my oswobodzimy naszych helotów irlandzkich? Niech Mahomet broni! Bylibyśmy wówczas złemi muzułmanami, a jeszcze gorszemi chrześcijanami; obecnie łączymy w sobie to, co jedni i drudzy mają najlepszego: wiarę jezuicką i coś, co nie wiele jest niższém od tolerancji tureckiéj.




PIEŚŃ III.[97]

Afin que cette application voue forçât de
penser à autre chose, il n’y a en vérité de
remède que celui-là et le temps.
Lettre du Roi de Prusse
à d’Alambert.
7 septembro 1776.
I.

Do matki, Ado! podobne masz lice,
Dziecię w mym domu i sercu jedyne?
Uśmiechem lśniły twe jasne źrenice,
Kiedym cię żegnał — nie jak w tę godzinę,
Ale z nadzieją...
Zbudzony, głębinę
Ujrzałem wokół; górą wicher nucił
Dzikie swe pieśni... Nie wiem, gdzie zawinę,
Alem odjechał; lecz ten czas nie wrócił,[98]
Gdy Albjon, ginąc z oczu, cieszył mnie lub smucił.

II.

Znowu na wodach, znowu płynę daléj.
Wały pode mną pną się, jak rumaki,
Poznawszy jeźdźca. Witaj, ryku fali!
Gdzie chcesz, lecz szybko, wiedź mnie temi szlaki!...
Niech maszty gną się, jak trzcinowe krzaki,
Wiatr niechaj żagle podrze na łachmany,
Ja precz stąd muszę, bo jestem dziś taki,
Jak krzew, oderwan od skał i na piany
Porzucon, choć dmie orkan, choć się rwą bałwany.

III.

W lecie młodości o człowieku-m śpiewał,
Co przed swą duszą biegł, okrytą w zmroki,
Dziś plan podejmę, co we mnie dojrzewał —
Który nosiłem, jak dźwiga obłoki
Wicher szumiący: W téj pieśni głęboki
Ślad dawnych myśli zjawił się mym oczom,
Łez, co, opadłszy, odkryły opoki
Dróg, gdzie wędrowne lata gnuśnie toczą
Żwir życia, a kwiat twarzą nie błysnął uroczą.

IV.

Od dni, gdy radość i ból wrzały we mnie,
Serce i lutnia w strunach mają straty
I w obu rozdźwięk jest pewnie: daremnie
Próbuję może śpiewać, jak przed laty;
Jednak zanucę, choć w smutek bogaty;
Jeśli od ciężkich snów własnéj boleści
I własnych uciech oderwę się na téj
Drodze, gdy tu się zapomnienie mieści,
To pieśń ta będzie dla mnie pożądanéj treści.

V.

Kto się zestarzał na téj cierpień ziemi
W czynach, nie w latach i wnikł w głąb żywota,
Że go nie wzruszy nic i nie oniemi;
W kim miłość, sława i działań ochota
Wciąż topi w serce ostrze swego grota,
By go nie stępić; ten powiedzieć umie,
Czemu do jaskiń wiedzie go tęsknota,
Pustych, acz rojnych: znajdzie tam się w tłumie
Tych widm, co władną w duszy wnieosłabłéj dumie.

VI.

Ażeby tworzyć i tworząc wieść życie
Szersze, dlatego obłóczym jedynie
Fantazją w kształty, wiedząc, że w tym bycie
Zysk się nasz mieści, tak jak mój tu ninie.
Czém jestem? niczém! lecz nie w téj godzinie,
Gdy z tobą, duszo mojéj myśli, wodzę
Okiem, niewidzian, po ziemskiéj krainie!
Twą skrą się palę, wraz z tobą się rodzę
I czuję, choć uczucia zdeptano mi srodze.

VII.

Dziś trzeba myśleć mniéj dziko... Zbyt czarno
I długo-m myślał, aż mój mózg gorący
Pod własném wrzeniem zamienił się w parną
Bezdnię widziadeł, w ogni rozdół wrzący...
I oto życie nie to zdrój trujący,
Bom z młodu kiełzać nie umiał swych chuci.
Dziś duch mój, zmienion, lecz jak dawniéj chcący
Dźwigać ciężary, których czas nie zrzuci,
Za gorycz przeciw losom z skargą się nie zwróci.

VIII.

Lecz dosyć o tém: doba ta przebyta,
A czar pod własną pieczęcią się kryje.
Ot zapomniany Harold znów was wita,
Z piersią, co dziś już weselem nie żyje,
Z raną w swém sercu, która nie zabije,
Lecz i nie zaschnie. Czas, co wszystko zmienia,
Zmienił i jego: świeżość z warg mu pije,
Duszę pozbawił ognistego tchnienia —
Już czara życia tylko po brzegach się spienia.

IX.

On swą zbyt prędko wychylił i męty
Znalazł piołunne; raz wtóry skosztował
Z źródła czystszego, w ziemi bardziéj świętéj,
Sądząc, że zdrój ten wciąż się będzie chował!
Próżno! na wieki łańcuch go okował;
Wgryzł się, niewidny; nie dzwoniąc żelazem,
Ciężko mu zwisał; katuszą dojmował,
Co, milcząc, chwili nie puściła płazem —
Ogniwa z każdym krokiem ścieśniały się razem.

X.

Pod strażą chłodu, tak sobie uroił,
Można bezpiecznie iść znów między ludzi;
Puklerzem serca tak ducha uzbroił
Przeciwko ranom, że — tak Czajld się łudzi —
Jeśli nie radość, troska się nie zbudzi
Ze swéj kryjówki... I była w nim złuda,
Że w onéj ciżbie, która tylko brudzi,
Myśl, godną siebie, znaleść mu się uda,
Jak w obcych krajach Boga i natury cuda!

XI.

Lecz któż się różą rozkwitłą zachwyca,
Nie chcąc jéj zerwać? Gdy się mu zaśmieje
Przesłodki urok cudownego lica,
Któżby nie uczuł, że się nie starzeje?
Gdy sława w chmurach nad przepaścią sieje
Blask swojéj gwiazdy, któż ku niéj nie skoczy?
Harold raz jeszcze na szałów koleje,
Goniąc w ślad czasu, swe koła zatoczy,
Lecz cel już szlachetniejszy wskazują mu oczy.

XII.

Niebawem uczuł, że jemu przystawać
Wielce jest trudno do téj ludzkiéj trzody,
Z którą nic nie miał wspólnego. Poddawać
Nie umiał myśli pod innych przewody,
Choć od swych myśli cierpiał, gdy był młody,
Nie chciał swéj duszy giąć pod hegemonję
Duchów, z któremi wszczynał żar niezgody:
Dumny samotnik, umiał w własném łonie
Znaléść życie, oddychać, choć nie w ludzkiém gronie.

XIII.

Tam, gdzie gór szczyty, jego przyjaciele,
Jego ojczyzna, gdzie grzmią oceany;
Gdzie błękit niebios swoje blaski ściele,
Tam chciał i umiał bujać: niekiełzany,
Pustynie, lasy, pieczary, bałwany
To jego druhy, a słodszą ich mowa,
Niż dźwięk ojczysty, w książnicach zebrany:
Zapomnieć o nich dusza jest gotowa
Przy dziełach, które w lustrze wód Przyroda snowa.

XIV.

Jak ów Chaldejczyk śledził gwiazd gromady,
Zaludniał byty, jak ich blask, jasnemi;
I wnet zapomniał ziemię i jéj zwady.
I ułomności mieszkańców téj ziemi.
Byłby szczęśliwy, gdyby skrzydły swemi
Mógł się utrzymać w tym locie. Lecz krucha
Glina jest w sporze z skry nieśmiertelnemi;
Zazdrości światła, nie da rwać łańcucha,
Co zdala od niebiosów zakuwa nam ducha.

XV.

Ale śród ludzi stawał się jak w sidłach:
Był niespokojny, cierpki i ponury,
Smutny jak sokół o obciętych skrzydłach,
Któremu gniazdem były wolne chmury,
A przezwyciężyć gdy chciał rozpacz, w któréj
Tonął, wnet stawał się jak ptak, co dziobem
Bije i piersią o klatkę, aż z skóry
Krew mu się sączyć zacznie: tym sposobem
Myśl się rwała mu z piersi, co była jéj grobem.

XVI.

I dobrowolny szedł daléj wygnaniec;
Stracił nadzieję, troska się zmniejszyła;
Wiedział, że na nic tego życia taniec,
Że ponad wszystkiém panuje mogiła,
Więc mu się Rozpacz w uśmiech przystroiła,
Co, chociaż dziki — tak jak na okręcie,
Gdy ma pójść na dno, majtków czerń opiła
Pochłania wódkę, by przetrwać tonięcie —
Dodawał mu otuchy i sił w tym zamęcie.

XVII.

Stój! — po cesarstwa kroczysz tu popiele!
Trzęsienia ziemi łup tu pogrzebiony!
Czyż, aby głosić tryumfu wesele,
Żaden zwycięstwa znak tu nie wzniesiony?
Nie! prawdy tutaj prostsze głoszą tony,
Aby, jak było, pole to zostało.[99]
Jakiż deszcz krwawy żyźnił te zagony!
Więc z ciebie zysku dla świata tak mało,
Ty pierwsze i ostatnie z pól, co królów dało?

XVIII.

I Harold stanął na czaszek równinie,
Pod Waterlo, na Francji mogile!
Na innych sławę przeniosła w godzinie
Moc, co rok rocznie siała darów tyle.
Raz jeszcze orzeł wzleciał w dumnéj sile
I — krwawym szponem wpił się w zagon zryty:
Strzał sprzymierzeńców położył go w pyle!
Znikł żywot, z pychy i trudów uwity,
Za sobą łańcuch świata powlókłszy rozbity.

XIX.

Godziny odwet! Gal niech jęczy z bólów
W więzach — czyż ziemia więcéj ma swobody?
By zgnieść jednego, nie by uczyć królów
Prawdziwéj władzy, walczyły narody?
Ma znów ciemięstwo święcić swoje gody —
To światłych czasów bezkształtne bożyszcze?
Czyż dwa ubiwszy, mamy pójść w zawody
Z hołdem dla Wilka, co świat zmienia w zgliszcze?
Badajcie wprzód, nim nowy bóg wasz pokłon zyszcze,

XX.

Lub się nie chełpcie, że upadł despota!
Darmo gorące łzy orały lice,
Że tyran kwieciem Europy miota,
Że bezlitośnie depce jéj winnice.
Czas śmierci, strachu, co niszczył ziemicę,
Darmo za zgodą milijonów zginął!
Największa chwała temu, kto prawicę
Wzniósł i miecz wieńcem mirtowym owinął,
Czém niegdyś ów Harmodjusz w Atenach zasłynął.[100]

XXI.

W nocy jak głośne szumi ucztowanie!
W stolicę Belgii ściągnęła biesiada
Walecznych mężów i nadobne panie.
Z lamp na ich lica blask smugami pada;
Tysiąc serc bije szczęśliwych nielada!
A gdy muzyka zdrój rozleje miękki,
Oko miłością oku odpowiada.
Jakby weselne rozbrzmiewały dźwięki![101]
Wtém — cyt!... te tony głuche... to pogrzebne jęki!

XXII.

Czy wy słyszycie? nie! to wicher wieje,
Lub po kamieniach pędzi wóz z turkotem!
W tańcu niech radość bez końca szaleje!
Cóż sen, gdy Młodość i Rozkosz za złotem
Chwil rannych światłem puściły się lotem?
Lecz cyt!... to znów ten ciężki dźwięk! tam wyżéj
Jakgdyby obłok odpowiadał grzmotem
Coraz wyraźniéj, straszniéj, coraz bliżéj —
Pod broń! — pod broń! — to huk jest — huk armatnich spiży.

XXIII.

W wysokiéj sali, tam! w okiennéj niszy,
Brunświcki książę, siedząc, pierwszy w głuchem
Biesiadujących kole dźwięk ten słyszy...
Śmierci proroczém pochwycił go uchem.
Tamci się śmieli, gdy on ujrzał duchem,
Jak się śmierć zbliża... Znał, co huk ten prawi:
Ojca mu krwawym zwaliwszy obuchem,
Wołał, że pomsta tylko w krwi się pławi:
I pójdzie — w polu żywot waleczny zostawi.

XXIV.

Co za bieganie! jak te tłumy płyną!
Jakie łez zdroje i przestrachu drżenia!
Jak zbladły lica, które przed godziną
Pochwała wdzięków tak jeszcze zrumienia!
Życie z serc młodych, widać, pozdrowienia
Wyrwie ostatnie! Jęki, jak obroże,
Zdławią snać gardła! Wzajemne spojrzenia,
Czy znów się złączą, któż przypuścić może,
Po pięknéj jeśli nocy tak okropne zorze?!

XXV.

Na koń siadają co żywo! W szeregu
Są już szwadrony, turkoczą już bryki —
Wszystko się naprzód w strasznym zlewa biegu!
Już się bojowe sformowały szyki;
W oddali głuche dział śpiżowych ryki,
A tu huk bębna budzi z snu żołnierzy.
Zanim poranne zabłysną promyki,
Przestrach i zgroza śród tłumów się szerzy,
A wargi drżą: „wróg idzie! i tuż tuż uderzy“...

XXVI.

W górę się wzbiła pobudka Kamrona,[102]
Pieśń Lochjela, w Albynie tak grzmiąca
I wrażym Sasom tak znajoma ona!
Już w noc miesięczną drga przerażająca
Nuta pejbroku... A jak pierś gorąca
W kobzę góralską swe tchnienia przelewa,
Tak w gór mieszkańcach pamięć lat tysiąca
Zuchwałość przodków i dumę rozgrzewa:
Klan każdy cześć Ewana i Donalda śpiewa!

XXVII.

Ku przechodzącym las ardeński szumi[103]
Liśćmi i łzami Przyrody się łzawi,
Co, choć bezduszna, żalów swych nie stłumi
Nad walecznemi, których nic nie zbawi:
Zdeptani będą, nim się wieczór zjawi,
Jako ta trawa, co zazielenieje
Znów — ponad niemi, gdy ten tłum, co pławi
W świeżém się życiu, straci swe nadzieje
I, padłszy z ręki wroga, na wieki skruszeje.

XXVIII.

W południe — w życia zanurzeni zdroju,
W wieczór — w piękności szalejącém gronie,
W północ — dzwon zabrzmiał, wzywając do boju,
Rankiem ruszyli, pochwyciwszy bronie,
A w dzień już walki straszliwe pogonie!
Piorunna chmura gdy pęknie w swym pędzie,
Ziemia śród prochu nowego utonie,
Co dawny proch jéj znów okrywać będzie:
Jeździec z koniem, wróg z druhem w jednym spoczną rzędzie.

XXIX.

Cześć ich niech głoszą harfy więcéj śpiewne;
Jednegom wybrał z walecznych roiska,
Raz stąd, że rody nasze są pokrewne,
Raz, żem mu ojca lżył, przyczyna blizka,[104]
A raz, że godne pieśni cne nazwiska:
On z najmężniejszych był!... Gdzie śmierć straszliwa
Swe strzały w szranki przerzedzone ciska,
Gdzie burza walki największa się zrywa:
Howardzie! — czyjaż pierś się zacniejszą nazywa?

XXX.

Tyle łez lano nad tobą, że moje
Byłyby niczém, choćby szły obficie!
Lecz pod zielonem gdy tu drzewem stoję,
Co życiem szumi, gdyś ty stracił życie,
Gdy patrzę wokół, jak znów łan w rozkwicie
Bogate kłosy i owoce wróży,
Gdy wiosna śpieszy wszczynać radość w bycie,
Duch mój od tego, co wśród niéj tak płuż ,
Ku temu dziś się zwraca, czem mi nie usłuży.[105]

XXXI.

K’tobie się zwraca, ku owym tysiącom,
Co straszną pustkę śród rodziny koła
Pozostawiły; łaską zbawiającą
Dla niéj, gdy w sobie niepamięć wywoła.
Przedmiot jéj pragnień trąba archanioła,
Nie sława wskrzesi: choć swym dźwiękiem ona,
Sława, na chwilę zgłuszy ból, nie zdoła
Żaru tęsknoty stłumić, a imiona
Im w większéj czci, tém większy budzą żal śród łona.

XXXII.

Człek w łzach się śmieje, śmiejąc się, łzy roni:
Drzewo schnie długo, zanim się powali!
Statek bez masztów, a jeszcze nie w toni;
Wiązanie dachu runęło, a z hali
Próchno się sypie powoli; trwa daléj
Mur, choć mu orkan koronę rozbije;
Więzień umiera, łańcuch się ocali;
Dzień jest, choć burza słońce w chmury skryje,
I serce boleść łamie, a złamane żyje.

XXXIII.

Właśnie, jak owo stłuczone zwierciadło
W każdym kawałku swe odbicia mnoży,
I jeśli w tysiąc cząstek się rozpadło,
Tyleż obrazów w swéj powierzchni tworzy:
Tak téż i serce, gdy bólu nie złoży
W grób zapomnienia... Więdnie i niszczeje,
Kiedy w niém troska bezsenna się sroży,
Aż mu się wszystko wokół zestarzeje,
A milczy, bo słów nie ma na to, co się dzieje.

XXXIV.

Lecz życie także w ludzkiéj jest rozpaczy;
Jad siłodajny, korzenia potęga,
Co zwiędłe żywi gałęzie... Cóż znaczy
Ból, gdy zabija?... Życie z czasem sięga
Nawet po owoc, co się z trosk wylęga,
W jabłkach z nad morza Martwego smakuje,[106]
Choć są z popiołu... Byt nasz to mitręga —
Na chwile uciech niech człowiek rachuje,
Czas życia, czyż lat wówczas sześćdziesiąt wysnuje?

XXXV.

Psalmista ongi ludzkie lata zliczył:
Dość ich; lecz — wierne obliczenia twoje,
Waterlo, wrogu, coś ludziom nie życzył
Tych chwil znikomych, to zadość... twe boje
Wspominać będą milijonów roje,
I z ust ich dzieci echem wieść popłynie:
„Miecz sprzymierzonych wylał krwi tu zdroje,
I nasi w onéj walczyli godzinie!“
To wiele i to wszystko już, co nie zaginie...

XXXVI.

Tu padł największy, nie najgorszy z ludzi;
Duch jego, zlepion ze samych sprzeczności,
To się ku wielkim rzeczom mężnie trudzi,
To przy błahostkach z równą siłą gości.
Idąc po środku, z tronu wysokości
Patrzałbyś dotąd, lub na takie szczyty
Nigdy się nie wspiął; wzlot twój w zuchwałości
I twój upadek!.. I dziś, choć pobity,
Snać światem znów chcesz wstrząsnąć, ty gromów niesyty!

XXXVII.

O ty zwycięsco i więźniu téj ziemi!
Drży ona jeszcze i twe imię wrzawy
Więcéj dziś sprawia między tłumy temi,
Choć jesteś niczém — pośmiewiskiem sławy,
Ongi lenniczki twéj odwagi krwawéj
I pochlebczyni, ażeś sobie Boga
Ogłosił z siebie: sługą téj ustawy
Stała się nawet rzesza królestw mnoga —
Zdumienie ją do tego popchnęło i trwoga.

XXXVIII.

Więcéj niż człowiek i mniéj — w dole, w górze,
To bijesz ludy, to z pola uchodzisz;
Karki monarchów zmieniasz w swe podnóże,
To od zaciężnych mniéj odważnie godzisz;
Druzgocesz państwa, rządzisz, nowe płodzisz;
Niezdolny własnéj rozkazywać chuci;
W głębi dusz ludzkich ostrym wzrokiem wodzisz,
A swéj nie każesz, niech chęć wojn ukróci,
Nie pomny, że los gwiazdy i najwyższe zrzuci.

XXXIX.

Ale zwrot fali zniosła dusza cicha
Z tą filozofją, co w księgach nie stoi;
Czy to rozsądek, rachuba lub pycha,
Wrogów twych żółcią i piołunem poi...
Naokół ciebie w nienawiści zbroi,
Tłum, co urąga i strzeże, ty przecie
Patrzałeś okiem, co się w uśmiech stroi;
Szczęście odbiegło swe złupione dziecię,
A ono nieugięte, choć jarzmo je gniecie.

XL.

Mędrszyś, niż w szczęściu; w onéj bowiem, dobie
W wnętrzu, bywało, żar dumy ci płonie,
Co gardzić ludźmi rozkazywał tobie...
Takie uczucia trza jednak kryć w łonie,
A nie dobywać na wargi i skronie!
Źle nieużyte odpychać narzędzie,
Aby zwróciło przeciw nam swe bronie;
Świat naszych starań nigdy wart nie będzie:
Poznają to i inni w twoich śladów pędzie.

XLI.

Gdybyś, jak wieża na pochyłéj skale,
Paść, lub samotnie stać miał przeznaczenie,
Ciosy z tą wzgardą znosiłbyś wytrwale;
Lecz myśli ludzkie to stopni kamienie
Do twego tronu; ludzkie uwielbienie
Miecz twój staliło; Aleksandra torem
Iść, a nie szydzić (królewskie odzienie
Jeśli pominiem) Dyjogena wzorem:
Zbyt wielki świat, by dla cię beczki był otworem.[107]

XLII

Spokój dla wrzących serc to piekieł władza —
On go téż zgubił... Mają tutaj byty
Taki żar w sobie, który wciąż rozsadza
Swą ciasną klatkę i rwie się na szczyty
Precz ponad dążeń „środek przyzwoity“,
Nie zgaśnie on już, gdy raz rozżegnięty —
Jedynie spokój ściąga niespożyty
Ogień z wyżyny... Płomień w sercu wszczęty
Niszczy tego, kto był nim i kto jest przejęty.

XLIII.

On to szaleńców stwarza, w których żarze
Nowych szaleńców zaród: wodze zbrojne,
Króle, systemów twórce i sekciarze,
Ministry, wieszcze — duchy niespokojne,
Co w tajniach łon swych taką niecą wojnę,
Że ma w nich głupców ich głupiec... Uparta
Ściga ich zazdrość, lecz ich dole znojne
Godneż zazdrości? Jedna pierś otwarta
Nauczy nas, co sława i co władza warta...

XLIV.

Ich dech jest ruchem, a ich życie burzą,
Na któréj pędzą, by paść ostatecznie;
Ale te boje tak ich siłom służą,
Że gdyby dni ich, przebywszy bezpiecznie
Tor, zlały w zmierzch się łagodny, bezsprzecznie
Zmarliby z ciszy — tak jak niesycony
Płomień, co musi strawić się koniecznie
W własnym migocie, tak jak miecz rzucony,
Co zjada się bez chwały, własną rdzą gryziony.

XLV.

Ten, kto na góry szczyt najwyższy pnie się,
W chmur go zobaczy i śniegów koronie;
Kto ludzkość zgniecie lub się nad nią wzniesie,
Ujrzy pod sobą nienawiści tonie;
Chociaż ponad nim słońce chwały płonie,
Pod nim jest ziemia i ocean siny,
Wokół lodowce, a o nagie skronie
Biją mu wichry téj saméj godziny:
To trudu jest zapłatą, co wwiódł na wyżyny.

XLVI.

Lecz precz z tém wszystkiém! Mędrzec świat swój złożył
W swych własnych dziełach, lub do ciebie kroczy,
Matko Przyrodo! któż tym równe stworzył,
Jak te na niwach, gdzie Ren wały toczy?
W bożych utworach Harold topił oczy,
Oślepion czarem, co się z gór wyłania,
Z liści, zbóż, winnic, skał i wód przezroczy,
Z zamków, co smutne ślą nam pożegnania:
Zniszczenie mieszka w murach, które darń osłania.

XLVII.

Stoją jak wielkie, choć złamane, duchy,
Co między nizkie nie zejdą rozumy;
Puste — wiatr tylko przekrada się głuchy
I czarne chmury chodzą do nich w kumy.
I one miały czas młodości, dumy;
Proporce w górze, a dołem rycerzy;
Dziś w krwawych grobach zapaśników tłumy,
Prochem sztandary, które wiały z wieży,
I w zimne bastyjony taran nie uderzy.

XLVIII.

Tu, gdzie te mury, gdzie tych baszt ułamki,
Włada potęga śród swych żądz... Tu srogi
Dzierżył rozbójnik zbrojne swoje zamki,
Dumny, jak zastęp bohaterów mnogi,
Którzy kroczyli śród przeszłości drogi...
Dla tych najezdców cóż potrzeba było,
By ich wielbiono, jak owe półbogi?
Szerszego pola, kolumn nad mogiłą?
Z nadzieją wrzało męstwo w nich z tą samą siłą!

XLIX.

W ich pojedynkach, barońskich zapasach
Jakiéż odwagi zginęły dowody!
Miłość, swém godłem zdobiąca w tych czasach
Tarcze herbowe, dzieląca nagrody,
Żelaznych zbroic przeszywała lody.
Lecz nieraz w serce z tą żądzą się wkradła,
Która nieciła burzące niezgody:
Dla pięknéj pani wówczas baszta padła
Niejedna w tego Renu zmącone zwierciadła.

L.

Obfite wody rozpienionéj rzeki,
Błogosławieństwo dokoła lejecie!
Czar waszych brzegów zostanie na wieki,
Gdy wy ich, ludzie, zmienić nie zechcecie,
Jeżeli z płonnéj powierzchni nie zmiecie
Sierp waszych wojen tych zadatków chleba!...
Patrzeć na głąb tę, zda się, że po świecie
Ziemskim rozlały się błękity nieba,
Że Letą jesteś, Renie — bo czegóż ci trzeba?

LI.

Walk zdobywało tysiąc twoje brzegi!
Z połową sławy gdzież jest pamięć bojów?
Rzeź tutaj kładła walczących szeregi,
Czém oni dzisiaj? gdzie mogiły wojów?
Krew dni wczorajszych zmył już prąd twych zdrojów,
Ni plamki niéma, a tu głębie drgają
Pośród słonecznych skier tańczących rojów,
Tylko czczych sławy snów nie zabierają
Twe wody, chociaż wszystko unosić się zdają.

LII.

Tak dumał Harold, gdy kraj ten przebiegał,
Czuły na wszystko, co ptaki na łanie
Budzi, by śpiew ich ranny się rozlegał,
Że nawet drogiém staje się wygnanie...
Z czoła, choć zmarszczki wystąpiły na nie,
Surowa cisza choć miejsce zajęła
Żarów, co miały nad nim panowanie.
Radość mu nieraz dawny smutek zdjęła —
Bo nieraz jéj rumieńcem twarz mu zapłonęła.

LIII.

Tu szła i miłość śladem jego kroku...
Choć w nim już żądza na popiół zgorzała;
Trudno mu było chłodem płacić oku
Za jego uśmiech. Przyjaźnią zapała
Dusza za przyjaźń, chociażby jéj cała
Ziemia obrzydła: I z nim tak się składa —
Wiarą mu słodką jedna pierś zadrżała,
Na to pierś jego biciem odpowiada,
W jéj łonie, w tkliwszych chwilach tak zamieszkać rada.

LIV.

A umiał kochać — w takim, jak on bycie
Dziwny to kaprys — niewinne spojrzenia
Dziecka, gdy w pierwszym zaledwie rozkwicie.
Ale co serce, które rozpłomienia
Nienawiść ludzi, tak od razu zmienia —
W poznaniu tego korzyści nie wiele.
Dość, że tak było; wśród osamotnienia
Żądze tłumione nie wyrosną w ziele:
Ta jeszcze w nim płonęła, gdy inne w popiele.

LV.

Tu go do siebie jedna pierś przykuła
Silniejszą spójnią, niż kościelne śluby,
Miłość, aczkolwiek nie znając, co stuła,
Czystą tu była, wolną od rachuby;
Ludzkiéj zawiści wszystkie zniosła próby,
A to ją węzły łączyło trwalszemi,
Co w oczach kobiet jest obawą zguby,
Dziś pozdrowienie ślę jéj z obcéj ziemi —
Wylało się ze serca dla niéj dźwięki temi:

1.

Z skał Drachenfelsu zamek dumny[108]
Spogląda chmurnie w Renu wody;
Pieni swe nurty strumień szumny,
Winne obsiadły brzeg ogrody,
Wzgórza kwitnący las porasta,
Pola obfite wróżą płody,
Licznie rozsiane wokół miasta
Pośród słonecznéj lśnią pogody:
Podwójna rozkosz w tym widoku,
Gdybyś ty była przy mym boku!

2.

Tłum wiochn z modremi tutaj oczy,
W ręku trzymając bukiet świeży,
Po rajskich niwach z śmiechem kroczy;
Nademną baszty gniazd rycerzy
W zielonych liściach kryją mury,
Niejedna skała w przepaść bieży,
Łuk się niejeden pnie do góry,
A tuż winnica u stóp leży —
Tu, gdzie czarują Renu wdzięki,
Brak mi uścisku twojéj ręki.

