Przejdź do zawartości

Poemata (Byron)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Gordon Byron
Tytuł Poemata
Pochodzenie Biblioteka Najcelniejszych Utworów Literatury Europejskiej
Redaktor Piotr Chmielowski
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1895
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz zbiorowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BIBLIOTEKA
NAJCELNIEJSZYCH UTWORÓW
LITERATURY EUROPEJSKIÉJ.


Literatura Angielska.


Jerzy Lord Byron.

POEMATA,
poprzedzone wstępem krytycznym
przez
Piotra Chmielowskiego.


WARSZAWA.
WŁASNOŚĆ, NAKŁAD I DRUK S. LEWENTALA.
Nowy-Świat № 41.

1895.
Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 10 Декабря 1894 года.







O przekładach utworów Byrona.

Największy poeta indywidualizmu i podmiotowości, dzisiaj, kiedy powrotna fala znowu te pierwiastki ducha ludzkiego i twórczości artystycznéj podnosi do znaczenia i wpływu, może Byron liczyć na wzmożoną wrażliwość czytelników. Wprawdzie wiele z cech jego artyzmu, wiele z nieokreślonych i mglistych jego pomysłów wobec krytycznego nastroju, jakim dusza spółczesnego czytelnika mimowiednie nawet jest przejęta, obudzi uśmiech już tylko, lecz potężny i oryginalny stan duszy, właściwy wieszczowi albiońskiemu, oddziaływać musi czarująco na tych wszystkich, którzy zadowolnienia w codzienném, powszedniém, szarém życiu znaleźć nie mogą. O naśladownictwo bezpośrednie obecnie obawy już być nie może, więc tém bardziéj staramy się poznać do głębi rodzaj natchnień i sposób ich wyrażenia przez wielkiego indywidualistę. Tém się tłómaczy podejmowanie nowych przekładów dzieł jego, tém się tłómaczą liczne nowe studya nad nim we wszystkich literaturach podejmowane, nie wyłączając i naszéj.
Siedemdziesiąt pięć lat upływa od czasu, kiedy w piśmiennictwie polskiém zauważyć było można pierwsze wyraźniejsze ślady znajomości utworów Byrona, który sławą swą napełniał już wtedy Europę jako autor „Wędrówek Child-Harolda” i całego szeregu powieści poetyckich (tales), wnoszących do poezyi powszechnéj świeże postacie i świeży sposób ich traktowania.
Równocześnie, tego samego roku 1820, w Wilnie i w Warszawie pojawiają się pierwsze przekłady polskie utworów Byrona.
W „Dzienniku wileńskim” (t. I, str. 213—219,311—315) ukazują się „Żale Tassa“, przetłumaczone przez nieznanego nam z nazwiska „ucznia literatury w uniwersytecie wileńskim“, prawdopodobnie zachęconego do téj pracy przez profesora Leona Borowskiego, który jako wielbiciel Tassa, wskazać musiał młodemu studentowi poemacik Byrona, wypowiadającego przez usta poety włoskiego wiarę w nieśmiertelność jego utworów. Przekład poprzedza przedmowa, w któréj tłómacz wynurza swą radość, iż poezya angielska dzięki Walter Scottowi i Byronowi rozproszyła obawy co do wyschnięcia źródła „pięknéj imaginacyi“.
W Warszawie w „Bibliotece romansów, powieści, podróży, biografij, poematów“ wydawanéj przez Wandę Malecką, w pierwszym zaraz tomie ukazują się „Poemata i powieści z dzieł Byrona“, zawierające przekład „Oblężenia Koryntu“ i „Korsarza“, dokonany prozą przez Brunona hr. Kicińskiego, z dodatkiem ułamku „Korsarza“ wierszem przez Dominika Lisieckiego.
Takie były pierwsze zwiastuny zajęcia się u nas poetą angielskim, zwiastuny skromne, nie dające poznać talentu jego w całéj pełni, nie zachwycające urokiem wiersza, jakkolwiek zaznajamiające z nowym nastrojem literackim. Po nich nastąpił cały szereg przekładów, ogłaszanych w Wilnie, Warszawie, Lwowie, szereg nie przerywający się prawie wcale w przeciągu lat siedemdziesięciu. Rozpatrując te przekłady pod względem ilości i jakości, zauważyć można, iż Warszawa dostarczała ich w znaczniejszéj liczbie i to zazwyczaj w wydaniach książkowych, ale tłómacze nie odznaczali się wyższym talentem poetyckim lub choćby tylko rymotwórczym i dlatego nie osięgali rozgłosu i nie wywierali silniejszego wpływu; Lwów dzielił pod tym względem los Warszawy, tylko że o wiele drobniejsze cząstki utworów Byrona w czasopismach mieścił, Wilno zaś, jakkolwiek przez czas dość znaczny edycyj książkowych nie ogłaszało i tylko w „Dzienniku“ głównie tłómaczenia publikowało, wydało przecież tłómaczy, którzy talentem twórczym lub biernym zajaśnieli i najwięcej téż na dalszy rozwój bajronizmu w literaturze i w życiu społeczném oddziałali. Gdzie taki mistrz, jak Mickiewicz zajął się przekładem Byrona (wyjątek z Childe-Harolda, Sen, Euthanasia, potem Giaur), tam wieszcz angielski musiał pociągnąć ku sobie umysły, przedewszystkiém poetów, a potém wszystkich wrażliwych na piękno czytelników. Istotnie spopularyzowanie utworów Byrona w naszym języku zawdzięczamy głównie poetom litewskim — Mickiewiczowi, Odyńcowi i Korsakowi. Ale przypatrzmy się temu bliżéj.
„Dziennik Wileński“ z r. 1822 przyniósł nam przekład dwu sonetów do Genevry, dokonany przez zdolnego wierszopisa w smaku klasycznym, Ignacego Szydłowskiego, który przez czas jakiś jest w tém wydawnictwie głównym przedstawicielem tłómaczeń z Byrona. Jakoż w tymże jeszcze roku daje on przekład „Paryzyny“, oraz „Giaura“ (dokończonego w r. 1823). Książkowe wydanie „Paryzyny“ z dodaniem „Kalmara i Orli“ wyszło w Wilnie r. 1834 (str. 58).
W „Zabawkach wierszem“ Ignacego Kułakowskiego, wydanych w Wilnie r. 1824 znajduje się dość rozwlekle naśladowanie „Paryzyny“, o którém tak się tłómacz wyraża: „Naśladowanie niniejsze już w nierównie większéj połowie wykończoném było wówczas, gdy znany uczonéj powszechności z rymotworskich płodów Ignacy Szydłowski swoje w Dzienniku Wileńskim ogłosił. Praca do tego stopnia doprowadzona, nie zaś chęć bieżenia w zawody z tyle wsławionym poetą, niegdyś nauczycielem moim, była mi jedyną pobudką, żem nie ustał w chęci dokonania raz przedsięwziętego zamiaru. A jeśli łaskawy czytelnik, uwolniwszy to słabe naśladowanie od porównania z oryginałem angielskim, znajdzie w niém jaką przyjemność, będzie to za podjętą pracę największém dla mnie wynagrodzeniem“. Dziś oczywiście szperacz tylko literatury „przyjemności“ owéj doznawać może.
W „Dzienniku Wileńskim“ przekłady z Byrona powracają dopiéro w r. 1827, kiedy jakiś A. R. (może: Adam Rogalski) dał tłómaczenie wiersza p.“t. „Obraz kochanki“. Od r. 1829 zajmuje się Byronem Stanisław Rosołowski. Daje on najprzód w „Dzienniku“ parę wyjątków z Child-Harolda, jako to: „Wspomnienie Ady“, „Pieśń do Inezy“, a następnie kilka drobnych wierszy: „Do oceanu“, „Pożegnanie z żoną“, „Pożegnanie do Maryi“. W następnych latach, kiedy „Dziennik“ przestał wychodzić, pomieszczał Rosołowski od czasu do czasu przekłady swoje w wydawnictwach peryodycznych. I tak w „Noworoczniku litewskim na rok 1831“, znajdujémy wyjątek z IV pieśni Childe-Harolda, a mianowicie strofy: 121—127,130—137, każda w 12 wierszach oddana. W „Zniczu“ na r. 1834 spotykamy następne wiersze Byrona w przekładzie Rosołowskiego: „Koń stepowy“, „Mazeppa“, „Odpowiedź na list“. W „Radegaście“ z r. 1846 jest przekład 9-téj Melodyi hebrajskiéj i parę ustępów z 3-ciéj pieśni Childe-Harolda.
Od roku 1830 rozpoczynają się piękne przekłady Juliana Korsaka, wpadającego wytworną formą i lubiącego zwięzłość wyrażenia. W zbiorze jego „Poezyj“, wydanym w Petersburgu r. 1830, znajduje się osobny dział p. t. „Z lorda Bajrona“. Mieści się tutaj „Więzień Czyllonu“, „Oskar z Alwy“, śpiew Medory z „Korsarza“, oraz cztery liryki: „lf sometimes in the haunts of men“, „O, snatehed away in beauty’s bloom“, „There’s not a joy the world can give like that it takes away“, „I saw thee weep“. Wszystkie te tłómaczenia wraz z oryginalnemi poezyami Korsaka wyszły powtórnie r. 1833 w „Nowym parnasie polskim“. W tymże roku 1833 ogłosił Korsak osobno w Wilnie: „Lara, poemat we dwóch pieśniach z dzieł Lorda Bajrona“ (str. 70), dedykując go „umiejącéj czuć i rozumiéć piękność poezyi Bajrona, ściśle godzącéj wszystkie cnoty domowe, zalety towarzyskie, z ukształceniem uczuciowém, moralném i naukowém Zofii ze Śniadeckich Balińskiéj“. Po śmierci Korsaka w „Bibliotece Warszawskiéj“ z r. 1865 (t. I) wydrukowano jego przekład „Oblężenia Koryntu“.
W roku 1835 ukazały się w jednéj książce w Paryżu dwa poemata Byrona: „Giaur“ w przekładzie Adama Mickiewicza i „Korsarz“ w tłómaczeniu Antoniego Edwarda Odyńca; stały się one najpopularniejszemi, najwięcéj znanemi wśród publiczności naszéj.
Najdawniejsza wzmianka o przekładaniu „Giaura“ przez wielkiego naszego poetę, mieści się w liście Józefa Jeżowskiego do Franciszka Malewskiego pod datą 23 stycznia 1822 r., gdzie czytamy o Mickiewiczu: „Postąpił w języku angielskim, czyta Byrona i nawet wytłómaczył trochę fragmentów Giaura i całe to poema wytłómaczyć zamierza“. Z tegoż samego niewątpliwie czasu pochodzi list poety do Malewskiego, donoszący o témże zajęciu i objaśniający zarazem, w jakim stopniu posiadał wtedy Mickiewicz język angielski: „Po germanomanii nastąpiła brytanomania; cisnąłem się z dykcyonarzem w ręku przez Szekspira, jak bogacz ewangieliczny do nieba przez uszko od igiełki; za to teraz Byron idzie daleko łatwiéj, i już bardzo znacznie postąpiłem. Dżaura zapewne wytłómaczę“. Nie wytłómaczył jednak na razie. Może ukazanie się przekładu Szydłowskiego w „Dzienniku Wileńskim“, może zajęcie się pracami oryginalnemi odwiodło go od zamiaru. Nastąpiła dziesięcioletnia zgórą przerwa. Dopiéro w r. 1832 bawiąc w Dreźnie, wziął się do tłómaczenia nanowo. Odyniec tak przedstawia okoliczności, wśród których się to stało: „Przyrządziłem dobréj herbaty, zapaliłem aż cztery świece i podałem do fajki paczkę hamburskiego wagsztafu Johana Christiana Justusa, którego od wyjazdu z Wilna nie palił, ani nawet nie widział. Wszystko to wprawiło go w tak doskonały humor, że dla dokompletowania przyjemności, leżąc na kanapie, zawołał: No, mów czy czytaj jakiekolwiek wiersze!... Po wielu zatém cudzych wyrecytowałem kilka ustępów z Czcicieli ognia, a następnie z Korsarza, którego właśnie wtedy tłómaczyłem. A propos zapytałem, czy nigdy nie myśli dokończyć tłómaczenia Giaura, które już w Kownie był zaczął? Ale rękopism pozostał w Petersburgu, a on sam odpowiedział, że nawet zapomniał o nim. Szczęściem umiałem na pamięć kilkadziesiąt początkowych wierszy; jemu się téż zaczęły przypominać dalsze. Dla ułatwienia podałem mu oryginał edycyi zwickauskiéj, ten sam, który mi kiedyś podarował w Kownie, mając już wtedy edycyę lepszą, ale z którego właśnie tłómacząc, posadził na nim ogromnego żyda. Ten to żyd, a raczéj wiążące się z nim wspomnienia, o których szła dalsza rozmowa, tak widać rozmarzyły jego wyobraźnię, że... wziął tę książeczkę i poszedł do siebie. Rozchodząc się po północy, widzieliśmy jeszcze przez okno światło w oknach jego i nie omyliliśmy się wnosząc, że musi kropić wiersze, jak się sam zwykle wyrażał. Jakoż do południa nazajutrz było już ich napisanych ze trzysta, po większéj części nowych. Robota zaś szła tak śpiesznie, że przy końcu tygodnia doszedł aż do spowiedzi Kalajora. Ale tu się nagle zatrzymał: bo modląc się raz w kościele, poczuł, jakby się nad nim bania z poezyą rozbiła“. Z listu Odyńca 7 kwietnia 1832 roku do Korsaka możemy oznaczyć datę téj części tłómaczenia i przekonać się, że i „spowiedź Kalajora“ była przynajmniéj zaczęta; pisze bowiem: „Wczoraj spowiedź już zaczął, widzisz więc, że niedaleko końca“. Bądź-co bądź nastąpiła znów przerwa w tłómaczeniu, które ostatecznie dokonane zostało przez Mickiewicza w Paryżu r. 1833 od stycznia — z pauzami — do początków kwietnia, jak świadczą listy poety, gdzie mianowicie czytamy: „Giaura, szelmę i nudnika, skończyłem przepisywać; zjadł mi więcéj miesiąca“. Bohdan Zaleski opowiada, iż gdy księgarz Jełowicki, któremu przekład Giaura był sprzedany, naglił o rękopism, Mickiewicz nie mógł odszukać drezdeńskiego tłómaczenia i „musiał zasiąść nanowo z przykrém uczuciem, że dawniejszy przekład był lepszym“. Kłopot to jednak zapewne był tylko chwilowy; z dochowanych bowiem rękopismów tłómaczenia przekonać się można, że bardzo wiele weszło do wydania Giaura z przekładu drezdeńskiego bez zmiany. Wartość tego przekładu pod względem poetyckim jest niezrównana. Mickiewicz nie trzymał się niewolniczo wyrażeń pierwowzoru, nie tłómaczył wiersza za wierszem, lecz przejąwszy się tonem, siłą i głębią uczucia, właściwościami obrazowania, oddawał te wielkie zalety tokiem właściwym sobie i językowi ojczystemu. W porównaniu z pierwowzorem przekład jest krótszy o wierszy 30; wynikło to wskutek zwięźlejszego stylizowania niektórych ustępów, mianowicie po wierszu 334 opuścił dwa wiersze, a w czterech 611—614 zawarł 14 wierszy oryginału. Pod względem formalnym poeta nasz nie zachowywał zmian długości wiersza, znajdujących się u Byrona, lecz przełożył całość wierszem jedenastozgłoskowym. Objaśnienia do utworu powtórzył za oryginałem, wypuszczając atoli niektóre. Szczegółowy, lubo niezbyt szczęśliwy rozbiór tłómaczenia Giaura w porównaniu z tekstem oryginalnym podał Wiktor Czajewski w „Tygodniku Powszechnym“ r. 1888 w № № 7—23 p. n. „Giaur w Polsce“.
Przekłady Odyńca nie dadzą się porównać pod względem doskonałości z tlómaczeniem Mickiewicza, jakkolwiek uchodzą w naszéj literaturze za najlepsze. Brakowało temu poecie wyższego polotu i siły; te więc miejsca w poematach Byrona, które właściwościami temi w najwyższym stopniu się odznaczają, wyszły dosyć słabo w przekładzie, natomiast ustępy czysto liryczne niezbyt głęboko sięgające w grunt duszy, oraz opowiadania zostały przez Odyńca przełożone szczęśliwie, chociaż nieraz trochę za rozwlekle. I pod względem języka pozwalał sobie tłómacz na pewne dowolności dla rymu. Wogóle jednak mówiąc, potoczystość wiersza, trafność w doborze wyrażeń i zwrotów, wierność jeżeli nie we wszystkich szczegółach, to w ogólnym tonie poezyi stanowią dodatnie strony tych przekładów, ocenionych bardzo pochlebnie przez krytykę i rozpowszechnionych wśród ogółu. Rozpoczął Odyniec od tłómaczenia drobnych lirycznych pieśni z Melodyj hebrajskich, oraz drobnéj cząstki Childe Harolda: „Walka byków w Hiszpanii“; wyszły one r. 1833 w „Nowym parnasie polskim“ w Poznaniu. Potem zabrał się do poematów rozleglejszych i przetłómaczył kolejno: „Korsarza“ (1835, drugie wyd. 1841, trzecie wyd. 1874), „Narzeczoną z Abydos“ (1838 Lipsk, drugie wyd. 1874 w Warszawie), „Niebo i ziemię, drama liryczne“ (1841 Lipsk, drugie wyd. 1874), „Mazeppę“ (1843, Wilno, drugie wyd. 1874).
Z późniejszych tłómaczów Byrona, do téj grupy należących, najważniejszemi są: Michał Budzyński, który pierwszy u nas w całości przełożył „Wędrówki Czaild Harolda“ (Petersburg, 1857, str. 256), — i „Proroctwo Dantego“ (1885, w „Bibliotece Warszawskiéj“); — Michał Chodźko, który dość poetycznie, ale zbyt swobodnie i rozwlekle przetłómaczył „Manfreda“ i „Mazeppę“ (wydane w Paryżu około r. 1860); — Fryderyk Krauze, który po raz drugi dał całość „Pielgrzymek Czajld Harolda“ (w „Kłosach“ r. 1865—1871), po raz pierwszy przetłómaczył „Sardanapala“ (1871 Warszawa) i przełożył kilka Melodyj hebrajskich, p. n. „Kobieta“, „Harfa“, „Płaczcie“, „Pamiątka“, „Smutek“ (w „Kłosach“ 1874); — wreszcie Karol Kruzer, który w 3-cim i 4-tym tomie swoich „Przekładów i rymów własnych“ (Warszawa, 1876) dał tłómaczenie „Paryzyny“, „Lary“, „Kaima“, oraz pomniejszych utworów jako to: „Kalmar i Orla“, „Do Thyrzy“, „Do Maryi — Tułactwo“, „Do Mary“, „Do przyjaciółki“, „Do lady Blessington“ (wraz z „Odpowiedzią lady Blessington“), „Szkic z życia domowego“, „Pożegnanie“, „Do Augusty“, „Czarny Mnich“, śpiew Adeliny z XVII pieśni „Don Juana“, ustęp z „Oblężenia Koryntu“, „Trzydzieści sześć lat“, „Zoe mu sas agapo“, „Prometeusz“, „Zatoka Ambracya“, „Sestos i Abidos“.
Przekłady te, które miejscem wydania swego mają Warszawę, lubo tłómacze z innych stron pochodzili, ułatwiają nam przejście do przekładów dokonanych w Warszawie i wogóle w Królestwie. Po Kicińskim najpierw jako tłómacz Byrona dał się tu poznać Władysław hr. Ostrowski, który w r. 1821 dał przekład „Dziewicy z Abidos“ (drukiem Natana Glücksberga) a w 1830 „Giaura“ (Puławy, w drukarni bibliotecznéj). Wiersz trzynastozgłoskowy, użyty w tém ostatniém tłómaczeniu, ujmuje opowiadaniu bardzo wiele żywości, a brak cieplejszych barw w zwrotach poetyckich przyczynia się do ochłodzenia tego żaru uczuć, jaki bije z pierwotworu; należy je wszakże nazwać staranném, a liczno objaśnienia, jakie Ostrowski dodał od siebie, służą do lepszego uprzytomnienia sobie rysów tego świata wschodniego, z którego treść powieści jest zaczerpnięta.
Równocześnie z Ostrowskim Wanda Malecka, która w swojéj „Bibliotece romansów“ dała poznać Byrona w Warszawie, w XIII jéj tomie pomieściła wybór jego „Powieści“ w tłumaczeniu prozą (1828, str. 196), gdzie się znajdują: „Mazepa, hetman kozaków“, przełożony przez H. Dembińskiego, „Paryzyna“, „Giaur“ i „Upiór“ (fałszywie przypisywany Byronowi), tłómaczony przez samą wydawczynię. Przekłady te nie są wierne w słowach i zwrotach, lecz są jasne i potoczyste; tłómacze bowiem starali się zawiłe i mgliste wyrażenia i napomknienia uczynić zupełnie zrozumiałemi.