3.

Danych mi lilij ślę ci kwiaty:
Nim się dostaną do twéj dłoni,
Wiem, że utracą czar bogaty:
Ty nie gardź niemi, choć bez woni!...
Pieszczotą zlałem je dokoła.
Wiedząc, że na nie wzrok swój rzucisz
I że na schnące patrząc zioła,
Ku mojéj duszy swoję zwrócisz:
Rwane, gdzie toczy Ren swe zdroje,
Twemu je sercu niesie moje.

4.

Pędzi w szumiących fal odmętach
Strumień, téj ziemi cud prawdziwy,
I wciąż w tysiącznych swych zakrętach
Odsłania nowe, piękne niwy;
Choć najdumniejsza pierś, tu przecie
Mogłaby stanąć z życiem w zgodzie,
I czyż się znajdzie kąt na świecie
Mnie równie drogi i Przyrodzie?
Twojéj źrenicy tu potrzeba,
By kraj ten milszym był od nieba.

LVI.

Koło Koblencji, z łagodnego wzgórza
Skromny pomniczek ku niebu spoziera,
Pod nim mogiła w zieleni się nurza:
Spoczęły tutaj prochy bohatera,
Naszego wroga — lecz niech nie zamiera
W nas cześć dla Marceau... Po żołnierza twarzy
Na grób ten ściekła niejedna łza szczera:
Płacząc z zadrością o człeku on marzy,
Co broniąc prawa Francji, zginął w walce wrażéj.

LVII.

Krótkim lecz sławnym jego żywot zwie się,
Po nim w dwóch wojskach żałoba się szerzy:
W wrogach i w swoich. Wędrowiec niech wzniesie
Modły za spokój męża, co tu leży:
Był on z nielicznych swobody szermierzy,
Co przywileju kary nie nadużył,
Danego temu, kto jéj oręż dzierzy;
Nigdy on duszy w kale nie zanurzył,
Dlatego téż na ludzkie łzy sobie zasłużył.[109]

LVIII.

Ehrenbreitsteinu w gruzach mur zębaty,[110]
Czarny od dymu dział, wskazuje, srogi,
Czém był, jeżeli bomby i granaty
Bez skutku biły w jego skalne progi.
Twierdzo zwycięstwa! widziałaś ty mnogi
Tłum nieprzyjaciół, jak pierzchał doliną!
Co bój oszczędził, temu Pokój — wrogi:
Nie od kul gradu zamek ten ruiną,
Od deszczów lata szczyty te potężne giną.

LIX.

Żegnam cię, Renie uroczy!... Szczęśliwy,
Jakżeżby chętnie został tu wędrowiec!
Dla dusz złączonych, ty drogie masz niwy,
Dla kontemplacji — samotny manowiec.
Jeśli nie tutaj, sęp, niesyty łowiec,
Gdzież swoję zdobycz, pierś, porzucić zdoła?
Gdzież tak Przyroda się miarkuje, powiedz?
Ona, ni smutna zbyt, ni zbyt wesoła,
Dla ziemi tém, czém jesień jest dla roku zgoła.

LX.

Żegnam raz jeszcze, lecz żegnam daremnie!
Bo czyż tak można żegnać twe przestrzenie?
Każdą twą barwą lśni się dusza we mnie;
A gdy mam rzucić ostatnie spojrzenie,
Choć tak niechętne, na ciebie, mój Renie,
To niechaj płonie w niém dziękczynność prawa:
Są większe kraje, jaśniejsze promienie,
Lecz nigdy oczom tak razem nie stawa
I czar i wdzięk i krasa i dni dawnych sława —

LXI.

Ta prosta wielkość, to kwiecie, brzemienne
Nadzieją sprzętów, te miast białe mury,
Te szumne rzeki, przepaście bezdenne,
Lasy, w nich zamki gotyckiéj struktury;
Skały, jak wieże, pnące się do góry,
Urągające dziełom ludzkiéj dłoni;
Ludzie, jak kraj ten, bez twarzy ponuréj —
Ciżba po brzegach z wesołością goni,
Nie troszcząc się, że państwa padają koło niéj.

LXII.

Lecz Ren już znika... Przyrody nademną
Sterczą pałace, Alpy, śnieżne głowy
Otulające w chmur powłokę ciemną,
Wieczność tu w każdéj jaskini lodowéj,
Na zimnych szczytach, królując, śniegowy
Piorun, lawinę, tworzy i w dół ciska...
Co duchem wstrząsa i rwie mu okowy,
Woła z tych wyżyn: Niebiosów tu blizka
Jest ziemia, a tam ludzi droga jakże nizka!

LXIII.

Lecz nim odważę piąć się na te szczyty,
Moracie, k’tobie zwrócę swe koleje,
Ty patryjotów łanie niespożyty:
Spoglądających na śmierci trofeje
Wstyd za zwycięsców tutaj nie obleje.
Tutaj Burgundczyk na wieki pomnikiem
Uczcił swe bufy: stos kości bieleje!
Niepogrzebionym w Styks pomknąwszy szykiem,
Każdego ducha strasznym witają okrzykiem.[111]

LXIV.

Jak rzeź pod Waterlo razem z Kannami,
Tak Morat stoi tuż przy Maratonie;
Prawdziwa zwycięstw ich sława nie plami;
Nie pycha krwawe wszczęła tu pogonie,
Lecz bratnie serca i szlachetne dłonie
Obywateli po laur tutaj sięgły,
I kraj nie płakał, że w prawa obronie,
Które bluźnierczo zwie boskiém wyległy
W drakońskim mózgu statut, ich ręce się sprzęgły.

LXV.

Gdzie mur samotny, samotniejszy jeszcze
Słup tutaj stoi, boleścią złamany,
Dni tych zabytek, co przeszły; złowieszcze
Rzuca spojrzenia, jak ktoś obłąkany,
Z strachu w głaz zmienion, ale nie obrany
Ze świadomości; stoi i nie umie
Pojąć, że jeszcze z ziemią nie zrównany,
Gdy w Awentyku, téj rówieśnéj dumie[112]
Rąk ludzkich, gruzów tylko został tłum przy tłumie.

LXVI.

Tutaj — o imię chwalebne i święte! —
Julja — kapłanka, córka — w lat swych dobie
Wiosennéj niebu służyła.. Przejęta
Miłością nieba, serce jéj na grobie
Pękło ojcowskim... Przeciw łez żałobie
Gdy sprawiedliwość stanęła, umarła
Z życiem, co życie jéj mieściło w sobie...
Żadna się statua o grób ich nie wsparła,
Gdzie urna jedno serce, jeden proch zawarła.[113]

LXVII.

Lecz to są takie imiona i czyny,
Że się ich sława nigdy nie spopieli,
Choć ziemia państw swych zapomni ruiny,
Uciemiężonych i ciemiężycieli...
Cnota w górnego majestatu bieli
Przeżyje bóle i w twarz słońca będzie
Z swéj nieśmiertelnéj patrzała pościeli:
Jak wiecznie czysty śnieg, co Alp krawędzie[114]
Otula, spraw padołu nie mając na względzie.

LXVIII.

Leman się ku mnie zaleca swą falą,
Lustrem, gdzie gwiazdy na niebieskim szczycie
I góry patrzą, jak się tu krysztalą
Wszystkie ich rysy i barwy w błękicie.
Lecz zbyt tu ludzi, aby należycie
Tym wielkim cudom dusza była rada;
Ale samotność wnet zedrze pokrycie
Myśli, co czarem dziś tym samym włada,
Jak wtedy, nim się w ludzkie zamieszałem stada.

LXIX.

Nie gardzi ludźmi, kto od nich ucieka —
Nie każdy wespół z niemi walczyć może;
Nie z nienawiści ku nim duch człowieka
Kryje się w źródeł swych najskrytsze łoże,
Aby nie wezbrać i nie paść w ferworze
Ofiarą własnéj słabości, śród tłoku
Świata bojować i płakać w złéj porze
Tu, gdzie bezprawia spotykasz co kroku,
Gdzie silnych brak, a każdy ma chęć sporu w oku.

LXX.

Tu wnet swe lata zanurzymy w skrusze
I krew nam wszystkę w łzy niebawem zmieni
Ta śniedź, co naszę będzie żarła dusze;
Wnet barwa nocy przyszłość nam zacieni,
Życie się w biegu beznadziejnym spieni,
Mknąc ku ciemnościom. Najśmielsi sternicy
Płyną ku portom, żeglugą znużeni:
Tu są Wieczności tacy wędrownicy,
Co pośród burz nie mogą zarzucić kotwicy.

LXXI.

Czyż to nie lepiéj zostawać samotnym
I kochać ziemię li dla saméj ziemi?
Żyć nad Rodanem, jako strzała lotnym,
Lub nad jeziorem, co go wody swemi
Karmi, jak matka, troski serdecznemi
Otaczająca swe kapryśne dziecię,
Łzy spijająca całunki słodkiemi?
Czyż tak nie lepiéj, niż na tłumnym świecie
Gnieść innych, albo znosić, gdy nas inny gniecie?

LXXII.

Nie żyję w sobie, lecz się cząstką staję
Tego, co widzę naokół..! Te góry —
To nie uczucie, zato ludzkie zgraje[115]
Moją katuszą... Nic mi wśród natury
Nie budzi wstrętu — w tém mój żal ponury,
Żem cielesnego ogniwem łańcucha:
Pełzam śród stworzeń, kiedy tam, gdzie chmury,
Gdzie gór wierzchołki, gdzie gwiazdami bucha
Toń niebios, nie nadarmo rwą mnie skrzydła ducha.

LXXIII.

W tém cały jestem, w tém jest treść żywota;
Patrzę na ludną, przebytą pustynię,
Jako na miejsce, gdzie bój i zgryzota,
Gdzie los mnie rzucił, jakbym w jakiéj winie
Serce zanurzył, bym cierpiał... Lecz ninie
Lecę na skrzydłach, co, acz młode, czuję,
Że rosną — razem z powiewem. Niech płynie
Duch mój z tym wiatrem, niech górą szybuje,
I zrzuca precz tę glinę, która go krępuje!...

LXXIV.

A gdy się wreszcie duch z więzów wybawi,
Kiedy tę wstrętną powłokę utraci,
Gdy z cielesnego bytu to zostawi,
Co lśni w owadzie i w płazie bogaciéj,
Gdy żywioł pójdzie do żywiołów — braci,
Proch ten do prochu, nie odczuję-ż potém
Ciepléj wszystkiego? Bezmięsnéj postaci
Myśli nie ujrzę-ż? duchów, z których lotem
I wiecznym — jak w téj chwili — łączę się żywotem?

LXXV.

Jak ja ich cząstką, nie są-ż cząstką moją
I mojéj duszy szczyty, chmury, wody?
Nie jest-że dana mego serca zdrojom
Cna miłość ku nim? Wszystkie inne płody
Nie godne-ż wzgardy, gdy się bez swéj szkody
Chcą równać z niemi? Raczéj cierpieć wolę,
Niż to uczucie zamienić na lody
Tych, których oko zawsze błądzi w dole,
A myśl się nie obraca w płomienistém kole.

LXXVI.

Lecz to nie moje zadanie... Na nowo
Podjąwszy wątek, wzywam tych, co w pyle
Urn dla swych dumań mają treść gotową,
Aby stanęli przy męża mogile,
Co tu się zrodził, gdzie ja, choć na chwilę,
Pielgrzym przelotny, wdycham czyste zdroje,
Męża, co dążył w wyprężonéj sile
Ku jednéj sławie: błazeńskie przeboje!
Dla nich ciszę poświęcił, wybrał niepokoje.

LXXVII.

Tu dziki Rousseau, kat swéj własnéj duszy,[116]
Apostoł bólu, co żądzę odziewał
W cudowne piękno, co z głębin katuszy
Przemagającą wymowę wylewał,
Dech, co mu takie nieszczęście przywiewał,
Pierwszy raz wchłonął... W urok ten sofista
Ubrał szaleństwo i dla grzechu miewał
Słowo, rażące, jak moc blasków lśnista,
Źrenicę, że z nich płynie struga łez rzęsista.

LXXVIII.

A jego miłość to esencja chuci:
Eterycznemi żary płomieniący,
Był on jak drzewo, gdy się grom w nie rzuci
I zajmie... Życie z miłością łączący,
Nie kochał żadnéj kobiety żyjącéj,
Ani téż zmarłéj, co w sny nam się wbija:
Ideał piękna, w nim swój byt mający,
W tych jego księgach ogniem się przewija
I, chociaż urojony, zdrowie z żył wypija.

LXXIX.

Z tych tchów powstała Julja, przyodziana
W wszystkie dzikością czarujące wdzięki;
Tym tchem uświęcon ten każdego rana
Na jego wargach pocałunek miękki[117]
Od téj, co uścisk przyjacielskiéj ręki
Miała dla niego. Ale to dotknienie
W piersi miłosne rozżegało męki:
I więcéj szczęścia jedno mu westchnienie
Dawało, niż prostaczym duszom żądz spełnienie.

LXXX.

Przez cały żywot z wrogami wojował,
Których sam szukał; cios niejeden zadał
Swym przyjaciołom: Podejrzliwość chował
W przybytku serca — jéj w ofierze składał
Tych, których z ślepą wściekłością napadał...
Był oszalały... lecz dlaczego? wątku
Przyczyn dotychczas nikt jeszcze nie zbadał —
W chorobie szukać czy w bólach początku —
Najgorsza, że szał jego miał pozór rozsądku.

LXXXI.

On był natchniony: z jego wnętrza buchał,
Jak ongi z Pytji groty tajemniczéj,
Głos, który żagiew nad światem rozdmuchał —
Aż państwa padły w jéj pożarów dziczy...
Czyliż się do nich i Francja nie liczy?
Zgięta pod jarzmem tyranji wiekowéj,
Złamana, drżąca pod razami bieży,
Dopiéro jego płomiennemi słowy
Rozżegła w swojém wnętrzu gniew aż zbyt surowy.

LXXXII.

I sama wzniosła straszny pomnik sobie
Z gruzów wiar dawnych, co padły, zmiażdżone
W nowego czasu świtającéj dobie,
Dla oczu świata zdarła z spraw zasłonę,
Lecz zło i dobro zburzywszy, zwalone
Pozostawiła ze wszystkiego szczęty:
W téj saméj chwili posłużyły one
Kaźniom i tronom jako fundamenty,
Bo tego chciał byt, sławy pragnieniem przejęty.

LXXXIII.

Lecz to nie potrwa i potrwać nie może,
Ludzkość uczuła, że jest w niéj potęga,
Lecz świeży rozkwit sił tych na rozdroże
Popchnął człowieka: srogość się rozprzęga
Śród jego łona. Litość, co wylęga
Miłość ze siebie, znikła... Kto się chował
W ciemnéj jaskini, gdzie włada mitręga
Niewoli, orłem kto w dzień nie szybował —
Czyż dziw, że się po zdobycz fałszywą skierował?

LXXXIV.

Z głębokiéj rany blizna pozostaje,
Serce zranione krwawi się najdłużéj,
Choć je wyleczysz, wspomnieniem się kraje...
Kto z nadziejami w wojennéj jest burzy,
Kto padł zwyciężon, o, ten się zanurzy
W ciszę, lecz karku nie nagnie. Swe żary
Tłumi namiętność, aż jéj dzień posłuży,
W którym odetchnie swobodnie... Trza wiary:
Nadejdzie przebaczenia chwila albo kary.

LXXXV.

Jasny Lemanie! z światem, w którym żyję —
Z jego burzami sprzeczne wody twoje
Każą tą ciszą, którą głąb ich kryje,
Zmienić wir ziemi na czyściejsze zdroje —
Skrzydłem, co ducha ponad niepokoje
Wznosi, ten cichy jest żagiel... Ja rykiem
Mórz zachwycałem się ongi, dziś poję
Twym się poszumem: siostry on językiem
Wyrzuca, żem dotychczas brnął w szaleństwie dzikiem.

LXXXVI.

Przyszła noc cicha — i zlewa się w zmroku
To, co od brzegów twych oddziela góry,
W obraz przeciemny, lecz wyraźny oku.
Przepaścią tylko wydają się Jury
Strome wierzchołki, skryte w mgieł kaptury...
Od lądu z kwiatów płynie zapach świeży
A z wiosła czasem o fali ponury
Błękit leciuchno kropelka uderzy,
Po rosie na dobranoc ćwierkot świerszcza bieży.

LXXXVII.

Nocny biesiadnik, świerszcz ten, całe życie
Spędza jak dziecko i do syta nuci;
W przerwach czasami jakiś ptak ukrycie
Krzewów, śpiewając, na chwilę porzuci...
Tam! na pagórkach, zda się, ciszę kłóci
Jakowyś szelest... Ale to pozory:
Gwiaździsta rosa łez miłosnéj chuci
Nie poprzestaje ronić do téj pory,
Aż wnikną w pierś Natury wszystkie jéj kolory.[118]

LXXXVIII.

O jasne gwiazdy, wy poeci nieba!
Jeżeli człowiek w waszych blaskach czyta
Los państw i ludzi, to darować trzeba,
Że, kiedy żądza wielkości go chwyta,
Już się o ziemskie swe drogi nie pyta,
Tylko do waszéj drużyny ucieka.
Tajemna piękność u was jest ukryta,
A taką cześć w nas budzicie zdaleka,
Że „gwiazdą“ zwiemy sławę, szczęście, życie człeka.

LXXXIX.

Niebo i ziemia ciche, lecz nie śpiące:
Bez tchu, jak człowiek, nadmiernie wzruszony,
Jak on, gdy w myślach zatopion, milczące,
Niebo i ziemia ciche: gwiazd miljony,
Turnie nadbrzeżne i Leman uśpiony —
Wszystko to życiem jaknajgłębszém dyszy:
Tu każdy promyk, powiew, liść zielony
Jest cząstką bytu, człek w nich moc tę słyszy,
Co stwórcą jest wszystkiego i panem téj ciszy...

XC.

Nieskończoności uczucie się rodzi
W nas, najmniéj samych w samotnéj ustroni;
W bytu naszego wnętrze prawda wchodzi,
By nas oczyścić: dźwięk, dusza téj toni —
Źródła muzyki, co wiecznéj harmonji
Daje poznanie; urok, co rozwity,
Jak Cyterei przepaska (tak o niéj
Baśń opowiada) spaja pięknem byty —
Cień śmierci-by rozbroił, gdyby ranił, skryty.

XCI.

Nie darmo wzgórza dawnych Persów plemię
Na swego bóstwa zmieniało ołtarze;
Bez ścian, na szczytach, wyrosłych nad ziemię,[119]
Wznosiło kościół w modlitewnym żarze
Dla tego Ducha, co w rąk ludzkich darze,
W murach, czyż godną znalazłby świątynię?
Przybytki twoje mogą-ż stanąć w parze
Z tumem Przyrody, Gocie i Greczynie? —
Twych modłów zdrój niech w ciasnych obrębach nie płynie!

XCII.

Niebo się zmienia!... lecz jakież to zmiany!
Potęgę macie nocy! burzo! mroki!
Ale tak słodką, jak ten czar świetlany
W czarnych źrenicach kobiety... Opoki
Drżą, kiedy skacze grom żywemi kroki
Z turni na turnię... Nie z jednéj on chmury
Tutaj wypada: każdy wierch wysoki
Własny ma język... Grzmi odpowiedź Jury,
Radosny gdy podniosą ryk alpejskie góry...

XCIII.

To w noc się dzieje! Przechwalebna nocy![120]
Czas twój nie na to, aby usnąć, służy:
Niech zakosztuję twéj ognistéj mocy,
Niech będę cząstką ciebie i téj burzy!
Tam snać się całe jezioro zanurzy
W blaskach fosforu, a stąd deszcz się zrywa,
Tańcząc, na ziemię... Ciemno znów... W tem z wzgórzy
Na gór wesele radość się odzywa:
Snać gdzieś trzęsienia ziemi poród się odbywa.

XCIV.

Gdzie wartki Rodan rozdarł bieg topieli
Pomiędzy skały, obraz doli srogiéj
Dwojga kochanków, których dawny dzieli
Gniew, że już zejść się nie mogą ich drogi,
Choć miłość źródłem téj zawiści wrogiéj —
Nienawiść przeszła, ale życia kwiaty
Na nagie, zwiędłe przemieniła głogi:
I dzisiaj oni, zimowemi laty
Zgnieceni, toczą walkę w duszy, w żal bogatéj. —

XCV.

Gdzie bystry Rodan rozdarł się na dwoje,
Tu z burz największa ma swój żleb widomy;
Bo tu się tłumią tych nawałnic roje,
Z ręki do ręki wciąż rzucając gromy,
Płonąc i skacząc naokół; gdzie złomy
Te rozdzielone, rozszczepił w dwa kleszcze
Grom błyskawiczny swój pocisk. Znać z stroméj
Bezdni, gdzie pustka ma gniazdo złowieszcze —
Chce wygnać, jeśli coś tam pozostało jeszcze!

XCVI.

Niebiosa, turnie, rzeki i jeziora!
O nocy, wichry, grzmoty, błyskawice!
Duszo, coś wszystko to zrozumieć skora,
Przez was umieją czuwać me źrenice!
Zamierający huk wasz, nawałnice!
Po oddźwięk tego, co mi sen odbiera!
Ale powiedzcie, gdzie wasze granice?
Czyście jak burza, co człeka rozpiera?
Czy lot wasz, jak lot orłów, do gniazda dociera?

CXVII.

Gdybym, co we mnie największego gości,
Mógł odziać w ciało i wyrzucić z łona;
Gdybym dla myśli, uczuć, namiętności,
Dla serca, duszy — silna czy zwątlona —
Gdybym dla tego, k’czemu dąży ona,
Co znosi, czuje, zna, a przecież żyje,
Miał jedno słowo — piorun: myśl, zrodzona
We mnie, byłaby jak ten grom, co bije,
I ja nie byłbym mieczem, który pochwa kryje.

XCVIII.

Znów się rosisty poranek wyłania —
Z wonią w oddechu, z kwiatami na twarzy;
Żartowniś, śmiechem obłoki rozgania;
Jakby nie było na ziemi cmentarzy,
Tak życiem tryska... Już się dzionek jarzy,
My znów pójdziemy swoim trybem daléj...
Na twoich brzegach duch nasz znów pomarzy,
Cichy Lemanie! a wszak u twéj fali
Dość treści, byśmy tylko treść tę wyzyskali.

XCIX.

Cudna Klarencjo! miłości kolebko!
Twoje powietrze to żądz młodych tchnienie!
Z miłości drzewa tu swą siłę krzepką,
Lodowce czerpią swoje zabarwienie;
Zachód je widzi, odziane w promienie,
Co tutaj drzemią tak lubo! Urwiska
Miłość tu głoszą, dawszy jéj schronienie
Przed onym światem, który w dusze ciska
Nadziei grot i potém ma z nich swe igrzyska.

C.

Niebiańskie kroki zna każda twa ścieżka —
Miłość, Klarencjo, siadła tu na tronie,
Co ma za stopnie te góry: w nich mieszka
Bóg, co skrą życia przenika twe błonie...
Ale nietylko na tych gór koronie,
Nietylko w lasach i grotach on bawi:
Z każdego kwiatka twą źrenicą płonie,
W oddechach lata twoje łany pławi,
Łagodząc klęski burzy, gdy się moc jéj zjawi.[121]

CI.

Tu wszystko jego: ta czarna sośnina,
Co cień mu daje; te głośne potoki,
Których poszumów on słucha; te wina,
Które się wiją po ścianach opoki;
Fala, co gnąc się, wita jego kroki
I stopy, szemrząc, całuje; las, brudną
Zgniłych pniów warstwą pokryty, lecz soki
Świeżego liścia mający, w swą ludną
Samotność przywołuje boga postać cudną.

CII.

W samotność, ludną rojem pszczół, ptakami,
Tłumem przebarwnych stworzonek, co głoszą
Od słów milszemi jego cześć dźwiękami,
A których uciech niewinnych nie spłoszą
Żadne przestrachy... Tu strumienie roszą
Krzewy naokół, tu szemrze kaskada,
Tu się gałązki gną i znów podnoszą,
Pączek o wonném pięknie rozpowiada —
To wszystko Miłość w wielki jeden cel układa.

CIII.

Tu, kto nie kochał k’miłości się nagnie,
A kto tajemnéj rozkoszy skosztował,
Ten jeszcze bardziéj kochać tu zapragnie!
Tutaj się Amor w tém ustroniu schował,
Gdy świat mu bole i klęski gotował —
Bo miłość naprzód kroczy lub umiera,
W miejscu nie stoi; jéj wdzięk się zepsował,
Albo się ona ku tym szczytom wdziera,
Gdzie światłość nieśmiertelna jéj się nie opiera.

CIV.

Nie z jakiéjś fikcji Rousseau w onéj dobie
Zaludniał tłumem uczuć to zacisze:
Poznał, że kąt ten upatrzywszy sobie,
Żądza dusz czystych tutaj się kołysze.
Tu młody Amor zdjął przepaskę Psysze
I grunt uświęcił miłością..! Schronisko
Cudne, samotne! twoich czarów słyszę
Głos tu i oddech. Tutaj nieba blizko
Tron Alp i Rodan usłał swe łożysko.

CV.

Lozanno! Ferney! wszak to wasze domy
Gniazdem tych imion, co wam dały imię[122]
Tych śmiertelników, co po drodze stroméj
Doszli, gdzie sława wiekuista drzémie...
Duchy potężne, tytany olbrzymie,
Co znowu z nieba chcieli ukraść płomię,
Na myślach zwątpień pnąc się w pychy dymie:
Karę na siebie mogli ściągnąć w gromie.
Lecz niebo z ludzkich dążeń śmieje się widomie!

CVI.

Jeden kapryśny i zapalnéj głowy,
Chwiejny — lecz dowcip miał, co się nie starzał:
Wesoły, dziki, rozumny, surowy,
Dziejopis, mędrzec — a i pieśni stwarzał,
Protej w zdolnościach, sam siebie rozmnażał
Pomiędzy ludźmi... Ale ośmieszanie
Główną w nim siłą: na nic nie uważał:
Jak wiatr, co wszystko wywraca na łanie,
Wali głupców, to znowu przeciw tronom stanie!

CVII.

Drugi — głęboki, myśli wyczerpywał,
Do źródła wiedzy po swą mądrość chodził,
Zastanowienie, tworząc, w pomoc wzywał,
Mieczem, powagą wyostrzonym, wodził;
W solenny dogmat grotem szyderstw godził
Równie solennym. Arcymistrz ironji,
W wrogach gniew wzbudzał, co się z strachu rodził
I wnet go strącał do piekielnych toni,
Na wszystkie wątpliwości téj najlepszéj broni.

CVIII.

Spokój ich prochom! już oni w téj chwili
Za swe przewiny doznają pokuty,
A my nie to, byśmy ich sądzili...
Przyjdzie czas taki, że na jaw wysnuty
Będzie czyn wszelki, albo przestrach luty
Razem z nadzieją, jako jedna mara,
Zmieni się w popiół, a ten, choć rozsuty,
Gdy znów odżyje, jak nas uczy wiara,
Łaska spadnie na niego, lub téż słuszna kara.

CIX.

Lecz od dzieł ludzi pójdę czytać dzieła
Stwórcy i potém dam już należytą
Odprawę pieśni, co treść z snów mych wzięła,
Niech się nie ciągnie bez końca... Rozwitą
Widzę tam chmurę! sunie ku Alp szczytom!
Ja ją przeszyję! jak wzrok sięga chyży,
Ma być przezemnie kraina przebytą,
Gdzie się wierzchołki piętrzą coraz wyżéj,
Aż niebo do uścisków ku ziemi się zbliży.

CX.

Patrzę na twoje, o Italjo, łany
I oto w duszy blask wieków się pali,
Gdy Kartagińczyk giął cię niekiełzany,
Aż do tych mędrców i mężów ze stali,
Co dziś twych dziejów kartę chwałą zlali:
Państw byłaś tronem i grobem; w podróży
Ku źródłom wiedzy, duch nasz u twéj fali
Gasi pragnienie: wieczny zdrój mu służy,
Co tryska wciąż z cesarskich twego Rzymu wzgórzy.

CXI.

Tu przerwa pieśni, któréj dobroczynna
Gwiazda snać zgasła! Przeświadczenie miéwać,
Że dusza nie jest tém, czém-by powinna,
Ni tém, czém była; z serca wydobywać
Ostrze, by niém serce krajać; ukrywać
Miłość, nienawiść, zapał, gniew i bole —
To co zwykliśmy uczuciem nazywać,
Własne swe myśli podawać w niewolę,
To straszny trud... Nie szkodzi.... trza przebyć to pole...