Z powodu tych przekładów wypada też zaznaczyć najdawniéjsze opinie, jakie o Byronie w naszem piśmiennictwie krążyły. W „Pamiętniku Warszawskim“ z r. 1821 (zeszyt lutowy) podane zostało „Zdanie Francuzów o lordzie Byronie“. Między innemi mieści się tu wyciąg z artykułu niejakiego Thiesse w „Revue encyclopédique“, oceniającego wady i zalety utworów wieszcza angielskiego. Powiedziawszy, że żaden jeszcze poeta nie odmalował tak jak Byron „posępności duszy, ludzką niesprawiedliwością zakamieniałéj“, za najlepsze wcielenie tego uczucia poczytuje „Korsarza“ i dodaje: „Giaur, Selim w Oblubienicy z Abydos, Harold w poemacie tegoż nazwiska, Mazepa mają uderzające podobieństwo z Korsarzem; są to modyfikacye tegoż samego charakteru. Ledwobyśmy nie śmieli powiedziéć, że lord jest przyjacielem hersztów rozbójniczych, przyjacielem owéj dzikiéj wolności, która żadnego jarzma, nawet samego prawa ścierpiéć nie umié“.
Nie mamy dotąd dostatecznych danych, ażebyśmy mogli opowiedziéć, jak opinia ta była przyjęta w społeczeństwie naszém, czy wielu znalazł Byron obrońców. Prawdopodobnie zapalna młodzież stanęła po stronie namiętnego rzecznika wolności, gdy starsi i doświadczeńsi poczytywali go za szaleńca. Nawet łagodny i wyrozumiały Kazimierz Brodziński w przedmowie do swego przekładu Pieśni ludowych słowiańskich (1826), występował przeciwko zgubnemu wpływowi Byrona, mówiąc: „Czucie zwraca się jedynie do tęsknoty za wiekiem młodzieńczym, który poetyczny entuzyasta zmarnowawszy, zdaje się prawie nie wiedzieć, na co dalsze życie się przyda. Ten duch poezyi dzisiejszéj, który od Byrona do Francyi nawet się zakradł, ani jest obrazem naturalnego stanu społeczeństwa, ani téż dążeniem ku niemu.“ Za Szafarzykiem powtarza Brodziński nazwanie tych modnych tworów „parnaskiemi wulkanami,“ które „nas swym blaskiem i hukiem ćmią i głuszą, ale w końcu popiołem tylko zasypują.“ Jeszcze silniéj niechęć tę do bajronizmu wyraził Brodziński w rozprawie „O krytyce“ (1830), gdzie między innemi powiada: „Z innéj strony podoba się nadzwyczajność, nie w naturze, ale za naturę posunięta, wrażenia okropne, które tylko zepsutą i dziecinną imaginacyę zajmują, ale ze zdrowém czuciem nic nie mają spólnego. Kiedy bóstwo starożytnych poetów, oraz bóstwo światła, Apollo zniknął z pięknym swoim orszakiem, czyż go może nie zastępuje ów zły duch zwodziciel, który i słabsze umysły na szczyty gór prowadzi i zawrotu głowy nabawia? Istotnie, od Byrona począwszy, natchnienia częściéj prowadzą poetów do piekieł, między duchy złowrogie, upiorów, jaskinie łotrów, aniżeli ku jasnym, niebieskim krainom, ku niewinnym aniołom, albo ideałom wzniosłych charakterów w dziejach przeszłości. Nowe i mniemane giganty nie mogąc nieba dosięgnąć, rzucają się w przepaści, unikając światła, walczą przeciw porządkowi natury. Ta jest cecha wielu nowoczesnych we Francyi poetów i u nas poczęła się zjawiać obok pięknych nowych utworów. Jestto rozpacz rzucająca się do ostateczności, nowa maniera i rutyna!“[1] Najszerzéj rozwiódł się Brodziński o Byronie w rozprawie „O egzaltacyi i entuzyazmie,“ podając jego charakterystykę i oceniając wpływ jego na umysły zapalne. „W naszych czasach — powiada — zjawił się nadzwyczajny gieniusz — Bajron, który tak jest reprezentantem wieku, jak swojego był niegdyś Szekspir. Ten całą mocą swojego gieniuszu przejął się nawskroś swoim wiekiem, którego stronę wynaturzoną najnaturalniéj malował, i to wynaturzenie, zdaniem mojem, czuł może najmocniéj... Szekspir jest największym malarzem wyszłych z natury charakterów, Bajron zaś — najdzielniejszym obrazem namiętności wieku naszego, unudzeniem lub szperaniem rozumu budzonéj. Jak tamten przyjmował na siebie wszystkie kolory i ku podziwieniu każdego serce roztwierał, tak ten wszystkiemu jeden i swój własny nadawał kolor i drażnieniami rozbolałe własne swe serce pragnął wywnętrzać: jest bez wyjątku we wszystkich swoich utworach tylko lirycznym poetą. Bajron czyni smutniejsze wrażenie niż Szekspir, bo gdy ten szuka złego i boleści tylko w sercu ludzkiém, on widzi złe w całym świecie, w tém i przyszłém życiu, nie już czyściec tylko, lecz piekło samo upatruje. Pędzlem najwięcéj poetycznym zaciera wszelką poezyę tego i przyszłego świata. W owéj nieśmiertelności i nieskończoności samę tylko nicość pokazuje i chciałby, żeby człowiek do niczego nie przywiązany, niczemu nie ufający, wokoło boleścią i nicością zagrożony, sam w sobie piekło wzniecił i w niém się strawił. Nie Wirgiliusz, jak Dantemu, nie muza, jak wszystkim poetom, ale zły duch otwiera mu równie, jak jego Kainowi, i serce ludzkie i wiaty nadziemskie, kryjąc we wszystkiém rządzącego Boga. Nadto, umiał słabościom ludzkim nadać nie tylko powab, ale i pewny pozór wyższości, któréj źródłem i celem jest tylko namiętność w sobie ograniczająca człowieka i z sobą samym kłócąca. Wystąpił na scenę jakby duch przepowiedziany, wśród umysłów przez p. Staël i Schleglów przygotowanych, po wypadkach, które nicością wielkości ludzkiéj wszystkie umysły przejęły i do dumania skłoniły. Zagadką napół odsłonionych tajemnic nęcił ciekawość samą dam we Francyi. Dla największéj części czytelników, widzialną muzą jego była miłość nieszczęśliwa i dama jakowaś, która go intrygami dręczyła; dla innych był istotnie wielki człowiek, ale chcący dopiero swoję wielkość odgadnąć i osięgnąć, którym władało przynajmniéj namiętne uczucie sprawiedliwości. Bajron z tak delikatném i szlachetném skądinąd czuciem, wystawia razem upadłego i szukającego swojéj ojczyzny anioła. Gdyby czas dozwolił mu był przeżyć burze serdeczne, duch greckiego pokoju i wyższe pojęcie chrześcijaństwa, co oboje tak cenił, że za nie życie poświęcił, byłby go wyniósł uroczyście nad burze serca i wątpliwości rozumu, krążyłby jak orzeł równym lotem w krainie światła, jak nad przepaściami ziemskiemi.“ Oddając atoli słuszne według swego mniemania pochwały Byronowi, potępia stanowczo jego naśladowców. „Jak Szekspir w swoim wieku — powiada on — tak Bajron sam tylko mógł być takim, jakim był, poetą. Próżno usiłuje każdy trafić jego drogą do celu. Od niego poczęli młodzi poeci gwałcić swoje pogodne uczucia, nosić w sercu, sami nie wiedzą, jakie tajemnice i gorzko marzyć, szukać tego, co właśnie w pełności mają. Niknie w nich poetyczna naiwność, wiosnę życia szpecą nie naturalnie, ale od zarazy pożółkłym liściem jesiennym; miasto tkliwego udziału ze światem, który ich nęci do siebie, kłócą się z nim, wyszukują starannie, aby tęsknić do czegoś, rozbierają swoje uczucia, jak bohaterowie sceny francuskiéj swe położenia, i w przeciwieństwie z własną naturą poezję chcą znaleźć. Inni same dary przyrodzone marnują w nieładzie i rozrzutności.“[2]
Ostrzeżenia takie jednak skutkować nie mogły; prąd zbyt był silny, ażeby mu nie miały uledz umysły wrażliwe i entuzyastyczne; zarówno w życiu samém, jak i w literaturze usposobienia bajroniczne coraz liczniejszych miały przedstawicieli. Przekłady utworów Byrona nie tylko nie ustawały, ale się zwiększały. W Warszawie po roku 1830 głównemi tłómaczami okazują się: Antoni Czajkowski, który przetłómaczył „Beppa“ i ogłosił go przy swoich Poezyach w r. 1845, a oprócz tego przełożył całego „Don Juana“, lecz urywki tylko drukował w „Dzienniku Warszawskim“ 1856 r.; — Ignacy Barankiewicz, który pomieścił przekład „Paryzyny“, oraz ustępy w „Don Juana“ i „Mazepy“ w „Bibliotece Warszawskiéj“ roku 1843, a z „Giaura“ w „Pielgrzymie“ 1844; — Józef Paszkowski, który w „Poezyach“ swoich (1842, Warszawa) dał tłumaczenie „Manfreda“ i „Kaina“; — Antoni Zawadzki, który w r. 1845 wydał w Warszawie „Niektóre poemata lorda Byrona“ (str. 392), gdzie się znajdują: „Żale Tassa“, tragiedya „Werner czyli dziedzictwo“, „Narzeczona z Abydos,“ oraz „Wyspa, czyli Chrystyan i jego towarzysze;“ — wreszcie Wojciech z Boguchwałowic, który w „Radomianinie“ (r. 1848) dał przekład „Dziewicy z Abydos.“
Z tegoż czasu pochodzą obszerniejsze artykuły poświęcone Byronowi. Jeden z nich napisała ze stanowiska katolickiego, ale z gorącém uznaniem dla talentu i szlachetnéj duszy poety Eleonora Ziemięcka i pomieściła go w dwu rocznikach swego „Pielgrzyma“ 1842 i 1843. Drugi nakreślił Emilian Rzewuski i wydał go r. 1847 w swoich „Studyach filozoficzno-literackich“ p. t. „Lord Byron wobec wieku“ (str. 95—116), robiąc kilka trafnych spostrzeżeń, o ile oryginalnych, trudno określić wobec ogromu literatury, traktującéj o wielkim poecie.
Po kilkunastoletniéj przerwie pojawiają się znowu w Warszawie przekłady Byrona i to dające rzeczy całkiem nowe, nigdy przedtém nie przełożone w całości, lub nawet zgoła piórem tłómaczów nie dotknięte. Są to „Don Juan“ w prześliczném tłómaczeniu Edwarda Porębowicza (1885) i „Dwie tragiedye historyczne — Marino Foliero i Dwaj Foscarowie“ w przekładzie Feliksa Jezierskiego (1888).
Przéjdźmy teraz do tłómaczeń galicyjskich. Tutaj najpierwszym tłómaczem był bardzo ruchliwy swojego czasu literat, Stanisław Jaszowski; on to w „Rozmaitościach lwowskich“ pomieścił r. 1821 urywek z „Childe Harolda“, w 1824: „Śpiew korsarzy“, w 1826: „Mazeppę“. Obok niego staje Feliks Chlibkiewicz, który w tychże Rozmaitościach drukował r. 1825 wyjątki z „Mazeppy“, a w 1836 „Pieśni Jerozolimskie“. Prócz tego drobne poezye tłómaczyli; J. P. Tetmajer, August Bielowski („Wiersz do Janty“ w Dzienniku mód 1840), Apolinary Huppen, Celestyn Wiktorowicz (wyjątek z pieśni IV Childe Harolda w „Lwowianinie“ 1842) i inni. Najznakomitszemi jednak pracownikami na tém polu byli Wiktor hr. Baworowski, który przetłómaczył całą „Pielgrzymkę Czajlda Harolda“, z któréj ogłosił dwie pieśni (Lwów 1856) i całość „Don Juana“, z któréj ogłosił cztery pieśni (1863—1879), oraz Adam Pajgert, który dał nowe a ładne tłómaczenie „Wyspy“ (1859, Kraków), nowy a wyborny przekład „Kaina“ (1868), kilka Melodyj hebrajskich, hymn z „Don Juana“ i t. p.
Z pomiędzy tłómaczów wielkopolskich wymieniam: Edmunda Stanisława Bojanowskiego, który przełożył „Manfreda“ (1835, Wrocław), Frańciszka Dzierżykraj Morawskiego, który dał tłómaczenie „Pięciu poematów“ (1853, Leszno) t. j. „Manfreda“, „Mazeppy“, „Oblężenia Koryntu“, „Paryzyny“ i „Więźnia Czyllonu“, wreszcie H. Feldmanowskiego, który w swoich „Drobnostkach poetycznych“ (1861, Poznań) pomieścił przekład kilku drobniejszych liryk.
Do studyów gruntowniejszych nad twórczością Byrona zabrano się u nas dopiéro w ostatnich 20 latach. Przyswojono najprzód literaturze naszéj poglądy obcych pisarzy na ten przedmiot: Hipolita Taine’a („Lord Byron“ 1872) i Józefa Brandesa, („Główne prądy literatury XIX wieku“ 1881); następnie zaś wzięto się do prac samoistnych. Niezmiernie to trudno było po tylu dziełach znakomitych w obcém piśmiennictwie pokusić się o wyrobienie sobie oryginalnego sądu o Byronie, jako o człowieku i jako o poecie, a jednak okazało się to do pewnego przynajmniéj stopnia rzeczą możliwą. Trzy mamy dotychczas studya prawdziwe, poświęcone téj sprawie, a oparte na gruntownéj znajomości materyału i na krytyczném jego ocenieniu.
Pierwsze z nich napisał Włodzimierz Spasowicz p. t. „Byron i niektórzy jego poprzednicy“. Pomieścił je najprzód w Ateneum r. 1884, a następnie przedrukował w zbiorowém wydaniu „Pism“ swoich (1892, tom II, str. 67—201). Autor z właściwą sobie bystrością i rzutkością umysłu roztrząsnąwszy główniejsze poglądy krytyków europejskich na charakter i twórczość Byrona, a opierając się zarówno na materyałach biograficznych, jak i na zgłębieniu pism poety starał się okazać, że wieszcz angielski nie był ani takim szatanem, za jakiego ogłosiła go konserwatywna część inteligencyi, ani téż takim wolnym od wszelkiéj skazy bohaterem, za jakiego mieli go zakochani w nim romantycy, którzy za jego przykładem próbowali bajronizować nie tylko w poezyi, ale i w życiu. Wielbiąc jego gieniusz poetycki, nie przyznaje mu przecież wysokiego wzlotu w krainie zagadnień filozoficznych, gdy np. rozbierając „Kaina“ zarzuca poecie, iż jego stosunek do opowiadania zawartego w pierwszych rozdziałach Księgi Rodzaju, nie jest stosunkiem „dojrzałego myśliciela, który wié, że mą do czynienia z mitem, ale stosunkiem dziecka, który przyjmuje fakt na wiarę, ale zarzuca nauczyciela żenującemi pytaniami: jakiż Bozia niedobry, że wypędził z raju za jabłko! dlaczego wypędził, czy że jabłko było złe, czy że było jedzenie zakazane?...“ Pod względem charakteru, Spasowicz uwydatnia w Byronie serce „nie tylko dobre, ale złote, współczujące każdemu, niezmiernie litościwe“, a przytém „wielkie, odważne, szlachetne“, a daléj obok „gorzkiego pessynizmu“ — „heroiczny pochop do walki ze złém w świecie i życiu“, co tłómaczy zetknięciem się gwałtownego temperamentu z miękkiém sercem. Poddaje natomiast surowéj, a niezupełnie słusznéj krytyce dążności polityczne Byrona, nazywając go poprostu warchołem. „Tém warcholstwem — powiada Spasowicz — zaważył mocno na szali dziejowych wypadków europejskich, dał poparcie greckiemu ruchowi i należy bezwarunkowo do wskrzesicieli narodowości włoskiéj; był swojego rodzaju Tyrteuszem europejskim, nawołującym do czynu w godzinę strasznego wyczerpania sił i znużenia, ale zarazem przyuczył ludzi do krzywych sądów, do zdyskredytowania samegoż liberalizmu w polityce“. Historya inne, o ile wiem, wykryła przyczyny tego zdyskredytowania, mniéj poetyczne, mniéj uczuciowe, lecz o wiele realniejsze. Poczytując „Don Juana“ za najdoskonalszy pod względem artystycznym utwór Byrona, dostrzega w nim, że „autor, jako człowiek, zepsuł się i przerdzewiał w duszy i charakterze, że stał się mniéj godnym szacunku“ — dlaczego, nie wyjaśnia dokładniéj Spasowicz, gdyż szczegółowego rozbioru „Don Juana“ w swéj pracy nie podał.
Drugie studyum zawdzięczamy Maryanowi Zdziechowskiemu. Wyszło ono w Krakowie r. 1894 p. t. „Byron i jego wiek, studya porównawczo-literackie“ (str. 447). Sam Byron zajmuje tu str. 26—156, resztę dzieła wypełniają spółcześni Byronowi poeci oraz ci, którzy pod jego wychowali się wpływem. Zdziechowski nazywa Byrona „poetą buntu“, a wypowiadając zdanie krytyczne o wszystkich główniejszych dziełach jego, stara się go wystawić pod względem charakteru i usposobienia moralnego ze strony jaknajpochlebniéjszéj. Poeta ten „był gotów do największych poświęceń, ale nie znosił najlżejszego jarzma; wolny, jak ptak, bujał ponad siecią wymagań życia społecznego, a wolność kochał tak namiętnie, że przy lada sposobności mógł go opanować wstręt do tych najbliższych osób, od których czuł się w czemkolwiekbądź zależnym. Kolizya żądz idealnych z tym tak oryginalnym egoizmem charakteryzuje poezyę Byrona. Jeszcze Goethe zauważył, że pod powłoką pogardy i nienawiści kryła się w duszy poety gorąca miłość ludzi; uwagę tę powtórzyło za nim wielu innych, ale zapomniano dodać, że poeta nienawidził świata nie dlatego tylko, że nie odpowiadał jego ideałowi, ale dlatego, że istniał, że krępował przez to wybujałe pragnienia ducha, nieskończone porywy i tęsknoty Manfredów i Kainów. Stąd ta dzika żądza niszczenia, którą Taine wynalazł w Byronie, ale żądza pozorna raczéj niż rzeczywista, przytłumiały ją bowiem nie tylko popędy czułego serca, ale i zmysł praktyczny, który uczył poetę, że szlachetniéj jest, choć trudniéj, poprawiać i budować, niźli wywracać i tępić. Dzięki temu, kult bohaterstwa i poświęcenia zagasił te popędy niszczycielskie, które dopiéro w następstwie miały odezwać się i wybuchnąć u kilku bajronistów“ (str. 49). Udowodnieniu tego zasadniczego poglądu poświęca Zdziechowski resztę swéj pracy, czasami bardzo trafnie posługując się argumentami, czasami zbyt wielką przywiązując wagę do drobnych okoliczności lub do pewnych zwrotów myśli poety. W zakończeniu streszczając swoje wywody, twierdzi, że negacya byronowska, popędy buntownicze i niszczycielskie i rozdarcie wewnętrzne „płynęły z gorącéj, a daremnéj, żądzy prawdy i sprawiedliwości, z rozpaczy, w którą wpadał, nie umiejąc pogodzić istnienia Ojca Niebieskiego z istnieniem złego na świecie“. Rozpaczy téj chciał ulżyć poeta „nawołując do walki ze złém, piętnując obłudę w stosunkach towarzyskich, społecznych i politycznych, potępiając namiętnie politykę ówczesnych rządów europejskich. Ale daléj sięgnąć myślą nie starał się, czując bezsilność swoję wobec sprzeczności pomiędzy ideałem a rzeczywistością; określonego i ścisłego poglądu na świat nie wyrobił sobie nigdy. Jednak właśnie w téj niewyraźności ideałów, połączonéj z potęgą natchnienia w walce ze złém tkwiła tajemnica uroku Byrona na otoczenie i na wiek; w epoce bowiem rozbitych usiłowań, poeta z wyrobionemi poglądami nie zdołałby nigdy poruszyć takiéj masy umysłów“ (str. 155—6).
Piękna praca Zdziechowskiego ukazała się równocześnie z pracą Cezarego Jellenty p. t. „Ideał wszechludzki w poezyi XIX wieku“, ale ponieważ studyum tego nie znam dokładniéj, poprzestać muszę na téj bibliograficznéj notatce.