CXII.

Lecz z tych, w pieśń moję wplecionych wyrazów
Podstęp, być może, nieszkodliwy bije,
Niby koloryt przelotnych obrazów;
Może się dla mnie i dla innych kryje
W tém jaka złuda... Młodość rada pije
Z puharu sławy, lecz jam nie tak młody,
Abym o śmiechy dbał i gniewy czyje,
O sławnych losów korzyści lub szkody,
O pamięć lub o zimne zapomnienia lody.

CXIII.

Świat mnie nie kochał, jam nie kochał świata;
Tchów jego marnych nie byłem pochlebcą;
Bożyszczy jego cześć mnie nie przygniata,
Do ich ołtarzy nogi me nie drepcą
I w uśmiech wargi ściągnięte nie szepcą
W echu ich hołdów... Pośród tłumów stoję,
Lecz tłumy dla mnie drogi nie wydepcą
I nie z ich myśli idą myśli moje:
Piłnję wciąż swój umysł, więc zgiąć się nie boję[123]...

CIV.

Świat mnie nie kochał, jam nie kochał świata,
Lecz się rozejdźmy, jak grzeczni wrogowie;
Wierzę, choć tego-m nie doznał, że strata
Nie wszystkim grozi nadziejom; że w słowie
I czyn być może; że cnota na zdrowie
Bliźniego sideł nie zastawia; wierzę,[124]
Że z oczu ludzi człek się prawdy dowie,
Że smutkiem drugich ktoś się smuci szczerze,
Że dobroć i szczęśliwość nie ze snów się bierze.

CXV.

Córko! imieniem twojém pieśń zaczęta
Niech twém imieniem będzie zakończona!
Nie widzę ciebie, lecz tobą przejęta
Cała ma dusza, do twojego łona,
Ma przyjaciółko, wznoszą swe ramiona
Cienie lat przeszłych. Dźwięk mój w snach twych, dziecię,
Choć mnie nie ujrzysz, będzie brzmiał; gdy skona
To moje serce, on się w twoje wplecie:
Zmarł ojciec, w córce został jego głos na świecie.

CXVI.

Wpływać na rozwój twoich pojęć; w pieczy
Miéć złote uciech dziecięcych zaranie;
Patrzéć, jak rośniesz, jak w twój umysł rzeczy,
Które cię dziwią, wnika poznawanie;
Twe wiotkie ciałko trzymać na kolanie,
Całunek ojca wyciskać na twarzy —
Tego nie stało i dziś mi nie stanie;
A jednak we mnie chęć się taka żarzy,
Lub coś, co snać z tą chęcią na równi się waży.

CXVII.

Nienawiść do mnie choć ci z cnotą zwiążą,
Wiem, że mnie kochać ty będziesz; klątwami
Choć nie nazwisko w twych oczach obciążą,
Że jest zniszczeniem i że zdradą plami;
Choćby się rozwarł grób pomiędzy nami,
Kochać mnie będziesz — wiem o tém niezbicie;
Choć krew ojcowską chcianoby strugami
Lać z twego ciała i lano obficie,
Ty będziesz mnie kochała ponad własne życie.

CXVIII.

Dziecię miłości, w goryczy zrodzone,
Wzrosłe w konwulsjach: te są elementy
Twojego ojca i twemi są one!
Lecz żar w twém wnętrzu więcéj powściągnięty,
A twe nadzieje górniejszéj ponęty.
Niechaj w kolebce słodki sen cię pieści,
Ja stąd, gdzie góry, gdzie tych mórz odmęty,
Ślę ci życzenia wszak téj saméj treści,
Jaka — mniemam — w twém sercu i dla mnie się mieści.





Noty historyczne do pieśni III.

Nota F.
„Nie darmo wzgórza dawnych Persów plemię
Na swego bóstwa zmieniało ołtarze
Bez ścian, na szczytach, wyrosłych nad ziemię,
Wznosiło kościół etc. St. XCI.

Nie zapominajmy, że najpiękniejsze i najdonioślejsze nauki boskiego twórcy chrześcijaństwa wygłoszone były nie w świątyni, lecz na górze. Przeszedłszy od spraw wiary do krasomówstwa świeckiego, nadmienić wypada, że najwspanialsze i najskuteczniejsze mowy nie były wypowiedziane śród murów. Demostenes przemawiał na publicznych wiecach ludowych, Cycero na forum. Że takim sposobem otoczenie wywierało wpływ nietylko na mówcę, ale i na słuchaczy, zrozumiemy to zupełnie, jeżeli znane nam z dziejów ówczesne wrażenia porównamy z tém, co dzisiaj sami czujemy, odczytując mowy te w zamkniętym pokoju. Co innego czytać Iliadę na przylądku sygejskim i na kurhanach trojańskich, albo przy źródłach u stóp góry Idy, wobec równiny trojańskiéj, rzek trojańskich i archipelagu w dali, a co innego ślęczeć nad Homerem przy świecy w wygodnéj bibliotece: sam się o tém przekonałem. Gdybyśmy szukać chcieli przyczyny, czém sobie wytłómaczyć nadzwyczajne i szybkie powodzenie sekty metodystów, to, oprócz zapału kaznodziejów (o tém, czy wiara ta błędna, czy prawdziwa, mówić teraz nie pragnę), przypisać należałoby temu, że kazania odbywają się zawsze w polu, że język ich nigdy nie bywa sztucznym i że zawsze mają charakter okolicznościowy. Muzułmanie, przy szczerości swojéj wiary, zwykli — tak bywa przynajmniéj wśród warstw niższych — obrzędowe modlitwy swoje powtarzać w godzinie oznaczonéj, nie uważając wcale, na jakiém znajdują się miejscu; z téj téż przyczyny modły odprawiają często w polu, klękając na macie, którą każdy prawowierny zawsze wozi ze sobą, aby mu służyła czy to jako pościel, czy téż jako dywan; modlitwa trwa kilka minut, ale zupełnie pochłania modlącego się wiernego, nią tylko w téj chwili żyjącego: nic mu przeszkodzić, nic go oderwać nie może. Co do mnie, to prostota i najzupełniejsza szczerość tych ludzi, duch, którym są ożywieni i który się nad niemi unosi, daleko większe wywarły na mnie wrażenie, aniżeli jakikolwiek z obrzędów dokonanych w kościele, choć widziałem prawie wszystkie pod słońcem, pominąwszy bowiem naszych sekciarzy, przypatrywałem się nabożeństwom Greków, katolików, Armeńczyków, protestantów, żydów i mahometan. Wielu murzynów, bardzo licznych w cesarstwie tureckiém, pogańskiéj hołduje wierze: mają oni zupełną swobodę wierzyć i modlić się, jak im się podoba; obrzędy niektórych widziałem zdaleka w Patras i, o ile mi się zdawało, będą to ceremonie czysto pogańskie, dla widza nie bardzo przyjemne.


Nota G.
Niebiańskie kroki zna każaa twa ścieżka —
Miłość, Klarencjo, siadła tu na tronie.
Co ma za stopnie te góry, w nich mieszka
Bóg, co skrą życie przenika twe błonie. St. C.

Rousseau: Héloïse, list 17, część 4, przypisek. „Ces montagnes sont si hautes qu’une demi-heure après le soeil couche, leurs sommets sont éclairés de ses rayons; dont le rouge forme sur ces cimes blanches une belle couleur de rose, qu’on aperçoit de loin“. Tyczy to się głównie gór nad Meillerie. „J’allai a Vevay loger à la Clef, et pendant deux jours que j’y restai sans voir personne je pris pour cette ville un amour qui m’a suivi dans tous mes voyages, et qui m’y a fait établir enfin les héros de mon roman. Je dirais volontiere à ceux qui ont du goût et qui sont sensibles: Allez à Vevay — visitez le pays, examinez les sites, promenez — vous sur le lac, et dites si la Nature n’a pas fait ce beau pays pour une Julie, pour une Claire, et pour un St. Preux; mais ne les y cherchez pas“. Les Confessions, livre IV, p. 306 Lyon, ed. 1796. W lipcu 1816 odbyłem podroż naokoło jeziora genewskiego, i o ile byłem bezstronnym i uważnym obserwatorem wszystkich tych krajobrazów, które Rousseau unieśmiertelnił w swojéj Heloizie, mogę powiedziéć, że w powyżéj przytoczonych słowach autora nie ma żadnéj przesady. Trudno widzieć Klarencyę (wraz z położonemi obok miejscowościami, jak Vevay, Chillon, Bôveret, St. Gingo, Meillerie, Eivan i ujście Rodanu) i nie być uderzonym harmonią, łączącą miejscowości z postaciami, któremi je autor zaludnił. Ale nie koniec na tém; uczucie, którém wszystko dyszy naokoło Klarencyi oraz na znajdujących się naprzeciw skałach meillerskich, głębsze jest i wyższe, niż wynikające ze zwykłéj zgodności przyrody z uczuciami człowieka; jest to uczucie miłości w najwyźszém i najwznioślejszém znaczeniu; doznajemy takiego wrażenia, jakoby w nas samych była cząstka jéj wspaniałości i doskonałości: jest to owo wielkie prawo, na którém opiera się wszechświat, prawo tutaj nie mniéj widoczne, choć w mniejszych występujące rozmiarach; czujemy, że jesteśmy odrębną téj przyrody częścią, ale zlewamy się z nią i tracimy własną indywidualność. Gdyby nawet Rousseau nigdy nie istniał i nigdy nic nie napisał, wspaniałe te krajobrazy byłyby jednak pełne tego uczucia. On uczucie to stąd zapożyczył i tém spotęgował wrażenie swego dzieła; ale czém ono stało się dla niego, tém żaden człowiek stać się dla tych krajobrazów nie może. Zdarzyło mi się (nie wiem, czy to było szczęście, czy nieszczęście) płynąć z Meillerie, gdzieśmy na chwilę wylądowali, do St. Gingo podczas burzy; nawałnica spotęgowała wspaniałość sceneryi, choć nie małe groziło niebezpieczeństwo łodzi zbyt drobnéj i przeładowanéj. Była to ta sama część jeziora, na któréj Rousseau umieścił łódkę, niosącą St. Preux’a i panią Wolmar, podczas burzy szukających schronienia w Meillerie. Gdyśmy wylądowali w St. Gingo, spostrzegłem, że taki silny wiatr tu szalał, iż pod samą górą kilka pięknych wywrócił kasztanów. Na przeciwległém wzgórzu pod Klarencyą stoi zamek. Pagórki pokryte są winnicami, które przeplatają małe lecz prześliczne gaje; jeden z nich nazywa się gajem Julii i chociaż dzięki samolubnemu skąpstwu bernardynów, do których okolica ta należała, wycięty został i to w celu zasadzenia winnicy dla użytku tych marnych pasibrzuchów wstrętnego zabobonu, mieszkańcy Klarencyi po dziś dzień pokazują miejsce, gdzie rosły drzewa, i nadają mu nazwisko, które przeżyło ten lasek. Rousseau nie miał szczęścia co do ochrony miejscowości, które oddał w posiadanie swoim „powietrznym nicponiom“. Przeor klasztoru św. Bernarda wyrąbał gaje dla kilku beczek wina a Bonaparte kazał splantować część skał meillerskich, celem stworzenia drogi, prowadzącéj przez Simplon. Droga jest rzeczywiście śliczna; nie zgadzam się jednak z uwagą, którą słyszałem, że „la route vaut mieux que les souvenirs“.




PRZEDMOWA
(do czwartéj pieśni).

Visto ho Toscana, Lombardia, Romagna,
Quel Monte che divide, e quel che serra
Italia, e un maro e l’altro, cho la bagna.
Ariosto, Satira III.

Johnowi Hobhouse’owi, mag. sztuk, czł. Król Akad. nauk i t. d. i t. d. i t. d.
Wenecya, 2 stycznia 1818.
Mój drogi Hobhouse’ie.

Po przerwie lat ośmiu, dzielących napisanie pierwszych pieśni Rycerza Harolda od ostatniéj, zamierzam koniec poematu przedłożyć publiczności. Niéma w tém nic nadzwyczajnego, że rozłączając się z przyjacielem tak starym, zwracam się do starszego i lepszego — do człowieka, który patrzał na narodziny i śmierć tamtego, a któremu za korzyści, wynikłe dla mnie z jego towarzystwa, oraz za światłą przyjaźń daleko więcéj jestem winien, aniżeli mogę lub mógłbym być zobowiązany — choć i tutaj niewdzięczny nie jestem „Rycerzowi Haroldowi“ za niejeden wzgląd publiczności, spływający z utworu na poetę — do człowieka, którego znam tak dawno i któremu towarzyszyłem na obczyźnie, któregom widział czuwającego nade mną w mojéj słabości, czułego na moje troski, cieszącego się mojém szczęściem i niezachwianego w mojéj niedoli, szczerego w radzie i wiernego w niebezpieczeństwie, zwracam się do przyjaciela, który mimo licznych pokus, mnie nie odbiegał, zwracam się do ciebie.
Czyniąc to, zwracam się od marzeń do rzeczywistości, a poświęcając ci całkowicie, przynajmniéj w dokończeniu, dzieło poetyckie, będące najdłuższym, najgłębszym i najszerszym z mych utworów, pragnę powołaniem się na czteroletnią zażyłość z człowiekiem nauki, talentu, stałości, charakteru i honoru, sobie samemu przydać zaszczytu. Nie dla naszych to umysłów schlebiać i w zamian za to pochlebstwo odbierać; szczere atoli uznanie było głosowi przyjaźni zawsze dozwolone; podnosząc na tém miejscu wszystkie twe zalety, a raczéj wskazując na to, co im zawdzięczam, nie czynię tego gwoli sobie ani téż dla świata, ale w tym celu, aby dać folgę własnemu sercu, które zwłaszcza w ostatnich czasach nie przyzwyczaiło się do takiéj życzliwości, a chyba nauczyło się mężnie odpierać ciosy.
Nawet myśl o dacie niniejszego listu, będącéj rocznicą najnieszczęśliwszego dnia méj przeszłości, nie może zatruć mego przyszłego żywota, gdy mam ucieczkę w twéj przyjaźni i poczuciu méj siły; przeciwnie, dzień ten będzie odtąd dla nas tém przyjemniejszém wspomnieniem, że na myśl przywodzić nam będzie te moje usiłowania, aby ci podziękować za stałe względy, jakich mało kto kiedykolwiek doznał, a które w każdym, co ich doświadczył, wzmocnić muszą wiarę w siebie samego i w rodzaj ludzki.
Zrządzeniem losu zwiedziliśmy razem w różnych czasach kraje, słynne z rycerstwa, dziejów i baśni — Hiszpanię, Grecyę, Azyę Mniejszą i Italię; Ateny i Konstantynopol były przed kilku laty dla nas tém samém, czém niedawno Wenecya i Rzym. Poemat, tak samo, jak pielgrzym, towarzyszył mi w podróży od początku do końca, może téż będzie można przebaczyć méj próżności, skłaniającéj mnie do mówienia z takiém upodobaniem o dziele, które do pewnego stopnia wiąże się z miejscowością, gdzie zostało stworzone, i z przedmiotami, które chciałoby opisać; może dzieło to uznaném będzie za niegodne tych czarownych i pamiętnych krain, może nie sprosta ono naszym rozległym o nich wyobrażeniom i bezpośrednio odczutym wrażeniom, ale jako wyraz uwielbienia dla tego, co jest czcigodne, jako wyraz uczuć dla tego, co sławne, było ono dla mnie podczas tworzenia źródłem rozkoszy; rozstaję się téż z niém z pewnym żalem; nie sądziłem nigdy, iżbym żal podobny mógł uczuć kiedykolwiek dla utworu wyobraźni.
Co się tyczy treści ostatniéj pieśni, to zauważę, że mniéj tu mowy o pielgrzymie, niż w poprzednich, ale za to w odpowiednich ustępach prawie się wcale nie starałem oddzielić osoby wędrowca od autora przemawiającego we własnéj osobie. Znudziło mi się w końcu to ciągłe wytykanie granicy, któréj nikt, zdaje się, nie chciał zauważyć i, jak ów Chińczyk w Goldsmitha „Obywatelu świata“, któremu nikt nie chce wierzyć, że jest Chińczykiem, napróżno zapewniałem i wyobrażałem sobie, żeni odróżnił pielgrzyma od autora; ciągła troska o utrzymanie téj różnicy, ciągłe w usiłowaniach tych zawody tak utrudniały mą pracę twórczą, że postanowiłem porzucić te daremne wysiłki i postanowienie to w czyn wprowadziłem. Zdania i poglądy, jakie w téj kwestyi powstały i powstać mogą, nie mają dzisiaj istotnego znaczenia, utwór ten stać ma o własnéj sile, bez pomocy pisarza; dla autora zaś, niémasz ucieczki po-za reputacyę, przejściową, czy téż stałą, którą literackie jego prace dla niego zdobędą; zwykły to los wszystkich autorów. W pieśni czwartéj chciałem zarówno w tekście jak i uwagach dotknąć obecnego stanu piśmiennictwa i obyczajów we Włoszech. Wkrótce jednak spostrzegłem, że w tekście, w tych przynajmniéj ramach, które mu zakreśliłem, niéma dość miejsca dla tego labiryntu postronnych przedmiotów i połączonych z niemi refleksyj; co się zaś tyczy not, to te, z wyjątkiem kilku najkrótszych, zawdzięczam tobie; ograniczyłem je z konieczności do takich tylko rozmiarów, jakich wymagało wyjaśnienie tekstu.
Jest to zadanie drażliwe i nie bardzo wdzięczne rozprawiać o piśmiennictwie i obyczajach narodu tak niepodobnego do naszego; wymaga to uwagi i bezstronności, które łatwo mogą, nawet w uważnym spostrzegaczu i dobrze znającym język i zwyczaje ludu, wśród którego niedawno przebywaliśmy, wzbudzić niewiarę we własne poglądy i co najmniéj skłonić go do bliższego zbadania przedmiotu przed wydaniem stanowczego sądu. Stronnictwa literackie zarówno, jak polityczne, rozbiegają się, jak się zdaje, albo raczéj rozbiegły się tutaj tak daleko, że cudzoziemcowi prawie niepodobna zoryentować się pomiędzy niemi. Dość będzie, gdy na poparcie tego poglądu, przyłączę kilka słów w ich własnym pięknym języku: — „Mi pare, che in un paese tutto poetico, che vanta la lingua la più nobile ed insieme la più dolce, tutte te vie diverse si possono tentare, e che sinche la patria di Alfieri e di Monti non ha perduto l’antico valore, in tutte essa dovrebbe essere la prima“. Włochy mają jeszcze wielkie nazwiska — Canova, Monti, Ugo Foscolo, Pindemonte, Visconti, Morelli, Cicognara, Albrizzi, Mezzofanti, Mai, Mustoxidi, Aglietti i Vacca zapewnią współczesnemu pokoleniu zaszczytne miejsce prawie we wszystkich dziedzinach sztuki, nauki i piśmiennictwa nadobnego, a w niektórych nawet miejsce najpocześniejsze: Europa, świat cały ma tylko jednego Canovę.
Alfieri w jednym ze swych utworów powiada: „La pianta nomo nasce più robusta in Italia che in qualunque altra terra — e che gli stessi atroci delitti che vi si commettono ne sono una prova“. Nie pisząc się na ostatnią część tego zdania, zawierającego niebezpieczną doktrynę, można z nią walczyć, ze słuszniejszego wychodząc stanowiska, że Włosi w każdym razie nie są okrutniejsi od swych sąsiadów; świadomego trzeba zaślepienia, nieuctwa i niedbalstwa, aby nie widziéć nadzwyczajnych zdolności tego ludu, jego, że się tak wyrażę, wszechstronnego uzdolnienia, łatwości przyswajania sobie wszystkiego, bystrości pomysłów, ognia jego gieniuszu, poczucia piękna, i pomimo szkód, wyrządzonych przez stokrotne rewolucye, spustoszeń, towarzyszących wojnom i tylowiekowéj rozpaczy, jego „nieugaszonego pragnienia nieśmiertelności“ — nieśmiertelności, wypływającéj z niepodległości.
A gdy błądząc po wałach dokoła Rzymu, słyszeliśmy w owych prostych śpiewach robotników jęki rozpaczy: „Roma! Roma! Roma! Roma non é più come era prima“, trudno nam było opędzić się chęci przeciwstawienia téj melancholijnéj dumy rozpalonym dźwiękom wesołych śpiewów i bachanalij w szynkach londyńskich, śpiewów, których treścią rzeź w Mont St. Jean, zdrada Genui, Włoch, Francyi i całego świata przez ludzi, których postępowanie sam opisałeś w dziele, godnem lepszych dni naszych dziejów. Dla mnie —

„Non movero mai corda
Ove la turba di sue ciance assorda“.

Zbyteczną dla Anglika byłoby rzeczą dochodzić, co zyskały Włochy przez ostatnie przewroty, dopóki dowiedzioném jest, że Anglia zdobyła nieco więcéj, niż stałą armię i zawieszenie „Habeas Corpus“; tymczasem dość Anglikom tego, co mają u siebie w domu. Za swe czyny za granicą, a zwłaszcza na południu, „zaprawdę otrzymają oni nagrodę“, i to w niedalekiéj przyszłości.
Życzę ci, drogi mój Hobhousie, szczęśliwego i przyjemnego powrotu do tego kraju, którego rzeczywista pomyślność nikomu nie może być droższą, niż tobie, poświęcam ci ten poemat w stanie wykończonym, powtarzając raz jeszcze, że pozostaję
Twym zawsze wiernym,
wdzięcznym i serdecznym przyjacielem,
Byron.




PIEŚŃ IV.

I.

Na Moście Westchnień, we weneckim grodzie
Stałem, tu pałac mając, tu więzienie:
Z fal wyrastają gmachy, lśniące w wodzie,
Jak na czarownéj różdżki uderzenie;
Lat tysiąc skrzydeł swych roztacza cienie,
A uśmiech sławy, mrąc, ku dniom ulata,
Gdy kraj niejeden, ujarzmion, spojrzenie
Wznosił, gdzie z głazu postać lwa skrzydlata,
Gdy władła na stu wyspach, Wenecja bogata.

II.

Majestatycznie ta Cybela morza,[125]
Strojna w tyjarę pysznych wież u skroni,
W dal powietrznego spogląda przestworza,
Królowa fali, pani morskiéj toni,
A taką była! — Łup narodów trwoni
Na wiano cór swych; płomienne klejnoty
Wschód dla niéj sypał z nieprzebranéj dłoni;
Lśniła purpurą; królów stół jéj złoty
Ściągał, dumnych, że uczt jéj dzielili ochoty.

III.

Zmilkły w Wenecji już echa Tassowe,
Niemo wiosłują dziś gondoljerzy;
Pałace starą pochyliły głowę
I ucho rzadko muzyka uderzy!
Dni te ubiegły — piękność jeszcze leży,
Sztuki zginęły — natura nie pada,
Pamięta ona czar Wenecji świeży,
Gdy tu biesiadę goniła biesiada,
Gdy szalał tu bal świata, Włochów maskarada.

IV.

Lecz dla nas jest tu coś, co więcéj znaczy,
Niźli jéj imię, które w dziejach słynie,
Niż szereg widm tych, co jęczą z rozpaczy,
Że znikła świetność w téj dożów dziedzinie!
My tutaj pomnik mamy, co nie zginie
Razem z Rialtem! — Murzyna, Szajloka
I Piotra, węgły tych łuków! Przeminie
Wszystko — brzeg cisza zalegnie głęboka,
Oni znów go zaludnią dla naszego oka.

V.

Bo twory ducha nie z gliny pochodzą;
W nieśmiertelności suknię przyodziane,
Promień jaśniejszy w naszém wnętrzu płodzą
I dni gotują bardziéj ukochane;
To, co nam życie, przez los skrępowane
Ziemską niewolą, skrywa w brudne szmaty,
Wnet usunąwszy, te duchy wybrane
Serca, co pierwsze utraciły kwiaty,
Zraszają, by w ich pustce wzrósł ogród bogaty.

VI.

Młody i stary ma u nich oparcie:
Tamten, że wierzy, ten, że mu się toczy
Życie śród próżni; na niejednéj karcie
Pełno tych uczuć, i moje się oczy
Ku nim zwracają; lecz nad kraj uroczy
Marzeń cudniejszą rzeczywistość bywa;
W czar ona kształty i barwy jednoczy
Nad niebo rojeń, ponad gwiazd tych dziwa,
Któremi dziki świat ten muza naokrywa.

VII.

Jam o tych dziwach śnił lub patrzał na nie:
Przyszły jak prawda, przeszły jak sen hoży...
Czémkolwiek były, dziś już ich nie stanie!
I dziś, gdy zechcę, duch mój formy stworzy,
Wyglądające od tych widm nie gorzéj,
Które jam gonił i znalazł na chwilę...
Lecz cóż mi po nich? baczny ci wyłoży
Rozum, że w nikłym przepadają pyle!
Dziś innych kształtów głosy nęcą mnie w swéj sile.

VIII.

Obce znam mowy i obcym źrenicom
Nie jestem cudzy; żadne téż przemiany
Duszy, co zawsze sobą, nie zachwycą...
Nie trudno wcale nowe znaléść łany —
Kraj, gdzie są ludzie, i niezamieszkany...
Jam się urodził w ziemi, z któréj dzieci
Dumne i słusznie; i choć z nieskalanéj
Uszedłem wyspy, w któréj wolność świeci,
Na krańce gdzieś dalekie choć mój okręt leci,

IX.

Możem ją kochał; i jeżeli kości
W ziemi, co nie jest moją, kiedyś złożę,
Duch mój powróci do ojczystych włości,
Gdy swój przybytek duch wybierać może —
Z téj ja nadziei wieniec sobie tworzę,
Że z mową kraju mego będą pieśni
Moje wspominać; lecz jeśli nie w sporze
Z szczęściem ma sława, jeśli tak się prześni
Jak ono, — wystrzeliwszy ukryje się w pleśni,

X.

Jeśli me imię wyrzucą z kościoła,
Gdzie lud czci zmarłe — duch mój nic nie powie!
Wawrzyn niech wieńczy znakomitsze czoła,
Mnie cześć w nagrobku spartańskiego słowie:
„Bywali w Sparcie zacniejsi synowie.“[126]
Nie chcę współczucia; kolce z tego drzewa
Ranią mnie dzisiaj, co się moim zowie
Posiewem, serce dziś się krwią zalewa:
Widziałem, że człek zbiera to, co sam zasiewa!

XI.

Dziś wdowa Hadrja łzy po mężu leje
I do corocznych ślubów się nie stroi;
Nienaprawiony Bucentaur próchnieje,[127]
On jéj wdowieństwa dziś już nie ukoi;
Ma święty Marek swego lwa: on stoi,
Gdzie stał, lecz, widać, sam urąga sobie
I temu miejscu, gdzie się cesarz w swojéj
Uginał pysze, króle w przeszłéj dobie
Zazdrosny wzrok topili w Wenecji ozdobie.

XII.

Gdzie Szwab się korzył, Austrji dziś obuchy;
Gdzie cesarz klękał, na kark cesarz siada;
Prowincjami królestwa, łańcuchy
Krępują miasta, co berło nielada
Ongi dzierżyły! Narodów gromada
Ze słonecznego swéj potęgi pola,
Jako lawina z szczytów gór, tak pada!
Niech choć na chwilę ślepego Dandola,
Bizancjum zdobywcy, zawładnie tu wola!

XIII.

Przed świętym Markiem spiżowe rumaki
Płoną aż w słońcu grzywy złocistemi;
Nie sprawdziły się Dorji groźne znaki?
Nie w jarzmie one — i Wenecja z niemi?
Trzynaście wieków jéj swobody z ziemi
Znikło, jak rogóż, co w tém miejscu ginie,
W którém nad wody wzrosło błękitnemi.
Nie lepiéj skończyć w zniszczenia głębinie,
Niż gnuśnieć w jarzmie wrogów, w niewoli godzinie?

XIV.

Z młodu, Tyr nowy, wszystka była sławą;
Z zwycięstw przydomek dały jéj narody,
Pianta-leone, bo lwa swego z wrzawą[128]
I krwią dzierżyła nad lądy i wody;
Wolna, choć brała niejednym swobody,
Twierdza Europy przeciwko Osmanom:
Rywalki Troi, Kandji, świadczą grody
I ty Lepanto z nieśmiertelną pianą —
Imiona, co się czasem oprą i tyranom.