W wydaniu obecném „Poematów“ Byrona zużytkowane zostały wszystkie znakomite lub przynajmniéj dobre ich przekłady: Giaur — Mickiewicza; Korsarz, Narzeczona z Abydos — Odyńca; Lara — Korsaka; Oblężenie Koryntu, Paryzyna, Więzień Czyllonu, Mazeppa — Morawskiego; Wyspa — Adama Pajgerta; Beppo — Czajkowskiego. Dwa jedynie tłómaczenia ukazują się tutaj po raz pierwszy: Wędrówki Childe-Harolda i Melodye hebrajskie. Wprawdzie posiadamy już dwa całkowite przekłady Wędrówek — Michała Budzyńskiego i Fryderyka Krauzego, ale niepodobna mi było zdecydować się na ich przedruk, choćby nie z innych powodów (których zresztą nie braknie), to z tego, iż tłómacze nie zachowali formy oryginału, trudnéj, 9-wierszowéj zwrotki Spencerowskiéj. Nie hołdując krańcowym teoryom, trzeba jednak stwierdzić, że forma stanowi co najmniéj połowę dzieła poetyckiego, a w téj formie budowa wiersza i zwrotki odgrywa rolę nadzwyczaj ważną. Należało więc koniecznie postarać się o nowy przekład; dokonał go Jan Kasprowicz, który umiejętnością przejmowania się tonem i nastrojem poetów obcych wybitnie się odznaczył. W pracę swoję włożył i talent znakomity i staranność wielką. Teraz możemy się pochlubić, iż posiadamy wyborny przekład Childe Harolda.
Co do Melodyj hebrajskich, to możnaby było ułożyć z różnych przekładów już drukowanych[3] jaką-taką całość, ale zawszeby w niéj znać było różnice w sposobie oddania oryginału. Zamiast takiéj klejonki, wolałem dać jednolitą nową próbę przekładu, zwłaszcza, że go się podjął tak subtelny artysta, i tak gorąco odczuwający poeta, jak tłómacz „Luzyad,“ znanych czytelnikom „Biblioteki,“ Adam M-ski.
Oddając pod sąd krytyki i publiczności „Poemata“ Byrona w polskiéj szacie, mam to wewnętrzne zadowolenie, że się one do pogłębienia znajomości naszéj poetów obcych i zwiększenia sumy rozkoszy estetycznych przyczynić mogą.

Piotr Chmielowski.






WĘDRÓWKI CHILDE HAROLDA.


WĘDRÓWKI RYCERZA HAROLDA.
ROMANCA.
Przełożył z oryginału
Jan Kasprowicz.
L’univers est une espèce de livre, dont on n’a lu que la première page quand on n’a vu que son pays. J’en ai feuilleté un assez grand nombre, que j’ai trouvé également mauvaises. Cet examen ne m’a point été infructueux. Je haïssais ma patrie. Toutes les impertinences des peuples divers, parmi lesquels j’ai vécu, m’ont reconcilié avec elle. Quand je n’aurais tiré d’autre bénéfice de mes voyages que celui — là je n’en regretterais ni les frais ni les fatigues.
Le Cosmopolite.[4]
PRZEDMOWA
(do pierwszéj i drugiéj pieśni).

Poemat poniższy napisany był po większéj części śród tyvb krajobrazów, które usiłuje przedstawić. Rozpoczęty był w Albanii; ustępy, traktujące o Hiszpanii i Portugalii, są wypływem spostrzeżeń, poczynionych przez autora o tych krajach. Tyle co do dokładności opisów. Tłem obrazów, które próbowałem nakreślić, są: Hiszpania, Portugalia, Akarnania i Grecya. Tutaj — jak na teraz — poemat się urywa; od przyjęcia jego będzie zależało, czy autor będzie miał odwagę poprowadzić czytelników swoich do stolicy wschodu, przez Jonię i Frygię; dwie niniejsze pieśni mają jedynie cechę doświadczalną.
Wprowadziłem osobę wymyśloną dlatego, ażeby pomiędzy poszczególnemi częściami poematu zaprowadzić jakiś związek; pomimo to, poemat nie rości sobie żadnéj do jednolitości pretensyi. Przyjaciele moi, do których zdania wielką przywiązuję wartość, podsunęli mi tę myśl, że może się wydawać, jakobym jakąś rzeczywistą przedstawił tutaj osobę: — proszę raz na zawsze, aby mniemania tego zaniechano. — Harold jest dzieckiem wyobraźni, stworzoném w celu, który powyżéj wyłuszczyłem. W niektórych nic nie znaczących szczegółach i to jedynie dotyczących miejscowości mógłby się znaléźć powód do podobnego przypuszczenia, w rdzeniu rzeczy atoli, spodziewam się, niéma żadnego.
Nie potrzeba, zdaje się, dodawać, że nazwiska „Childe“, tak samo jak to widzimy w „Childe Waters“, „Childe Childers“ etc, użyto dlatego jedynie, że odpowiada ono zastosowanéj przezemnie staréj budowie wiersza. „Dobra noc“ na początku pierwszéj pieśni powstała dzięki „Dobréj nocy“ lorda Maxwella w „Pieśniach Minstrelów“, wydanych przez Scotta.
W pierwszéj części, zajmującéj się Półwyspem (pirenejskim) zechce może ktoś znaléźć pewne podobieństwo z rozmaitemi w Hiszpanii ogłoszonemi poematami; z wyjątkiem atoli kilku stanc końcowych, cały utwór napisany był w Lewancie.
Stanca Spencerowska, zastosowana przez jednego z najpoczytniejszych poetów naszych, dopuszcza wszelkie urozmaicenia. Dr. Beattie następującą wypowiada w téj mierze uwagę: „Przed niedawnym czasem rozpocząłem poemat w stylu Spencera z użyciem jego stancy, w któréj zamierzam poetyckim skłonnościom moim popuścić cugli, być, stosownie do humoru, wesołym lub patetycznym, opisowym lub sentymentalnym, czułym lub satyrycznym; miara bowiem jakiéj użyłem pozwala, jeżeli się nie mylę, na wszelkie te rodzaje twórczości.“[5]
Umocniony tą powagą oraz przykładem kilku największych poetów włoskich w mém zapatrywaniu, nie będę bronił zamiaru urozmaiconego sposobu wyrażania się w następującym utworze; jeżeli nie będzie miał powodzenia, to winę trzeba będzie przypisać raczéj wykonaniu, aniżeli metodzie uświęconéj praktyką Aryosta, Thomsona i Beattie’go.

Londyn, to lutym 1812.



Dodatek do przedmowy.

Czekałem, aż wszystkie nasze czasopisma wydzielą swą zwykłą porcyę krytyki. Sprawiedliwości ich sądu nie mam, ogólnie biorąc, nic do zarzucenia; źle byłoby ze mną, gdybym nie umiał najmniejszéj znieść nagany; pisma te, być może, im mniéj były łagodne, tém więcéj były szczere. Składając więc wszystkim razem i każdemu z osobna jak najserdeczniejsze za ich bezstronność podziękowanie, pozwolę sobie tylko co do jednego uczynić uwagę.
Śród wielu sprawiedliwych zarzutów, uczynionych bezbarwnemu charakterowi „błędnego Rycerza“ (co do którego twierdzę wbrew przeciwnym mniemaniom, że jest osobistością urojoną), przytoczono i ten, że pominąwszy anachronizm, nie ma on w sobie nic rycerskiego, ponieważ czasy rycerzy były czasami miłości, honoru i t. d. Tymczasem działo się tak, że owe dawne dobre czasy, kiedy to kwitł „l’amour du bon vieux tems, l’amonr antique“, były ze wszystkich wieków możliwie najgorszemi. Ci, którzy pod tym względem mają jakiekolwiek wątpliwości, niech sobie przeczytają Sainte-Palayea, a w szczególności tom II str. 69[6]. Śluby rycerskie tak samo nie były dotrzymywane jak wszelkie inne, a pieśni trubadurów nie były przyzwoitsze i z pewnością nie wytworniejsze od Owidyuszowych.
Owe „Cours d’amour, parlemens d’amour ou de courtesie et de gentillesse“ miały więcéj do czynienia z miłością, aniżeli z dwornością lub rycerskością. Zajrzyj w téj saméj sprawie do Rolanda oraz Sainte-Palaye’a. Można wielce niemiłéj osobistości „Rycerza Harolda“ czynić jakiekolwiekbądź zarzuty, był on jednak co do przymiotów swoich zupełnie rycerskim — „nie służalcem, ale templaryuszem.“ Bądź jak bądź, obawiam się, że Tristram i Lancelot nie byli lepszemi aniżeli się należało; pomimo to, były to osobistości poetyckie, prawdziwi rycerze „sans peur“, choć nie „sans reproche.“ Jeżeli historya utworzenia orderu „Podwiązki“ nie jest bajką, to rycerze tego orderu nosili niejeden wiek podwiązkę obojętnéj pamięci hrabiny Salisbury. Tyle o rycerstwie. Burke nie potrzebował rzeczywiście żałować, że czasy te (rycerstwa) minęły, jakkolwiek Marya Antonina była tak samo dziewiczą, jak przeważna część tych, w których cześć łamano oszczepy i z konia zrzucano rycerzy.
Od czasów Bayarda aż do dni Józefa Banksa (najniepokalańszego i najsławniejszego z rycerzy zarówno dawnych jak i dzisiejszych czasów), mało w téj mierze było wyjątków; spodziewam się téż, że po jakiém takiém zbadaniu rzeczy, nie będziemy wcale tych dziwacznych szopek średniowiecznych żałowali.
Rycerz Harold niech sobie już zostanie takim, jakim jest; byłoby przyjemniéj, a z pewnością łatwiéj milszy skreślić charakter. Mogłem był łatwo zamalować jego błędy, mogłem był kazać mu więcéj działać, a mniéj mówić, nie miał on atoli być wzorem, lecz miał tylko pokazać, jak wczesne zepsucie serca i obyczajów sprowadza przesyt co do rozkoszy dawnych, sprawiając co do nowych, że człek się na nich zawodzi; miał pokazać, że nawet piękności przyrody oraz bodźce pracy (z wyjątkiem żądzy sławy, téj najsilniejszéj ze wszystkich pobudek) na umysł tak złożony albo raczéj wykrzywiony, żadnego nie wywierają skutku. Gdybym był poemat swój ciągnął daléj, charakter ten przy końcu byłby się był pogłębił; stosownie bowiem do zarysu, jaki sobie nakreśliłem, a który chciałem wypełnić, szkic mój miał być nowożytnym Tymonem[7], a może poetycznym Zeluco[8].

Londyn, 1813.





PIEŚŃ I.

Do Janthe’y.[9]

Nie w onych strefach, które-m przewędrował,
Choć piękność długo znano tam jedynie,
Nie w snach, gdzie często przede mną się snował
Urok obrazów, który — ze snem ginie,
W prawdy-m cię ujrzał czy rojeń godzinie:
Płonnym téż trudem moja chęć się zowie,
Skreślić blask zmienny, co z twych kształtów płynie —
Kto ciebie widział, cóż się z słów mych dowie,
A tym, co nie widzieli, czyż twój czar wysłowię?

∗             ∗

Obyś została, czém jesteś, do końca,
Spełniając wiosny swojéj przyrzeczenia:
Piękna na ciele, w sercu swem gorąca,
Obraz Miłości, choć bez uskrzydlenia,
Czystsza, niż wszelkie nadziei marzenia!
A ta, co kwiat twéj młodości swą własną
Hoduje ręką, będzie, bezwątpienia,
Widziała w tobie lat swych tęczę jasną,
Przy któréj blaskach świętych wszystkie troski gasną!

∗             ∗

O młoda Peri[10] Zachodu! Jak błogo,
Że dwakroć liczę tyle lat, co twoje:
Oczy, miłością nie wzruszone, mogą
Spokojnie patrzéć w twych powabów zdroje:
Przekwitu twego ujrzéć się nie boję,
A że się wszystkie młode serca krwawią,
Téj doli serce już nie zazna moje,
Jaką śród godzin najgorętszych sprawią
Twe oczy tym, co dla nich z podziwem się stawią.

∗             ∗

Ten wzrok twój dziki, jak go ma gazela,
To śmiało lśniący, to cudnie trwożliwy,
Albo zwycięża, albo onieśmiela:
Pieśń tę niech jego blask przeniknie żywy!
O jakże byłby duch mój nieszczęśliwy,
Gdyby-ć chciał więcej być niż przyjacielem:
Niechaj cię tylko nie ogarną dziwy,
Że tobie składam pieśń z takiém weselem,
Lecz w wieńcu tym bądź lilji niezrównanej zielem.

∗             ∗

Tak w strofy moje twe się imię wprzędzie.
Blaskiem ócz Janthy „Harold“ ten był zlany,
Zanim zajrzeli doń łagodni sędzię:
Blask ten ostatni ma być zapomniany!...
Po długich latach ten hołd ci oddany,
Oby przyciągnął twe urocze dłonie
Do mojéj lutni, w cześć twą rozśpiewanéj —
Takiéj pamięci żądzą pierś ma płonie:
Choć jest to nad nadzieje, przyjaźnią się bronię!...


I.

Muzo, co z nieba, jak Grecy mniemali,
Wzięłaś swą postać lub téż z tchnień pieśniarzy:
Brzęk lir dzisiejszyzh gdy cię wstydem pali,
Spłaszać cię z gór twych moja się nie waży,
Choć i ja-m w Delfach[11] u pustych ołtarzy
I u twych źródlisk wzdychał, pełnych chwały,
Gdzie wszystko zmilkło, tylko strumyk gwarzy...
Jednak dziewięciu onych hymn mój mały
Nie zbudzi, by na skromną pieśń tę wzgląd swój zlały.

II.

Żył ongi pewien młodzian w Albionie,
Któremu rozkosz z cnót nie biła szczera;
Dzień po dniu w samych bezeceństwach tonie
I Nocy uszy drzemiące rozdziera;
Bezwstydna iście była zeń kozera,
Do biesiad tylko i żartów bezbożnych...
Niczemu w świecie serca nie otwiera,
Prócz dla urwiszów i dziewek nałożnych,
Hulaszczych wyuzdańców, tak nizkich, jak możnych.

III.

Czajld Harold zwał się:[12] ale skąd miał imię
I jakich przodków, tego nie wyjawię;
Dosyć, że niegdyś w czczym nie żyli dymie,
A raczéj może w głośnéj nawet sławie.
Lecz to, co ongi było świętém prawie,
W kał snać wieczysty jeden nicpoń strąca;
Herbowe godła w trumiennéj kurzawie,
Kwiecista proza, pieśń miodem płynąca
Nie zbielą czarnéj zbrodni, by była świecąca.

IV.

Czajld się wczasował w południa godzinie,
Jak wiele innych much się w słońcu grzeje,
I ani myślał, że nim dzień mu spłynie,
Przeszywającym mrozem wiatr zawieje...
Nim jednę trzecią przeszły dnia koleje,
Zło téż go tknęło kły najstraszliwszemi:
Pełnia przesytu wokół niego zieje!
I wnet mu obmierzł pobyt w własnéj ziemi,
Gdzie ciaśniej mu, niż między ściany pustelnemi.

V.

Śród labiryntu grzechów on wędrował,
Nie znał pokuty, nabroiwszy siła:
Do wielu wzdychał, acz jednę miłował,
Ale ta jedna nie dla niego była.
Szczęśliwa ona! Jakżeżby zbrudziła
Cześć swą w całunkach, szczodrych lada komu!
Onby się od niéj rwał, gdzie rozkosz zgniła,
Grosz-by jej strwonił na opłatę sromu
I ciszy i spokoju nie zapragnął w domu.

VI.

Lecz dziś Czajld Harold w sercu ból miał wielki;
Chciał bachanalij rzucić towarzysze;
Pono łez nawet chciały ciec kropelki,
Lecz zmarzły w oczach, służąc jego pysze.
Samotny, duszę w smutnych snach kołysze;
I postanowił kraj rodzinny rzucić,
Iść, gdzie zamorski klimat żarem dysze;
Chciał, syt rozkoszy, ku bolom się zwrócić,
Iść w piekło, byle tylko jednostajność skłócić.

VII.

Czajld żegnał gniazdo dziada i pradziada.
Wielkie to było, poważne zamczysko;
Stare, a jednak w gruz się nie rozpada,
Filarów zewsząd wspiera je kolisko.
Klasztor! lecz dzisiaj jakże upadł nizko!
Tu, gdzie zabobon ongi sidłał ludzi,
Pafijskie dziewki wszczynają igrzysko;
Mnichby pomyślał, że ich czas się budzi,
Jeżeli tych świętoszków dawna baśń nie łudzi.

VIII.

Lecz w najweselszéj nieraz krotochwili
Cień jakiś mignął na Harolda czole,
Wspomnienie krzywdy, którą go zranili,
Lub oszukanéj namiętności bole.
Nie badał tego nikt w przyjaciół kole,
Bo w nim nie było téj duszy prostaczéj,
Co, gdy się zwierzy, dźwiga lżej swą dolę;
U druhów rady zasięgnąć nie raczy
Ni szukać ukojenia w największéj rozpaczy.

IX.

Nikt go nie kochał, choć w komnaty swoje
Ściągał birbantów z blizka i daleka;
Znał te pochlebców ucztujących roje,
Trutni, co żyją, bo biesiada czeka!
I z serc kochanek miłość nań nie ścieka:
Przepych i władza to cel kobiet słodki.
Mając te strzały, Eros nie narzeka;
Jak ćmy, tak dziewki schwycisz na błyskotki
I Mamon tam zwycięży, gdzie Seraf za wiotki.

X.

Miał Harold matkę — nie zapomniał o niéj,
Chociaż unikał z matką pożegnania;
I siostrę kochał, lecz i od niéj stroni,
Gdy go wędrówka z domu precz wygania,
I przyjacioły pożegnać się wzbrania;
Nie myślcie jednak, że miał serce z stali:
Wszakże wy wiecie, wy, coście kochania
Godne przedmioty kiedybądź żegnali,
Jak ranę niezaschniętą ta rozłąka pali.

XI.

Dom, kraj, dobytki, dziedzictwo ojczyste,
Wesołe damy, z których rozkosz spływa,
Ich oczy, włosy, ich dłonie śnieżyste,
(Że jasność mnicha gaśnie świątobliwa) —
To, czém się żądza nasycała żywa,
Czasze, gdzie wino pian nie kończy toczyć,
Wszystko, co tylko do rozpusty wzywa,
Rzucał bez żalu, aby morza zoczyć
I przeciąć brzeg Paynimski i równik przekroczyć.

XII.

Żagle się wzdęły i wiatry powiały,
Jakgdyby rade, że rzucał swe łany;
Prędko z przed źrenic białe znikły skały
I już przepadły śród falistej piany.
A on — być może — skruchą był porwany,
Gdy już nadbrzeżne z oczu stracił piargi,
Lecz śpiącéj w sercu nie obudzał rany
I ni westchnienia nie puścił przez wargi,
Niemęskie na wiatr inni gdy rzucali skargi.

XIII.

Lecz kiedy w morzu zgasły słońca łuny,
Pochwyci harfę, którą się nie puszy —
Bo nieuczenie uderza w jéj struny,
Jeżeli obce nie słuchają uszy —
I dzisiaj po nich palcami poruszy
I pożegnanie pośle w przestrzeń zmroku.
Skrzydlaty okręt mknie śród morskiéj głuszy
I mgławe brzegi zginęły już oku,
A on „dobranoc“ słał im w takich słów potoku:

1.

O kraju mój, ach! żegnam cię!
Giniesz już w głębiach wód,
Wały się rwą, wiatr nocny dmie
I mew zawodzi ród.
Ostatni blask słoneczny drga
Śród fal — my śpieszym tam!
Dobranoc ci, ojczyzno ma,
O słońce, żegnaj nam!

2.

Niedługo znów, podniósłszy skroń,
Dasz ranu ogień zórz,
Znów ujrzę strop i morza toń,
Kraju nie ujrzę już!
Opuszczon mój poczciwy dwór,
Kominek godzien łez,
Splot dzikich ziół owija mur,
U wrót mój wyje pies.

3.

Chodź, paziu mój,[13] chodź, boleść stłum!
Na co ten płacz i żal?
Przeraża cię tych wichrów szum,
Czy walka grzmiących fal?
Spędź kroplę łzy, bo cóż się bać,
Wszak silny okręt masz,
A tak, jak on, nie leci snać
Najszybszy sokół nasz!

4.

„Niech wicher dmie! niech fale drżą,
Spokojny-m, jako żyw!
Lecz niechaj cię nad troską mą,[14]
Czajldzie, nie bierze dziw.
Drogiego ja rodzica dach,
Mateńki-m rzucił próg:
Z przyjaciół to jedyni, ach!
Prócz nich ty — tu! tam — Bóg!

5.

„Gdy ojciec rzekł: o bądź mi zdrów,
Bez łzawych żegnał skarg,
Lecz matce méj, nim wrócę znów,
Żale nie zejdą z warg“.
— Dość, chłopcze mój, o dość już, dość!
Przystoi ci ta łza!
I w oczach mych ten drżałby gość,
Lecz gdzież niewinność ma?!

6.

O chodź że chodź, ty giermku mój,[15]
Czemu pobladłeś tak?
Przeraża cię francuski zbój,
Czy straszy morza szlak?
„Mam dosyć sił, chcięj wierzyć, chciéj,
O życie nie dbam nic;
Myślałem tu o żonie méj
I zbladł rumieniec lic.

7.

„Żona i syn mieszkają, wiesz,
Gdzie twoich jezior brzeg,
Gdy ojca on zawoła też,
Cóżbyś w jéj miejscu rzekł?“
— Dość, giermku, dość! twych smutków grot
Niezaprzeczalna rzecz,
Ja za to mam snać lżejszy lot,
Z śmiechem uciekam precz!

8.

Któż wierzyłby w udany ból
Kochanek albo żon?
Wnet zetrze im serc nowy król
Ich łzy, rozłąki plon.
Nie uciech żal, co przeszły już!
Czém niebezpieczeństw gry?
Największa z trosk: cóż rzucam, cóż,
Godne choć jednéj łzy?[16]

9.

Na świecie dziś sam jestem, sam,
Śród tych bezmiernych fal:
Cóż żalić się po innych mam,
Gdy po mnie zginął żal?
Może mój pies nie przestał wyć,
Lecz, z obcych jedząc mis,
Gdy wrócę znów, by w domu żyć,
I on mnie będzie gryzł!

10.

Okręcie mój! mknę z tobą gdzieś
Śród tych szumiąch pian!
Nie troszczę się: gdzie chcesz, tam nieś,
Prócz — na ojczysty łan.
O witaj mi, ty ciemnio wód!
A gdy mi znikniesz znów,
Powitam wnet czar pustyń, grót —
Ty kraju mój, bądź zdrów!...

XIV.

I okręt pędzi i ląd już zaginął,
Sen wód biskajskich spłasza wiatr surowy.
Cztery dni przeszły, lecz gdy piąty spłynął,
Pierś się raduje: brzeg odkryto nowy!
I góry Cyntry podnoszą swe głowy
I Tag ku morzu bystre fale toczy,
Niosąc swój złoty haracz legendowy:
Na pokład sternik luzytański skoczy
I skręci, gdzie brzeg żyzny, a lud nie roboczy.

XV.

Boską to, Chryste, widziéć jest zapłatą,
Co nieba dały téj przepysznéj ziemi,
Jak wszędzie owoc krasną płonie szatą,
Jak rajski widok pod wzgórzami temi!
Lecz człek to niszczy dłońmi bezbożnemi;
O! gdy Wszechmocny bicz swój na tych wzniesie,
Co jego prawa depcą stopy złemi,
Potrójna zemsta wymiecie to biesie,
Szarańcze, wraże plemię, co Gallami zwie się.

XVI.

Naprzód Lizbona roztacza swe wdzięki!
W téj saméj dumnéj fali się przebija,
W którą żwir złoty suł się z wieszczów ręki!
Tysiąc okrętów tu się dzisiaj mija,
Albion bowiem Luzytanom sprzyja
I z swą potężną pomocą im śpieszy:
I lud ten, pyszna, głupia, dzika żmija,
Liże i kąsa dłoń, co mu z pieleszy
Wypędza tyrańskiego władcę gallskiéj rzeszy.

XVII.

Ale, gdy wejdziesz w gród, co zdala błyszczy,
Jak gród niebiański, twój się zachwyt skazi,
Gdy mu się przyjrzysz, żal twą radość zniszczy;
Oko przybysza każda rzecz tu razi:
Pałac i chata jak skąpane w mazi;
W brudzie mieszkańcy przychodzą na ziemię,
W brudnéj koszuli, w brudnéj sukni łazi
Możnych i biednych nieczesane plemię,
Nieczyste, jakby nosząc plag egipskich brzemię.

XVIII.

Służalcy! w takim urodzeni kraju!
Komuż, Przyrodo, zbiór twych cudów służy!
Tam Cyntra w rajskim rozsiadła się gaju[17]
Śród labiryntu parowów i wzgórzy.
Pędzel i pióro tego nie powtórzy
Ani w połowie, co ludzką źrenicę
Śród tych widoków oślepia i durzy,
Nie wypowiedzą i bardów gęślice,
Choć światu otwierają edeńskie bramice.

XIX.

W wieńcu klasztornych ruin stroma skała,
Spad urwisk, drzewem korkowém obszyty;
Pościel mchów górskich od żarów zczerniała,
Jar, gdzie bez słońca płacze krzew w błękity,
Lazur głębiny, fałdami nie krytéj,
Złotem pomarańcz lśniący liść zielony,
Potok, co w przepaść mknie, rzucając szczyty,
Winograd w górze, dołem wierzb korony —
To czarów wielkich obraz urozmaicony.

XX.

W górę tą krętą ścieżką ponieś kroki,
Wstecz nieraz patrząc, jaką szedłeś drogą:
Z wyniosłéj skały śliczne znów widoki!
A przy „Bolesnéj Matce“ sfolguj nogom:[18]
Mnich ci relikwię pokaże ubogą,
Powie niejednę z legend téj pustyni;
Zły człek tu nieraz poniósł karę srogą,
Honorjusz ongi w téj ciemnéj jaskini,
Na niebo chcąc zasłużyć, z ziemi piekło czyni.

XXI.

Stąd téż, wskoczywszy na wierzchołki strome,
Ujrzysz moc krzyży, z gruba obrobionych;
Nie pobożności znaki to widome,
Lecz słabe świadki mordów tu spełnionych;
Bo ile razy śród jęków tłumionych
Krew ofiar ciekła na zabójców noże,
Ktoś krzyż postawił z kołów nierzeźbionych;
W tysiącach odtąd sterczą męki-boże
W téj ziemi krwi, gdzie prawo bronić cię nie może.[19]

XXII.

Na stokach wzgórzy i tam dołem leżą
Zamki, królewskie przed laty schroniska,
Dziś tam swe wonie dzikie zioła szerzą
I przepych resztki swych promieni ciska;
Pałac następcy za basztami błyska,
I ty, Wateku, Anglji najbogatszy[20]
Synu, rajskiegoś pragnął tu gnieździska,
A że im większy zbytek, tém jest rzadszy
Nasz spokój, na to duch twój — tak było — nie patrzy.

XXIII.

Tutaj mieszkałeś, snując uciech plany,
Tu, gdzie ta góra wznosi cudne skronie;
Dziś, na zagładę snać klątwą skazany,
Tak jak ty, gmach ten w samotności tonie;
Trudno się przedrzéć w chwastów milijonie
W puste komnaty, rozwarte portale —
Nowa stąd pewność jest w myślącém łonie,
Jak ziemska rozkosz nie jest trwała wcale,
Jak wnet ją zabijają groźne czasu fale!

XXIV.

Patrz! w tym pałacu radzili wodzowie,[21]
Gmach ten jak wstrętny brytyjskiemu oku!
Siedział tam, w czapce błazeńskiéj na głowie,
Niedobry czarcik, szydzący co kroku,
W płaszcz z pergaminów ubrany: z pod boku
Wisi mu pieczęć, w ręku czarne zwoje,
Znane w rycerskim, sławy pełnym tłoku;
Zdobią je herby i podpisów roje —
Mrąc z śmiechu, czarcik na nie kładzie palce swoje.

XXV.

Konwencją było to czarcie złowieszcze,
Co u Marjalwy słało wodzów w żaki,
Mózg im wyjęło — jeśli mieli jeszcze,
A radość ludu w żal zmieniło taki!
Głupstwo z głów zdarło zwycięstwa szyszaki,
Chytrość odbiła tu oręża klęski,
A wodzom znikły wawrzynowe szlaki;
Nie padłym biada, lecz zgrai zwycięskiéj,
Gdy tryumf w Luzytanji okrył wstyd niemęski!

XXVI.

I od godziny tych wojennych narad,
Gdy wspomniéć Cyntrę, Anglja blednieje,
A tych, co dzierżą rządzenia aparat,
Wstyd, gdy go mają, nieraz ogniem zleje.
A jakżéż akt ten nazwą przyszłe dzieje?!
Nasi i obcy czyliż nie poszydzą,
Jak się z tych mężnych własna sława śmieje,
Jak ponad sobą zwyciężonych widzą —
Wskazując to, dni przyszłe tego-ż nie zohydzą?

XXVII.

Tak dumał Harold, kiedy po zwyczaju
Wśród tych gór cudnych błąkał się samotny;
Lecz wnet z tych czarów rwał się do wyraju,
Niespokojniejszy od jaskółki lotnéj,
Chociaż wnikania w wnętrze częstokrotny
Miewał tu popęd, choć rozwaga rzekła
Nieraz swe słowo, ażeby ochotny
Wzgardził młodością, co mu w głupstwach ściekła;
Ta prawda nieraz oko smutkiem mu powlekła.

XXVIII.

Na koń! na koń! na zawsze już porzuca
Obraz spokoju, choć tak duszę nęci!
Do lotu z snów się leniwych ocuca,
Lecz mu nie dziewka, nie puhar w pamięci.
Precz stąd ucieknie, ale dokąd skręci
Tor swéj pielgrzymki, gdzie znajdzie wytchnienie?
Zanim nasyci wędrowania chęci,
Niejedna przemknie scena się po scenie —
Nim serce się ukoi, przyjdzie doświadczenie.

XXIX.

Lecz i do Mafry zajrzéć trza po drodze,[22]
Gdzie byt z królowych najbiedniejsza wiodła;[23]
Dwór tu i kościół dzierżyły swe wodze
A msze i uczty zmieniały swe godła;
Mnichy z panięty — szajka, mniemam, podła,
Tum babilońska ścierka tutaj wzniosła,
A przepych jego tak ciebie osiodła,
Że krwi zapomnisz, co tu w rzekę rosła,
Zmieniony w pokornego kłamnych zbytków posła.

XXX.

Przez żyzne łany, romantyczne wzgórza
(O! gdyby wolny dzierżył lud te błonie!)
Gdzie oko, patrząc, w radości się nurza,
W niejedno rajskie zaszedł Czajld ustronie.
Leniuch szaleństwem nazwie te pogonie,
Zdziwion, iż można miękkie rzucać leże
Dla dróg skalistych! — Jakie tutaj wonie!
W górskiém powietrzu jakie życie świeże!
Rozkoszy stąd opasła Wygoda nie zbierze.

XXXI.

Już pasmo wzgórzy ciemnieje i znika,
A mniéj bogata wije się równina,
Ogrom jéj płachty horyzont zamyka;
Tam ledwie oko dostrzegać zaczyna —
Już się hiszpańska odsłania kraina,
Wełna jéj owiec głośna śród kramarzy;
Po oręż dziś się każdy pasterz zgina,
Bo dziś Hiszpanję zalał najazd wraży,
Pod bronią więc, kto jarzma dźwigać się nie waży.

XXXII.

Gdzie się z swą siostrą Luzytanja schodzi,
Jakiéż granice dzielą dwa narody?
Czy rej tu zawiść ich królowych wodzi?
Czy Tag tu rzucił między nie swe wody,
Lub ciemna Sierra skamieniałe lody?
Czy, jak ów chiński mur, olbrzymie wały?
Nie wał, nie wód to głębokie przegrody,
Nie cyple ciemnych gór, nie groźne skały,
Jak te, co od Hiszpanów Gallją odkrajały.

XXXIII.

Jakiś srebrzysty tutaj strumień bieży,
Ruczaj, zaledwie że znany z imienia,
Pośród dwóch królestw zielonych wybrzeży.
Pasterz, co tu się na kiju rozlenia,
W toń kędzierzawą rzuca mdłe spojrzenia,
Cicho dzielącą wrogów tłum zażarty;
Wieśniak tu dumny jak grand z urodzenia,
A z sług najniższy wie, ile jest warty
Nad honor, luzytańskim służalcom wydarty.[24]

XXXIV.

Lecz gdyś w bród przeszedł kordon mało znany,
Przed tobą ciemna Gwadyana ściele
Swe dzikie, szumne, ponure bałwany,
Które tak sławią prastare rondele.
Tu parł ku brzegom na swych hufców czele
Maur i Krzyżowiec, lśniący zbroją litą;
Tu stawał pościg lub padał w topiele,
Tu krwawą falę, wojskami nabitą,
Paynimski mącił turban z chrześcijańską kitą.

XXXV.

Piękna Hiszpanjo! kraju romantyczny!
Gdzież jest Pelaga sztandar, gdy przed wieki
Ów ojciec Kawy nawiódł tłum przeliczny,[25]
Który krwią gocką zczernił górskie rzeki?!
Gdzież te proporce, co ongi w dalekiéj
Szumiały chwili nad głową twych dzieci,
Gdy wróg był wygnan w afrykańskie spieki;
Krzyż się zaiskrzył, lecz księżyc nie świeci,
Bo jęk mauryckich matek głośném echem leci.

XXXVI.

Nie brzmią-ż te sławne w każdéj pieśni dzieje?
Ach! bohaterów w tém największe losy:
Gdy głaz się kruszy, gdy księga butwieje,
Czyn ich ma w pieśni gminnéj swe odgłosy.
Pycho! spójrz w siebie, górne rzuć niebiosy,
Patrz, jak potęgę jeden dźwięk zamyka,
Na cóż ci statuy, kolumny, ksiąg stosy?
Uciec się musisz do podań języka,
Pochlebca gdy cię zdradzi, pominie kronika!

XXXVII.

Synu Hiszpanji, zbudź się! wstań, kto żywy!
Dawne bożyszcze, rycerskość cię woła,
Lecz w ręku nie ma włóczni, krwi żądliwéj,
Nie strząsa kitą czerwoną u czoła —
Z dymem strzelb leci — ktéż ją wstrzymać zdoła?
I rur armatnich grzmotem bije w górę:
Zbudźcie się! wstańcie! brzmi jéj głos dokoła;
Byłbyż on słabszy, niż te pieśni, które
Na brzegach Andaluzji lały krwi purpurę?

XXXVIII.

Czyż kopyt groźnéj nie słyszycie nuty?
Nie dolatują-ż do was bitew szczęki?
Tam miecz się dymi, na wasz kark ukuty,
Braci, nim padnie od tyrańskiéj ręki,
Nie wybawicież? Śmierć płomienne pęki —
Kule swe rzuca, a każda zwiastuje:
Tysiąc ostatnie już wydało jęki!
Śmierć na siarczanym syrokku cwałuje,
Bój tupnął i świat cały uderzenie czuje.

XXXIX.

Patrzcie! na górze potwór tam olbrzymi
Krwawy włos kąpie w skier słonecznych fali,
Dłoń groty śmierci płonie ognistymi,
A oko wszystko, na co spojrzy, pali:
Rzuca niém ciągle i z blizka i w dali
Ognie błyskawic! A przed stóp żelazem
Klęcząc, Zniszczenie pisze, co zyskali:
Dziś rano wielkie trzy narody razem
Najlepszą krew wyleją przed jego obrazem.

XL.

Co to za widok — nieba! patrzeć sobie
(Jeśli tam nie masz druha albo brata),
W jakiéj zawistne szarfy lśnią ozdobie,
Jak się blask zbroic z dnia jasnością splata,
Jak psiarnia wojny zrywa się do kata,
Jak, wyjąc, kły swe szczerzy do zdobyczy!
Lecz jaka będzie szałów tych zapłata?
Czarnéj mogile lwia się część użyczy,
Z radości Spustoszenie tłum swój ledwie zliczy.