XV.

Jak statuy ze szkła, strzaskane na szczęty,
Tak szereg dożów dziś na proch już starty,
Lecz ich pałacu przepych niepojęty
To wspaniałości dawnéj głośne karty;
Złamane berła, miecz ich, rdzą przeżarty,
Dziś w rękach obcych. Gmachów puste mury,
Próżne ulice, cudzoziemskie warty,
Świadcząc, kto w dole tu, a kto u góry,
Wenecją piękną w obłok ubrał ponury.

XVI.

Gdy Aten wojsko zgniotły Syrakuzy,
Gdy jarzmo wojny dźwigał tłum rozliczny,
Zbawienie wyszło od attyckiéj muzy[129]
Okup zgotował głos gromo-języczny:
Patrz! zanuciła ledwie hymn tragiczny,
Zwycięsca wstrzymał swéj rydwan i z ręki
Wypuścił lejce! I miecz błyskawiczny,
Wypadłszy z pochwy, przeciął kajdan pęki:
Za wolność pieśniarzowi poniesiono dzięki...

XVII.

Gdybyś wspanialszych uroszczeń nie miała,
Zapomnianoby, Wenecjo, twe dzieła:
Ta cześć, co w tobie ku bardowi pała,
Ta miłość Tassa bodajby rozcięła
Te pęta, któreś od tyranów wzięła;
Los twój jest wstydem narodów! Albjonie,
Najbardziéj twoim! Bodajeś pojęła,
Królowo morza, że w Wenecji zgonie
I twój jest, choć cię morskie ochraniają tonie!

XVIII.

Jam ją ukochał, gdym był jeszcze młody;
Dziecku jak w baśni rusałek siedlisko
Był gród, wyrosły fal słupami z wody,
Przybytek uciech, bogactw zbiorowisko.
W pierś mi jéj obraz wryli i nazwisko
Otway i Radchff, Szyller, Szekspir stary;[130]
Dziś ją znalazłem jakby na igrzysko,
Ale jéj boleść większe budzi żary,
Niż gdy jéj czci składano i dziwu ofiary.

XIX.

Dzisiaj przeszłością zaludnić ją mogę;
I teraźniejszość dosyć myśl zagrzeje,
Ducha powiedzie na rozmyślań drogę —
A nawet bardziéj, niż miałem nadzieję.
I jeśli mi się jaka chwila śmieje,
Wpleciona w życie, to swych blasków zdroje
Cudna Wenecja dzisiaj na nią leje...
Dla pewnych uczuć bólu się nie boję
Ni czasu, bo wszak dziśby zmartwiały już moje!

XX.

Najwyżéj rośnie świerk z swojéj natury[131]
Gdzieś tam na graniach zaledwie widzialnych;
Z korzeniem w głazach, pnie się on do góry,
Choć nie ochrania go od wiatrów halnych
Ziemia u dołu; szydzi z burz nawalnych,
Kryje się w zieleń, aż kształtem i szczytem
Będzie podobien do wierzchołków skalnych,
Aż, skiełkowawszy pomiędzy granitem,
Przemieni się w olbrzyma: tak i z ducha bytem.

XXI.

My jarzmo życia wszak unieść możemy:
Ból w opuszczonych piersiach ma korzenie
Najgłębiéj wrosłe; wielbłąd dźwiga niemy
Najcięższe juki; wilka, gdy ma tchnienie
Wydać ostatnie, opuszcza milczenie?
Nie! i w tém przykład niech będzie: gdy brzemię
Cierpień znieść umie to nizkie stworzenie,
I my się uczmy, szlachetniejsze plemię,
Wytrzymać: wszak dzień jeden, a opuścim ziemię.

XXII.

Boleść zabija lub zabitą bywa
Przez bolejących — więc swój kres znajduje: —
Jeden, nadzieją wzmocnion, do przędziwa
Wraca dawnego, nić tą samę snuje;
Inny, złamany, wcześnie zwiędłość czuje,
Blaknie, siwieje i wraz z trzciną ginie,
Któréj się chwycił; inny znów bojuje,
Ulg szuka w dobrym lub zbrodniczym czynie —
Jak dusza jego skłonna: w dół czy ku wyżynie.

XXIII.

Ale gdy ciągle trapią nas boleści,
To coś, jak gdyby żądło skorpijona,
Ledwie widzialne, ale gorzkiéj treści,
Znów nam do serca sprowadza brzemiona,
Które już chciały pójść na zawsze z łona:
Dźwiękiem lub wiewem jest owa katusza,
Latem lub wiosną lub kwiatkiem — i ona
Znów elektrycznym łańcuchem porusza,
Którego ogniwami skrępowana dusza.

XXIV.

Jak i dlaczego, któż zgadnie? Człek marny
Dotrze-ż do chmury, skąd grom w niego bije?
Cios znów uczuwa, ale sadzy czarnéj,
Którą zostawił mu piorun, nie zmyje...
Znowu z drobnostek wstaje, znów się wije
Ciżba upiorów, znów się przed nim ściele —
A czy je spłoszą egzorcyzmy czyje? —
Postaci zimne, zmienne, przyjaciele:
Żalu po nich tak wiele, przecież jak niewiele!..

XXV.

Lecz moja dusza się błąka; niech wróci,
Niech nad upadkiem poduma, niech stanie,
Sama ruina, śród ruin; niech rzuci
Wzrok na tę wielkość umarłą — na łanie
Ziemi, co ongi nad światem władanie
Miała, i dzisiaj, najmilsza Przyrody
Jest arcydziełem — niechaj spojrzy na nie!
Woje zeń wyszli i męże swobody,
Waleczni, piękni, władcy i lądu i wody...

XXVI.

Lud Rzymu! królów cna rzeczpospolita! —
I dziś, Italjo, w jakiéj lśnisz ozdobie!
Ogrodzie świata, w co sztuka obfita
Oraz Przyroda, to wszystko jest w tobie!
Któż ci wyrówna, choć jesteś jak w grobie?
Twe chwasty nawet są piękne, ugory
Twe są bogatsze, niż na ziemskim globie
Przeurodzajne zagony, a wiory
Twéj chwały i twe gruzy cudne do téj pory!

XXVII.

Księżyc już zeszedł, choć noc nie zapadła;
Zachodnie słońce z nim się niebem dzieli;
Morza promieni wspaniałe zwierciadła
Kryją fryulskie szczyty w swéj topieli;
Niebo, bez plamy, snać wszystkie zestrzeli
Blaski w zachodu tęczę niezmierzoną,
Dzień na wieczności idzie ledz pościeli;
Jak wyspę szczęsnych, drugą znowu stroną
Lazurów fale grzebień wdzięcznéj Djany chłoną.[132]

XXVIII.

Jedyna gwiazda przy boku miesiąca
Włada z nim razem nad niebem bez chmury;
Świateł słonecznych toń promieniejąca
Nad retyckiemi jeszcze zwisa góry,
Jakby dzień walczył z nocą, aż natury
Rozkaz ich waśnie uśmierzy; tu Brenty
Toczą się ciemne błękity: purpury
Przewonnéj róży, świeżo rozwiniętéj,
Płyną razem z kryształów lśniącemi odmęty.

XXIX.

To niebo schodzi z dala i oblicze
Kąpie w téj głębi i ogniem ją zlewa;
Słońce wraz z gwiazdą swoje tajemnicze,
Przemnogie barwy naokół rozsiewa...
A teraz zmiana: bledszy zmrok odziewa
Góry swym płaszczem; i dzień już zamiera,
Jako ów delfin, co, gdy go owiewa
Śmierć, coraz inne kolory przybiera. —
Ostatni zgasł i wszystko ciemna noc zaciera.

XXX.

Tutaj grób w Arkwie do góry wystrzela;
Sarkofag, wsparty na kolumnach, mieści
Popioły Laury kochanka; czciciela
Jego gienjuszu i jego boleści
Ujrzycie tu niejednego. Do części
Podniósł on język rodzimy, kraj zbawił
Od jarzma wrogów — oto jakiéj treści
Był jego żywot!... Melodjami łzawił
Drzewo imienia lubéj i sam siebie wsławił.

XXXI.

W Arkwie, gdzie umarł, spoczął téż w mogile —
W téj górskiéj wiosce, gdzie mu w lat dolinę
Ostatnie życia popłynęły chwile.
Słuszna ogarnia duma tę wioszczynę,
Że-ć może wskazać pieśniarza dziedzinę,
Dom i grób jego: poważnéj prostoty
Jeden i drugi, pomniki — jedyne,
By odpowiedziéć jego lutni złotéj,
Godniejsze od piramid olbrzymiéj roboty.

XXXII.

I to ustronie, gdzie on wiódł swe życie,
Jakby stworzone było dla tych, którzy,
Śmiertelność swoję uczuwszy sowicie,
Pragną, gdy los im wsze nadzieje zburzy,
Znaléść schronisko śród zielonych wzgórzy;
Skąd widok rojnych miast się rozprzestrzenia,
Lecz pustelnikom urok ich nie służy;
Tu słońce siłą swojego promienia
Dzień każdy w dostateczną uroczystość zmienia:

XXXIII.

Odsłania góry, lasy i ogrody
Leje swe światło na szumne ruczaje;
Wraz z niemi płyną, czyste, jak te wody,
Ospałe chwile; lenistwem się zdaje
Taka bezczynność, lecz tutaj powstaje
Morał: jak mamy żyć, uczą nas roje
Ludzi, jak umrzéć — samotności kraje;
Tutaj czyż próżność ma pochlebce swoje?
Tu z bóstwem człek samotny musi staczać boje,

XXXIV.

Lub téż, być może, ze swemi demony,[133]
Co, gdy się z wnętrza lepsza myśl wyłania,
Łamią jéj władzę, zdobyczy w strapionéj
Szukąjąc piersi, w ludziach, od zarania
Lubiących strachu i mroku mieszkania,
Albowiem sądzą, że przeznaczeń siłą
Odstąpić od nich los się wiecznie wzbrania:
Krwią dla nich słońce, a ziemia mogiłą,
Grób piekłem, co w straszniejszy jeszcze mrok się skryło.

XXXV.

Darń twe ulice porosła, Ferraro,[134]
Snać nie na pustą przeznaczone ziemię;
Przekleństwo padło na siedzibę starą
Twych dawnych wiadców i na Estów plemię,
Co śród twych murów swojéj władzy brzemię
Długo dzierżyli; a któż nie pamięta,
Jak tego człeka, który skrył swe ciemię
W wieniec Dantowy, zmienne królewięta
To łaską otaczały, to kładły nań pęta?

XXXVI.

Tasso ich chwałą i hańbą zarazem;
Posłuchaj pieśni i spójrz: w takiéj głuszy
Mieszkał jéj twórca za nędznych rozkazem;
Torkwato sławę zdobył śród katuszy
Alfonso widząc, że serca nie skruszy,
Chciał je przytłumić — i wtrącił pieśniarza
Między szalonych tam! do piekła duszy!
Lecz wnet się sława bez końca rozżarza,
Rozgania ciemny obłok i wieczystą stwarza

XXXVII.

Chwałę i łzami jego imię rosi...
Twoje, Alfonso, wszakby zgniło w kałe,
W milczącym prochu, który się unosi
Z twojego rodu i jest — niczem... Ale
Żeś w jego losach ogniwem, więc w szale
Gniewnym o złości twéj myślim i tobie...
Czém ty, w książęcéj nie urodzon chwale —
Mogłeś był zostać w swego życia dobie?
Sługą człeka, któregoś pogrążał w żałobie!

XXXVIII.

Ty byłeś na to, by źréć, być wzgardzonym
I paść jak bydlę — tylko, że-ś w oborze
Stał przestronniejszéj, przy żłobie złoconym:
Jemu zaś sławy świeciły się zorze
Na zrytéj skroni, złotych blasków morze
Lejąc na przekór tych kruskańskich trutni
Oraz Boileau’a, co na pieśni hoże
Patrzy z zawiścią, oddan galskiéj lutni,
Skrzypiącéj jak brus w zębach lub jeszcze okrutniéj.

XXXIX.

Pokój skrzywdzonym popiołom poety!
Żywy i zmarły był on celem gniewu,
Lecz strzał zatruły nie dosięgał mety!
O ty zwycięsco na arenie śpiewu!
Nieustannego pokoleń wylewu
Płyną wciąż fale, każdy rok bez końca
Płodzi miljony, lecz czyż z ich posiewu
Wstanie, jak twoja, dusza gorejąca?
Choć złączą swe promienie, nie utworzą słońca!

XL.

Wielkim ty byłeś, lecz przed tobą jeszcze
Nie mniejszych twoje urodziły łany —
Powstali Piekła i Rycerstwa wieszcze:
Boskiéj Komedyi twórca, syn Toskany,
I z Florentczyka potęgą zrównany
Ów Scott południa, minstrel, co wyrzucił[135]
Nowe wskroś dźwięki z swéj lutni rozgranéj,
Co, jak Północy Aryjosto, nucił[136]
Miłość, wojny, co k’czynom rycerstwa się zwrócił.

XLI.

Laur ze żelaza, położon na czole
Biustu Arjosta, strącił piorun; kryje
Znak się widomy w niszczącym żywiole:
Wawrzyn prawdziwy, jaki sława wije,
Jest z tego drzewa, w które grom nie bije —
Blichtr zatem marny kaził jego skronie;
Lecz niech wie człowiek, co przesądem żyje,
Że grom uświęca, więc téż dzisiaj płonie
Głowa wieszcza w podwójnéj świętości koronie.

XLII.

Italijo! Italijo! twe wdzięki
Oto jest wiano, w którém los katowski
Zawarł twe przeszłe i dzisiejsze męki...
Na pięknéj skroni głębokie ci troski
Czas i wstyd wyrył płomiennemi głoski,
Bogdaj-ś w nagości była mniéj uroczą,
Albo silniejszą, by z twéj piersi boskiéj
Żywić tych wrogów, którzy, ku twym oczom
Zwracając się z miłością, krew ci z łona toczą!

XLIII.

Większy-byś przestrach budziła; mniéj luba,
Mniéj pożądana, nie lałabyś tyle
Łez na te czary, w których jest twa zguba!
Nie spadałyby wtedy w dzikiéj sile
Zbrojne potoki z ciemnych Alp; co chwilę
Nie mkłyby hufy najeźdźców w twym Padzie
Pić krew i wodę; ach! w tych nieszczęść pyle
Nie byłby-ć bronią obcy miecz, co w zdradzie,
Zwyciężasz czy upadasz, pod jarzmo cię kładzie.[137]

XLIV.

Te same-m przebył w méj młodości tory,[138]
Co i druh męża niespożytéj sławy —
Tulljusza rzymski przyjaciel. Przestwory
Błękitnéj wody krajał okręt żwawy,
Przedemną była Megara, po prawéj
Widniał Pireus, za mną brzeg Eginy,
Korynt po lewéj; na poręczy nawy
Wsparty, naokół widziałem ruiny —
Nic więcéj, jak Rzymianin zamierzchłéj godziny.

XLV.

Czas ich nie dźwignął, barbarzyńców domy
Tylko zbudował między temi szczęty,
Aby droższemi stały się te złomy,
Te skry światłości dzisiaj rozpryśniętéj,
Zgasłéj potęgi ten ostatek święty...
W swym czasie widział Rzymianin te groby
Miast, które padły, i podziwem zdjęty,
Zostawił karty, przepełne żałoby;
Nauka w nich się mieści i dla naszéj doby.

XLVI.

Mam je przed sobą; lecz śród mojéj księgi
I jego ziemi upadek widnieje
Dodan do państw tych zwalonéj potęgi,
Po których płakał! i ja dziś łzy leję,
Że tak zmarniały! Cóż się dzisiaj dzieje?
Rzym — Rzym cesarski ręka burzy gniecie:
I on śród prochu i sadzy niszczeje!
My po tytana dziś kroczym szkielecie,[139]
Resztce świata, co iskry z swych popiołów miecie.

XLVII.

Ale, Italjo! dziś głośno twa męka
Po wszystkich krajów rozbrzmiewa zagonie;
Ongi wojn matko a dziś sztuk: twa ręka
Dziś nam przewodzi, ongiś ją w obronie
Naszéj ściągała! Narody w pokłonie
Szły tu po klucze do niebios podwoi,
O rodzicielko religji! Utonie
Europa w skrusze i rany twe zgoi
I łaski będzie błagał wróg u stopy twojéj!

XLVIII.

Tu nas w gród biały nęcą Arna fale;
Słodsze uczucie w piersi się odzywa:
Etruskich Aten zbudziły się hale;
Tu ziarna zboża, wino i oliwa!
Tutaj ku życia uśmiechom się zrywa
Obfitość z pełnym swym rogiem... Gdzie szklisty
Arno wesołe zagony przepływa,
Z Handlu się Przepych urodził złocisty
I zwiędłéj wiedzy ranek błysnął promienisty.

XLIX.

Tu kocha nawet bogini z kamienia,
W powietrze wokół czar swój wlewa ona;
Jéj boski widok sączy w nas swe tchnienia,
Nieśmiertelności swojéj część; zasłona
Niebios u góry napół odchylona;
My siłę ducha w tych kształtach, w téj twarzy
Wielbim, bo płodzi, czego nie wykona
Nawet Przyroda; zazdrościm, że starzy
Mieli ogień, co tak się w ich posągach żarzy.

L.

Patrzym, odchodzim — lecz dokąd? — pijani
I oślepieni pięknością; jak w młynku[140]
Wije się serce, wezbrawszy... związani
Z rydwanem sztuki, idziem w jéj ordynku,
Jak niewolnicy, — śpieszym bez spoczynku...
Precz marne słowa! Na cóż ten zabawny
Żargon, kwitnący na marmurów rynku?!
Serce — a ono wzrok ma zawsze wprawny —
Pasterza dardańskiego sąd potwierdza dawny.

LI.

Takąż Parysa widziały cię oczy,
Lub Anchizesa szczęśliwe źrenice?
Lub bożka wojny, którego uroczy
Wdzięk twéj boskości zwyciężył, że w lice
Twoje zapatrzon, jak w gwiazd błyskawice,
Klękał przed tobą i, wielbiąc twój górny
Obraz, twych czarów rajskie tajemnice,[141]
Chłonął całunki ten władca pochmurny,
Co lawą nań ściekały z twoich warg jak z urny?

LII.

Gdy się miłości skry niewymownemi
Przepełni łono, nawet i bogowie
Nie mają siły — jak dzieci téj ziemi,
Aby ten ogień módz wyrazić w słowie;
Niebiańskie chwile ma i ludzi mrowie,
Lecz jarzmo ziemskie znowu na nas pada —
Nic to!.. w snów naszych wskrzeszonéj osnowie
Jest treść, co w takie kształty się układa,
Jak statua, która tutaj swą boskością włada!

LIII.

W prawnym zostawiam palcom, dłoniom zręcznym,
Kapłanom sztuki i sztuki hołyszom,
Niech wam pokażą ci znawcy, jak wdzięcznym
Jest ten tu zarys, jak te wzdęcia dyszą —
Niech, co opisać się nie da, opiszą...
Tylko niech brudnym oddechem nie mącą
Źródła snów słodkich, w którém się kołyszą
Te cudne kształty, lustra, co gorącą
Skrę niebios śle nam w duszę, w marzeniach tonącą.

LIV.

Prochy w przybytku Santa Croce leżą,[142]
Przez które tum ten jeszcze bardziéj święty,
Co same w sobie nieśmiertelność dzierzą,
Choć tu przeszłości tylko świat zamknięty,
Jedynie cząstki siły niepojętéj,
Co powróciła w chaos... Tu w mogile
Alfierego i Anioła szczęty
I Galilea, który cierpiał tyle —
I pył Machjawela tu znów spoczął w pyle...

LV.

Cztery to duchy, które, jak żywioły,
Świat utworzyły!... O Italjo! szaty
Twojéj królewskiéj purpurowe poły
Czas ci poszarpał na tysiączne płaty,
Lecz gdzież to sprawił, by duchów bogaty
Tłum, jak u ciebie, z pod ruin wychodził?
Grób twéj w boskości przyozdobił kwiaty,
Zmartwychpowstania blaskiem weń ugodził:
I dziś, wielki jak tamci, Canora się zrodził.

LVI.

Ale Etrusków trzech gdzież proch się mieści?
Gdzie Dant? Petratka? gdzie, niemniejszy wiele
Od nich, bard prozy, twórca stu powieści?
Gdzież dla swych kości, usiali pościele,
Tak od nas różni, wielcy w swym popiele,
Jak i za życia?... Czyż ich cześć się chowa,
Zamknięta w głazu rodzimego dziele?
Czyż tu ich statuy rzeźbiarz nie wykowa?
Czyż pierś ich ledz w ojczyźnie nie była gotowa?

LVII.

O ty niewdzięczna Florencjo! Dant złożył,
Jak Scypjo, głowę na cudzym zagonie;
Bój twoich stronnictw, co się ongi srożył,
Wygnał pieśniarza, który w milijonie
Wnuków twych wnuków, co go z skruchą w łonie
Czczą za stulecia, będzie żył na wieki!
I laur, włożony na Petrarki skronie,
Wyrósł w krainie obcéj i dalekiéj:
Życie, sława, grób barda nie z pod twéj opieki!

LVIII.

Boccaccia popiół wzięły macierzyste
Łany... Lecz w rzędzie wielkich czyż spoczywa?
Czyliż się nad nim requiem uroczyste
W syreniéj mowie toskańskiéj odzywa,
W któréj dźwięk każdy melodjami spływa —
A on ją stworzył, poezję języka? —
Nie! bigoterji hyjena rozrywa
Mogiłę piewcy i tam proch zamyka,
Gdzie nie dotrze westchnienie z piersi wędrownika.

LIX.

I Santa Croce z popiołów wyzuta,
Ale je bardziéj brak ten przypomina:
Pogrzeb Cezara bez posągu Bruta
Wskazał nam Rzymu najlepszego syna!
Szczęśliwszą jesteś Ravenno! dziedzina
Twoja, państw twierdzo ginących, to łoże
Nieśmiertelnego: tu śpi jego glina!
I w Arkwie zwłoki spoczywają boże,
Florencja zaś wygnańca wyżebrać nie może.

LX.

Czém piramidy wszelkich kosztowności?
Porfir i jaspis, agat, barwne stosy
Gem i marmurów, skrywających kości
Książąt kupieckich? Te kropelki rosy,
Kąpiące w blaskach gwiazd zielone wrzosy
Na grobach mężów, co z swego imienia
Muz mauzolea wznieśli pod niebiosy,
Depcem łagodnie śród głębszego drżenia,
Niż marmur, który gniecie książąt pokolenia.

LXI.

Niejedno jeszcze nęci serce, oczy
W gmachu nad Arnem, śród sztuki kościoła,
Gdzie bój z tęczową siostrą rzeźba toczy;
Ale nie dla mnie te dziwy dokoła!
Przyroda myśli me ku sobie woła,
Miléj jest dla mnie śród jéj kwietnéj fali,
Niż w sztuk galerjach, choć i we mnie zdoła
Dzieło cześć wzbudzić, lecz bardziéj się pali
Duch mój, niż można wyrazić, bo z stali

LXII.

Innéj jest miecz ten, który jemu dany...
Toń trazymeńska! tu przebywać lubię,
Gdzie pośpiech w przepaść postrącał Rzymiany,
Gdzie Kartagińczyk w wojennéj rachubie —
Mam go przed sobą — chytrze oddał zgubie
Wojska swych wrogów, zwabiwszy ich w jary,
Gdzie męstwo legło w rozpaczliwéj próbie,
Gdzie się poniki zmieniły w moczary
Posoki, gdzie legjony padły, jak konary

LXIII.

I kłody lasu, gdy wiatr zadmie halny;
Taka szalała burza dni owemi!
Na wszystko ślepy był orkan nawalny,
Rzeź tylko widział! pod ciosy strasznemi
Nie postrzeżono i trzęsienia ziemi —
Gdy grób natura rozwarła: pobici,
Padali w niego, płótny całunnemi
Nie spowinięci — tarczami nakryci!
Tak głuchą jest nienawiść, gdy szał ludy chwyci!

LXIV.

Ziemia im była statkiem śród powodzi,
Płynącym z niemi, gdzie wieczności góry;
Widzieli morze, ale wstrząśnień łodzi
Wcale nie czuli, bo prawo Natury
Zmarło w ich wnętrzu, ów przestrach ponury,
Co wówczas włada, gdy się trzęsą szczyty,
Gdy z gniazd lecących ptak ucieka w chmury,
Bydło tratuje błoń swemi kopyty,
Gdy niemy z przerażenia, człek staje, jak wryty...

LXV.

Dziś w Trazymenie z innym się obrazem
Spotykasz! Jeziora srebrzyste makaty,
Łan, tylko pługa krajany żelazem,
Drzewa olbrzymie, jak ci, co przed laty
Padli w tém miejscu; tylko niebogaty
W wodę strumyczek do dziś wieść ci niesie
Swojém nazwiskiem, że ongi krew na téj
Władała ziemi! Sanguinetto zwie się
Ten zdrój, co się zczerwienił w minionym okresie.

LXVI.

Witaj, Klitumnie! jak błyszczą twe zdroje![143]
Życiem tryskają twoich wód kryształy!
Tu nimf przybytek, które członki swoje
W jasnem zwierciedle swobodnie kąpały!
W trawach nadbrzeżnych brodzi mleczno-biały
Byk! O najczystszy bożku pięknéj fali!
Twoich błękitów, o ty przewspaniały
I przepogodny! zbójce nie skalali!
Cór Piękna tu się lustro i kąpiel krysztali!

LXVII.

Jakaś świątynia z brzegów się wynurza,
Mała, lecz wdziękiem proporcji wabiąca;
Wsparta o skłony łagodnego wzgórza,
Pamięć twą głosi... Cicho się roztrąca
Dołem twa struga; srebrną łuską lśniąca
Rybka czasami popluszcze, w głębinie
Twéj zwierciadlanéj fali mieszkająca;
Czasem kwiat wodnéj lilji się przewinie,
Gdzie, szepcząc swoje baśnie, płytka woda płynie.

LXVIII.

O! stąd nie odchodź, by nie błogosławić
Duchowi miejsca! Gdy skroń twą owieje
Słodszy zefirek; gdy twe stopy pławić
Będziesz w téj trawie, która zielenieje
Tutaj wymowniéj; gdy chłód ci przeleje
W wnętrze ta świeżość dokoła, gdy z duszy
Zmyje-ć proch życia choć na krótkie dzieje
Ten chrzest Natury — k’niemu niech się ruszy
Dziękczynny hymn, bo on to troskę w tobie głuszy...

LXIX.

Ryk wód! To na dół z skalnych lecąc złomów
Velino czeluść wrzącą falą ryje!
Spad wód! Śród huku, ze szybkością gromów
Piana gdzieś w bezdniach o granity bije!
Żar wód! to piekło, które ryczy, wyje
I wre w torturach bez końca: agonji
Pot — ten Flegeton płomienisty — myje
Czarniawe skały, co wokół téj toni
Usiadły z bezlitośną groźbą na swéj skroni, —

LXX.

Strzela ku chmurom, potém znowu ścieka
Smugami deszczu, rzuciwszy obłoki;
Ta bezustannych mgławic dżdżysta rzeka
Jest wiecznym kwietniem w téj bezdni, opoki
Zdobiącym w szmaragd... Jak ten żleb głęboki!
Z grani na granię, urągając zwłoce,
Olbrzymi żywioł szalonemi skoki
Rwie się i głazy naokół druzgoce
I gniewnie strąca w przepaść, aż fal straszne moce

LXXI.

Wyżłobią sobie drogę; ten słup wody
Podobien raczéj do morza-dzieciny,
Co z gór wnętrzności wyszło — gdy porody
Świat nowy spełniał — by jednéj godziny
Być ojcem rzek tych, co krają doliny,
Wijąc się wężem i szumiąc! Za siebie
Śpójrz!... Tam snać wieczność rzuca swe dziedziny
I wszystko wokół w swém łożysku grzebie
I wzrok ci każe topić w groźnych czarów niebie —

LXXII.

To katarakta, piękna przeraźliwie![144]
Lecz nad brzegami — ranne błysły zorze —
Irys zasiadła w wód piekielnym spływie[145]
Nadzieja siada tak na śmierci łoże —
Nic jéj kolorów zniweczyć nie może!
Choć wściekła woda wszystko wokół bierze,
Ona niezmienna, strojna w blaski hoże;
Śród walk żywiołu jéj oblicze świeże
Podobne do Miłości, co Szaleństwa strzeże...

LXXIII.