XLI.

Trzy wojska śpieszą złożyć swe ofiary,
W trzech się językach dziwne pną błagania,
Trzy w zblakłém niebie topią się sztandary,
Ich hasła: Francja, Albjon i Hiszpanja!
Wróg i ofiara — każde tego zdania,
Że walkę toczy za wszystkich! Daremnie!
Jakby nie mogli w domu miéć konania,
Pod Talawerą paść chcą kruków ciemnie,
Użyźnić grunt, ich chciwość łechcący przyjemnie.

XLII.

Zgniją! ambicji głupcy honorowi!
Honor nad niemi darnią wzrastać będzie!
Czcze mędrkowanie! kruchém tyranowi
Byli narzędziem, on rzucił narzędzie,
Gdy swoję drogę wybił w dzikim pędzie
Sercmi ludzkiemi — dla tych snów, co gasną!
Bo czyż despota wieczny tron zasiędzie?
Czyż choć garść ziemi nazwie swoją własną,
Prócz téj, gdzie kości jego na proch się roztrząsną?!

XLIII.

O Albuero! sławne bolu smugi!
Gdy Czajld tu spinał konia w swéj podróży,
Mógłże przewidzieć, że w chwili niedługiéj
Pycha walczących łan twój w krwi zanurzy?!
Pokój poległym! niech ich cześć przedłuży
W dal łza tryumfu i towarzysz boju!
Dopóki innych inny wódz nie zdurzy,
Imię twe, głośne śród ciekawych roju,
W przelotnéj, lichéj pieśni nie zazna spokoju.

XLIV.

Lecz dość już wojny kochanków! Niech wiodą
Grę swą o życie, tracą dech dla sławy!
Sława ich kościom odda-ż siłę młodą,
Choć dla jednego padnie tysiąc krwawy?!...
Lecz nie wstrzymujmy szlachetnéj wyprawy,
Tych, co ojczyźnie śmierć swą niosą w darze!
Dla żywych były może hańb obawy,
Może w domowym zginęliby swarze
Lub szli rozboju torem, najniżsi zbrodniarze.

XLV.

Szybko samotną drogą Harold zwrócił,
Gdzie radość wolną ogarnia Sevillę,[26]
I na tę zdobycz żądzę zbój zarzucił!
Płomienną stopą wkroczy w nią za chwilę
I białe gmachy skąpie w czarnym pyle!
Los niewstrzymany! bo próżna robota
Iść przeciw głodnéj spustoszenia sile;
Stałyby Tyru i Iljonu wrota
I zbój nie byłby panem, lecz zwycięscą cnota.

XLVI.

Lecz nieświadomy losu, co go czeka,
Kto żyw tu śpiewa, tańczy i ucztuje;
W przedziwnych pląsach leci czasu rzeka,
I nikt ojczyzny krwawych ran nie czuje;
Nie surma wojny, miłość dźwięki snuje,
Błazeństwo zgina swych kapłanów szyje,
Do nowych harców rozpusta zwołuje
Stołecznych zbrodni cichą kompaniję,
U chwiejnych murów słodki występek się wije.

XLVII.

Inaczéj wieśniak... Obok drżącéj żony
Ciężkiego oka podnieść nie ma siły,
Aby nie ujrzéć winnicy spalonéj,
Niw, które dymy wojenne pokryły!
Z wieczorną gwiazdą i fandango miły
Już nie wiruje z kastanietem w dłoni.
Poznawszy, władco, czar, przez ciebie zgniły,
Nie dręczyłbyś się za chwałą w pogoni,
Zmilkłby bęben, człek spokój miałby dla swéj skroni.

XLVIII.

Jakąż pieśń dzisiaj mulnik ma zanucić?
Wysławiać miłość, rycerskość i Boga,
Jak ongi czynił, by wędrówkę skrócić,
A dźwiękiem dzwonków rozbrzmiewała droga?
„Viva el Rey“ dziś śpiewa, wraz złowroga[27]
Sypie się klątwa: „Niech Godoy przepada
I dudek Karol i chwila, w ból mnoga,
Gdy z czarnookim królowa zasiada,
A z grzesznych wstaje objęć krwawolica zdrada!“

XLIX.

Tam! w téj dolinie, wieńcem skał owitéj,
Gdzie zamki Maurów walą się w ruinę,
Łan, jak szeroki, kopytami zryty
A i murawy od pożogi sine:
To w Andaluzji wróg miał swą gościnę!
Tu stały wojska, tam obóz, ogniska!
Tu na rój smoków szło chłopstwo jedyne!...
Na zdobywane, tracone urwiska
Wskazuje wieśniak okiem, które dumą błyska.

L.

Ktokolwiek tylko drogę ci zabieży,
Nosi u czapki czerwoną kokardę[28]
Znak, kogo mijać lub witać należy;
A kto téj barwie wierności pogardę
Śmiałby nieść, losy czekają go twarde:
Ostrym tu nożom nie trzeba podniety!
Pożałowałyby i Galle harde,
Gdyby chowane pod płaszczem sztylety
Dym armat mogły rozwiać i stępić bagnety.

LI.

Ciemnéj Moreny każdy skręt wysoko
Spiżowych armat ciężkie dźwiga lady,
I jak śmiertelne sięgnąć może oko,
Wszędzie haubice, przekopy i zdrady,
Głębokie fosy, ostre palisady,
Oddziały wojska, straże czuwające,
W skałach wykute prowiantów składy,
Siodłane konie pod strzechami rżące
I kule w piramidach i lonty płonące.[29]

LII.

Wróżby dni przyszłych! Lecz ten, co w czeluście
Strącił despotów mniejszego gatunku,
Spoczywa chwilę, nim znów bicz rozpuści.
Ale niebawem w twoich gór kierunku
Huf jego w grozy zjawi się rynsztunku:
Zgnieść musi zachód ten świata bicz boży!
Smutnym, Hiszpanjo! twój dzień obrachunku,
Gdy sęp gallijski swe skrzydła rozłoży,
Gdy dziećmi twemi Hadu zastępy pomnoży.

LIII.

Czyż muszą zginąć ci waleczni, młodzi,
Na to, by pycha porosła, wybrani?
Nic już od jarzma grobu nie przegrodzi?
Wzrostu łupiestwa od śmierci Hiszpanji?
Czyż Wszechmoc pragnie, by mieć dziękę dla niéj
Za jéj wyroki, a próśb nie wysłucha?
Na nic tu rozpacz i szał, który w dani
Niosą ojczyźnie? padnie-ż od obucha
Um starców, żar młodości, hart męskiego ducha?

LIV.

Na to Dziewica hiszpańska stanęła
I zawiesiwszy na wierzbie gitarę,
Ślub, na przekorę płci, z orężem wzięła
I w głośną boju szła zadąć fanfarę?
Ona, co w zbladłą zmieniała się marę
Na widok szramki, na puszczyka głosy,
Dzisiaj bagnetów znosi błyski jare
I brnąc Minerwy stopą w krwawe rosy,
Gdzie Mars-by się zawahał, depce trupów stosy.

LV.

Ty, co to słysząc, podziwiasz dziewicę,
Obyś był znał ją w chwili mniéj surowéj!...
Te nad noc węgla czarniejsze źrenice!
Ta dźwięczna lekkość jéj dwornéj wymowy!
Ten włos, z malarza drwiący, wokół głowy!
Ta wiotkość kształtów więcéj, niż kobieca!...
Ani byś myślał, że ten szał bojowy
Ona uśmiechem Gorgony roznieca,
Że wiedzie Saragossę, gdzie Chwała przyświeca!

LVI.

Pada kochanek — jéj się łza nie ima;
Ginie dowódca — ona już na czele;
Pierzchają druhy — ona tchórzy wstrzyma;
Wróg tył podaje — ona trupy ściele:
Cieniom kochanka któż takie wesele,
Któż taką zemstę ległym wodzom sprawi?
Któraż dziewica wskrzesi tę w popiele
Nadzieję mężów? któraż się postawi
I wroga tak u murów rozwalonych zdławi?![30]

LVII.

Ale Hiszpanki nie z Amazon rodu,
Raczéj stworzone do wszelkiéj pieszczoty,
Choć zbrojne stają z braćmi do zawodu,
Choć ich wojenne nie straszą obroty,
Coś w nich z gołębic zapalczywéj cnoty,
Dziobiących rękę, co po samca sięga;
Słodycz i stałość — oto ich przymioty,
Nie ten mdły trajkot, co inne oprzęga;
Tam serca szlachetniejsze, cóż wdzięków potęga?!

LVIII.

Dołek, miłości palcem wyciśnięty,
Mówi, jak pulchna miękkość téj ich brody;[31]
Usta, gdzie całus gnieździ się zaklęty,
Każą być mężnym, nim wysłużysz gody;
Czar ócz jak dziki! Wdzięk policzków młody
Daremnie zwiać im chcą uściski Feba:
Jeszcze im większe rozpalą urody!
Któżby dam pragnął z pod Północy nieba,
Jak mdłych, ospałych, wątłych — czyż to mówić trzeba?

LIX.

W szranki, wy strefy, przez wieszczów sławione,
W szranki, wy wszystkie haremy téj ziemi,[32]
Gdzie pieśnią wielbią dziś piękności one,
Które i cynik uczci hołdy swemi;
W szranki, hurysy, które przed drżącemi
Wiewy — bo miłość by zwiały — chowacie,
Wiedźcie z Hiszpanki czarnoźrenicznemi:
Tam raj waszego Proroka, tam macie
Te jego czarnookie, anielskie postacie!

LX.

O ty Parnasie! patrzę dziś na ciebie![33]
Nie snem się jawisz drzemiącemu oku,
Ani na pieśni pejzażowem niebie,
Lecz śnieg swój kąpiesz w ojczystym obłoku,
W majestatycznym dzikich gór uroku!
I cóż, że dzisiaj tak śpiewać próbuję?
Najlichszy pielgrzym u twojego stoku
Echa twe przelać w pieśń mą żądzę czuję,
Choć żadna już z twych szczytów Muza nie zstępuje.

LXI.

Często cię śniłem! Kto twego nazwiska[34]
Nie zna, ten nie zna, co niebo ogromne:
Dzisiaj cię widzę, ach! i wstyd mnie ściska,
Że mam dla ciebie słowa tak ułomne.
Gdy twych pradawnych wielbicieli wspomnę,
Paść tylko mogę na te głazów płyty;
Głos mi zamiera, władze nieprzytomne,
Patrząc w baldachim z obłoków uwity,
Zapadam w cichą rozkosz, żem ujrzał twe szczyty!

LXII.

Miałbym, szczęśliwszy, niż inni pieśniarze,
Zmuszeni zdala stąd prowadzić życie,
Patrzéć bez wzruszeń na święte pejzaże,
Których wspomnienie już topi w zachwycie?
Choć Apollina nie ma na tym szczycie,
Choć Muz kolebkę grobem ich nazwali,[35]
Jakiś łagodny duch tu włada skrycie,
Milczy w téj grocie, w tym wietrze się żali
I szklaną sunie stopą tam! po dźwięcznéj fali.

LXIII.

Lecz o tém późniéj. Niosąc hołd ci w dani,
Na chwilę-m w pieśni mojéj zboczył z drogi,
Wskroś zapomniawszy o kraju Hiszpanji,
Jéj synach, córkach i jéj doli srogiéj;
Nie bez łzy tutaj wstrzymałem swe nogi!
Teraz do rzeczy — lecz nim stąd wyruszę,
Daj jakiś złomek ku pamiątce błogiéj,
Liść z kwiatu Dafny; tylko błagać muszę:
Gdy żywię tę nadzieję, nie myśl, że się puszę...

LXIV.

O cudna Góro! ongi w Grecji wiośnie,
Czyż cię świetniejsze okrążały chóry,
I kiedy w Delfach kapłanka radośnie
Hymny pityjskie rzucała do góry,
Widziano-ż wówczas taki obraz, który
Gorętszą mógłby wzniecić pieśń miłości,
Niż żądzą wrzące Andaluzji córy?
Czemuż im zbrakło tych spokoju włości,
Co w Grecji, choć w jéj gajach chwała już nie gości.

LXV.

Piękną Sevilla i niech sławę szerzy
Swéj siły, bogactw i swych lat tysiąca,[36]
Lecz Kadyks, wzniesion u dalszych wybrzeży,
W nutę mniéj szczytną, ale słodszą trąca.
Jakżeż, Występku! droga twa łechcąca!
Ktéż zniesie urok twojego oblicza,
Gdy w nim młodzieńcza zawsze krew gorąca?
Cherub i hydra jest w tobie! Zwodnicza
Twa postać według gustu wszystkim się użycza.

LXVI.

Gdy czas zmógł Pafos — Czasie nieugięty,
Królowę-ś świata złamał niezłamaną! —
Stref równie ciepłych mkły szukać ponęty,
I Wenus, wierna swym rodzinnym pianom,
Zresztą nikomu, wnet tu zbudowaną
Świątynią swoją biały gród obdarzy;
Lecz tum niejeden służy jéj kapłanom,
Nie! tysiąc tutaj wznosi się ołtarzy,
Na których wieczny ogień jéj kultu się jarzy.[37]

LXVII.

W noc od poranku i znów, aż poranek
Spłonie, ujrzawszy głośne ucztowanie,
Śpiew tu rozbrzmiewa, róż się sypie wianek.
Subtelny dowcip snać tu nie przestanie
Tryskać wraz z żartem. Wieczne pożegnanie
Trzeźwym zabawom, gdyś raz wszedł w te sidła.
Szaleństw nie przerwie nawet panowanie
(Miast pobożności) mniszego kadzidła:
Z rozpustą na przemiany rwą się modlitw skrzydła.

LXVIII.

Zbliżył się sabat, święty dzień spoczynku,
Kraj chrześcijański jakżeż z nim się liczy?
O! w uroczystym staje tu ordynku.
Hej! hej! słuchajcie, jak pan lasów ryczy!
Naokół bryzga krwią swoich zdobyczy —
Konia i jeźdźca, rogami odpartych;
Ciżba w dłoń klaszcze i o więcéj krzyczy,
Śmiech grzmi na widok wnętrzności rozdartych,
A groza i ócz kobiet nie zamknie otwartych.

LXIX.

Dzień to jest siódmy, weselny dzień ludu.
Ty znasz, Londynie, ten dzień modłów święty,
Gdy mieszczuch, uczeń, rzemieślnik — bez trudu
Puszcza zarobek, każdy wystrychnięty:
Gdy kocze, bryczki i im równe sprzęty,
Dryndy i wózki, po przedmieściach pędzą —
Do Hampsted, Brentford, Harrow świerzbią pięty,
Aż szkapsko ciągnąć przestanie: nad nędzą
Żartów sobie zazdrosne piechury nie szczędzą.

LXX.

Ten na Tamizie z kochanką, ci lądu
Wolą się trzymać, bo „bezpieczniéj, bracie!“
Ten ku Warowi, tamten do Ryczmondu,
Ten znów się więcéj lubuje w Hajgacie.
Cienie beockie! wy się mnie pytacie,[38]
Jaki w tém sens jest? To „Rogu“ czciciele[39]
Pędzą „kapłance“ straszną w majestacie
Składać przysięgę — a potém wesele:
Przysięgę zalewają, tańczą aż za wiele!

LXXI.

Wszędzie błazeństwa, lecz twym równe czyje,
Kadyksie, w morzu kąpiący swe lice?
Zegar gdy „dziewięć“ w południe wybije,
Różaniec liczą twoje „zakonnice“,
Najbardziéj trapią najświętszą Dziewicę
(Ona tu pewnie dziewicą jedyną),
By zmyła grzechy, liczne, jak w świątnicę
Tłumy śpieszące, potém swą godziną
Do cyrków starzy, młodzi, wielcy, mali płyną.

LXXII.

Otwarte szranki i plac już gotowy,
Tysiączna ciżba zasiadła dokoła;
Nim pierwsza trąbka zagrzmi ponad głowy,
Spóźniony truteń próżno miejsca woła —
Dony i grandy, a najwięcéj zgoła
Dam, co strzelają oczętami zdradnie,
Lecz każda ć mnie zadanéj podoła,
Od zimnéj wzgardy nikt tutaj nie padnie,
Jak wieszcze księżycowi, gdy im miłość zbladnie.

LXXIII.

Umilkła wrzawa — na rumakach dzielnych
Czteréj jeźdźcowie z włócznią, z piórem białem,
Z złotą ostrogą do bojów śmiertelnych
Staną, przed mnóstwem skłoniwszy się całem.
Bogaty płaszcz ich, koń dyszy zapałem:
Kto na się w grze téj nie sprowadzi cienia,
Wynagrodzeniem dla niego wspaniałem
Oklaski tłumu i kobiet spojrzenia:
I król i wódz swe czyny za te dary mienia!

LXXIV.

W kosztownéj sukni, w przepysznéj mantyli,
Lecz pieszo, zwinny matador wypada
W środek areny, żądny owéj chwili,
Gdy spotka pana ryczącego stada.
Lecz wprzód ostrożnie miejsce wokół zbada,
Czy nie dostrzeże jakich przeszkód znaku.
Za broń ma włócznię, którą tyle włada,
Ile człek może, gdy nie na rumaku,
Co nieraz zań się wali śród krwawego szlaku.

LXXV.

W róg uderzono po trzykroć! znak dany!
Wrota otwarte i ciekawość oczy
Wodzi milczące po ciżbie napchanéj,
A wtém, smagnięty biczem, zwierz wyskoczy
I, patrząc dziko, kopyta zatoczy
W piasek, lecz ślepo nie wpadnie na wroga,
Groźną się skronią na wsze strony boczy,
Bije ogonem — jaka wściekłość sroga! —
A z ślepi sypie mu się krwawych skier pożoga.

LXXVI.

Naraz jak wryty.... z okiem w słup... Na stronę!
Przygotuj włócznię, zuchwały młodzianie!
Nadszedł twéj koniec, lub zwierzę szalone
Powstrzymaj sztuką — oto twe zadanie!
Wczas jeźdźcy czynią zwrot na krwawym łanie;
Byk znów się zerwie — lecz z jakim wynikiem!
Z boku krew tryska — rana tu przy ranie!
Ucieka, gnie się — bóle szarpią bykiem:
Włócznia bije za włócznią, zwierz się skarży rykiem.

LXXVII.

Wraca się znowu!... Nic tu grot i dzida,
Nic z udręczenia rozhukane konie!
Siła i oręż na nic się nie przyda,
Choć wytężone siły tu i bronie.
Koń jeden — trupem zmiażdżonym na stronie,
Drugi rozdartą — zgrozo! — piersią rzęży:
Gaśnie dech życia w zakrwawionym łonie,
On ciało skłute, chwiejąc się, wytęży:
By unieść swego pana, tak się w górę pręży.

LXXVIII.

Zwyciężon, we krwi, bez tchu, oszalały,
Byk w samym środku stanie znów, jak wryty,
Mając ran pełno, gotów, dzid kawały,
Wśród osłabionéj w boju wrogów świty.
Wtém matadorzy czerwony, rozwity
Płaszcz mu pokażą i miecz niecierpliwy,
I zwierz, jak piorun skoczy w tłum ich zbity —
Darmo!... płaszcz z ręki wymknął się zdradliwy
I oczy skrył... byk w piasku... i skończone dziwy...

LXXIX.

Tam, gdzie potężny kark dotyka krzyży,
Strasznego miecza rękojeść wyziera;
Byk stanie, zadrgnie, lecz grzbietu nie zniży.
Okrzyk tryumfu wokół cyrk rozpiera:
Zwierz pada zwolna, bez jęku umiera...
I wóz nadjechał, przybran w krasy szumne,
A na nim cielsko — zgrai radość szczera —
Spoczęło w górze; cztery konie dumne
Pognały z czarną masą między roje tłumne.

LXXX.

Hiszpańskie dziewki, hiszpańskie młodzieńce
Taki rozpala ciągle sport katowski,
Serca krwią karmiąc, zmienia w zemsty jeńce,
Zimno patrzące na bliźniego troski.
Prywatne swary w krwi nurzają wioski!
Na wroga lud dziś popłynął obficie,
Lecz ilu siedzi w zagrodzie ojcowskiéj,
Na przyjaciela snując plany skrycie:
Dla błahéj gdzieś urazy w krwi ma zginąć życie!

LXXXI.

Lecz zazdrość znikła... jéj rygle, wrzeciądze,
Mądre duenny, posiwiałe straże —
To, przeciw czemu żywim buntu żądzę,
Czém ongi starzec czci swéj bronić każe,
W zmrok padło z wieki minionemi w parze.
Dziś, jak po łąkach swobodna Hiszpanka
(Nim wojna przyszła w wulkanicznym żarze),
Któraż, włos splótłszy, zatańczy ziemianka
W obliczu króla nocy i nocy kochanka?

LXXXII.

Czajld kochał nieraz lub marzył, że kocha —
Bo czem są takie zachwyty? czcze mary! —
Lecz dziś pierś jego już nie wzbiera płocha;
Dziś on z letejskiéj jeszcze nie pił czary,
A niezbyt dawno nauczył się wiary,
Że u miłości najwdzięczniejsze — skrzydła;
Choć tak łagodne i piękne jéj żary,
Z źródła jéj uciech, gdy cię schwyci w sidła,[40]
Na kwiaty twoje tryska trucizna obrzydła.

LXXXIII.

Lecz nie był ślepym na kształtów uroczy
Wdzięk, choć go tylko, jak mędrca, wzruszały,
Nie, aby mądrość dziewicze swe oczy
Zwróciła k’niemu; nie! namiętne szały
Zawsze się same w ciszę zapędzały,
A grzech, co grób swój kopie dłonią skrzętną,
Nadziei jego tłum pogrzebał cały:
Ofiary uciech! Przesyt ręką wstrętną
Na bladem czole wyrył Kaina mu piętno.

LXXXIV.

Tłumem nie gardził, acz się doń nie mieszał;
Z mizantropami on się nie zespoli —
Tańcem i śpiewem radby się pocieszał,
Lecz można-ż śmiać się pod ciężarem doli?
Nic mu nie mogło rozwiać melancholji...
Lecz dziś zapragnął zwalczyć moc szatana,
I raz u pewnéj pięknéj, mimowoli
Pieśń mu wytrysła nieprzygotowana
Do takiéj, jaka ongi była mu wybrana:

Do Inezy.
1.

Do troski méj ty nie śmiej się,
Wszak już uśmiechu niéma we mnie,
A niechaj nieba bronią cię,
Abyś się miała śmiać daremnie.

2.

Jakie tajemne bóle żrą
Radości me i młodość moją,
Że cierpień tych, co szarpią mną,
I twe zabiegi nie ukoją?

3.

Nie miłość to, nie zawiść zła,
Ani prostaczy głód zaszczytu,
Tak mnie do wzgardy życia pcha
Wraz z tem, com cenił pośród bytu.

4.

To przesyt jest, co wszędzie mdli,
Gdzie zwrócę ucho swe lub oczy;
Piękność nie sprawia szczęścia mi,
A nawet wzrok twéj, tak uroczy.

5.

Ciągły, wieczysty jest to ból,
Którym Żyd, wieczny-tułacz, dyszy;
Od zagrobowych zmyka pół,
A tutaj już nie znajdzie ciszy.

6.

Uciec przed sobą byłbym rad,
I w jak najdalsze mknę ukrycia,
A cicho, cicho śpieszy w ślad
Myśl demon, piętno mego życia.

7.

Z wielką lubością inny, ach!
Używa tego, com ja rzucił!
Bodaj, w rozkosznych tonąc snach,
Nigdy, jak ja, się nie ocucił.

8.

Mój los: śród różnych błądzić ziem
I po-za siebie słać przekleństwo,
A mą pociechą to, iż wiem,
Żem już najgorsze zbył męczeństwo.

9.

Jakie najgorsze? Chęć swą złam,
Przez litość nie chciéj badać daléj!
Śmiéj się! — do serca mego bram
Nie pukaj: tam się piekło pali!

LXXXV.

Żegnaj, Kadyksie, żegnaj na czas długi!
Któżby zapomniał, jak się gród twój bronił?
Sam byłeś wierny między zmienne sługi,
Pierwszyś był wolny, ostatni się skłonił.
A w dzień, gdy lud twój na zemstę zadzwonił,
Gdy krew rodzinna twe bruki zbarwiła,
Jeden jedyny zdrajca się wyłonił![41]
Jedna tu szlachta nieszlachetną była,
Ona tylko za łańcuch zwycięscy chwyciła.

LXXXVI.

Takim jest Hiszpan, takie jego dzieje!
Do walk za wolność, sam niewolnik, staje
Naród bez króla, krew za państwo leje;
Sługa tu walczy, gdy pan tył podaje,
Wierność na zdrady najwierniejszą zgraję
I na kraj zlewa, skąd ma tylko — życie!
Duma to pcha go, gdzie wolności kraje,
Raz on odparty, znów na wałów szczycie:
„Bój! bój! choćby na noże“ — tak wciąż woła skrycie.[42]

LXXXVII.

Pragniesz coś więcéj wiedziéć o Hiszpanach,
Czytaj, co o dniach piszą, w krew obfitych:
Co może zemsta spełnić na tyranach —
Tam to na żywych spadło i zabitych.
Od krzywéj szabli aż do nożów skrytych —
W potrzebie bronią nie wzgardzono żadną!
Oby wyrwali żony z rąk niesytych!
I niechaj wszyscy ciemięzcy tak padną!
Niech wrogi tak zapłacą swą zbrodniczość zdradną!

LXXXVIII.

Czyż tam za zmarłych płyną łzy gorące?
Na niwy spójrzcie, czarne, spustoszone,
Na ręce niewiast krwią ociekające,
Potém psom rzućcie ścierwa niegrzebione!
Niech ich ciałami — acz nie warte one
Tych drapieżników — sępy się uraczą!
Kości zbielałe i krwi niebielone
Ślady niech grozę pola bitwy znaczą,
A czas nasz pojmą wnuki, kiedy to zobaczą!

LXXXIX.

Lecz jeszcze straszne nie skończone dzieło,
Nowych wojsk płynie z Pirenejów rzeka...
Ciemno i cicho! ledwie się zaczęło,
W przyszłość nie wniknie źrenica człowieka.
Tłum padłych ludów na Hiszpanję czeka!
Wolna, uwolni więcéj niż Pezzaro
Wziął pod swe jarzmo! W spokój się obleka
Kolumbja, płacąc Kwita klęskę starą,
Lecz macierz ciągle jeszcze mordercy ofiarą.

XC.

Ni pełna cudów pod Barossą wojna,
Ni talawerska walka arcykrwawa,
Ni Albuera, tak w poległych hojna,
Nie wywalczyły Hiszpanji jéj prawa...
Kiedyż oliwna zalśni jéj złotawa
Gałąź i kiedy przyjdzie spoczywanie?
Ileż dni wątpień noc pochłonie mgława,
Nim zbir francuski rabować przestanie,
Wolności zanim drzewo wzrośnie na tym łanie!

XCI.

A ty, mój druhu — płonny bowiem duszę[43]
Żal mi rozpiera i kłóci te dźwięki —
Czemuś w téj wielkiéj nie padł zawierusze? —
Duma stłumiła przyjaźni-by jęki.
Zginąłeś marnie bez lauru podzięki,
Prócz jednéj piersi, w zapomnienia pyle,
Bez krwi, gdy wokół słychać zbroic szczęki,
Gdy chwała wieńczy miernych skroni tyle?!
Za jaką ległeś winę w tak cichéj mogile?!

XCII.

Najpierw poznany i najbardziéj czczony!
Z wszystkiego memu najdroższy duchowi!
Gdyś beznadziejnie dla mych dni zgubiony,
W snach się oglądać daj przyjacielowi!
Poranek wtedy skrytą łzą odnowi
Świadomość bólu i myśl moja będzie
Ku bezkrwawemu ulatać grobowi,
Aż słaba tkanka wróci, gdzie się przedzie,
Aż z zlanym łzą płaczący w jednym spocznie rzędzie.

XCIII.

I tu część jedna Harolda podróży...
Wam, gdy coś więcéj słyszeć o nim chcecie,
I tém i owém dalsza pieśń posłuży.
Jeśli się zechce bazgrać wierszoklecie.
Za wiele tego? — bądź mniéj ostrym przecie,
Ty mój Zoilu! Wy zaś, od krytyki
Cierpliwsi, wnet się o krajach dowiecie,
Gdzie dawnych wieków stanęły pomniki,
Nim Grecję zgniótł z jéj sztuką barbarzyniec dziki.[44]





PIEŚŃ II.

I.

Rzuć, modrooka niebianko, swe progi —
Lecz dziś twe źródło wieszczów już nie poji
Tu twój przybytek, pomimo pożogi,
l’omimo wojny stał i dotąd stoji,
Choć czas tak wrażym jest dla chwały twojéj:[45]
Ale od ognia, ciężkich lat i stali
Groźniéj tych ludzi straszne berło broji,
W których się nigdy święty żar nie pali,
Co zacnym rozkazuje, by cię miłowali.

II.

Grodzie ateński, ty starcze stuleci![46]
Gdzie twych potężnych duchów tłum wspaniały?
Znikł... w snach przeszłości wątłą skierką świeci.
Pierwszy w pogoni ku celowi chwały,
Doszedł i przeszedł... czém dziś tryumf cały?
Szkolną powieścią, podziwem godziny!
Miecze rycerzy, gdzież się dziś podziały
Wraz z szatą mędrców?! Twoich twierdz ruiny
Otacza z mgłami wieków cień potęgi siny.

III.

Chodź, dziecię rana! chodź do tego grodu,
Lecz urn bezbronnych niech nie dotkną dłonie;
Spójrz na to miejsce — wszak to grób narodu,
Przybytek bogów, których blask nie płonie:
Giną religje i bóstwa; na tronie
Zeusa Mahomet dziś zasiadł. Tak! wiary
Nikną z latami, a ta myśl w ich zgonie:
Niczem kadzidła i krwawe ofiary,
Zaś człek to syn zwątpienia i śmiertelnéj mary!

IV.

Związan ze ziemią, w niebo zwraca oczy —
Nie dość ci wiedzieć, nieszczęśliwe dziecię,
Żeś jest? Ten byt twój czyż tak jest uroczy,
Że chcesz żyć znowu? że tęsknota rwie cię,
Sam nie wiesz dokąd, by nie na tym świecie,
Lecz gdzieś w obłokach dalsze snuć koleje?
Troska cię przyszłych mąk i uciech gniecie,
Spójrz! zważ ten proch swój, zanim się rozwieje:
Ta urna więcéj powie-ć, niźli kaznodzieje!

V.

Lub bohatera rozkop grób ów dumny;
Śpi on samotny tam, gdzie to wybrzeże:[47]
Padł: nad nim, ginąc, płakał naród tłumny;
Dziś się w żałobie nie łzawią rycerze?
Nikt z wojowniczych czcicieli nie strzeże
Miejsc, gdzie półbogi mieli swoje włości,
Niech dłoń twa z gruzów czaszkę tę zabierze!
Czyż to świątynia, w któréj bóstwo gości,
Gdy nawet robak czuje wstręt do zgniłéj kości?

VI.

Ten łuk złamany przy strzaskanéj ścianie!
Puste pokoje! portal, co się kruszy!
Duma tu ongi miała swe mieszkanie,
Tu kościół myśli, tu był pałac duszy:
Tu w tych bezocznych jam posępnéj głuszy
Ongi bywało, rozum, dowcip świeci,
Gniew się potęgą nieugiętą puszy!
Co święty, mędrzec, lub sofista skleci,
Czyż gmach ten odbuduje, czyż w nim życie wznieci?

VII.

Cnię-ś rzekł, najmędrszy pośród Ateńczyków:
„Że nic nie wiemy, to wiemy jedynie.“
Nieuniknionych cóż się bać wyników?
Każdy ma ból swój, lecz człek słaby ginie
Od téj męczarni, co z urojeń płynie.
Bierz, co ci fatum, co los przynieść może;
Spokój Acheront da nam w swéj krainie:
Tam sytych uczta nie dręczy w złéj porze,
Lecz cisza ściele wszystkim upragnione łoże.

VIII.

Lecz gdy — jak święci wierzyli — istnieją
Za tym padołem jakieś duchów światy
Na wstyd sofistom oraz saducejom,
Zbyt dufającym w wątpliwe dogmaty,
Jak błogo łączyć hymn, w modły bogaty,
Z temi, przez których lżejsze te kajdany;
Głos znów usłyszéć, zbawion od zatraty;
Ujrzéć twarz mędrców z Samos, z Baktryjany,[48]
I innych, którzy prawdy uprawiali łany!

IX.

Ty, w którym miłość uszła z życiem razem,
Mnie każąc żyć tu i kochać daremnie —
Złączon z mém sercem! czyś ty wiecznym głazem,
Gdy myśl o tobie nie zamiera we mnie?
Dobrze! — niech serca mego próżną ciemnię,
Że się znów ujrzym, sen rozjaśnia żywy:
Jeśli młodości pamięć nie zadrzemnie,
Przyszłość niech wiedzie, na jakie chce, niwy,
Mnie szczęścia dość, gdy tylko duch twój jest szczęśliwy.[49]

X.

Niech na tych głazów wypocznę olbrzymie —
Nieporuszone kolumn to posady;
Synu Saturna, tu ongi twe imię[50]
Tron miało przedni! Dziś tutaj bez rady
Szukam, gdzie dawnych twoich świątyń ślady!
Fantazji oko wznieść z gruzów nie umie
Tego, co padło od czasu zagłady —
Żal niepotrzebny w tych filarów tłumie:
Tu nuci Grek, tu siedzi muślemin w zadumie.

XI.

Pośród rabusiów świątyni, na górze,
Gdzie Pallas jękła, ostatnie zmuszona
Swéj dawnéj władzy opuścić przedmurze,
Któż był najgorszym, najgłupszym? Że z łona
Twego on wyszedł, niech cię wstyd pokona,
O Kaledonjo!... Co wolnością żyło,
Nie zniszczy Anglja, w wolności zrodzona!
Lecz ów mógł strzaskać ołtarze i siłą
Przez morze wlec, co z wstrętu głąb swą rozpieniło.[51]

XII.

Jeszcze się niecnie chełpił Pikt ów świeży,
Że, czego Turczyn, Got i czas nie zburzył,[52]
On zmógł; jak skały ojczystych wybrzeży,
Twardy miał umysł i sercu nie służył
Ten, co myśl powziął i ręki swéj użył,
Aby Atenom zabrać ich ostatki:
Ich syn, zbyt słaby w obronie, zanurzył
Jeszcze się bardziéj w boleści swéj matki[53]
I dziś dopiéro poznał kajdan ciężar rzadki.

XIII.

Jakto? w brytyjskiéj mam ogłosić mowie,
Że Albjon szczęście brał z Aten boleści?
Że w jego imię darli pachołkowie
Pierś ich, Europa ma-ż słyszéć te wieści?
Wolną Brytanję, panią mórz, bezcześci
Łup nędzny, ziemi skrwawionéj wydarty!
Ta, któréj imię tak gnębionych pieści,
Dziś ręką harpji kradnie, co zażarty
Oszczędził czas, tyranów nie uniosły warty!

XIV.

Gdzie był twój puklerz, przed którym, Pallado,
Pierzchnął Alaryk z swéj morderczéj drogi?[54]
Gdzie syn Pelcja? Piekło go swą zdradą
Nie powstrzymało, gdy w dniu strasznéj trwogi
Porzucił ongi ciemne Hadu progi!
Czemuś go z rąk swych nie puścił, Plutonie,
By przed nim uciekł wtóry zbój złowrogi?
Bezczynnie kroczył on, gdzie Stygu błonie,
A w grodu kochanego nie stanął obronie!

XV.

Zimne to serce, Grecjo, gdy nad tobą;
Jak przy kochanki nie cierpi mogile
Martwe to oko, gdy łzawą żałobą
Nie zalśni, patrząc na ołtarze w pyle,
Kruszone ręką brytyjską, co tyle
Świętych zabytków winna raczéj bronić!
Kraj swój rzucili snać w przeklętą chwilę,
Aby z twéj biednéj piersi krwi uronić
I z twoich bóstw szczątkami na północ pogonić!

XVI.

Lecz gdzież jest Harold, ponury po fali
Morskiéj wędrowiec? Nie wiele dlań męki
Było w téj trosce, która innych pali;
Kłamne kochanek nie trapią go jęki,
Na pożegnanie druh mu nie dał ręki;
Gdy, zimny przybysz, w dalsze śpieszył strony:
Twarde to serce, co nie drży na wdzięki,
Lecz Harold, z dawnych uczuć wyzwolony.
Bez skarg kraj rzucał, wojną i zbrodnią splamiony.

XVII.

Kto po wód ciemnym żeglował przestworze,
Miał nieraz widok, przepełen ponęty:
Wiatr świeży wieje, jak świeżym być może,
Fregata zwinna, biały żagiel wzdęty,
Znikają wieże, maszty, brzegów szczęty,
Wspaniała fala pnie się po krawędzie;
Jak tłum łabędzi wokół mkną okręty;
Najcięższy statek sunie w pierwszym rzędzie,
A wały się kędzierzą w swym radosnym pędzie.

XVIII.

A wewnątrz, patrzaj! mały światek wojny!
Rozpięte siatki, opatrzone działa,
Wokół się krząta tłum gwarny i rojny,
Już są u góry — komenda zagrzmiała!
Cyt! retman krzyknął, w krzyk załoga cała:
Lina się ślizga w rękach marynarzy;
Kadet, co wiedzy żądliwością pała,
Świśnie — źle, dobrze, jak mu się wydarzy,
I w lot kadetów ciżba — każdy na swéj straży.

XIX.

Pokład jak szklany, bez najmniejszéj zmazy,
Na nim porucznik spełnia wartę... Oczy
Zwróć tam ku miejscu, z którego rozkazy
Daje dowódca: poważnie on kroczy;
Tłum go się boi; do słów nie ochoczy,
Rzadko się rzuca, milczeniem nastawa
Na ścisłą karność, bez któréj nie zoczy
Zwycięstw ni chwały; lecz Bryta do prawa
Przywiązan najtwardszego, bo mu siłę dawa.

XX.

Dmij, wietrze, dmij! twój wiew niech statek nagli!
Aż słońca promień ostatni zastygnie;
Bryg, strojny w flagi umniejszy wnet żagli,
Niech go leniwszy żaglowiec doścignie!
Nim się z téj zwłoki nieszczęsnéj wydźwignie,
Niedołężnemu na nic wiatr dobrany!
Iléż straconych mil, nim dzień znów mignie!
Stać tak bezczynnie, gdy czynne bałwany!
Dla niedobitków zwijać ten żagiel rozwiany!