Znów w Apeniny droga mnie przywiodła,
Do tych Alp dzieci; lecz, żem ich rodzice
Mężniejsze widział już przedtém, gdzie jodła
Na dzikszych rośnie skałach, gdzie śnieżyce
Rwą się, jak gromy, ich lesiste lice
Mniejszą cześć budzi; Jungfrau, w nieprzebyty
Śnieg przyodzianą, miały me źrenice
I Mont-Blanc mroźny, w lodowce okryty,
A takżem słyszał grzmiące chimaryjskie szczyty,

LXXIV.

Akrokeraunji góry w dawnym czasie;
Niby te duchy, za sławy obłokiem
Jasnym lecące, orły-m na Parnasie
Widział w przestworzu niezwykle wysokiem;
Na Idę m patrzał Trojańczyka okiem;
Atos i Olimp, Etna, Atlas zgoła
Uczą, że wzgórza te są czczym widokiem,
Oprócz Sorakty, co, że w śnieg dziś czoła
Nie kryje, liry rzymskiéj do pomocy woła,

LXXV.

By odżyć w naszéj pamięci; jak wzdęta
Fala, co, nim się rozpęknie, na chwilę;
Jeszcze się wstrzyma, tak téż wyrośnięta
Z nizin ta góra!... kto w szkolarskim pyle
Pragnie tu grzebać, niech klasyków, ile
Zechce, przytacza, niech budzi te wzgórza
Behem łacińskiém: mnie bo niezbyt mile
Było za młodu mózg, choć się oburza,[146]
Naginać do prawideł, i dziś niezbyt duża

LXXVI.

Rozkosz wspominać, czém mi w czasy owe
Trapiono pamięć. Dzisiaj umiem ważyć
Nieco inaczéj treść, wpychaną w głowę,
Jednak ten przymus nie przestawał smażyć
Méj młodéj myśli i choć się wydarzyć
Mogło, że duch mój, jak to dzisiaj widzę,
Miał w czém smakować, nie mógł tego zażyć
Z braku wolnego wyboru!... Więc szydzę
Dziś jeszcze, z czegom szydził, i wciąż się tém brzydzę!

LXXVII.

Żegnaj Horacy! moja wina była,
Żem cię nie cierpiał... Klątwę mi zgotował
Los, że ma dusza w twą pieśń się nie wżyła,
Że jéj nie czułem, tylko-m ją pojmował!
Gdzież moralista tak życia malował
Nędzę? w opisie swéj sztuki gdzież bardy
Równe są tobie? Któż z satyry kował
Miecz, jak twój, ostry przeciw duszy hardéj,
Nie raniąc?... Jednak żegnam — z téj Sorakty twardéj!

LXXVIII.

Rzymie! ojczyzno ma! grodzie méj duszy!
Sieroce serca niech się k’tobie garną,
Matko umarłych królestw! Niech się ruszy
Pierś, niechaj pozna, jak jéj nędza marną —
Bo czém są nasze bóle?... Spójrz na czarną
Szatę cyprysu, przejdź świątnic ruinę,
Państw, dłonią czasu zwalonych bezkarną!
Wy, co konacie dzień: w tę tu godzinę
Stopami świat depcecie, równą waszéj glinę!...

LXXIX.

Nijoba ludów, stoi — nie w koronie[147]
I bez swych dzieci — śród nieméj boleści!
Urnę trzymają jéj powiędłe dłonie,
Ale już dawno pozbawioną treści.
Grób Scypjona popiołów nie mieści![148]
Gdzie proch z tych mogił, gdzie legły hetmany?
O stary Tybrze! po cóż tak szeleści
Nurt twój śród dziczy marmurem zasianéj?
Wstań i nędzę tę zakryj żółtemi bałwany!

LXXX.

Got, chrześcijanin, czas, bój, ogień, fala
Dali się miastu siedmiu wzgórz we znaki;
Patrzało ono, jak mu się przepala
Gwiazda za gwiazdą. Kapitolu szlaki —
Drogę zwycięsców — zbił swemi rumaki
Huf barbarzyńskich monarchów. Zagłada
Zmiotła świątynie i twierdze — gdzież taki
Człek, co w tych blaskach księżycowych zbada
Ich miejsce? Dziś tu wszędzie noc podwójna włada!

LXXXI.

Tak! noc podwójna — wieków i téj zmroku
Córy, głupoty, wszystko wokół skrywa,
I my czujemy, że błądzim co kroku!
Ma swoję mapę przestrzeń migotliwa
Gwiazd oraz morze — rozwiła ją żywa
Wiedza przed nami; Rzym tylko ugorem,
Gdzie, zawadzając wciąż o nowe dziwa,
Klaszczemy w dłonie, krzyczymy z ferworem:
Eureka! — omamieni złudnych gruzów borem.

LXXXII.

Ach! dumny grodzie! gdzie tryumfów trzysta,[149]
Które odniosłeś? Gdzież godzina owa,
Gdy sztylet Bruta — cześć nań wiekuista
Spadła — zwycięsców miecze w cieniu chowa?
Pieśń Wirgilego i Marka wymowa
I Liwijusza, gdzie malowne dzieje?
Stąd jednak doba zmartwychwstanie-ć nowa!
Ach! już téj ziemi blask nie zajaśnieje,
Jak ten, gdy Rzym wolnością znaczył swe koleje.

LXXXIII.

Ty, co w tryumfie na kołach Fortuny
Pędziłeś, Sullo! co ojczyzny wrogi
Pierwéj złamałeś, nimeś gniewu łuny
Nad krzywdy zgasił własnemi; coś drogi
Wskazał swym orłom na Azji rozłogi,
Nim własnéj zemsty chciałeś zbierać plony;
Coś wzrokiem senat wyganiał za progi,
Ty, Rzymianinie, mimo niezliczonéj
Ilości wad, coś z śmiechem nad wszystkie korony

LXXXIV.

Złożył koronę — wieniec dyktatora:[150]
Czyś mógł przewidziéć, że ten legnie w dymie,
Co-ć nieśmiertelność zgotował? że pora
Przyjdzie, gdy obcy zawładną w tym Rzymie,
Który wiecznego nosił wielkie imię
I wojowników miał, by — zwyciężali,
Ziemię otulił w cień swój i olbrzymie
Szumne swe skrzydła topił w niebios fali —
On, Rzym, którego wokół wszechmogącym zwali?

LXXXV.

Sulla z zwycięsców pierwszy, lecz nasz własny
Kromwell najmędrszy śród przywłaszczycieli!
I on, buntownik, wieczną chwałą jasny,
Rozpędzał senat i z tronów pościeli
Robił szafoty!... Obyście pojęli,
Ile trza zbrodni, chcąc być wolnym chwilę,
A sławnym — wieki!... Niech się wam udzieli
Stąd i nauka: ten dzień, w którym w pyle
Dwa państwa on położył, zamknął go w mogile[151]...

LXXXVI.

Dzień, co go ongi — trzeci był miesiąca —
Ukoronował — ten sam go z wyżyny
Gwałtem wziętego tronu cicho strąca,
Aby go złożyć do pierwotnéj gliny.
Czyż w tém przeznaczeń nie jest znak jedyny,
Że to, ku czemu dążymy w chorobie
Duszy i pnąc się śród skalnéj dróżyny,
Mniéj u nich znaczy, niźli spokój w grobie?
Innym będzie los człeka, gdy to pojmie w sobie!

LXXXVII.

Stoisz posągu aż do tego czasu
W surowych kształtów nagim majestacie!
Ty śród morderców widziałeś hałasu,
Jak we krwi własnéj padał Cezar na cię,
Jak, kończąc, lice krył z godnością w szacie!
Na twym ołtarzu złożyła go pani
Bogów i ludzi, Nemezys... Zatracie
Uległ, a tobie cóż zostało w dani,
Pompeju?... Czém wy? lalki czy wodze wybrani? —

LXXXVIII.

I ty, wilczyco, Rzymu karmicielko,
Dotknięta gromem! Twe z bronzu wymiona
Dotychczas mają zwycięstw karmię wielką,
Choć dziś w tym gmachu tylkoś postawiona
Jako zabytek dawnéj sztuki! Z łona
Twego ssał ongi założyciel świata;
Matko, Jowisza rzymskiego rażona
Piorunem, w sadzę skier bogata,
Czy strzeżesz swoich dzieci, jak w minione lata?

LXXXIX.

Strzeżesz; lecz wymarł ród twych wychowańców
Mężów z żelaza; z ich grobów buduje
Świat dziś swe miasta; człek, śród krwawych tańców,
Tych, których bał się i dziś naśladuje,
Walczy, zwycięża, w ich tory wstępuje
W małpich podskokach; jednak nikt na ziemi
Takiéj, jak tamci, władzy nie zyskuje;
Miał ją człek jeden, co żyje, własnemi
Zwalon siły, dziś sługa między sługi swemi. —

XC.

Kłamnéj potęgi trefniś, zbękarcony
Cezar, za którym nierówne go wiodły
Kroki: Rzymianin mniéj był ulepiony
We wnętrzu swojém według ziemskiéj modły:
Ognistszy w żądzach, w wyrokach wychłodły,
Miał nieśmiertelny pęd, co okupywał
Słabości serca; z niewieściemi godły —
Jako Alcydes z kądzielą — siadywał
U kolan Kleopatry, lecz wnet sam się zrywał,

XCI.

Poszedł, zobaczył, zwyciężył... Nie taki
Był ten, co chętnie swe orły tresował,
By, jak sokoły, mkły galskiemi szlaki,
Choć ku zwycięstwom długo je kierował:
Człek dziwnéj miary, serce głuche chował
Na własne rady; słabość w wnętrzu dzierzył
Najsłabszą, próżność, któréj wciąż hołdował;
W zalotnéj dumie wciąż do celów mierzył —
Do jakich? czyż sam wiedział i czyliż w nie wierzył?

XCII.

Wszystkiém lub niczém — oto jego cele!
Nie umiał czekać, aż go w proch mogiła
Zmieni! Cezarów, po których tak śmiele
Depcem, przeznaczeń nie dzielił lat siła.
Więc dłoń zwycięska na to postawiła
Łuk tryumfalny? więc dlatego morze
Krwi i łez ciecze, fala, co się wzbiła
Niby ów potop, rozlany w przestworze?
Lecz arki człek nie widzi! Odnów tęczę, Boże!

XCIII.

Z wyschłego bytu, jakież mamy żniwa?
Żywot nasz krótki, mózg słabo się jarzy;[152]
Prawda to klejnot, co się w głębiach skrywa;
Szala zwyczaju wszystko kłamnie waży;
Wszechmoc opinji stoi wciąż na straży
I ziemię tuli płaszczem swoich mroków;
Złe albo dobre to traf, co się zdarzy;
Człek drży przed zbytniém światłem swych wyroków,
Swobodna myśl to zbrodnia: nie trza skier potoków!

XCIV.

I tak depcemy te drogi ponure,
I tak gnijemy od ojca na syna,
Dumni, że ludzką zdeptano naturę,
Gniew przekazując, gdy śmierci godzina
Przyjdzie, na nowych plemię sług, co wszczyna
Bój za swą nędzę i krew swą przelewa
Jak gladjator i jak on się zgina
Na téj arenie, którą wciąż obsiewa
Bujne liście, z jednego spadające drzewa.

XCV.

A nie o wierze mówię — rzecz to między
Człekiem a Stwórcą, lecz o téj na świecie
Znanéj, sprawdzonéj, a powszedniéj nędzy,
O oném jarzmie, co podwójnie gniecie,
O téj niedoli, któréj doznajecie,
O czynach władców, małpujących dłonie,
Co raz ich pychę poniżyły przecie,
Co sen spłoszyły siedzących na tronie;
Niech rękom tym potężnym za to cześć zapłonie!...

XCVI.

Czyż tylko tyran tyrana przełamie?
Wolność czyż znajdzie bojowniki swoje,
Na wzór Kolumbji, co ściągnęła ramię,
Czysta jak Pallas, choć odziana w zbroję?
Czyż takie ducby mają gniazda swoje
Tylko śród puszczy, co nie przetrzebiona,
Pośród katarakt, gdzie natura zdroje
Uśmiechów lała na świt Waszyngtona?
Czyż ziarn już takich ziemia nie chowa śród łona?

XCVII.

Francja, pijana krwią, rzygnęła zbrodnią;
I straszną była chwila saturnalij:
Wszak wolność legła na czas długi pod nią...
Dni, które myśmy wszyscy oglądali,
Pycha, co stawia z nieprzebytych pali
Wał między człeka a jego nadzeje,
Przepych, co wezbrał brudami swéj fali,
Oto jest pretekst, że znowu więdnieje
Krzew życia, że człek wygnan za raju wierzeje!

XCVIII.

Jednak wolności! chociaż na łachmany
Zdarty, twój sztandar wbrew burzom powiewa,
Jak błyskawica; głos twój popękany
Zamierający ponad orkan śpiewa!
Opadło wszystko kwiecie z twego drzewa,
Korę mu topór poszarpał zawzięty,
Lecz sok pozostał... I duch się spodziewa,
Że i łan Anglji ma ten powiew święty,
Że lepsza wiosna wyda nie tak gorzkie sprzęty...

XCIX.

Tu z innych czasów krągła stoi wieża,[153]
By jakiéjś twierdzy potężnéj granity,
O które wojsko daremnie uderza.
Puste, w połowie rozwalone szczyty,
Bluszcz dwóch tysięcy lat, w girlandę zwity
Nieśmiertelności, swym liściem oplata —
Przystraja w zieleń gruz przez czas rozbity...
Czém była wieża? w jaki skarb bogata?
Kobieta tu spoczęła, zeszedłszy ze świata!

C.

Lecz kim-że pani tego grobu? Hoża
I nieskalana, była-ż królów godna?
Nie! czegoś więcéj — Rzymianina loża?
Czyż w bohaterskie syny była płodna?
Czy córa po niéj została urodna?
Jak ona żyła, kochała, jak zmarła?
Więcéj niż ziemskim los jéj — niezawodna
Rzecz to — był pewnie, gdy na proch się starła
W mogile, coby kości zwykłych nie zawarła!

CI.

Była-ż z tych, pełnych dla swych mężów wiary,
Czy z tych, co mężów zabierają żonon?
I tych i tamtych Rzym dostarczył stary!
Na wzór Kornelji czyż była matroną,
Lub, jak Egiptu pani, rozluźnioną,
Szczodrą w rozkoszach, czyli téż gotową
Walczyć z żądzami? w cnocie niewzruszoną?
Czyż szła otwarcie wprost za serca mową?
Czy mądrze kryła miłość pod troską surową?

CII.

Może umarła w swego wieku kwiecie,
Złamana jarzmem, cięższym, niż mogiła,
Która szlachetne jéj popioły gniecie?
Może jéj piękność chmura przyciemniła,
A w oczach drżała skier proroczych siła,
Dana wybrańcom niebios, skon wróżąca:
Jak Hesper śmierci, może zrumieniła[154]
Suchotniczego promieniem gorąca
Jéj lice, niby liście, które jesień strąca.

CIII.

Może umarła starą — wszystko zgoła
Przeżywszy: krewnych, dzieci, wdzięk uroczy —
Z siwizną włosu srebrnego u czoła,
Co może dzień jéj przywodził przed oczy,
Gdy podziw, zazdrość wzbudzał cud warkoczy,
Rząd jéj klejnotów i czar kształtów świeży?
Ale mój domysł dokąd się zatoczy?...
Metella, żona bogacza, tu leży:
Patrz! miłość albo duma jest twórcą téj wieży!

CIV.

Nie wiem dlaczego, lecz tak mi się zdaje,
Jakbym, grobowcze, znał mieszkankę twoją.
Szereg dni dawnych przedemną powstaje
Z melodyjami, które duszę moją
Dźwiękiem mi znanym, acz zmienionym: poją
Tak huczą gromy, zamierając w dali!
Siądę na głazach, które bluszcze stroją,
Aż owa mara, co me wnętrze pali,
Wypłynie, w kształt zmieniona, z tych tu ruin fali.

CV.

Z blanków rozbitych, leżących po skałach,
Małą nadziei barkę sobie złożę,
Aby po wzdętych oceanu wałach
Walczyć z fal wyciem, które wrzące morze
O brzeg rozbija samotny, to łoże,
Gdzie wszystko legło, com ukochał sobie!
Lecz choć z tych szczątków łódź surową stworzę,
Gdzież mam skierować ster w dzisiejszéj dobie,
W któréj życie, nadzieje i dom widzę — w grobie?

CVI.

Więc niechaj wiatry świszczą! Ich muzyka
Oto melodja dla mojego ucha!
Niech ją łagodzi nocny wrzask puszczyka,
Ptaka ciemności, co huczy i słucha,
Jak tam brać jego w bladem świetle puha.
I z nią rozmowy wiedzie tajemnicze
Nad Palatynem, skrami z oczu bucha
I bije skrzydłem... Ludzkich cierpień bicze
Czém są przy tym ołtarzu?... swoich już nie liczę!

CVII.

Cyprysy, bluszcze, mchy i rozchodniki,
W jeden kłąb zrosłe, połamane łuki,
Zbite sklepiska, zwalone portyki,
Kolumny w drobne potrzaskane sztuki,
Freski obmokłe od wyziewów, huki
Sów, jakby w nocy — cóż to? — gmach nielada —
Łaźnia? — świątynia? Spytaj się nauki!
„To mur!“ — tak ona, zbadawszy, powiada...
Na wzgórze spójrz cesarskie! Tak potęga pada![155]...

CVIII.

I ten jest morał wszelkich dziejów człeka[156]
A co raz było, ciągle się powtarza:
Wolność i sława, a gdy ta ucieka,
Zbytek, zepsucie, w końcu dzikość wraża:
Choć wciąż Historya kart sobie przysparza,
Ma tylko jednę kartę: tu ją czytać,
Tu, gdzie tyranja, strojna w płaszcz cesarza,
Zebrała wszystko, o co może pytać
Oko, ucho... Precz słowa! trza bliżéj zawitać —

CIX.

Podziwiać, gardzić, śmiać się, płakać! — Treści
Dla wszystkich uczuć tutaj ci nie zbędzie,
Człecze! wahadło między łzą boleści
A między śmiechem! Patrz! tu w jednym rzędzie
Wieki i ludy! Téj góry krawędzie,
Dzisiaj rozpadłe, dźwigały przed laty
Państw piramidę! Sława w swoim pędzie
Syciła blichtrem słońca żar bogaty!...
Gdzież gmachy te? ich twórców jakież dziś zapłaty?

CX.

Tulljusz od ciebie mniejszą miał wymowę.
O ty kolumny bezimiennéj złomie!
Czem laur, co wieńczył skronie Cezarowe?
Bluszcz, co mnie zdobi, wzrósł na jego domie!
Ktéż stawiał łuk ten widny w swym ogromie?
Tytus czy Trajan? Nie! on twoim, czasie!
Łuki, filary w twoich szyderstw sromie,
A apostołów statuy gniotą zasię
Te urny, których prochy cesarskie śpią w krasie[157]

CXI.

Rzymskiego nieba, w tym powietrznym grobie,
Pod gwiazd tych strażą! Tu i duch ten drzemie,
Który to miejsce upodobał sobie,
Ostatni z owych, co dzierżyli ziemię
Całą — glob rzymski! po nim marne plemię
Puściło dawną zdobycz! On wzrósł wyżéj
Nad Aleksandra: cnót królewskich brzemię
Dźwiga, krwią gardzi i wina nie zbliży
Do warg!... Trajana wielbić, jakże duch nasz chyży![158]

CXII.

Gdzież ta tryumfu skala, gdzie półbogi
Swoje Rzymianin ściskał, gdzież opoki
Tarpejskiéj ściana, ten godny, choć srogi
Kres wszelkiéj zdrady? góra, z któréj skoki
Leczyły pychę zdrajców? Czyż tu tłoki
Zwycięsców łup swój niosły? Tak!... Tam daléj
Tysiąc lat stronnictw padło w sen głęboki —
Forum! Tu dotąd w téj powietrza fali
Swym duchem nieśmiertelnym Cyceron się pali.

CXIII.

Pole wolności, stronnictw, krwi i sławy!
Tu żądze ludzi miały swe łożyska,
Gdy pierwsze państwa wzniosły się podstawy,
Aż gdy już nowych zwycięstw chęć nie błyska...
Lecz nim swobody zagasły ogniska,
Przybrał się tutaj bezrząd w swoje godła.
Tu się bezprawny potém żołdak wciska,
Przed nim senatu drżała zgraja podła,
Lub gorszych najemników ciżba rój tu wiodła.

CXIV.

Do ostatniego trybuna imienia
Od wszech tyranów wróćmy się koleją —
K’tobie, coś wieki wyrwał z hańby cienia,
Druhu Petrarki, Italji nadziejo,
Rienzi, z Rzymian ostatni! Powieją[159]
Świeże znów liście z zeschłych pniów swobody,
To niech się wieńcem nad grobem zaśmieją
Szermierza forum, ludu wojewody —
Numo drugi! zbyt krótkie były dni twych gody!

CXV.

Egerjo, serca przecudowny tworze,
Co dla spoczynku nad wszystkie wybory
Przeniosło ongi twoje łono hoże;
Czémś jest lub byłaś — postacią Aurory,
Nimfą, leczącą rozpacz duszy choréj,
Lub téż — być może — nadobną téj ziemi
Córą, dla któréj czci niezwykłe wzory
Żywił kochanek: skąd się ród twój plemi —
Piękną-ś myślą i kształty odziana pięknemi!

CXVI.

Mchy twego źródła ciągle jeszcze roszą
Krople twéj rajskiéj wody; z twych przezroczy,
Którym brózd żadnych lata nie przynoszą,
Lśni gienjusz miejsca łagodnemi oczy.
Tu dzieło sztuki zieleni nie tłoczy
Na twoich brzegach, w marmuru kajdany
Zdrój nie zamknięty; wesoło się toczy
Strumień z pod głazu statuy roztrzaskanéj,
A wokół kwiaty, paproć i bluszcz poplątany

CXVII.

We fantastyczne warkocze; pagórki
Pokryte kwieciem wiosenném; w zielonéj
Trawie migocą ruchliwe jaszczurki,
Ptaki dźwięcznemi witają cię tony,
Kwiat świeżobarwny niejeden ochrony
Żebrze u stóp twych, a kolorów masą
Tańczy w wietrzyku ten smug ukwiecony;
Nieba fijołek swojem tchnieniem pasą,
Że zda się, cały plonie jasnych niebios krasą.

CXVIII.

Tu się chroniła tych czarów opieka,
Tu w boskiéj piersi jakie czułaś bicia,
Słysząc ziemskiego kochanka zdaleka!
Tu noc, Egerjo, kryła w gwiazd spowicia
Tajemne schadzki: śród takiego życia,
Gdy skroń na ręku wielbiciela spocznie,
Cóż się nie działo? Téj groty ukrycia
Były stworzone dla bóstwa widocznie:
Witały świętą miłość — tę pierwszą wyrocznię.

CXIX.

Czyż swoje drżenie łącząc z jego drżeniem —
Serce niebianki z sercem syna ziemi,
Owéj miłości, co się li z westchnieniem
Rodzi i kona, skry nieśmiertelnemi
Nie ożywiałaś? z uciechy ziemskiemi
Czy nie spajałaś nadziemskiéj słodyczy?
Nie łamiąc strzały, czyś z niéj dłońmi swemi
Nie starła jadu przesytu, goryczy?
Wyrwałaś chwast, co duszy wonnych słów nie życzy?

CXX.

Ach! by niweczyć, rwie się młoda miłość,
Lub tylko skrapia pustynię; życice[160]
Pośpiechu rosną, zielska, które zgniłość
Mają w łodygach, choć nęcą źrenice;
Kwiaty, co śmiercią wonieją, żywicę
Jadu sączące wyrastają drzewa,
Kiedy namiętność przebiega ziemicę!
Człek się daremnie zdrowych ziół spodziewa:
Niebiański tu dla niego owoc nie dojrzewa!

CXXI.

O ty miłości! nie córką-ś ziemicy!
Ale, jak seraf, mieszkasz w naszéj wierze,
A owéj wiary liczni męczennicy —
Złamane serca! Oko nie dostrzeże,
Jakie masz kształty! skąd się byt twój bierze?
Duch go nasz stworzył, tak, jak widmo tworzy,
Z żądz swych i niebios otwiera im dźwierze:
Swoje on myśli w taką postać włoży,
Jak dusza, w któréj ogień, trud i ból się sroży...

CXXII.

Duch swą pięknością bóle sobie stwarza,
Własnemi mary on się niepokoi —
Gdzie mieszka kształt ten, spłodzon przez rzeźbiarza?
W nim! Czyż Przyroda w równy wdzięk się stroi? —
Gdzie te obrazy, które dziecko roi,
A za któremi tak się mąż ugania —
Niedościgniony cud rajskich podwoi?
Niczém opisy, niczém malowania:
Ten raj się w swym rozkwicie z książek nie wylania!

CXXIII.

Człek jest szalony, gdy kocha — młodości
Szał to — leczenie jakie sprawia bóle!
Patrząc, jak znika obraz, co w nas gości,
Czujem, że piękna mają aureolę
Te tylko bóstwa, co są w nas; w swém kole
Czar ich nas więzi, rodząc zawieruchę,
Choć wiatr sialiśmy... I znowu w mozole
Serce alchemję swą wszczyna, otuchę
Skutku mając tém większą, im kardziéj jest kruche.

CXXIV.

Więdniemy z młodu — upadamy, słabi —
Chorzy, ach! chorzy!... trapi nas pragnienie,
Chociaż nas w końcu jakaś mara wabi,
Gdy snać już kresu dobiegło zniszczenie!
Lecz to zapóźno! Podwójne cierpienie
Owłada nami... Miłość, żądza, sława —
Złe to i marne jednakowo tchnienie —
To meteory: człek im różne dawa
Nazwiska: w dymie śmierci ginie skra ich krwawa!

CXXV.

Mało kto znajdzie — nikt — co kochać pragnie,
Chociaż zbliżenie, ślepy traf, surowa
Konieczność żądzy serce k’temu nagnie,
Co antypatje obudzą, co chowa
Truciznę w sobie — ale próżne słowa!
I zbieg wypadków, ten bożek bez duszy,
Ten lichy partacz, wnet nieszczęścia snowa,
Swém szczudłem spędza na nas tłum katuszy
I w proch — depcem go wszyscy — nadzieje nam kruszy.

CXXVI.

Całéj Przyrodzie nasze życie kłamie;
Niéma w niém owéj wszechrzeczy harmonji;
Grzechu to nigdy niezatarte znamię,
Upas, przed którym nic się nie obroni —
Drzewo, co w niebo konarami goni,
A ma za korzeń ziemię; co na człeka,
Jak krople deszczu, wszystkie plagi roni —
Z niewolą, śmiercią, chorobą nie zwleka,
Co rany duszy niezgojone wciąż wypieka.

CXXVII.

Lecz miejmy śmiałość rozważać! Niegodnie[161]
Ten się wyrzeka ludzkiego rozsądku,
Kto puszcza prawo, by myśleć swobodnie —
Nasz port jedyny wszakże w tym jest wątku,
Choć w nas moc boża bywa od początku
Bita, w łańcuchów zamykana sploty,
Chowana w zmroków najciemniejszym kątku,
By nie wystrzelił nazbyt blask jéj złoty!
Lecz ducha czas i wiedza wybawią z ślepoty.

CXXVIII.

Łuki na łukach, jakby Rzym tu stary,
Zebrawszy razem wszystkie swe trofeje,
W jednym kościele zamknął zwycięstw dary —
To Koloseum!... Księżyc blask swój sieje:
Własną pochodnię mają w nim te dzieje,
Bo tu niech pada tylko światło boże
Na kontemplacji zdrój, co stąd się leje
Niewyczerpany... Lazurowe morze
Nocy włoskiéj, co w niebios głębokim przestworze

CXXIX.

Czerpie swe barwy, aby ich językiem
Niebo nam głosić, mroki chwały snuje
Nad tym przedziwnym, olbrzymim pomnikiem.
Tu ziemskiéj glinie dan jest duch, co czuje;
Tu, gdzie dłoń czasu nad gruzem panuje,
Choć wyszczerbiła swą kosę, potęga
Mieści się wielka, która nas czaruje:
Pałac dzisiejszy żaden jéj nie sięga —
Czekać musi, aż mury czas mu porozsprzęga.

CXXX.

Ty, co upiększasz nawet śmierć, co w krasie
Przedstawiasz gruzy zwalone, co soki
Świeże do rannych wlewasz serc, o czasie!
Co nasze błędne poprawiasz wyroki!
Probierzu prawdy! jedyny, głęboki
Mędrcze, gdy wszystko wokół to mędrkosze!
Co nie przepuszczasz win, nie skąpiąc zwłoki,
Czasie, mścicielu! ku tobie dziś wznoszę
Swe oczy, ręce, serce i o jedno proszę:

CXXXI.

Pośród tych zwalisk, gdzieś wzniósł swe ołtarze,
Kościół samotny, lecz témbardziéj święty,
Do większych ofiar weź i moje w darze:
Lat, pełnych troski, acz nie mnogich, szczęty!
Nie słuchaj ty mnie, gdym był zbyt nadęty,
Lecz jeślim szczęście znosił ze spokojem,
A w dumie broń miał przeciwko zawziętéj
Złości: żelazo, skryte w wnętrzu mojem,
Niech, godząc, ból wywoła i między ich rojem.

CXXXII.

A ty, Nemezys wielka, co na szali
Ważyłaś zawsze wszelkie ludzkie winy:
Tu, gdzie ci długo starzy cześć składali,
Gdzie wywołałaś Furje z ich głębiny,
Aby Oresta z sykiem, jak gadziny,
Za jego zemstę ścigały wyrodną —
Słuszną, lecz z ręki innego, z krainy
Twojéj cię wzywam! ty nie będziesz chłodną,
Posłuchu swego duszę mą uczynisz godną!

CXXXIII.

Może to grzechy, które sam-em spłodził,
I błędy ojców zadały mi rany!
I sprawiedliwy gdyby miecz ugodził
We mnie, ten strumień ciekłby niewstrzymany;
Lecz dzisiaj dość już mojéj krwi wylanéj —
Teraz ją tobie poświęcam! méj doli
Ty bądź mścicielką! Przez cię wyszukany
Niech będzie środek, któregom ich gwoli
Nie użył... Ja spać idę... niech to ciebie boli!

CXXXIV.

Lecz gdyby mi się wyrwał krzyk, to zgoła
Nie z téj przyczyny, że mnie ból przygniata;
Kto kiedy widział, abym nagiął czoła,
Lub, że cierpienie z słabością mnie brata?
Lecz pamięć tego niech się w pieśń tę wplata!
Głos mój daremnie nie przebrzmi w przestrzeni,
Choć będę prochem! Nadejdzie zapłata!
W prawdę proroctwo tych zwrotek się zmieni
I ludzie klątw mych górą zostaną zgnieceni!

CXXXV.

A przebaczeniem me klątwy! Niebiosy!
Ziemio, ty matko moja i obrono!
Niedość walczyłem tutaj z memi losy?
Niedość cierpiałem, by mi przebaczono?
Nie spalon mózg mój? nie rozdarte łono?
Gdzież me nadzieje? imię? życie życia?
A jeślim w rozpacz nie wpadł, to stąd pono,
Że śród innego duch mój jest spowicia,
Niż błoto, co w ich wnętrzach szerzy zapach gnicia

CXXXVI.

Czy nie widziałem, czém to świat nas darzy —
Od krzywd tych wielkich aż do drobnéj zdrady?
Od wyć rozgłośnych spienionéj potwarzy,
Aż do tych syków, gdy pełzliwe gady
Bryzgają na cię subtelnemi jady?
Czym się nie spotkał z Janusów spojrzeniem,
Co bez słów kłamią, chcąc pozorne ślady
Prawdy zachować śród głupców — milczeniem:
Fałsz swój szerzą wzdrygnięciem ramion lub westchnieniem.

CXXXVII.

Ale ja żyłem, żyłem niedaremnie!
Duch mój niech moc swą, krew niech straci żary,
Ból zgryzie ciało: przecież coś jest we mnie,
O co się stępią czas i tortur kary,
A co nie umrze, choć pójdę na mary;
Coś nieziemskiego — zmilkłéj lutni dźwięki
Niezapomniane... ci nie dadzą wiary:
Jednak w ich duszy, od tych tonów miękkiéj,
Obudzi wtedy miłość swych wyrzutów lęki.

CXXXVIII.

Pieczęć już dana... Witaj, groźna mocy,
Tak wszechpotężna, choć nie masz imienia!
Ty, co tu krocząc śród cieniów północy,
Wstrząsasz, nie budzisz jednak przerażenia!
Tu twój przybytek, gdzie grób rozprzestrzenia
Swój płaszcz bluszczowy! Téj świętéj przystani
Tyle nadajesz głębokiego tchnienia,
Że się czujemy z przeszłością związani,
Że tu widzimy wszystko, sami niewidziani!...

CXXXIX.

Tu się w gorączce tłumiły narody,
Z szeptem litości, albo bijąc brawa,
Gdy człek z człowieka — zbójcze sprawiał gody!
Dlaczego sprawiał? Stąd, że tego krwawa
A mądra cyrku żądała ustawa,
Że z tego rozkosz cezarów się tworzy...
Aby z nas była dla robactwa strawa,
Czy paść na scenie, czy w boju — gdzież gorzéj?
I tu i tam jest teatr, gdzie giną aktorzy!

CXL.

Przedemną, widzę, gladyjator leży:
Zgadza się czoło, oparte na dłoni.
Z śmiercią, choć dumnie z jéj bólem się mierzy.
Coraz to niżéj głowa mu się kłoni,
A z boku rana krew ostatnią roni
Kropla za kroplą, jak te pierwsze deszcze,
Gdy grom ma wypaść z chmurnéj niebios toni...
Scenę mu w oczach tulą mgły złowieszcze —
Zakończył, a rozgłośne brzmią oklaski jeszcze...

CXLI.

On-ci je słyszał, lecz na nie nie baczył:
Oczy za sercem w drogę słał daleką![162]
Cóż mu już żywot i cóż poklask znaczył?
On widział chatkę nad Dunaju rzeką,
Tam, gdzie pod dackiéj swéj matki opieką
Młodych barbarząt gronko się ochoci,
Gdy tu Rzymianom słodkie chwile cieką
Razem z krwią jego! A czyż zgon mu złoci
Nadzieja waszéj zemsty? O powstańcie, Goci!...

CXLII.

Tu, gdzie mord buchał wyziewem posoki,
Gdzie tłum się cisnął śród szmeru i wrzasku,
Jak potok górski, gdy spada z opoki,
Albo się wije po kamiennym piasku;
Tu, gdzie w naganie Rzymian lub oklasku
Życie, bywało, albo śmierć spoczywa —
Tutaj brzmi głos mój, a w gwiazd słabym blasku
Pusta arena swe gruzy odkrywa:
Śród niéj mych kroków echo głośno się odzywa.

CXLIII.

Oto zwaliska! lecz jakie! z ich złomów
Wzniesiono zamki, pałace, półmiasta!
Ale przechodząc obok tych ogromów,
Dziwić się trzeba, skąd ten łup wyrasta:
Czy dla rabunku tu się człowiek szasta,
Czy, by gruz sprzątnąć. Przed twemi oczyma
Staje dopiéro ruina strzępiasta,
Gdy się przybliżysz... Skier dnia nie wytrzyma:
W nich widać, jak człek z czasem obdarli olbrzyma.

CXLIV.

Lecz gdy się wspinać zacznie miesiąc siny
Na łuk najwyższy i spocznie u góry;
Gdy gwiazdki mrugną przez czasu szczeliny,
A wiatr pomuska leciutkiemi pióry
Po drzew koronie, co wieńczy te mury,
Jak na pierwszego cezara łysinie[163]
Laur; gdy blask spływa bez żarów purpury:
Zmarli do życia wstają w téj ruinie —
Szermierze, których prochy tutaj depcesz ninie.

CXLV.

„Gdy Koloseum stoi, Rzym stać będzie,[164]
Gdy ono padnie, i Rzym się powali,
A z Rzymem legnie i świat w jednym rzędzie!“
Tak tutaj nasi pielgrzymi wołali
W czasach saksońskich, którym myśmy dali
Nazwisko starych... Oparły się przecie
Trzy śmiertelności bijącéj w nie fali:
Rzym i Ruina, chociaż czas ją gniecie,
I świat, złodziei nora, albo jak tam chcecie!

CXLVI.

Prosty, poważny, podniosły, surowy,
Kościele wszystkich świętych, wszystkich bogów,
Gmachu Jowisza, tumie Jezusowy,[165]
Pełen spokoju, gdy u twoich progów
Padają łuki, państwa, a śród głogów
Człek ku popiołom pośpiesza! o zgonie
Swym ani myślisz! sierp czasu, bicz wrogów
Zdarł się o ciebie! ty modlitw ustronie!
Przybytku sztuk! o dumo Rzymu! Panteonie!

CXLVII.

Zabytku doby, która była świętsza,
Złupion, lecz cały! w twym kręgu się kryje
Boskość, co ludzkie tak przenika wnętrza,
I wzór dla sztuki! Z twéj kopuły
Blask dawnéj sławy temu, kto się wżyje
W stulecia Rzymu! ty jesteś kościołem
Dla tych, co przyszli z różańcem giąć szyję;
A kogo gienjusz dumném wabi czołem,
Dla tego masz posągi, co tu stoją kołem.[166]

CXLVIII.

Tu wnętrze kaźni! Między tym półmrokiem[167]
Cóż ja to widzę? Nic!... O, wytęż oczy!
Jakieś dwa cienie wolnym suną krokiem,
Snać je narodził mózg, do widm ochoczy!
Nie! to postaci dwoje jawnie kroczy —
Starzec i młoda, nadobna kobiéta!
Matka karmiąca, w któréj krew się toczy
Słodkim nektarem... Po cóż — tak się pyta
Mój duch — ta naga szyja i ta pierś odkryta?

CXLIX.

Młodego życia czyste źródło wzrasta,
Gdy my, na łonie, karm’ czerpiemy z łona
Pierwszą, najsłodszą! O wówczas niewiasta,
Stawszy się matką, jak uszczęśliwiona,
Kiedy zakwili niewinna, pieszczona,
A nie znosząca boleści dziecina!
Jakąż, nam obcą, radość czuje ona,
Gdy pączek w liść się rozwijać zaczyna!
A owoc! nie wiem! Ewa zrodziła Kaina!...

CL.

Ale tu młodość stare lata sili
Mlekiem — ich darem; rodzicowi płaci
Dług krwi, w narodzin zaciągnięty chwili.
Nie! on dopóty tchnienia nie utraci,
Dopóki w żyłach dziewiczéj postaci
Nie wyschną zdrowia i miłości zdroje,
Ten Nil Przyrody, co wzbiera bogaciéj,
Niźli, Egipcie, owe głębie twoje!
Pij, starcze, pij! czyż w niebie takie są napoje?!

CLI.

Baśń, co nam drogę gwiazd opiewa mleczną,
Nie jest tak czystą, jak blask téj powieści —
Ta konstelacja bardziéj jest słoneczną,
I w odwróconych tych przeznaczeń treści
Większy się tryumf dla przyrody mieści,
Niźli w tych bezdniach, skąd migocą światy!
Do serca ojca, o ty godna cześci!
Cieką twe krople, nie doznawszy straty —
Z wszechbytem tak się złączy i duch nasz skrzydlaty!

CLII.

Teraz się zwróćmy, gdzie mur Adryjana,[168]
Bezkształtnych gmachów egipskich kopisty;
Olbrzymie wzory brała rozigrana
Jego fantazja, gdzie Nil płynie szklisty,
Zmuszając potém ciężki trud artysty —
Dla wielkoludów niech budowlę płodzi!
A to cesarskich prochów oczywisty
Grób! — myślicielom śmiech na wargi schodzi,
Że dla tak marnéj treści taki plan się rodzi!

CLIII.

Lecz ten dom boży w jakiéj lśni ozdobie![169]
Przy niém cud Djany wygląda na celę —
Ołtarz Chrystusa na wyznawcy grobie!
Byłem w efeskim, przedziwnym kościele:
Śród zbitych kolumn dzikie szumi ziele,
A w niém się gnieżdżą hyjeny, szakale;
I chram Sofijski widziałem, w topiele
Blasków kryjący swych szczytów opale —
Dziś muślim najezdniczy ma tę świętą halę:

CLIV.

Żaden ze starych, ni żaden dzisiejszy
Przybytek z tobą zrównać się nie umie:
Tyś prawdziwego Boga najgodniejszy!
Od kiedy Syjon leży w gruzów tłumie,
Gdy On porzucił dawny gród, czy w dumie
I wspaniałości ciebie tu dosięga
Jaki gmach, wzniesion dla Niego? W tym tumie,
W téj arce wiary, wszystko wraz się sprzęga:
I Chwała i Majestat, Piękno i Potęga.

CLV.

Wejdź, jego wielkość ciebie nie przełamie!
Czemu? bo wszakże kościół nie maleje?
Nie! tylko gienjusz, co włada w tym chramie,
Rozszerza duszę twą, że olbrzymieje
I że świątynię widzi, gdzieś nadzieje
Nieśmiertelności zamknął! Twe źrenice —
Jeżeli-ś godny, czas ten ci zadnieje —
W Boga bezgniewne zatopią się lice,
Jak dziś w Przenajświętszego patrzą tajemnicę.

CLVI.

Stąpasz, a wnętrze rośnie z każdym krokiem —
Tak Alpy, gdy się pniemy po ich barach,
Łudzą swych cudów olbrzymich widokiem...
Ogrom się wzmaga — lecz w harmonji czarach:
Jakaś muzyka w tych wszystkich bezmiarach...
Zbytek obrazów, ołtarze, marmury,
Żar w złotych lampach! w powietrznych obszarach
Kopuła w sporze z wieżami struktury
Najwyższéj w ziemię wrosła, a chce leciéć w chmury.

CLVII.

Nie wszystko ujrzysz od razu... Tę całość
Wielką na części w umyśle rozkładaj...
Liczne zatoki wszak tworzą wspaniałość
Morza... I tutaj skup duszę i badaj
Naprzód szczegóły; lotem myśli władaj:
By się składników przejęły wymową,
Taki kierunek ich biegowi nadaj!
Świetność ogarniesz tą drogą stopniową:
A jeśliś nie od razu zżył się z jéj osnową,

CLVIII.

Nie jéj, lecz twoja w tém wina: wszak zwolna —
Stopniami zmysł nasz rzeczy obejmuje;
A jak jest mowa nasza nieudolna,
Aby wyrazić to, co serce czuje,
Tak siła blasków, co się tutaj snuje,
Szydzi z twych oczu, a ogrom kościoła
Tém bardziéj ludzką nicość wykazuje:
Duch nasz ku temu, w czém tonie dokoła,
Dopiéro wznieść się wielki wielkością zdoła.

CLIX.

Tu się zatrzymaj w zachwycie! Tu więcéj
Znajdziesz, niż cuda, co oczy nasycą,
Więcéj, niż cześć ta, w pokorze dziecięcéj
Składana wierze; tu nietylko świécą
Mistrze, jakiemi snać się nie poszczycą
Wieki dawniejsze, ubogie w poloty
I wykonanie: tu ducha źrenicą
Źródła wzniosłości żwir dostrzegasz złoty:
Tu ucz się, czém są wielkich pomysłów roboty!

CLX.

Lab ku szlachetnym bólom zwróć swe oczy,
Ku Laokona mękom — w Watykanie:
Nadludzka tutaj cierpliwość jednoczy
Miłość ojcowską, i ludzkie konanie!
Daremna walka! próżne odpychanie
Kręgów wężowych: już ten smok straszliwy
Oplatać starca wokół nie przestanie;
Wpiwszy się w ciało żywemi ogniwy,
Przytłumia każdy oddech ten łańcuch zjadliwy.

CLXI.

Lub spójrz na władcę niechybnych pocisków,
Boga poezji, światła i żywota,
Ten w ludzkiém ciele zamknięty krąg błysków —
Słońce, co strzały swe w tryumfie miota!
Snać mu pomknęła właśnie strzała złota
Od blasków zemsty nieśmiertelnéj, bożéj,
Albowiem w nozdrzach drży wzgardy pięknota,
A w oczach siła błyskawic się sroży —
Ten jeden wzrok już całą boskość ci wyłoży.

CLXII.

Lecz w tych nadobnych kształtach — gdzieś w ustroni
Przez jakąś nimfę śniony sen miłości,
Snać oszalałą z tęskliwéj pogoni
Za tym kochankiem, co śród bogów gości —
Zamknięty wszelkiéj ideał piękności,
Jak ten, co w wnętrze naszéj duszy godzi —
Gdy pomysł spłynie z niebios wysokości —
Swym nieśmiertelnym promieniem, w powodzi
Swych skier tak nas nurzając, aż się bóg urodzi.

CLXIII.

Jeśli Prometej skradł z niebieskiéj góry
Ogień, co w nas się dotychczas przechował;
To go wypłacił już ten mocarz, który
Wieczystą chwałę w ten marmur zakował:
Nie z ludzkiéj głowy pomysł się wysnował,
Choć statuę ludzkie wykonały dłonie!
Sam nawet czas ją uczcił, uszanował
Najmniejszy loczek w tych włosów koronie —
Tą skrą, co go spłodziła, posąg dotąd płonie.

CLXIV.

Lecz pieśni mojéj pielgrzym gdzież zostaje?
Byt, który kroczy! śladem mego pienia?
Późno przychodzi i zwlekać się zdaje!
Zniknął — to jego ostatnie już tchnienia;
Skończył wędrówki, utracił marzenia,
Sam stał się niczém: jeśli postać żywa
Była mu dana, jeśli czuł cierpienia,
A nie był widmem — niech sobie spoczywa —
Cień jego w spustoszenia tłumie dogorywa —

CLXV.

Tam, gdzie się ciała gromadzą i życia,
Wszystko, co dzierżym w śmiertelnéj powłoce;
Gdzie się śród ciemnych całunów pokrycia
Zmieniają w widma wszystkich bytów moce;
Gdzie nas obłoków otulają noce;
Gdzie każde światło, a nawet blask sławy,
Zaledwie krążkiem wybladłém migoce
Po brzegach zmroków; blask ten, od czarniawéj
Nocy jeszcze czarniejszy, wzrok nasz zwraca mgławy —

CLXVI.

W głębie przepaści, do tych strasznych cieni,
Aby tam badać, czém będziemy w chwili,
Gdy się w nędzniejszy jeszcze byt przemieni
Nasza powłoka; każe, byśmy śnili
O sławie, z prochów imię oczyścili,
Choć go już nie usłyszymy! To miło,
Że nie będziemy tém, czémeśmy byli:
Dość to dla serca, co ongi znosiło
Ciężary! — tak! dla serca, co się krwią pociło!

CLXVII.

Cyt! głos z przepaści wychodzi głębokiéj —
Dalekie echo muzyki starganéj,
Jakby wylewał naród krwi potoki
Z nieuleczalnéj, a olbrzymiéj rany...
Śród mgieł i burzy widmami napchany
Rozwarł się wądół; tam snać cień królowéj,
Choć bez korony, słodki, choć stroskany,
Załamał ręce wokół dziecka głowy,
Któremu z piersi matki zdrój nie trysnął zdrowy.

CLXVIII.

Gdzieś jest, monarchów i wodzów odnogo?
Zmarłaś, nadziejo ludów i żywocie?
Wszak mniéj królewską skroń i nie tak drogą
Mógł był grób ciemny zamknąć w swojéj grocie?!
Matka na chwilę, kiedyś, w krwawym pocie
Nurzała serce nad dzieckiem, na wieki
Śmierć ci stłumiła twą boleść: w istocie
Twéj zgasło szczęście, wyschły uciech rzeki,
Co miały zlać te wyspy w chwili niedalekiéj.

CLXIX.

Wieśniaczki rodzą bezpiecznie — bez bólów...
Dziś płaczą ciebie, ty ongi szczęśliwa,
Ci, co łzy żadnéj nie leją za królów!
Serce wolności już się dziś nie zrywa
Z żalu dla bytu jednego, wypływa
Z jéj wnętrza modlitw zdrój także za ciebie,
Dla twojéj głowy krąg tęczy przyzywa! —
Wdowcze! twa dusza dziś się w rozpacz grzebie:
Mężem będąc rok jeden, śmierć wydałeś z siebie!

CLXX.

W wór się twój ślubny zmienił płaszcz; wesele
Proch miało spłodzić,.. I tak dzisiaj leży
Uroczowłosa córa wysp w popiele,
Miłość miljonów! W jéj przyszłość jak wierzy
Duch nasz, bywało! Choć się zmrok rozszerzy
Na nasze kości, płód jéj — tę nadzieję
Mieliśmy — berło nad dziećmi podzierzy,
I naszym wnukom blask gwiazdy rozsieje
Pasterekiéj: tu meteor przebiegł swe koleje!...

CLXXI.

Nam, nie jéj, biada! ona śpi szczęśliwie:[170]
Chwiejnych łask tchnienie drżące w ludów duszy,
Język rad pustych, co tak niegodziwie
Kłamne wyrocznie szeptał w władców uszy
Od państw zaczątku, aż gdy się poruszy
Naród, w szał zbrojny, aż przeciw tyranji,[171]
Co się tak w dzikiem zaślepieniu puszy,
Podniosą ciężar dotychczas deptani
I prędzéj albo późniéj grób zgotują dla niéj —

CLXXII.

To byłby los jéj! Nie! wyrzucam z łona
Myśl tę! — tak piękna! tak wielka bez wroga!
Tak bez przymusu dobra! Ledwie żona,
Zaledwie matka, a już tu jéj droga!
Ileż zerwała węzłów chwila sroga!
W kraju, co tak się swą miłością raczy,
Wszystkich, od ojca, aż gdzie rzesza mnoga
Poddanych, złączył i wstrząs! nie inaczéj,
Niż wulkan, elektryczny ów łańcuch rozpaczy.

CLXXIII.

Patrz! Nemi, skryta między leśne wzgórza,[172]
W takiéj oddali, że groźne orkany,
Co wywracają dęby — że ta burza,
Co morze z granic wyrzuciwszy, piany
Aż ku obłokom miece, od jéj szklanéj
Powierzchni stronią, choć pełne niechęci...
Cichéj, jak zawiść tajona, lustrzanéj
Płyty poruszyć nic się tu nie znęci:
Tak zwita w kłąb, jak żmija, gdy się we śnie skręci.

CLXXIV.

Albańskie, ledwie rozdzielone zdroje
Płyną przed nami z siostrzanéj doliny;
Tam Tybr się wije, morze fale swoje
Rzuca na brzegi latyńskiéj krainy,
Walk opieśnionych gwiazda i dziedziny
„Zbroi i męża“, któremu blask nowy
Zeszedł nad państwem... Tam, gdzie łańcuch siny
Gór, ustroń wieszcza, sabińskie dąbrowy!
A tu wytchnienia szukał umysł Tulljuszowy![173]

CLXXV.

Lecz jam zapomniał... Pielgrzym przebył trudy;
I mnie i jemu trza się żegnać z wami...
Dzieło skończone... Lecz pozwólcie wprzódy.
Niech się źrenice nasycą falami!
Morze Śródziemne huczy tam pod nami,
I z gór Albańskich widzą nasze oczy,
Jak ten ocean, którego druhami
Byliśmy z młodu, pod Kalpą się toczy,
Skąd ongi płynęliśmy, aż tam, gdzie się mroczy

CLXXVI.

Euksyn pośród Symplegad... Przedługi
Bieg lat — choć mało ich było — w swém dziele,
Aby nas zniszczyć, nie spoczął; lecz strugi
Łez nie zmieniły nas obu zbyt wiele...
Nie darmo jednak przez życia topiele
Brnęliśmy obaj: w tém nasza nagroda,
Że blaski słońca płodzą nam wesele,
Że rozkosz daje nam ziemia i woda —
Jakby nie było człeka, co nam męty poda!

CLXXVII.

O, gdyby puszcza była nam schroniskiem,
Któraś z rusałek do służby mi daną,
Abym mógł, z ludzi zerwawszy roiskiem,
Bez nienawiści k’tym, kochać wybraną!
Czyż wy, żywioły, co szumem i pianą
I blaskiem moję uzacniacie duszę,
Nie połączycie mnie z ową nieznaną?
Że jest byt taki, czyż w to wierzyć muszę,
A tylko, że wraz z ludźmi darmo oń się kuszę?

CLXXVIII.

Jaka to rozkosz w niedostępnym borze
Jakie u brzegów samotnych zachwyty!
Tu towarzystwo, gdzie nikt wejść nie może,
Tu, gdzie muzyka fal rwie się w błękity!
Ja kocham ludzi, lecz jestem upity
Żywą miłością Przyrody! ja do niéj
Śpieszę: rzucając to, z czém byłem zżyty,
Czuję, w wszechświata pogrążony toni,
To, co się z wnętrza w słowie, choć chce, nie wyłoni.

CLXXIX.

Tocz fale wód swych, oceanie siny!
Bicz flot tysiąca darmo cię rozpienia!
Na lądzie śladem człowieka — ruiny,
U twoich brzegów kres jego niszczenia!
Ty sam druzgocesz tu statki! Ni cienia
Tu nie zostawia człowiek, gniewem zdjęty —
Chyba ślad jeden: piany krótkie wrzenia,
Gdy, jak dżdżu kropla, padnie w twe odmęty
Bez dzwonów, bez pogrzebu, w trumnę nie zamknięty.

CLXXX.

Smug twój nie na to, aby go łupiły
Ręce człowieka... Spiąwszy się do góry,
Strącisz go z siebie... Ty szydzisz z téj siły,
Którą on ziemi zadaje tortury —
Ze swojéj piersi podrzucisz go w chmury,
Albo o ziemię twa moc go uderzy —
Śród fal wyjących igraszki ponuréj —
W jakiéjś zatoce, u jakichś wybrzeży,
W porcie jego nadziei: tam niech sobie leży!

CLXXXI.

Te pancerniki, co gromami biją
W skaliste twierdze, tak, że drżą narody,
Że się w stolicach władce z strachu wiją,
Dębowych smoków tok olbrzymie kłody,
Że się ich twórców marne, pyszne trzody
Zwią wojn panami i twego obszaru,
To twa zabawka! Wszak padły w twe wody
Jak śnieżne pyłki spienionego waru,
Owa duma Armady i łup Trafalgaru.

CLXXXII.

Państwa twych brzegów — czém są dzisiaj one?
Rzym, Kartagina, Asyrja, Hellada!...
Zmyły ich wolność twe fale spienione,
Lecz i tyranów... Dziś nad niemi włada
Obcy, służalce, ciemięzca... Zagłada
W puszcze zmieniła dzierżawy — twe skronie
Zawsze te same: czas im brózd nie zada!
Jak w dniu stworzenia, tak i dzisiaj plonie
Ten lazur, co okrywa igrające tonie.

CLXXXIII.

Chwalebne lustro, gdzie się nawet w burzy
Ogląda Wszechmoc! ty — cichy-ś czy wrzący,
Czy wiew cię muska, czy cię orkan chmurzy,
Czyś pod biegunem, czy w strefie gorącéj —
Zawsze wspaniały, granic nie znający!
Niewidzialnego tronie! pierwowzorze
Wieczności! berło wszelkich stref dzierżący!
Z twych szlamów płód ten, co w tobie ma łoże!
Bezdenny i samotny strasznych wód przestworze!

CLXXXIV.

Jam umiłował ciebie, oceanie!
I szczytem uciech w méj młodości lecie
Było: jak bąbel płynąć po twéj pianie!
Od dziecka-m przywykł do twych fal! Na grzbiecie
Twoim spoczywać to rozkosz! Zamiecie
Burz twych jam kochał, chociaż wnętrze człeka
Przejmują grozą: ufałem, twe dziecię,
Odmętom twoim zblizka i zdaleka,
Jak dziś, gładziłem włos twój, co zdrojami ścieka.

CLXXXV.

Spełnione dzieło! koniec mojéj pieśni!
W swém własném echu już mój temat ginie...
Czar snu długiego niech już raz się prześni!
Gaśnie pochodnia, co w nocnéj godzinie
Dawała światło méj lampie! Niech płynie
Pieśń, jak powstała! poprawiać daremnie!
Czém byłem dawniéj, nie jestem już ninie;
Marzenia nikną i żar, co był we mnie,
Drga, słabnie i blednieje i zmienia się w ciemnię.

CLXXXVI.

Bywajcie zdrowi! Niéma na to rady —
Smutne to słowo, lecz — bywajcie zdrowi!
Wy! co w wędrowca podążając ślady,
Z nim razem k’temu doszliście końcowi:
Jeśli choć jednę myśl kto z was wyłowi
Z tych, co są jego, i w duszy pomieści,
To nie był ciężkim sandał pielgrzymowi...
Bywajcie zdrowi!... z nim jego boleści
Zostaną — wam niech morał spłynie z ksiąg tych treści!



KONIEC.



Noty historyczne do pieśni IV.

Nota I. Więzienia stanu w Wenecyi.