XXI.

Miesiąc już zeszedł... smugi światła płyną
W ten cudny wieczór po tańczącéj fali;
Na lądzie chłopiec wzdycha wraz z dziewczyną,
I my, wysiadłszy, będziem tak wzdychali!
Czasem się jakiś Aryjon pochwali
Tą szorstką nutą, co majtków przykuwa:
Skoczni słuchacze wokół się zebrali,
Na znaną modłę ten i ów pofruwa,
Swobodny, jak na lądzie, troski nie uczuwa.

XXII.

Cieśnina Kalpy! spójrz na te urwiska!
Afryka tu z Europą patrzą na się:
Kraj czarnookich i Maurów siedliska
W świetle Hekaty w jednakiéj lśnią krasie:
Jak blask ten igra na Hiszpanji pasie,
Jakże odsłania skały, złomy, bory —
Ostro, a przecież giną w zmrokach, zda się;
Zaś Maurytanja swe cienie — potwory,
Z gór szczytów rzuca groźnych aż po wód zapory.

XXIII.

Noc; my toniemy w myślach śród jéj czarów,
Żeśmy kochali, choć miłość dziś głucha;
Serce, żałując oszukanych żarów,
Marzy bez druha, że ma jeszcze druha.
Któżby się lękał starości obucha,
Gdy młodość rozkosz i miłość przeżyła?
Gdy dusza bliźniéj duszy już nie słucha,
Nic do burzenia nie ma śmierci siła!
Ach! jeszcze raz być dzieckiem! o młodości miła!

XXIV.

Wsparty na statku zbryzganéj poręczy,
Patrzéć w Dyjany krąg, w głębiach odbity!
Duch się nadziei widmami nie męczy,
Bezwiednie goniąc każdy rok przeżyty...
Komuż raz w życiu nie lśniły błękity —
Bo nikt zupełnie opuszczon nie bywa —
Którym hołd składa, z łez i wspomnień zwity?!
Gryzący bólu! Ta pierś nieszczęśliwa,
By zrzucić ciężar z serca, daremnie się zrywa.

XXV.

Siadać po skałach, dumać nad przepaścią,
Zaszywać w bór się ciemny a głęboki,
W strefy, gdzie człowiek nie sięga swą właścią,
Gdzie śmiertelników nie dotarły kroki,
Na niedostępne piąć się gór opoki,
Z bezdomném stadem dzikich zwierząt sadzić,
Patrzéć z nad urwisk na rwące potoki,
To nie samotność, to znaczy prowadzić
Z Przyrodą rozhowory, o jéj skarbach radzić.

XXVI.

Lecz wśród krzykliwych, rojnych tłumów ludzi
Czuć, słyszéć, patrzéć, posiadać, używać,
Mieszkańcem ziemi być, który się nudzi,
Nie zaznać szczęścia i nie uszczęśliwiać,
Pogardzać nędzą, w dostatki opływać,
Nie miéć człowieka, co cię sercem raczy,
Co po twéj śmierci chciałby mniéj się zrywać
Z śmiechu niż gładkich tłum wyzyskiwaczy,
To znaczy żyć sam na sam; to samotność znaczy.

XXVII.

Szczęśliwsze bożych pustelników życie,
Tych, których widzisz na Athos, jak w chórze
Czuwają w wieczór na olbrzymim szczycie,
Co tonie w niebios i w głębin lazurze,
Że kto skierował dotąd swe podróże
I choć godzinę w świętem miejscu bawił,
Chciałby pozostać na uroczéj górze;
A że mu szczęścia tego los nie sprawił,
Znów świat ten nienawidzi, który tam zostawił.

XXVIII.

Lecz rzućmy trakt ten, jednostajny, znany,
Choć śladów jazdy nie zostawia wcale,
Te kołowania, cisze, burze, zmiany,
Kapryśne wiatry i kapryśne fale;
Porzućmy majtków radości i żale
W lotnéj, objętéj morzem cytadeli,
Zaduchy, wiewy po świeżym krysztale,
Te opadania i wzrosty topieli:
Pewnego dnia „ląd“ krzykną i — wszyscy weseli...

XXIX.

Wyspy Kalipsy omijamy z cicha,
Siostrzane morza Śródziemnego panie;[55]
Tu znużonemu niebo się uśmiécha,
Choć zmilkło pięknéj bogini płakanie,
Śledzącéj tego na tych urwisk ścianie,
Którego ziemska więzi białogłowa;
Stąd na srogiego Mentora wezwanie
Syn jego skoczył w głąb, a nimf królowa,
Że obu pozbawiona, żal podwójny chowa.

XXX.

Czas jéj władania i sławy nie wieczny:
Ale, młodzieńcze, nie żyw zbytniéj wiary,
Tu dziś ziemianka tron ma niebezpieczny,
Nowa Kalipso roztacza swe czary!
O cudna Florens! Serce jeśli żary[56]
Ma jeszcze w wnętrzu, dla ciebie otworzę:
Lecz nie! mnie straszą wsze związki; ofiary
Na twym ołtarzu niegodnéj nie złożę —
Czuć dla mnie chwilki bólu twoja pierś nie może!

XXXI.

Tak myślał Harold, gdy w oczy téj pani
Spoglądał, blask swój topiąc w jéj promieniu,
Bez innéj myśli, prócz podziwu w dani.
Amor w niejakiém stawał oddaleniu.
Dawniéj podlegał uczuć jego tchnieniu,
Lecz dziś już wiernym sługą nie był pono,
Nie szukał miejsca przy jego ramieniu,
Więc bożek, darmo chcąc go na swe łono
Nawrócić, władzę swoję miał już za straconą.

XXXII.

Dla Florens sprawą było nieodgadłą,
Że ten, krórego chęć do każdéj bierze, —
Jak powiadano — zniósł jéj ócz zwierciadło,
Gdzie inni kłamnie widzieli lub szczerze
Wyroki, prawa, swe nadzieje świeże —
Czego tam piękność od swych sług wymaga;
Że wieść się w żadnéj nie sprawdziła mierze,
Jako w nim żarów wielka jest odwaga,
Dla których każda chętna, choć się czasem wzdraga.

XXXIII.

Snać nie wiedziała, że to serce młode,
Które chłód pychy milczącéj otaczał,
W sztuce uwodzeń miało swą metodę.
Siećmi on swemi nieraz świat uraczał
I od pościgu przenigdy nie zbaczał,
Jeśli coś było godnego ścigania.
Lecz dziś już Harold sztuk swych nie zaznaczał;
A choć do ócz tych z miłością się słania,
W płaczliwych rój kochanków zamieszać się wzbrania.

XXXIV.

Nie znasz ty kobiet, sądząc, człeku miły,
Że tu wzdychaniem spełnisz swe nadzieje;
Cóż dla nich serca, gdy je raz zdobyły?
Niech każdy oczom lubéj hymn swój pieje,
Lecz niezbyt kornie, bo wnet go wyśmieje
I wszystkie górnych jego słów zalety!
Skąpy w umizgach — ten, kto raz zmądrzeje;
Pewność i śmiałość to lep na kobiety:
Na przemian kol i głaskaj, a staniesz u mety.

XXXV.

Stara to prawda, czas ją wypróbował;
Najgorzéj wyszedł ten, kto ją przetrawił;
Gdyś wszystko zyskał, k’czemuś chęć skierował,
Za twe zabiegi nędzny los się zjawił:
Sterałeś młodość, cześć w błocie-ś zostawił —
Te są owoce spełnionéj miłości!
A gdyś się wszystkich nadziei pozbawił,
Nieuleczalny rak w twém wnętrzu gości,
Gdy miłość przez się nie ma uroków w swéj włości.

XXXVI.

Daléj! nie można zrywać pieśni toku!
Trzeba się spotkać z gór niejednych grudą
I brzeg niejeden zostawić na boku!
Za melancholją śpieszym, nie za złudą —
Ku takim krajom i ku takim ludom,
O jakich nie śnił nikt w swéj słabéj głowie!
Śpieszym ku nowéj Utopji cudom,
Gdzie człek, czem być ma lub winien, się dowie,
Gdy jeszcze czemś być mogą zepsuci ludkowie.

XXXVII.

Droga Przyroda jest najlepszą z matek!
Choć wiecznie zmienna, słodkie ma oblicze;
W jéj nagiéj piersi karmi mam dostatek,
Syn nieodłączny, choć przez jéj słodycze
Nie rozpieszczony! Cudna, gdy jéj dzicze
Ominie ręka, co, gładząc, zohydzi;
W dzień i w noc śle mi swych uśmiechów znicze,
Choć tam ją widzę, gdzie inny nie widzi,
Choć wciąż jéj szukam — zwłaszcza, gdy los ze mnie szydzi.

XXXVIII.

Ziemio Albanji! tyś Skandra kolebką,[57]
Téj gwiazdy starców i celu młodzieży;
Tu i imiennik jego siłą krzepką
Postrach, bywało, pośród wrogów szerzy:
Ziemio Albanji, ty dzika macierzy
Surowych mężów, daj tu spocząć oczom!
Krzyż tu ustąpił, a z meczetów wieży
Blade się smugi z półksiężyców toczą
Na grody, które gaje cyprysowe mroczą.

XXXIX.

Czajld Harold wyspę bezpłodną ominął,
Skąd Penelopa bałwany śledziła;[58]
Potém się przed nim pomny szczyt przewinął
Ustroń miłości, Lezbijki mogiła.
Przecz pieśń niezmarła, Sofo! nie zbawiła
Twéj piersi, w ogniu niezgasłym skąpanéj?
Wieczne dającéj życie życia siła
Znikła! (byt wieczny jeśli lutniom dany,
Jedyne niebo, dokąd niech tęsknią ziemiany!)

XL.

W greckiéj jesieni wieczór iście boski
Leukadji witał Czajld przylądek skalny;[59]
Tęsknił do niego, rzucał pełen troski:
Dużo on widział miejsc, gdzie bój wrzał walny:
Lepanto, Akcjum, Trafalgar fatalny,[60]
Lecz był bez wzruszeń: widać pod niesławną
Zrodzony gwiazdą, nie był zbyt zapalny
Do krwawych bitew; lalką dlań zabawną
Syn Marsa, a do zbójów miał odrazę dawną.

XLI.

Lecz dziś ujrzawszy, jak swe światło ciska
Wieczorna gwiazda na opoki skronie,
Tego zwiedzionéj miłości schroniska,
Niezwykły ogień uczuł w swojém łonie,
Gdy dumny statek zwolna krajał tonie,
Okryty cieniem dawnéj smutku góry,
On chłonął w siebie tęskne wód harmonje
I choć zamyślon, wzrok miał mniéj ponury
I mniejsze pośród czoła wybladłego chmury.

XLII.

Banek szarzeje, z nim Albanji wzgórza;
Łańcuch sulijskich skał i Pind rodzimy,
Napoły we mgle, w śnieżnych łzach się nurza —
W zmrok i purpurę odziane olbrzymy.
Ale wnet mgławe odsłonią nam dymy
Gniazda mieszkańców onych gór; tu kąsa
Wilk swoję zdobycz, tu orły ujrzymy,
Tutaj od wilków dzikszy człowiek pląsa,
Tu orkan naokoło mrącym rokiem wstrząsa.

XLIII.

Teraz się Harold samotnym nazywał;
Na długo żegnał wszelką chrześéjan mowę;
Teraz do brzegów nieznanych przybywał,
Co strach i podziw obudzać gotowe.
Do walki z losem miał on piersi zdrowe,
Choć niebezpieczeństw nie był zbyt łaknący;
Widoki dzikie, lecz widoki nowe,
Uprzyjemniały drogi trud nużący:
Wiatr mroźny zapomniany oraz skwar piekący.

XLIV.

Tu krzyż czerwony — bo jeszcze on stoi,
Choć go rzezani spotwarzają kaci —
Pychą opasłych klechów już nie broi:
W równéj tu wzgardzie ksiądz i tłum współbraci!
O zabobonie w jakiéjbądź postaci —
Krzyża, księżyca, proroków, fetyszy,
Pod jakiém godłem świat ci hołdem płaci,
Stratą-ś ogółu, zyskiem szajki mniszéj!
Któż złoto wiar odróżni od błota okpiszy?

XLV.

Patrz! golf Ambracji! Świat tu się przed laty
Wymknął kobiecie, miluchnéj niebodze!
Tu na okrętach wiedli buf bogaty
Królowie Azji oraz rzymscy wodze[61]
Na bój niepewny, co krwią mścił się srodze;
Tu Cezar drugi zatykał swą dłonią[62]
Zwycięskie godła, dziś — czczy pył na drodze!
Niesforni władcy! ludzkie łzy was gonią!
Czyś, Boże! ziemię stworzył, by ci grali o nią?

XLVI.

Od brzegów skał tych, co sterczą ponure,
Aż w illiryjskich nizin okolice
Harold niejednę przebył wzniosłą górę,
Śród ziem czyż znanych w dziejowéj kronice?
Tak pięknych dolin i w głośnéj Attyce
Nie ujrzysz często! Nawet mniéj jest śliczną
Tempe urocza; Parnas, choć ziemicę
Tak uświęconą posiadł i klasyczną,
Nie zrówna się z tych brzegów pięknością rozliczną.

XLVII.

Przebył Pind ciemny, Acheruzji źródła,[63]
Ominął miasto stołeczne téj ziemi:
Witać Albanji pana chęć go wiodła,
Co tutaj rządzi prawy bezprawemi;
Na wodzy bowiem dłońmi skrwawionemi
Trzyma on lud swój burzliwy, niesforny;
Lecz nieraz, kręty, twierdzami skalnemi,
Wyzywa władcę górski rój oporny
I szydzi — chyba tylko, gdy dasz złoto, korny.[64]

XLVIII.

Klasztorna Zico! mały lecz uroczy[65]
Kawałku ziemi! wejść na twe krawędzie,
A naokoło, gdzie zwrócimy oczy,
Tęczowych blasków rajski czar się przędzie:
Skały i rzeki, lasy, góry wszędzie!
Z tém wszystkiém błękit w harmonję się składa.
Tam dołem potok w głośnym szumi pędzie:
Jak on z tych urwisk znów na głaz ten spada,
Co duszę twą upoi, lecz i strachu zada.

XLIX.

Przez gaj, wieńczący wzgórze, skryte w krzaki,
Co, gdyby przed niém nie pięły się zblizka
Dumniejsze odeń różnych gór zygzaki,
Byłoby godne dumnego nazwiska,
Klasztor swych białych murów blask przeciska.
Mnich tutaj mieszka, mniéj skąpy dla gości
I mniéj surowy; u jego ogniska
Przybysz jest miły; a niechaj z tych włości
Nie wraca, nie zażywszy natury piękności.

L.

Niech tu wypocznie w największéj spiekocie:
Świeżą jest zieleń odwiecznego drzewa;
Tu go ochłodzi wiatr w najlżejszym locie —
Od samych niebios powiew ten zawiewa —
Przed nim dolina! niech tu rozkosz miewa,
Dopóki może; ostry promień wcale
Tu nie dociera, chorób nie rozlewa;
Wzrok tu niech pielgrzym, rozłożon niedbale,
Topi w rana, w południe, w wieczora krysztale.

LI.

Tutaj się ciągnie, olbrzymi i mgławy,
Amfiteatru wulkaniczném kołem,[66]
Łańcuch Chimary od lewéj do prawéj.
Niżéj dolina wre życiem wesołem:
Szum drzew, bek stada, huk potoków, czołem
Chwiejące świerki! Tu Acheront ciemną
Wije się falą, ongi — grobu dołem!
Jest-li to piekłem, co błyszczy przede mną,
Plutonie! to Raj dla mnie żądzą jest daremną.

LII.

Czar ten nie skłócon żadnych miast widokiem.
Nawet Janina, choć tak niedaleka,
Gdzieś za pagórki skryła się przed okiem.
Chaty tu rzadkie, rzadko ujrzysz człeka;
Po skałach trawkę, którą zjadła spieka,
Kóz dogryzają gromady; w kapocie
Białéj pastuszek stad rozpierzchłych czeka,
O głaz oparłszy swoje członki kocie,
Lub kryje się przed burzą krótkotrwałą w grocie.

LIII.

Ach! gdzież, Dodono, twoich gajów cisza?
Prorocze źródła i wyroczni głosy?
Gdzie drżała echem odpowiedź Jowisza?
Gdzie ołtarz tego, co gromem niebiosy
Wstrząsał i ziemię?... Straszne! straszne ciosy!
Płaczesz, że kruche życia twego zręby?
Głupcze! twym losem są i bogów losy!
Chciałżebyś przeżyć marmury i dęby,
Gdy ludy, mowy, światy niszczą czasu zęby?...

LIV.

Góry znikają i Epir już ginie;
Oko od urwisk chętnie się odrywa,
Ażeby spocząć w łagodnéj dolinie,
Którą już wiosna zielenią obszywa.
I pośród nizin mnogi czar spoczywa:
Tam długą wstęgą pędzi strumień rwisty,
Las nad brzegami pieśń wierzchołków śpiéwa,
A cienie jego tańczą w wodzie szklistéj,
Lub śnią w miesięcznych blaskach ciszy uroczystéj.

LV.

Słońce już zaszło za szczyt Tamerytu,[67]
Szeroki Laos grzmiał już swemi spady,[68]
Już cienie nocy spłynęły z błękitu,
Gdy Harold ujrzał, krocząc w rzeki ślady,
Jak meteorów błyszczące gromady,
Las minaretów w Tepaleńskim grodzie,
Co ponad falą wznosi swe posady;
A wiatr, jęczący na parowów spodzie,
Gwar ludzi słał, wytrawnych w wojennym zawodzie.[69]

LVI.

Minął haremu milczące arkana,
I przez rozległe, w łuk wygięte dźwierze
Zoczył siedzibę potężnego pana:
Noc jego wszystko w równéj głosi mierze!
Z niezwykłych zbytków usłał on swe leże,
Dwór naokoło ruch i życie wznieca;
Rzezańce, goście, derwisze, żołnierze!
Na wewnątrz pałac, na zewnątrz forteca,
Schronienie gmach ten ludziom różnych ziem zaleca.

LVII.

Konie w bogatych rzędach, tłumy zbrojne
Zuchwałych jeźdźców, kołem otaczają
Wielki dziedziniec, gotowi na wojnę.
Tam korytarze lśnią się barwną zgrają,
Czasem przez bramę, aż echa zadrgają,
Wysoko-czuby Talar mknie z kopyta,
Maur, Grek, Albańczyk tutaj się mijają
Z Turkiem — o, spojrzyj, co za dziwna świta —
Aż bęben im ogłosi: pora dnia przebyta!

LVIII.

Albańczyk w krótkim do kolan spódniku,
W zawoju, z strzelbą nasadzaną w dłoni,
W złocistéj kurtce, zawsze pełen szyku;
W czerwonych szarfach męże Macedonji;
Delhowie w groźnéj czapicy na skroni
I z szablą krzywą; Greczyn żywy, giętki,
Czarnych rzezańców tłum z nubijskich błoni,
Brodaty Turek, w języku nie prędki,
Zbyt możny, by srogości nie uczuwał chętki:

LIX.

Wszyscy widoczni; jedni, zbici w koło,
Patrzą, jak barwny obraz się przewija;
Tutaj muślemin w modłach schyla czoło;
Ten puszcza dymy, grze znów tamten sprzyja;
Tutaj Albańczyk dumnie wszystkich mija;
Tu cichy szczebiot Greka cię uderza.
Tam w niebo głos się uroczysty wzbija:
Muezzin woła, aż się trzęsie wieża:
Tu bogiem Bóg! Bóg wielki! daléj! do pacierza!...