„Na moście Westchnień, we weneckim grodzie
Stałem, tu pałac mając, tu więzienie“.

Stanca I.

Połączenie pomiędzy pałacem książęcym a więzieniem weneckiém tworzy ponury most, albo raczéj kryta galerya, wznosząca się wysoko ponad wodą, kamiennym murem podzielona na korytarz i celę. Więzienia stanu, zwane pozzi czyli studnie, wpuszczone były w grube mury pałacu; więźniów, skazanych na śmierć, przeprowadzano środkiem galeryi na drugą stronę, a potem z powrotem do drugiéj części mostu, to jest celi, gdzie ich następnie duszono. Nizkie drzwi, przez które skazańca prowadzono do téj celi, dziś są zamurowane; korytarz atoli więcéj jest otwarty i znany jest pod nazwiskiem „Mostu Westchnień“. Pozzi znajdują się pod posadzką gmachu, u stóp mostu. Pierwotnie liczba ich wynosiła dwanaście; atoli za pierwszém najściem Francuzów, głębiéj leżące więzienia Wenecyanie coprędzéj zamurowali albo je rozwalili. Pomimo to można się dzisiaj jeszcze dostać do nich przez drzwi spuszczane i wczołgać się przez nawpół rozwalone otwory do głębokości dwóch piętr pod parterem. Ktoby chciał szukać ukojenia żalu po upadku władzy patrycyuszów, to je tutaj znajdzie; zaledwie jakiś promyczek światła drży w téj ciasnéj galeryi, prowadzącéj do cel, kaźnie natomiast zupełnie są ciemne. Wązki otwór w murze dopuszczał nieco wilgotnego powietrza z korytarza do wnętrza, służąc zarazem za miejsce, przez które więźniom podawano pożywienie. Drewniany tapczan, wyniesiony o stopę ponad posadzką, był jedynym tutaj sprzętem. Przewodnicy opowiadają, że wszelkie oświetlenie było zakazane. Długość ich wynosiła około pięć, szerokość dwa i pół, a wysokość siedem kroków. Cele znajdują się jedna pod drugą; w dolnych jamach oddychanie wielce jest utrudnione.
Gdy republikanie zeszli do tych straszliwych jaskiń, znaleźli w nich jednego tylko więźnia, który miał tam przesiedzieć lat szesnaście. Mieszkańcy tych więzień pozostawili na ścianach ślady swéj skruchy lub rozpaczy; niektórzy z nich zdradzają dużo bystrości umysłu. Nietylko z podpisów, ale także z wizerunków kościołów i dzwonnic, wyrytych na murach wynika, że niektórzy ze skazańców należeli do stanu duchownego albo nagrzeszyli przeciwko niemu.
Dla czytelnika będzie może warto zapoznać się z dokumentami, powstałemi w téj straszliwéj samotności. Trzy z tych napisów, które kopiowano niejednokrotnie, są następujące:

1. NON TI FIDAR AD ALCUNO PENSA e TACI
SE FUGIR VUOI DE SPIONI INSIDIE e LACCI
IL PENTIRTI NULLA GIOVA
MA BEN DI VALOR TUO LA VERA PROVA
1607. ADI 2. GENARO. FUI RE-
TENTO P’LA BESTIEMMA P’AVER DATO
DA MANZAR A UN MORTO
LACOMO. GRITTI. SCRISSE.

2. UN PARLAR POCHO et
NEGARE PRONTO et
UN PENSAR AL FINE PUO DARE LA VITA
A NOI ALTRI MESCHINI
1605.
EGO JOHN BAPTISTA AD
ECCLESIAM CORTELARIUS.

3. DE CHI MI FIDO GUARDAMI DIO
DE CHI NON MI FIDO MI GUARDARO IO
A TA H A NA
V. LA S. C. K. R.

Przepisywacz pozostawił błędy, nie poprawiając ich; niektóre z nich są atoli wątpliwe, ponieważ głoski były widocznie ryte na ścianie w ciemności. Warto zauważyć, że w pierwszym napisie czytać należy bestemmia i mangiar i że umieścił go widocznie więzień, skazany za jakąś zbrodnię, dokonaną na trupie; co się tyczy wyrazu cortellarius, to oznacza on mieszkańca parafii, położonéj na lądzie stałym, niedaleko morza; ostatnie zaś głoski początkowe mają widocznie wyrażać: Viva la santa Chiesa Kattolica Romana.

Nota II. Pieśni gondolierów.

„Zmilkły w Wenecyi już echa Tassowe“.

Stanca III.

Znana bardzo pieśń gondolierów, złożona z odmian stanc, wziętych z Tassa „Jerozolimy wyzwólonéj“, zmarła razem z niepodległością Wenecyi. Wydania wiersza, z oryginałem na jednéj kolumnie, a z waryacyami weneckiemi na drugiéj, tak jak go śpiewali wioślarze, były ongi częstemi, a i dzisiaj można je spotkać niejednokrotnie. Następujący wyjątek wykaże nam różnicę pomiędzy eposem toskańskim, a „Canta alla Barcariola“.

Oryginał.

Canto l’arme pietose, e l’capitano
Che l’gran Sepolero liberò di Cristo.
Molto egli oprò col senno, e con la mano
Molto soffri nel glorioso acquisto;

E in van l’Inferno a lui s’oppose, e in vano
S’armò d’Asia, e di Libra il popol misto,
Che il Ciel gli diè favore, e sotto a i santi
Segni ridusso i suoi compagni erranti.


Po wenecku.

L’arme pietose de cantar gho vogia,
E de Goffredo la immortal braura
Che al fin l’ha libera co strassia, e dogia
Del nostro buon Gesù la Sepoltura
De mezzo mondo unito, e de quel Bogia
Missier Pluton non l’ha bu mai paura:
Dio l’ha agiuta, e i compagni sparpagnai
Tutti ’l gh’ i ha messi insieme idi del Dai.


Niektórzy ze starszych gondolierów umieją jednak dotychczas i od czasu do czasu śpiewają stancę tak znanego im ongi śpiewaka.
Ubiegłego 7 stycznia popłynął autor Czajlda Harolda wraz z drugim Anglikiem, piszącym te słowa, do Lido, w towarzystwie dwóch śpiewaków, z których jeden był cieślą a drugi gondolierem. Pierwszy usiadł na przedzie, drugi zaś u steru łodzi.
Wkrótce po pozostawieniu za sobą bulwaru Piazzetty, zaczęli śpiewać i nucili dopóty, dopóki nie dotarliśmy do wyspy. Pomiędzy innemi próbkami, śpiewali nam o śmierci Kloryndy, oraz o pałacu Armidy — i to nie w narzeczu weneckiem, lecz w toskańskiem. Cieśla, który był wprawniejszym od swego towarzysza i niejednokrotnie musiał mu dopomagać, mówił nam, że może nam oryginał przetłómaczyć. Dodał on także, że umie jakie trzysta stanc na pamięć, nie ma atoli ochoty (morbin — oto wyraz, jakiego użył) nauczyć się więcéj, albo śpiewać te, które mu są znane; trzeba mieć dużo wolnego czasu, aby tego się wyuczyć lub tém się zajmować, a spojrzyjcie — powiedział biedak daléj — na moje ubranie i na mnie; nie świetnie mi się wiedzie“. Słowa jego większe na nas wywarły wrażenie, aniżeli jego śpiew, który tylko przyzwyczajenie może uczynić przyciągającym. Recytatyw był ostry, krzykliwy i jednostajny; gondolier zaś pomagał swemu głosowi w ten sposób, że przykładał rękę do jednéj strony ust. Cieśla okazywał spokój, starając się zachować go do końca; był jednak za bardzo przejęty swym śpiewem, ażeby módz panować nad sobą. Od ludzi tych dowiedzieliśmy się, że śpiewanie nie ogranicza się tylko do gondolierów, ale, że inni do niższych klas należący, jakkolwiek śpiew tam jest rzadki, znają tę lub owę stancę.
Zdaje się, że równoczesne śpiewanie i wiosłowanie nie jest w zwyczaju. Jeżeli zresztą nieczęsto słyszy się wiersze z Jerozolimy wyzwolonéj; to przeciéż na kanałach weneckich dość dużo jest muzyki; w dni świąteczne zwłaszcza niejednemu cudzoziemcowi, nie umiejącemu zbytecznie odróżniać słów, może się zdawać niejednokrotnie, że z gondol rozbrzmiewają pieśni Tassa.
Autor uwag, zawartych w „Curiosities of Literature“, wybaczy, że przytaczam z niego dwa razy: z wyjątkiem bowiem kilku zwrotów nieco przesadnych i rozwlekłych, opis jego jest ścisły i wiele posiadający wdzięku. W Wenecyi umieją gondolierzy długie ustępy z Ariosta i Tassa, śpiewając je często na jakąś szczególniejszą nutę. Zdolność ta zdaje się jednak obecnie zanikać: w ostatnich czasach zdołałem z wielkim trudem dwóch znaléść zaledwie ludzi, którzy mi umieli przytoczyć coś z Tassa. Dodać muszę, że zmarły p. Berry zaśpiewał mi ongi ustęp z Tassa na sposób, w jaki podług jego zapewnienia nucą gondolierzy.
„Strofy śpiewają zawsze naprzemian dwie osoby. Molodyę znamy zresztą z Rousseau’a; wydrukowano ją w jego pieśniach; nie ma ona właściwie melodyjnego spadku i jest czémś pomiędzy canto fermo a canto figurato; do pierwszego zbliża się recytatywną deklamacyą, do drugiego zaś przejściami i tokami, przyczém zachowywaną i upiększaną bywa jedna zgłoska.
„Pewnego razu wsiadłem do gondoli przy blasku księżyca; jeden z śpiewaków usadowił się w tyle, a drugi na przedzie, i tak popłynęliśmy do St. Georgio. Jeden z nich zaczął śpiewać, a gdy skończył swą zwrotkę, podchwycił drugą pieśń i tak szło na przemiany jednym ciągiem. W całym tym śpiewie powtarzały się jedne i te same nuty bez przerwy, atoli stosownie do treści zwrotki kładł to jeden to drugi na tę lub owę nutę większy nacisk, i rzeczywiście ekspresja całéj zwrotki zmieniała się stosownie do tego, jak się zmieniała treść poematu.
„Ogółem dźwięki były szorstkie i chrapliwe; śpiewający zdawali się, jak to się dziać zwykło u ludzi niewykształconych, szukać doskonałości śpiewu w sile głosu; jeden chciał prześcignąć drugiego potęgą swych płuc; z tego téż powodu, dalekim będąc od znajdywania przyjemności w téj scenie, byłem, uwięziony w pudle gondoli, w położeniu nie bardzo przyjemném.
„Mój towarzysz, któremu zwierzyłem się z mych uczuć, starał się usilnie podtrzymać kredyt swych ziomków, że śpiew ten wielce jest przyjemny, jeżeli go się słucha z daleka. Stosownie do tego wysiedliśmy na brzeg, pozostawiając jednego z śpiewaków w gondoli, drugi zaś stanął od niego w oddaleniu o jakie sto kroków. Zaczęli tedy śpiewać jeden po drugim, ja zaś przechadzałem się pomiędzy niemi, w ten sposób, że opuszczałem tego, który rozpoczynał swą zwrotkę. Bardzo często stawałem, przysłuchując się to jednemu, to drugiemu.
„Rzecz wydawała się w ten sposób lepiéj przystosowaną. Silny deklamatorski, choć wrzaskliwy ton uderzał ucho z daleka, wywołując uwagę na siebie; prędko po sobie następujące przejścia, które z konieczności trzeba było niższym śpiewać tonem, wydawały się niby żałosnemi skargami, jakie następować zwykły po objawach wzruszenia lub boleści. Drugi, który z wielką słuchał uwagą, rozpoczynał bezpośrednio tam, gdzie poprzedni kończył, odpowiadając łagodniejszą lub gwałtowniejszą melodyą, stosownie do treści zwrotki. Milczące kanały, wyniosłe gmachy, światłość miesięczna, głębokie cienie gondol, mknących jak duchy, potęgowały dziwno wrażenie téj sceny; śród takich okoliczności nie trudno było przyznać, że śpiew ten przedziwnie jest harmonijny.
„Odpowiada on zupełnie naturze samotnego wioślarza, który, leżąc bezczynnie w swéj łodzi na jakim z kanałów i czekając na kamrata lub przybysza, chcącego się przejechać, skraca sobie nudę piosenkami lub poetycznemi historyjkami, jakie umie na pamięć. Wytęża on wtedy głos, jak tjlko może; głos ten rozlewa się szeroko i daleko ponad zwierciadłem wód, śpiewak zaś czuje się w otaczającéj go zewsząd ciszy samotnym pośród wielkiego i ludnego miasta. Nie dolatuje tutaj ani turkot wozów, ani hałas przechodniów, ciche gondole mkną to w tę, to w owę stronę: zaledwie, że słychać plusk wioseł.
„W oddali słyszy on drugiego, który mu zapewne wcale nie jest znany. Molodya i wiersze łączą natychmiast dwóch obeych ze sobą; jeden odpowiada natychmiast drugiemu, starając się usilnie, aby tamten go słyszał. W milczącém porozumieniu zmieniają oni wiersz za wierszem; a choćby śpiew miał trwać przez całą noc, śpiewacy podtrzymują go bez znużenia; słuchacze, przechadzający się od jednego do drugiego, biorą udział w téj zabawie.
„Wokalne to przedstawienie wydaje się najlepiéj w znaczném oddaleniu i jest wtedy niewymownie uroczém, ponieważ najlepiéj wywołuje pożądane wrażenia samotności. Jest to skarga, ale dźwięcząca przyjemnie, a czasami trudno się nawet od łez powstrzymać. Towarzysz mój, który wcale nie był delikatnie zorganizowaną osobistością, powiedział pewnego razu zupełnie niespodzianie: — E singolare come quel canto intenerisce, e molto più quando lo cantano meglio.
„Opowiadano mi, że kobiety na Libo[174], tym długim szeregu wysp, dzielącym Adryatyk od lagun, zwłaszcza zaś kobiety z najdalszych okolic Malamocco i Palestriny, śpiewają w ten sam sposób urywki z dzieł Tassa i na tę samo nutę.
„Mają one ten zwyczaj, że gdy ich mężowie zajęci są połowem ryb na morzu, wysiadują wieczorami na wybrzeżach, śpiewając te pieśni; zawodzą one donośnym głosem tak długo, aż nie usłyszą i nie odróżnią z daleka odpowiedzi swych mężów“.
Zamiłowaniem do muzyki i poezyi wyróżniają się wszystkie warstwy ludności weneckiéj z pomiędzy innych muzykalnych synów Italii. Miasto samo dostarcza licznych słuchaczy dwom lub trzem przybytkom oper od razu. Mało téż jest wypadków w życiu prywatném, któreby nie spowodowały puszczenia w obieg jakiegoś drukowanego sonetu. Uzyska jakiś lekarz lub prawnik stopień doktorski, wygłosi jakiś ksiądz pierwsze swe kazanie, wykona jakiś chirurg operacyę, zapowie arlekin swój odjazd lub przedstawienie benefisowe, odbędzie się wesele, chrzest albo proces jakiś, a już przywołuje się muzy, ażeby zliczyły odpowiednią ilość zgłosek, i tryumf odnośnéj jednostki rozbrzmiewa na przepysznych białych lub kolorowych plakatach, zajmujących połowę rogów ulic miasta. Ostatni dyg uwielbianéj primadonny sprowadza istny deszcz takich hołdów z owych górnych regionów, skąd w naszych teatrach spływają tylko kupidynki lub śnieżyce. Jest pewna poezya w całém życiu wenecyanina; zwykły jego bieg przerywają niespodzianki i zmiany, godne wyobraźni poetyckiéj, a tak różniące się od treściwéj jednostajności życia Północy; zabawa zalicza się tutaj do obowiązków, obowiązki łagodzi zabawa; jedno i drugie uważane tu bywa za niezbędne składniki żywota, a spełnia się je z jednakową poważną obojętnością oraz wesołą skrzętnością. Gazeta wenecka zamyka regularnie swe łamy następnjącém trojakiem doniesieniem:

Szarada.

Wystawienie Przenajświętszego Sakramentu w kościele świętego

Teatr.

Św. Mojżesz, opera.
Św. Benedykt, komedya charakterów.
Św. Łukasz, nie ma przedstawienia.

Jeżeli sobie przypomnimy, z jaką czcią otaczają katolicy Przenajświętszy Sakrament, to zdawałoby się, że mogliby dla niego daleko godniejsze znaléść miejsce, aniżeli pomiędzy szaradą i widowiskiem teatralném.

Nota III. Lew i rumaki Św. Marka.

Ma święty Marek swego lwa: on stoi,
Gdzie stał...

St. XI.

W podróży swojéj do Inwalidów utracił Lew ewangelię, którą trzymał w łapie: obecnie znajduje się łapa ta w równéj wysokości z drugą nogą. Tak samo i rumaki wróciły na swe źle wybrane miejsce, z którego je wyniesiono, i jak dawniéj, tak i dzisiaj zakryte są do połowy przez okno portalu św. Marka. Historya ich została po długim sporze zadawalniająco wyjaśnioną. Według zdania Grizzo’a i Janetti’ego, a w ostatnich czasach św. Leopolda Cicognary są one pochodzenia rzymskiego i nie powstały wcześniéj, jak za panowania Nerona. Atoli Schlegel dopiero pouczył Wenecyan o wartości ich skarbów, a w końcu jakiś Grek podniósł rzekome prawa swych ziomków do tego szlachetnego dzieła sztuki[175]. Nie pozostawiono wprawdzie Mustodisi’ego bez odpowiedzi, ale właściwie twierdzeń jego nie zbito.
Wobec tego zdaje się, że rumaki te pochodzą z Chios i że do Konstantynopola przewiózł je Teodozyusz. Styl lapidarny jest ulubioną zabawką Włochów i przyniósł sławę więcéj niż jednemu z ich literackich charakterów. Do najlepszych wzorów, wyszłych z drukarni Bodoniego, należy poważny ton napisów, wygotowanych przez jego przyjaciela Pacciandiego. Niektóre z nich poświęcone są odzyskanym na nowo rumakom. Miejmy nadzieję, że nie wybrano sobie najlepszego napisu, umieszczając następne słowa złotemi głoskami ponad portalem katedry:

QUATUOR· EQUORUM· SIGNA· A· VENETIS·
BYZANTIO· CAPTA· AD· TEMP· D· MAR· A· R· S·
MCCIV· POSITA· QUAE· HOSTILIS·
CUPIDITAS· A· MDCCIIIC· ABSTULERAT·
FRANC· I· IMP· PACIS· ORBI· DATAE· TROPHAEUM·
A· MDCCCXV· VIOTOR· REDUXIT.

Nie chcę nic mówić o łacinie, ale niech mi będzie wolno zauważyć, że po stronie Wenecyan było conajmniéj takie samo bezprawie, gdy uwozili rumaki z Konstantynopola, jak po stronie Francuzów, którzy je zawlekli do Paryża; byłoby téż daleko rozumniéj nie wspominać wcale ani o jednym, ani o drugim rabunku. Przytém władca apostolski nie powinien był pozwolić na to, aby nad główną bramą kościoła metropolitalnego umieszczano napis, odnoszący się do innych tryumfów, niż do religii. Tylko pacyfikacya świata mogłaby tego rodzaju błąd uniewinnić.

Nota IV. Poddanie się Barbarossy papieżowi Aleksandrowi III.

„Gdzie Szwab się korzył, Austryi dziś obuchy; Gdzie cesarz klękał, cesarz na kark siada.

Stanca XII.

Po niejednym daremnym wysiłku Włochów, aby się wyswobodzić z pod jarzma Fryderyka Barbarossy, oraz po tak samo bezowocnych zabiegach cesarza, aby stać się samowładnym panem swoich dzierżaw cyzalpińskich, zostały krwawe walki, trwające lat 24, szczęśliwie w mieście Wenecyi zakończone. Papież Aleksander III i Barbarossa porozumieli się pomiędzy sobą co do warunków pokoju już przedtém; to téż pierwszy, otrzymawszy pewny glejt, przybył do Wenecyi z Ferrary w towarzystwie posłów króla Sycylii oraz zastępcy Związku lombardzkiego. Pomimo to trzeba tu było jeszcze niejeden punkt wyjaśnić, tak, że przez kilka dni zdawało się, jakoby spokój nie mógł być zawarty. Gdy rzeczy tak się miały, przyszła naraz wiadomość, że cesarz zawitał do Chiozy, zamku, oddalonego od stolicy o mil (ang.) piętnaście. Z wielkim hałasem powstali Wenecyanie i parli ku temu, ażeby go natychmiast sprowadzić do ich miasta. Przerazili się Lombardowie i wsunęli się do Trewizo. Papież obawiał się również nieszczęścia, gdyby Fryderyk zjawił się naraz u niego, uspokoiła go jednak mądrość i zręczność doży Sebastyana Zianiego. Liczne poselstwa przebywały drogę pomiędzy Chiozą a stolicą, aż nareszcie cesarz spuścił z swych uroszczeń, „złożył minę lwa rozjuszonego, przybierając natomiast postawę łagodnego baranka“[176].
W sobotę d. 23 lipca 1177 r. sześć statków weneckich przywiozło z wielką okazałością Fryderyka z Chiozy na wyspę Lido, o milę od Wenecyi odległą. Następnego rana udał się papież w towarzystwie posłów sycylijskich i lombardzkich, których ze stałego odwołał lądu, oraz śród wielkiego tłumu ludzi, z pałacu patryarchy do kościoła św. Marka i odwołał klątwę, rzuconą na cesarza i jego stronników. W imieniu cesarza zaś wyrzekł się kanclerz jego stosunków z przywłaszczyciolami tronu papieskiego i ich sojusznikami. Doża udał się natychmiast w otoczeniu licznych księży i świeckich na pokład statku, aby przywitał Fryderyka i odprowadził go z wielką okazałością z Lido do stolicy. Cesarz opuścił statek na bulwarze Piazzetta. Doża, patryarcha, biskupi i duchowieństwo wraz z tłumem ludu weneckiego kroczyli przed nim w uroczystéj procesyi z krzyżami i chorągwiami do kościoła św. Marka. Aleksander zasiadł przed westybulem bazyliki, otoczony biskupami i kardynałami, z patryarchą Akwilei, z arcybiskupami i biskupami Lombardyi, odzianemi we wspaniałe szaty kościelne.
Fryderyk zbliżył się, natchniony przez Ducha św., ażeby w osobie Aleksandra uczcił Wszechmogącego, pozbył się swéj godności cesarskiéj, zrzucił z siebie płaszcz i położył się jak długi u stóp papieża. Aleksander, ze łzami w oczach, podniósł go dobrotliwie z ziemi, pocałował go i pobłogosławił, poczém Niemcy zaśpiewali natychmiast głosem donośnym: „Ciebie, Boże, chwalimy“. Cesarz, pochwyciwszy prawicę papieża, poprowadził go do kościoła, a otrzymawszy od niego błogosławieństwo, wrócił do książęcego pałacu[177]. Ceremonia tego upokorzenia powtórzyła się dnia następnego. Na prośbę Fryderyka odprawił sam papież mszę w kościele św. Marka. Cesarz zrzucił znowu cesarski płaszcz ze siebie, pochwycił pastorał, rozpędzał nim tłum nabożnych i kroczył przed papieżem do ołtarza. Aleksander odczytał ewangielię i kazał przed ludem. Cesarz stanął tuż przy ambonie i słuchał uważnie; rozrzewnił papieża ten objaw uszanowania (wiedział on bowiem, że Fryderyk nie rozumiał z tego ani słowa), rozkazał więc patryarsze akwilejskiemu, ażeby kazanie łacińskie przetłómaczył na język niemiecki. Następnie odśpiewano Credo. Fryderyk złożył ofiarę, pocałował papieża w stopę, a gdy msza się skończyła, pochwycił go za rękę i towarzyszył mu aż do jego konia białego. Podtrzymał mu strzemię i chciał konia za cugle prowadzić, papież atoli uznał chęć za wykonanie, pożegnał się z nim serdecznie, udzieliwszy mu swego błogosławieństwa. Taką jest treść opowiadania arcybiskupa salernitańskiego, który przy ceremonii téj był obecny, a którego relacya potwierdzoną została przez wszystkie opowiadania późniejsze. Płaszczenie się to nie byłoby godne tak dokładnéj wzmianki, gdyby ono nie było równocześnie tryumfem wolności i zabobonu.
Stany lombardzkie zawdzięczały temu wydarzeniu potwierdzenie swych przywilejów; Aleksander zaś miał wszelki powód do podziękowania Wszechmogącemu, że pozwolił słabemu, bezbronnemu starcowi ujrzéć u stóp swoich strasznego, potężnego władcę.

Nota V. Henryk Dandolo.

„Niech choć na chwilę ślepego Dandola, Bizancyum zdobywcy, zawładnie tu wola“.

Stanca XII.

Czytelnik przypomni sobie wykrzyk mieszkańców gór: Ach! choć jednę godzinę być w Dundee! Henryk Dandolo, wybrany dożą w roku 1192, miał lat ośmdziesiąt i pięć. Gdy stał na czele Wenecyan podczas oblężenia Konstantynopola, liczył on zatém lat dziewięćdziesiąt i siedem. W tym wieku dodał on ćwierć i pół całego państwa Romanii[178], bo tak nazywano państwo rzymskie, do tytułu dzierżaw weneckiego doży. Te trzy ósme państwa tego zaznaczone są jeszcze w dyplomach, wydanych za czasów panowania doży Jana Dolfino, który jeszcze w r. 1357 określenia tęgo używał[179].
Dandolo kierował osobiście szturmem na Konstantynopol: dwa okręty, „Raj“ i „Pielgrzym“, zostały związane razem, a z ich górnych pokładów spuszczono drabinę, rodzaj zwodzonego mostu na mury. Doża był jednym z pierwszych, którzy przedarli się w ten sposób do miasta. Spełniło się wtedy, jak mówią Wenecyanie, proroctwo erytrejskiéj wróżki: „Potężni zbiorą się pod przewodnictwem ślepego hetmana na falach Adryatyku, otoczą kozła, zhańbią Bizancyum, zczernią jego gmachy i rozproszone będą jego bogactwa; i nowy kozioł zabeczy, gdy się wzniosą i przebiegną 51 stóp i 9 i pół cala“[180]. Dandolo umarł 1 czerwca 1205 r., pełniwszy rządy przez lat trzynaście, sześć miesięcy i pięć dni, a pochowany był w kościele św. Zofii w Konstantynopolu. Powstańczy ów aptekarz, który w r. 1796—7 pochwycił miecz dożów i dawnym rządom koniec położył, nazywał się dziwnym sposobem Dandolo.


Nota VI. Wojna Chiozańska.

„Nie sprawdziły się Doryi groźne znaki?
Nie w jarzmie oneż i Wenecya z niemi?

Stanca XIII.

Po przegraniu bitwy pod Polą oraz po wzięciu Chiozy 16 sierpnia 1379 przez połączone wojska Genueńczyków i Franciszka z Karrary, władcy Padwy, byli Wenecyanie doprowadzeni do rozpaczy. Wysłali oni do zwycięzców poselstwo z białym arkuszem papieru, prosząc, aby spisali na nim wszystkie, jakie im się tylko podoba, warunki, pozostawiając jedynie niepodległość Wenecyi. Książę Padwy gotów był propozycyi téj wysłuchać, Genueńczycy natomiast, którzy po zwycięstwie pod Polą wołali: „do Wenecyi! do Wenecyi! niech żyje św. Jerzy!“ postanowili rywalkę swoję zniweczyć; Piotr Doria, dowódca ich, dał błagającym taką odpowiedź: „Na Boga! panowie weneccy! nie proście księcia padewskiego ani rzeczypospolitéj genueńskiéj prędzéj o pokój, aż nie nałożymy cugli nieokiełzanym rumakom waszym, stojącym nad bramą waszego ewangielisty św. Marka. Gdy je okiełzamy, wówczas będziecie spokojni. Taka jest wola nasza i naszéj rzeczypospolitéj. Co się zaś tyczy moich braci genueńskich, których przyprowadziliście ze sobą, aby nam ich oddać, to ja ich nie chcę; weźcie ich sobie napowrót; za kilka bowiem dni przybędę sam i wybawię ich i wszystkich innych z więzienia“. W rzeczywistości téż dotarli Genueńczycy aż do Malamocco, o pięć mil od stolicy; atoli niebezpieczeństwo, w jakie popadli, oraz pycha ich wrogów, dodały Wenecyanom otuchy, tak, że podziwienia godne uczynili wysiłki oraz niejednę złożyli ofiarę, o czém ich dziejopisarze z wielką wspominają troskliwością. Vettosa Pisanicgo postawiono na czele 34 statków. Genueńczycy, opuściwszy Malamocco, usunęli się w październiku do Chiozy; niebawem jednak stali się znowu groźnemi dla Wenecyi, która w ostatecznych ujrzała się opalach. W tym samym jednak czasie, 1 stycznia 1380 r. wrócił Carlo Zono, który na czele czternastu okrętów, okrążał był wybrzeże genueńskie. Wenecyanie nie byli więc dosyć mocni, ażeby módz oblegać Genuę. Doria zabity został 22 stycznia kulą kamienną, ważącą 195 funtów, wyrzuconą z działa, zwanego trewizańskiém. Rozpoczęło się oblężenie Chiozy; 5000 wojsk pomocniczych, śród których było kilku kondotierów angielskich, złączyło się pod dowództwem kapitana Ceccho z Wenecyanami. Genueńczycy zaczęli teraz prosić o pokój, a gdy ich nie wysłuchano, zdali się na łaskę lub niełaskę; d. 24 czerwca 1380 r, odbył doża Contarini tryumfalny wjazd do Chiozy. Cztery tysiące jeńców, dziewiętnaście okrętów, a oprócz tego wielka liczba pomniejszych statków i łodzi, wraz z amunicyą, bronią i wszelkiemi przyborami wojennemi dostało się w ręce zwycięzców, którzy byliby chętnie panowanie swe ograniczyli do miasta Wenecyi, gdyby nie bezlitosna odpowiedź, jaką otrzymali od Doryi. Opisanie tych zajść znajduje się w dziele, nazwaném „Wojna Chiozańska“, napisaném przez Daniela Chinazzo, który w owym czasie znajdował się w Wenecyi.

Nota VII. Wenecya pod panowaniem Austryaków.

„Próżne ulice, cudzoziemskie warty,
Świadcząc, kto w dole tu, a kto u góry“.

Stanca XV.

Ludność Wenecyi wynosiła z końcem siedemnastego stulecia około 200,000 dusz. Podczas ostatniego spisu, przeprowadzonego mniéj więcéj przed dwoma laty, było zaledwie 103,000, a liczba ta zmniejsza się z dniem każdym. Handel i urzędy, które były niewyczerpaném źródłem wielkości Wenecyan, przestały istnieć. Większą część patrycyuszowskich mieszkań dziś opuszczono i znikłaby téż stopniowo z powierzchni, gdyby nie rząd, przerażony zburzeniem siedemdziesięciu dwu gmachów podczas dwóch lat ostatnich, nie był wyraźnie usunął tego smutnego źródła dochodu biedaków. Wiele resztek szlachty weneckiéj zanikło lub zanika wraz z swemi pałacami, zbudowanemi przez Palladia, albo zmieszało się z bogatemi żydami nad wybrzeżem Brenty. Po „gentiluomo Veneto“ pozostało tylko jeszcze nazwisko. Tworzy on tylko cień swéj dawniejszéj istoty, jest atoli grzecznym i gładkim. Wybaczyć mu trzeba, że stał się kwerulantem. Jakiekolwiek były błędy rzeczypospolitéj weneckiéj i jakkolwiek cudzoziemcowi zdawać się może, że straciła swój byt naturalnym biegiem, to przeciéż od Wenecyan można się tylko jednego spodziewać uczucia. Nigdy poddani rzeczypospolitéj nie zgromadzili się tak jednomyślnie około chorągwi św. Marka, jak to się w ostatnich stało czasach; tchórzostwo zaś i zdrada kilku patrycyuszów, którzy fatalną zalecali neutralność, ograniczyły się jedynie do osób samych zdrajców. Obecne pokolenie nie może użalać się na utratę swych form arystokratycznych i na zbyt despotyczny rząd; myśli on dzisiaj jedynie o stracie swéj niepodległości. Wspomnienie tego gotuje im boleść i pozbawia ich na chwilę wesołego humoru. O Wenecyi można powiedziéć słowami Pisma, że „umiera codziennie“; upadek jéj tak jest ogólny i tak widoczny, że odczuwa go boleśnie każdy cudzoziemiec, nie mogący się pogodzić z myślą, że przed oczyma jego cały zanika naród.
Gdy jednak sztuczna ta kreacya utraciła zasady, które ją powołały do życia i podtrzymywały jéj byt, musiała się ona rozpaść na kawałki i zginąć jeszcze szybciéj, aniżeli wzrosła. Wstręt do niewoli, który ongi Wenecyan powołał na morze, wypędził ich od czasu ich upadku na ląd, gdzie wśród tłumu pozbawionych niepodległości nie wpadają zbyt w oczy i nie przedstawiają upokorzającego widoku narodu, któremu dopiéro co nałożono kajdany. Ich uprzejmość i układność i owa szczęśliwa obojętność, będąca jedynie wypływem fizycznego ustroju (bo do filozofii rościć sobie prawa nie może) nie zaginęły i śród tych stosunków; zatraciły się jednak stopniowo pewne właściwości ubiorów oraz zwyczajów, a szlachta, czująca się, z właściwą wszystkim Włochom dumą, panami, nie mogła sobie dotychczas wytłómaczyć, że nie należy wystawiać na pokaz swéj dzisiejszéj nieznaczności. Blasku, który był dowodem i częścią ich potęgi, nie chcą oni poniżać przez to, ażeby i w poddaństwie paradować. Usunęli się oni ze stanowiska, jakie zajmowali w oczach współobywateli; gdyby byli na niém pozostali, to mogło było wyglądać, jak gdyby się pogodzili ze swém nieszczęściem; obraziliby oni wówczas wszystkich tych, którzy od powszechnego cierpieli upadku. Ci, którzy pozostali w opustoszałém mieście, nie żyją, lecz błąkają się raczéj jak widma na widowni swéj minionéj potęgi. „Kto tu jest na dole, a kto u góry, o tém nie może tutaj wypowiedziéć zdania człowiek, który ze względów politycznych jest przyjacielem i sprzymierzeńcem zwycięzcy. Pomimo to mogę powiedziéć tyle, że dla tych, którzy pragną utraconą odzyskać niepodległość, będą wszyscy władcy przedmiotem przekleństwa; można téż z wielką przepowiedziéć pewnością, że bezpłodna ta nienawiść nie ustanie dopóty, dopóki Wenecya nie przepadnie w błocie zawalonych swych kanałów.



Nota VIII. Laura.

Melodyami łzawił
Drzewo imienia lubéj i sam siebie wsławił.

Stanca XXX.

Dzięki bystrości krytycznego umysłu pewnego Szkota, wiemy o Laurze tyle co i dawniéj[181]. Odkrycia abbé de Sade’a, jego tryumfy, jego drwinki nie mogą nas ani nauczyć, ani zabawić. Nie należy jednak wierzyć, jakoby pamiętniki jego czytały się na wzór romansu w rodzaju Belizaryusza i Inkasów, choć tak twierdzi dr. Beattie — wielkie wprawdzie imię, ale mała powaga[182]. „Praca tamtego nie była daremną, choć ośmieszyła go, zarówno jego „miłość“, jak i inne namiętności[183]. Hipoteza, która przekonała walczących pomiędzy sobą Włochów, porwawszy za sobą i innych mniéj interesowanych krytyków, dobiegła dzisiaj końca. Mamy więc nowy dowód, że nigdy nie możemy być pewni, azali najdziwniejszy paradoks, posiadający tém samém ułudniejsze pozory prawdy, nie ustąpi miejsca dawnemu, na nowo do życia powołanemu przesądowi.
Zdaje się więc po pierwsze, że Laura urodziła się, żyła i umarła nie w Awinionie, lecz na prowincji. Źródła Sorgi, gąszcze Cabrières mogą zatém odwoływać się do swych dawnych praw, a wygwizdanego de la Bastie można znowu słuchać z przyjemnością. Hipoteza owego abbé nie ma więc silniejszych podstaw, jak tylko sonet na pergaminie, medal, znaleziony przy szkielecie żony Hugona de Sade, oraz rękopism Petrarkowych objaśnień Wirgiliusza, przechowywany obecnie w księgozbiorze ambrozyańskim. Jeżeli dowody te są prawdziwe, to w przeciągu dwunastu godzin napisany był ów sonet, medal zaś narysowany, odlany i złożony; wszystkie te zaś dobrze obmyślane funkcye dokonane zostały przy trupie zmarłéj od dżumy i pochowanéj tego samego jeszcze dnia. Dokumenty te są więc zbyt stanowcze i dlatego właśnie nie są dowodem prawdy lecz kłamstwa; albo sonet jest fałszerstwem, albo objaśnienia Wirgiliusza. Abbé uważa jedno i drugie za niezbicie prawdziwe, wyciągnięta z nich dedukcya jest nieuniknioną — atoli jedno i drugie widocznie jest fałszywém[184].
Po drugie, Laura nie była nigdy zamężną, będąc raczéj dumną dziewicą, niż ową czułą i rozumną żoną, która Awinion wsławiła, uczyniwszy go widownią szlachetnéj namiętności francuskiéj, i grając tutaj przez lat 21 małą komedyjkę zmiennych faworów i odkoszów z pierwszym poetą stulecia[185]. Było to rzeczywiście zbyt niedelikatnie, ażeby na podstawie źle wytłómaczonego skrócenia, oraz decyzyi jakiegoś księgarza przypisać dziewicy jedenaścioro dzieci[186] Zresztą uczuwa się zadowolenie, jeżeli się pomyśli, że miłość Petrarki nie była platoniczną. Szczęście, które chciał on raz tylko posiąść i to na jednę chwilę, nie było z pewnością duchowém[187], a przynajmniéj z sześciu ustępów sonetów jego można wyczytać coś w rodzaju propozycyi ożenku z istotą, którą niesłusznie uważano za cień jakiejś nimfy. Miłość Petrarki nie była ani platoniczną, ani poetyczną; a jeżeli w którém miejscu swych dzieł nazywa ją „amore veementissimo ma unico ed onesto,“ to w liście do przyjaciela pisze, że była ona grzeszną i przewrotną, że go zupełnie pożera i opanowuje jego serce.
W tym wypadku jednak okrzyczano go może zbytecznie za grzeszność jego pożądań; Abbé de Sade bowiem, który z pewnością nie byłby tak skrupulatnym, gdyby pochodzenie swoje mógł wywieźć od Laury i Petrarki, ujmuje się gorąco za cnotliwość swéj prababki. Co się zaś tyczy samego poety, to nie mamy żadnego dowodu jego niewinności, chyba nieustanność jego zalotów. Zapewnia on nas w liście do potomności, że już w czterdziestym roku życia uczuł on nie tylko wstręt do wszelkiéj „rozpusty“, ale że nawet zupełnie o niéj stracił wyobrażenie. Narodziny jednak naturalnéj jego córki przypadły nie prędzéj, jak na trzydziesty dziewiąty rok jego życia; zawiodła więc poetę albo pamięć, albo ze względu na moralność, zapomniał o swojém przewinieniu[188], najsłabszego atoli dowodu, że miłość jego była czystą, trzeba szukać w tém, że przeżyła ona przedmiot swéj namiętności. Twierdzenie de la Basti’ego, że tylko cnota odbiera wrażenia, których śmierć zniszczyć nie może, należy do rodzaju tych, które każdy uzna za kłamliwe, kto tylko zechce swe własne badać serce, albo téż opisy uczuć innych ludzi[189]. Tego rodzaju bajki mogą świadczyć o Petrarce lub o jego moralności tylko w umysłach bardzo słabych, albo téż bardzo młodych. Kto atoli choćby trochę przekroczył granicę opiekuństwa i młodzieńczéj nieświadomości, ten nie zbuduje się niczém więcéj, jak tylko prawdą. To, co nazywamy obroną czci osoby lub narodu, jest najbezpłodniejszą, najwstrętniejszą i najmniéj pouczającą pisaniną; wprawdzie będzie ona zawsze pożądańszą, niż poważna krytyka, któréj przypisujemy zacne chęci obniżenia wielkiego człowieka do poziomu innych ludzi. Koniec końcem, nie jest to nieprawdopodobném, że nasz historyk miał słuszność, trzymając się swéj ulubionéj hipotezy, dającéj autorowi pewne oparcie, choć nie ocalającéj wcale honoru wciąż jeszcze nieznanéj kochanki Petrarki[190].

Nota IX. Petrarka.

W Arkwie, gdzie umarł, spoczął téż to mogile.

Stanca XXXI.

Petrarka usunął się do Arkwy w r. 1370, bezpośrednio po powrocie z nieszczęśliwéj próby odwiedzenia Urbana V w Rzymie, i z wyjątkiem słynnéj podróży do Wenecyi w towarzystwie Franciszka Novello z Karrary, zdaje się, że cztery ostatnie lata swego życia przebył pomiędzy tém uroczém ustroniem a Padwą. Cztery miesiące przed śmiercią był on w stanie ciągłego osłabienia, a rano 19 lipca 1374 r. znaleziono go nieżywego w krześle, z głową opartą na książce. Krzesło to można do dzisiejszego dnia widziéć śród drogocennych zabytków w Arkwie, które od śmierci tego wielkiego męża były przedmiotem czci nieustannéj, a których prawdziwość z powodu tego na większą zasługuje wiarę, aniżeli pamiątki po Szekspirze w Stradford-upon Avon.
Arquà (bo akcent na ostatniéj jest zgłosce, jakkolwiek w wierszu zachowano analogię języka angielskiego), leży 12 mil od Padwy, a trzy mile (angielskie) po prawéj od drogi, prowadzącéj do Rovigo, w sercu wzgórzy euganejskich. Po dwudziestominutowéj przechadzce, śród łąk miejscami pokrytych zaroślami, dochodzimy do małego, błękitnego jeziora, czystego choć bezdennego, położonego u stóp łańcucha wzgórzy i pochyłości, porosłych winem i drzewami, śród których dużo jest wierzb i granatów oraz innych krzewów, południowemi pokrytych owocami. Od brzegów jeziora wije się droga ku wnętrzu gór, niebawem ujrzysz kościół arkweński, położony śród załomu skał, otaczających wioskę. Domy porozrzucane w pewnych odstępach na pochyłościach tych wzgórzy; dom poety znajduje się na stoku wzgórka, z dwóch stron odkrytego, z którego masz widok nie tylko na kwitnące ogrody, położone w dolinie bezpośrednio u stóp wzgórza leżącéj, ale także na odległe niwy, gdzie w oddali ponad krzewami morwowemi, festonami wina w jednę zbitemi masę, oraz nad wierzbinami ujrzysz tu i owdzie strzelające do góry cyprysy i wieże kościołów, aż się oko twe zgubi gdzieś przy ujściu Padu i na wybrzeżach Adryatyku. Klimat tych wzgórz wulkanicznych jest cieplejszy, a winobranie rozpoczyna się tutaj o tydzień wcześniéj, aniżeli w dolinie padewskiéj. Petrarka spoczywa — nie można właściwie powiedziéć, aby był pogrzebany — w sarkofagu z czerwonego marmuru, opartym na czterech pilastrach, ustawionych na wysokiéj podstawie, nie mającym z innemi zwykłemi grobami żadnéj styczności. Grobowiec stoi samotny na widoku, niebawem jednak zasłonią go cztery drzewa wawrzynowe, posadzone późniéj. Źródło Petrarki — bo tutaj wszystko należy do Petrarki — płynie i rozlewa się pod sztuczném sklepieniem, opodal kościoła; posiada ono nawet w najgorętszéj porze roku wielki zasób wody miękkiéj, w któréj już w starożytności euganejskie słynęły wzgórza. Ustronie to byłoby jeszcze bardziéj przyciągającém, gdyby w pewnych porach roku nie nawiedzały go osy i szerszenie. Innego podobieństwa pomiędzy grobami Petrarki i Archilocha niéma. Rewolucye wieków dały pokój tym na uboczu leżącym dolinom, a jedyny gwałt, jaki zadano popiołom Petrarki, nie był wypływem nienawiści, lecz czci. Usiłowano bowiem pozbawić sarkofag jego skarbu, pewien Florentczyk ukradł téż rzeczywiście jedno ramię przez szczelinę, do dzisiaj widoczną. Zhańbienia tego nie zapomniano, posłużyło ono znowu do zespolenia poety z krajem, gdzie się urodził, ale w którym żyć nie chciał. Chłopaczek wiejski z Arkwy, zapytany, kim był Petrarka, odpowiedział mi, że „tamci na probostwie wiedzą to dobrze, a on wie tylko to, że to był Florentczyk.“
P. Forsyth[191] nie zupełnie był ścisłym, twierdząc, że Petrarka opuściwszy Toskanę w wieku chłopięcym, nigdy już do niéj nie wrócił. Zdaje się, że był on we Florencji, udając się z Parmy do Rzymu, oraz wracając stamtąd w r. 1350 i że zabawił dość długo, aby zaznajomić się nieco z najznakomitszemi mieszkańcami tego grodu.
Pewien szlachcic florencki, zawstydzony wstrętem, jaki poeta czuł do swéj ojczystéj ziemi, starał się sprostować ów nieznaczny błąd naszego znakomitego zresztą podróżnika, którego on znał i cenił z powodu jego nadzwyczajnych zdolności, rozległéj wiedzy, oraz wyszukanego smaku, z któremi to przymiotami łączył on prostotę obyczajów, będącą nieraz najpewniejszą choć niekoniecznie niezbędną cechą umysłów wyższych.
Każdy krok kochanka Laury śledzono i zapisywano z bojaźliwą niemal skwapliwością. Dom, w którym mieszkał w Wenecyi, stoi do dzisiaj. Mieszkańcy Arezza, chcąc ostatecznie zakończyć długo spór, jaki się wszczął pomiędzy tém miasteczkiem a sąsiednią Ancizą, dokąd przewieziono siedmiomiesięcznego Petrarkę i gdzie on aż do siódmego roku życia przebywał, oznaczyli długim napisem miejsce, w którém się ich wielki ziomek urodził. Poświęcono mu także tablicę pamiątkową w Parmie, w katedrze św. Agaty, gdzie był archidyakenem bractwa tamtejszego i gdzie go nie pochowano jedynie dlatego, że umarł w Pawii, w którém to mieście przebył jesień 1368 r. u zięcia swego Brossano. Stosunki polityczne, które przed wiekami powstrzymywały Włochów od krytykowania żyjącego, ześrodkowały dzisiaj ich uwagę w uwielbianiu go po śmierci.

Nota X. Tasso.

...Złotych blasków morze
Lejąc na przekór tych krushańskich trutni
Oraz Boala...

Stanca XXXVIII.

Kuplet, w którym Boileau starał się obniżyć wartość Tassa, niechaj tak samo jak niejeden inny przykład, przytoczony przezemnie powyżéj, usprawiedliwi zdanie, które wypowiedziałem o harmonii wiersza francuskiego.

„A Malherbe, à Racan, préfère Théophile,
Et le clinquant du Tasse à tout l’or de Virgile.“ Sat. IX.

Biograf Serassi[192], kierując się względami wobec włoskiego czy francuskiego poety, zauważył, że satyryk naganę tę odwołał czy téż uniewinnił i że przyznał późniéj, jako twórca Jerozolimy jest „gieniuszem podniosłym, potężnym, zrodzonym do wspanialszych wzlotów poezyi.“ Do togo dodać trzeba, że owo odwołanie nie było zupełném, jeżeli zrozumiemy anegdotę tak, jak ją opowiedział Olivet[193].
Zdanie Bouhours’a, [194] wymierzone przeciw Tassowi, przytoczono tylko, aby jeszcze bardziéj zaciemnić krytyka, którego odwołania Włoch wcale się nie stara wydobyć na jaw, z nim by się zapewne nie zgodziło. Co się tyczy opozycyi, jaką „Jerozolima“ spotkała w akademii kruskańskiéj, która Tassa postawiła niżéj Bojarda i Pulciego, a o porównaniu go z Ariostem nic wiedzieć nie chciała — otóż co się tyczy téj niełaski, to winę jéj przypisać należy w pewnej mierze Alfonsowi i dworowi Ferrary. Leonard Salviati bowiem, główna i prawie że jedyna przyczyna téj napaści, był — nie ulega to najmniejszéj wątpliwości — pod wpływem nadziei[195], że zdobędzie sobie względy domu Estów; spodziewał się on to uzyskać przez to, że rodzimego wychwalał poetę kosztem współzawodnika, który był więźniem stanu. Te nadzieje i usiłowania Salviatiego niechaj posłużą do poznania sądu, jaki o uwięzieniu Tassa mieli współcześni: dzięki im przebierze się także miarka wstrętu, jaki do tyrana, zamykającego poetę w więzieniu, uczuwać musimy[196]. W rzeczywistości téż nie omylił się przeciwnik Tassa co do przyjęcia, jakiego dozna jego krytyka; powołano go na dwór ferrarski, gdzie chcąc większe jeszcze uzyskać względy, wygłaszał panegiryki na rodzinę swych panów, ażeby potém być zapomnianym i umrzéć w ubóstwie[197]. Opozycya Kruskańczyków skończyła się w sześć lat po rozpoczęciu sporów, a jeżeli pierwszą swą sławę zawdzięczała temu, że ją prawie otwarto tego rodzaju paradoksem[198], to z drugiéj strony pobyt obrażonego poety w więzieniu doznał raczéj ulgi niż stał się przykrzejszym, a to z tego powodu, że Tasso musiał starać się o obronę swéj sławy. Ażeby bronić siebie i ojca, bo obu spotkał surowy sąd Salviatiego, wyzyskał on niejednę samotność swéj godziny; więzień nie potrzebował jednak zbytecznie się trudzić, ażeby odeprzéć zarzuty, pomiędzy któremi był i ten, jakoby poeta, porównywając Francyę z Włochami, nie wspomniał z zawiści o kopule kościoła St. Maria del Fiore we Florencyi[199].
Ostatni biograf Ariosta chce, zdaje się, odnowić spór, podając w wątpliwość wyjaśnienie sądu, jaki sam Tasso wydał o sobie, wyjaśnienie, umieszczonö w Serassiego żywocie poety[200]. Tiraboschi jednak położył temu współzawodnictwu koniec, wykazując, że pomiędzy Tassem a Ariostem nie ma co mówić o ich porównywaniu, tylko o tém, który z nich bardziéj jest lubiany[201].

Nota XI. Ariosto.

Laur ze żelaza położon na czole
Biustu Arjosta strącił piorun...

Stanca XLI.

Zanim popioły Ariosta przeniesiono z kościoła benedyktynów do biblioteki w Ferrarze, ugodził piorun w popiersie jego, ustawione na jego grobie, i stopił z żelaza wykuty wieniec wawrzynowy. O wypadku tym opowiada pewien pisarz minionego wieku[202]. Przeniesienie uświęconych popiołów jego nastąpiło 6 czerwca 1801 r. i było jedną z najwspanialszych uroczystości krótkotrwałéj rzeczypospolitéj włoskiéj; celem uczczenia téj ceremonii, powołano napowrót do życia owych sławnych ongi „Intrepidi“ i przekształcono ich w akademię Ariosta. Olbrzymi plac publiczny, przez który przechodziła procesya, nazwany został wówczas po raz pierwszy skwerem Ariosta. Autora „Orlanda“ nazwano z zazdrości nie Homerem Włoch, lecz Ferrary[203]. Matka Ariosta pochodziła z Reggio, a dom, w którym się urodził poeta, odznaczony został tablicą, na któréj następujące wypisano słowa: „Qui naeque Ludovico Ariosto il giorno 8 di settembre dell’ anno 1474.“ Mieszkańcy Ferrary jednak nie wiele przypisują znaczenia wypadkowi, że ich poeta urodził się gdzieindziéj, lecz wyłącznie do niego roszczą sobie prawo. Mają oni u siebie jego zwłoki, pokazują jego krzesło, przybory do pisania i jego rekopisma.

„.... Hic illius arma,
Hic currus fuit.“

Dom, w którym żył, pokój, w którym umarł, oznaczone są jego własną tablicą pamiątkową, oraz napisem, z późniejszych pochodzącym czasów[204].
Mieszkańcy Ferrary tém zazdrośniejsi są o swoje prawa, odkąd złośliwość Daniny ośmieliła się z nieznanych im powodów, jak tajemniczo powiadają ich apologiści, przypisać ich okolicy beocką do wszelkiéj duchowéj produkcyi nieudolność. Obelga ta spowodowała napisanie tomu in quarto, a uzupełnienie to „Pamiętników Barotti’ego o sławnym Ferrarezyjczyku“ uważaném jest za zwycięską odpowiedź na „Quadro storico statistico dell’ Alta Italia.“


Nota XII. Stare zabobony, dotyczące piorunu.

Wawrzyn prawdziwy, jaki sława wije,
Jest z tego drzewa, w które grom nie bije.

Stanca XLI.

Orzeł, foka, wawrzyn i wino białe, uważane były przez starożytnych za najlepsze środki ochronne przeciw piorunowi: Jupiter wybrał sobie pierwszego, Caesar Augustus posługiwał się drugim, a Tyberyusz nie omieszkiwał nigdy nosić trzeci środek, jeżeli na niebie szalała burza z gromami[205]. W kraju, gdzie nie stracono jeszcze wiary w czarodziejskie przymioty różdżki leszczynowéj, nie mamy powodu śmiać się z zabobonów; czytelnik nie będzie może zbytecznie zdziwiony, usłyszawszy, że jeden z komentatorów Swetoniusza przedsięwziął sobie osłabić przypisywane wieńcowi Tyberyusza właściwości, zamieściwszy wzmiankę, że kilka lat przedtem uderzył piorun w Rzymie w drzewo laurowe[206].

Nota XIII.

Lecz niech wie człowiek, co przesądem żyje,
Że grom uświęca...

Stanca XLI.

W jeziorko Kurcyusza i w ruminalskie drzewo figowe[207] na Forum uderzył piorun, wskutek czego uważane były za święte; pamięć tego wypadku zachował puteol czyli ołtarz w kształcie studni, nad którym wznosiła się kapliczka, zakrywająca wrzekomo jamę powstałą od gromu. Ciała dotknięte i osoby zabite piorunem, były uważane za niezniszczalne, uderzenie zaś gromu, które nie sprowadzało śmierci, nadawało znamię wiecznéj świętości człowiekowi, w ten sposób przez niebo odznaczonemu[208].
Ludzi padłych od pioruna otulano w biały całun i chowano na miejscu, gdzie zginęli. Zabobon ten nie ograniczał się na czcicielach Jowisza: i Lombardowie wierzyli w znaki związane z piorunem, nawet pewien kapłan chrześcijański zeznaje, że jakiś wróżbita, posiadający dyabelską zręczność w tłómaczeniu pioruna, przepowiedział księciu turynskiemu Agilulfowi jakieś wydarzenie, które się rzeczywiście stało, obdarzywszy go królową i koroną[209]. Było jednak coś dwoistego w tym znaku, który starożytni mieszkańcy Rzymu nie zawsze uważali za wróżbę szczęśliwą; a że przestrach wypływający z zabobonu trwa dłużéj aniżeli jego pociechy, przeto nie można się dziwić, że Rzymianie z czasów Leona X tak się przerazili źle wytłómaczoną burzą, że aż potrzeba było napomnień jakiegoś uczonego, który zebrał wszystkę swoję wiedzę w celu udowodnienia, iż piorun jest znakiem szczęśliwym; rozpoczął on od gromu, który uderzył w mury welitrejskie, a skończył na piorunie, jaki ugodził w kramy Florencyi; z ostatniego wywnioskował on, że któryś z mieszkańców tego miasta zostanie papieżem[210].

Nota XIV. Wenus medycejska.

Tu kocha nawet bogini z kamienia

Stanca XLIX.

Na widok Wenery medycejskiéj przypominają się natychmiast wiersze „Seasons“ a z porównania przedmiotu z opisem wynika nietylko dokładność w przedstawieniu wizerunku, ale także szczególniejszy zwrot myśli, i jeżeli tak się wyrazić można, zmysłowość wyobraźni opisującego poety. Ten sam wniosek da się wyprowadzić i z innéj wzmianki w tym samym epizodzie Muzydory. Pojęcia Thomsona o prawach odwzajemnionéj miłości były albo bardzo pierwotne, albo raczéj bardzo wysubtylizowane, jeżeli czarująca nimfa — powiada u niego — swemu skromnemu Damonowi, że w jakiéjś szczęśliwszéj chwili mógłby towarzyszyć jéj w kąpieli:

„Przyjdzie czas taki, gdy nie będziesz potrzebował uciekać.“

Czytelnik przypomni sobie może anegdotę, opowiedzianą w życiu dr. Johnsona