LX.

Była to właśnie ramazanu pora,
Co na dzień cały nakłada pokutę;
Lecz gdy przeminął długi zmierzch wieczora,
Życie zawrzało, jak z więzów wyzute;
Panować jęły znów biesiady sute —
Czerń sług wciąż w ruchu, zgina się zastawa;
Balkony puste, jak gdyby zepsute,
Za to w pokojach ciżba, gwar i wrzawa;
To z paziem, to znów z jakimś niewolnikiem sprawa.

LXI.

Tu głos kobiety nie zadźwięczy uszom;
Odcięta, w kwefie, pod osłoną straży,
Jednemu ciałem oddana i duszą,
Więziona w klatce, o wyjściu nie marzy.
Ku swemu panu miłością się żarzy,
Szczęśliwsza jeszcze w swéj trosce matczynéj.
(O święta trosko, cóż ciebie przeważy!)
Sama téż losem kieruje dzieciny,
U łona, które nie zna innych żarów winy.

LXII.

W komnacie, bitéj marmurem, gdzie z środka
Strumieniem w górę tryska woda żywa
A z nią się wokół leje świeżość słodka,
Gdzie miękkość sofy do spoczynku wzywa,
Ali, mąż boju i grozy, spoczywa.[70]
W tych jego rysach zoranych latami,
Jakaś czcigodna szlachetność pokrywa
Łagodniejszemi dzisiaj promieniami
Stek czynów, co tam drzemiąc, hańbi go i plami.

LXIII.

Nie to, że siwéj nie są godne brody
Żądze, młodzieńczéj odpowiednie chwili:
Miłość lat nie zna — Hafis dał dewody
I piewca z Teos, a prawdę nucili —
Zbrodnia, szydząca, gdy głos cierpień kwili,
A która starcom jak najmniéj się godzi,
Kły jemu dała tygrysie; a czyli
Tak się nie dzieje, że krew z krwi się rodzi;
A co się z krwi poczęło, jeszcze krwawszém schodzi?[71]

LXIV.

Śród rzeczy nowych dla ucha i oka
Zmęczony pielgrzym spoczynku doznawał,
Patrząc na przepych wyznawcy Proroka;
Lecz wnet go nużył i wstrętem napawał
Ten gmach, kryjący zbytków, bogactw nawał,
Gdzie syta wielkość chroni się przed wrzaskiem;
Skromniejszy miłym byłby się wydawał,
Lecz spokój gardzi sztucznych uciech blaskiem,
Rozkoszy rdzeń niszczeje w zbytkowaniu płaskiem.

LXV.

Dzikie są dzieci Albanji, lecz w cnoty,
Choć niezbyt gładkie, pierś ich również płodna;
Któryż wróg kiedy widział ich odwroty?
Gdzież trwałość w boju, co ich hartu godna?
Jak te ich twierdze, tak i oni do dna
Twardzi w burzliwéj ciężkich dni potrzebie;
Ich gniew zabija! przyjaźń niezawodna!
Dla wodza każdy duszę z trzew wygrzebie,
Gdy męstwo albo wdzięczność każe krew lać z siebie.

LXVI.

Czajld na nich patrzał w zamku naczelnika,
Jak każdy w wojnie widział blask swój wszytek;
I późniéj jeszcze raz się z niemi styka,
Będąc w ich mocy, na morzu rozbitek:
Zły człek z chwil takich czyni zły użytek:
Lecz ci pod własną strzechę go zaproszą;
W mniéj dzikich ludziach mniejszy serca zbytek
Przed twém nieszczęściem rodacy się spłoszą:[72]
Mało dusz jest na świecie, które próby znoszą.

LXVII.

Tak się zdarzyło, że o skalną Suli
Rzucon był statek nawałnicą srogą:
Pusto naokół, świat się w zmroki tuli:
Walczyć z wiatrami, czy ląd dotknąć nogą,
Długo majtkowie zdobyć się nie mogą,
Drżąc, by się zdrada skrycie nie podniosła;
Wreszcie dobili, lecz przejęci trwogą,
Czy ci krwawego nie poczną rzemiosła,
W których mściwość ku Turkom i ku Frankom wrosła.

LXVIII.

Nie! bratnią ręką wiódł ich Sulijota
Wskroś skał i bagien; z piersi zdrój mu trysnął
Szczerszy, niż ma go układna hołota:
Rozgrzał przy ogniu, wodę z szat wycisnął
Napełnił kubki, czystą lampką błysnął,
Podał jedzenie, czem chata bogata —
Rzadką szczodrotą na każdym zawisnął:
Rzeźwić znużonych, koić żale brata,
To wstyd dla złych, a przykład dla szczęśliwców świata.

LXIX.

A kiedy przyszło, że Czajld z własnéj chęci
Na długo żegnał te ich górskie kraje,
A w krąg szalały coraz to zawzięciéj
Ogniem i mieczem rozbójnicze zgraje,
Wówczas, chcąc przebyć Akarnanję, daje
Głowę swą w ręce téj wiernéj drużynie,
Mającéj twarde wojny obyczaje,
I z nią wnet dotrze, gdzie Acheloj płynie,
I daléj, aż w etolskiéj wypocznie krainie.

LXX.

Gdzie się w samotną Utraikej przelewa
Tłum fal znużonych i do snu układa,
Zielonych gajów jak ciemnieją drzewa!
Skroń ich na głębi cichą pierś opada,
Gdy cichy wietrzyk północą zagada
I toń całuje, nie marszcząc jéj lica;
Noc tutaj była Haroldowi rada,
Tu go nie jeden jéj widok zachwyca,
Tu biła mu nie jedna rozkoszy krynica.

LXXI.

Ognie na równych zapłonęły brzegach,
Naokół krążą czasze, pełne wina;[73]
Gdy kto znienacka stanie w tych szeregach,
To z osłupienia naraz drżeć zaczyna:
Nie przejdzie cicha północna godzina,
A narodowy harc już na jéj tropie:
Każdy Palikar szablę precz odpina[74]
I dłonią w dłonie klaszcząc, chłop przy chłopie,
Zawodząc dziko, ziemię w dzikim tańcu kopie.[75]

LXXII.

Z upodobaniem i bez żadnéj wzgardy
Spoglądał Harold, stanąwszy na boku,
W obraz zabawy niewinnéj, acz twardéj:
Jakaś niezwykłość była w tym widoku;
Ten barbarzyńców szał, nie bez uroku,
Ta gra płomieni na obliczu dzikiem,
Te szybkie ruchy, ognie w ciemnem oku,
Włos spadający kędziorów bezlikiem,
Do wtóru pieśń pół-nutą a na poły krzykiem:[76]

1.

Twój bęben, doboszu, doboszu ty mój!
To radość walecznych, to rozkaz na bój!
Na znak twój od razu ślą synów, jak mur,
Chimarja, Illirja i Suli z swych gór.[77]

2.

Od wszystkich mężniejszy suljocki jest człek,
W téj guni włosistéj, w koszuli, jak śnieg;
Już wilkom i sępom swe stado on zdał
I pędzi w doliny, jak potok ze skał.

3.

Czyż wrogom przebaczy Chimaryji syn,
Gdy druhom zapomnieć nie może ich win?
Hej! strzelbo, nie chybiasz, gdy mścić się ty chcesz,
Pierś wroga to cel jest najlepszy, więc mierz!

4.

Macedonji dziatwa niezwalczon to huf:
Jaskinie swe rzucił i rzucił swój łów!
Na szarfach czerwonych czerwieńsza tam ciecz,
A wojny nie koniec, a w ręku drży miecz!

5.

A korsarz pargijski, co uczy wśród mórz
Płód Franków, jak miłym zbójecki jest nóż,
Porzuca na brzegu swe wiosło i pram
I łupy zdobyte zaciąga do jam.

6.

Rozkoszne bogactwo — nie wzdycham ja doń,
Co chłystek kupuje, zdobywa ma broń;
Zdobywa dziewicę, co długi ma włos,
Z rąk matki odbija, płaczącéj na los.

7.

Hej! kocham ja liczko urocze tych dziew:
Pieszczota ich uśpi, ugłaska ich śpiew;
Méj lubéj rozkażę gęśliczkę tu znieść,
O ojca jéj zgonie niech zabrzmi nam wieść.

8.

Pomnicie Prewizę, jak upadł jéj gród?[78]
Jak szalał zwycięzca, jak jęczał tam lud?
Z pod dachów płonących braliśmy nasz łup,
Gotując raj dziewkom, bogaczom zaś grób!

9.

Nie mówię, co litość, nie mówię, co strach!
Kto sługą Wezyra, nie kąpie się w łzach:
Od czasu, jak księżyc Proroka jest znan,
Niż Ali, nasz basza, gdzie większy był pan?

10.

Syn Muchtar, ten czarny, nad Dunaj dziś w lot,
Giaur płowy buńczucznych przerazi się rot;
Gdy krwawi Delhowie przeprawią się w pław,[79]
Niewierni zajęczą: ty Boże, nas zbaw!

11.

Wyciągnij kord baszy, mieczniku ty mój!
Doboszu, twój bęben to rozkaz na bój:
Wy góry, skąd śpieszym ku brzegom tych mórz,
Ujrzycie zwycięsców, lub nie wrócim już!

LXXIII.

Grecjo! zabytku przebrzmiałego świata![80]
Żywa, choć zmarła, wielka, choć ugięta!
Któż dziś twe dzieci wezwie do bułata,
Ażeby zerwać twe tak dawne pęta?
Nie takich synów przeszłość twa pamięta:
Rycerze śmierci, padli z swéj ochoty
Gdzie Termopilów mogiła ściśnięta.
Gdzież ten waleczny, co z brzegów Euroty
Skoczywszy, znów cię zbudzi z grobowéj martwoty?

LXXIV.

Duchu swobody! Gdy z tobą na Fyle[81]
Stali, Trazybul i jego drużyna,
Mogłeś przewidzieć tę straszliwą chwilę,
W któréj attycka zgliszczała równina?
Dziś nie trzydziestu tyranów cię zgina,
Lecz wszelki nędznik w twojéj ziemi włada;
Syn twój nie wstanie, lecz gnuśnie przeklina,
Gdy pod razami z rąk tureckich pada:
Rzezaniec w słowie, w czynie, do kajdan się składa.

LXXV.

W wszystkiem, prócz w rysach, jakie dzisiaj zmiany!
Patrząc na żar ten, co w ich oczach płonie,
Możnaby mniemać, że twój niekiełznany
Ogień, swobodo, jest także w ich łonie!
O owéj chwili w snach nie jeden tonie,
Która ojczyste dziedzictwo mu wróci,
Lecz w swych westchnieniach po obce on bronie
Sięga, sam złości wroga nie ukróci,
Z służalstwa kart nazwiska swego nie wyrzuci.

LXXVI.

Słudzy dziedziczni! azaż nie wiadoma,
Że ten, kto pragnie wolną stąpać nogą,
Miecz podnieść musi własnemi rękoma?
Czyż Gall, lub inny da wam wolność drogą?
Nie, oni dumę zbója skrócić mogą,
Lecz nie zbudują swobody ołtarzy.
Cienie helotów! wstańcie przeciw wrogom!
Grecjo, masz państwo, tylko zmień mocarzy!
Dni chwały twéj minęły, został wstyd, co parzy.

LXXVII.

Gród, który giaurom ongi zabrał Allah,
Giaur znowu wydrze ottomańskiéj złości;
Seraju dzisiaj niedostępna hala
Przyjmie znów Franków, swych dawniejszych gości,[82]
Lub Wehabitów płód ten, co świętości[83]
Z grobu Proroka zdarł w krwawym zapędzie,
Przywieją wiatry od zachodnich włości,
Tylko swoboda tutaj nie zasiędzie,
I sługa tu po słudze wiecznie jęczeć będzie.

LXXVIII.

Lecz tu wesoło — nim się post rozpocznie,
Co, jak w ich świętéj napisano wierze,
Z grzechów śmiertelnych zbawia ich niezwłocznie,
Gdy w dzień się głodzą, w noc szepcą pacierze.
Ale Pokuta nim się w wór ubierze,
Każdy ma prawo rzucić precz swe żale,
Nieco się skrycie pocieszyć. I szczerze
Każdy téż pędzi na maskowe bale,
Szaleje z pstremi tłumy w skocznym karnawale.

LXXIX.

Strumień rozkoszy gdzież weseléj płynie,
Niż tu, Stambule, ongi ich korono![84]
Choć turban kala sofijską świątynię,
Choć Grekom święte ołtarze zwalono!
(Ach! znów ich dola szarpie moje łono!)
Ongi tu piewcy snuli pieśni hoże,
Dziś wszyscy radość tu udają pono,
Jednak w uwięzi oko nigdy może
I ucho tak nie było, jak tu przy Bosforze.

LXXX.

Na brzegu ciżba wesoła wciąż rosła...
Bez przerwy tony swe muzyka zmienia,
Echo takt niesie, który biją wiosła
Śród wyśpiewanych fal słodkiego drżenia;
Królowa morza śle swój hymn z sklepienia,
A gdy przelotny wiew poruszy falą,
Kształt jéj w zwierciedle wód tak rozprzestrzenia
Blask, od jéj tronu odbity, że palą
Snać się wały, aż wokół brzegi się krysztalą.

LXXXI.

Niejeden kaik mignie w chyżym locie;[85]
Na brzegu tańczą dziewice téj ziemi;
Któż o spoczynku myśli lub powrocie?
Tu dłoń się z dłońmi spotyka drżącemi,
Tęskliwe oko z oczy tęskliwemi,
Uścisk z uściskiem: któraż pierś się wstrzyma?
Ty nam, miłości! chwilami swojemi
(Niechaj się mędrzec albo cynik zżyma)
Nagradzasz lata bólu, który nas się ima.

LXXXII.

Ale w téj ciżbie skocznéj maskarady
Czyż niéma serca, co, cierpiąc tajemnie,
Przez kostium zdradza skrytych bólów ślady?
O! dla serc takich szumiące wód ciemnie
Są echem tego, ku czemu daremnie
Żal się kieruje, a źródłem zgryzoty
I wzgardy tłum ten, rozbawion przyjemnie!
Jakże-ż je rażą czcze, głośne chichoty,
Jak chętnie-by zmieniły w całun te pozłoty!

LXXXIII.

Tak czuć powinien Grecji syn prawdziwy,
Jeśli go jeszcze mają greckie chaty —
Nie rycerz w gębie, co znosi, leniwy,
Spokój służalców, narzeka na straty,
Z gładkim uśmiechem wita swoje katy,
A zamiast miecza dźwiga sierp usłużny!
Najmniéj cię kocha, Grecjo, kto bogaty
W skarby jest twoje, kto ci krew jest dłużny
I ród i wielkich przodków, od których tak różny!

LXXXIV.

Lacedemonu gdy się męstwo wznieci,
Epaminondas gdy do Teb zawita,
Gdy duch przenikać będzie Aten dzieci,
A męże rodzić helleńska kobiéta,
Wtedy dopiero wstaniesz, czcią okryta!
Aby wznieść państwo, trza wieków roboty;
Chwila je zburzy, pożogami syta!
Lecz człek czy wskrzesi, chwało, blask twój złoty?
Czyż czasom wbrew i losom z grobu zbudzi cnoty?

LXXXV.

Jednak jak piękną jesteś w dniu żałoby,
Ty, coś półbogów i bogów ziemicą!
Śnieg gór i zieleń łanów do téj doby[86]
Głoszą, Przyrody żeś ulubienicą!
Świątynie, k’twoim nachylone licom,
A które niemal proch twych wojów kryje,
Dziś zaoruje wieśniak swą radlicą:
Wszystko, co ludzki ma początek, gnije,
Wszystko znika, prócz chwały, która w pieśniach żyje.

LXXXVI.

Tam! nad jaskinią samotne kolumny
Na los zwalonych sióstr się jeszcze żalą;[87]
Ołtarz Trytonji wieńczy jeszcze dumny
Skały Colonny, co się w morzu palą.[88]
Tam grób jakiegoś woja czyż ocalą
Od zapomnienia ta nietknięta trawa
I szare głazy, co się w ziemię walą?
Jedynie obcy wędrowiec tu stawa
I tak, jak ja, westchnieniu swemu folgę dawa.

LXXXVII.

Lecz niebo szkli się to samo bez przerwy,
Te same skały, pola, cudne gaje,
Oliwka płonie, jak za dni Minerwy,
Hymet, jak dawniéj, swe młody wydaje,
Pszczoła w budowie wonnych twierdz nie staje,
Swobodnie krążąc między swemi góry;
Apollin złoci długie, długie maje,
Lśnią w jego blaskach mendelskie marmury,
Precz sztuka, wolność, sława, został wdzięk natury.

LXXXVIII.

Gdziekolwiek stąpniesz, tam ziemia jest święta,
Ni szczypta poszła na cele bez cześci;
Wielka włość cudów wokół rozwinięta;
Tu się zmieniają w prawdę muz powieści,
Oko aż słabnie, tak się wciąż tu pieści:
To snów najrańszych wstają nam obrazy!
Ten szczyt, to błonie, ten las, co szeleści,
Szydzą z tych potęg, co zwaliły głazy
Tych miast: gród Aten upadł, Maraton bez skazy!

LXXXIX.

Ta sama ziemia, słońce niezmienione,
A tylko inni słudzy, inne pany;
Wielka włość cudów wokół rozwinięta;
Gdzie ongi Persów tłum, na rzeź skazany,
Pod miecz Hellady kładł się, pokonany.
W dniu dawnéj sławy, kiedy się zmieniły
W magiczne hasło maratońskie łany:
Wymów, a naraz — obozy, wojsk siły,
Bój i pościg zwycięzców w oczach twych odżyły.

XC.

Med, jak ucieka z łuki złamanemi,
Greczyn, jak za nim krwawą dzidzą żenie;
Nad niemi góry, tu łan wód i ziemi;
Śmierć mknie na przedzie, na tyłach zniszczenie;
Dziś cóż zostało tutaj po téj scenie?
Jakiż w tém miejscu pomnik przypomina
Uśmiech wolności, Azji łez strumienie?
Urna strzaskana, grobowca ruina
I pył, co się z pod kopyt twego konia wszczyna.[89]

XCI.

Jednak ku szczątkom twéj zgasłéj wielkości
Niejeden pielgrzym w zadumie dziś bieży;
Z wiatrem iońskim przybywa tłum gości
Witać ojczyznę piewców i rycerzy;
Twoja kronika i twój język szerzy
Cześć twą śród młodych rzesz niejednych błoni,
Ty chlubo starców, nauko młodzieży.
Pieśniarz cię uczci, mędrzec ci się skłoni,
Gdy Pallas wraz z muzami swą mądrość odsłoni.

XCII.

Z obczyzny tęskni pierś do swéj ziemicy,
Gdy ją tam krewna dusza oczekuje,
Ale niech błądzą tutaj samotnicy,
Z wzrokiem ku ziemi, która z niemi czuje.
Wesołych uciech Grecja nie gotuje,
Kochanek smętku oby tu przychodził,
A że swój rzucił dom, nie pożałuje,
Gdy pośród Delfów będzie kroki wodził
Lub pól, gdzie Pers z Greczynem w krwi, konając, brodził.

XCIII.

Ten niech się zbliża ku tym świętym błoniom,
W pokoju mierzy czarowne pustynie,
Ale niech chciwą nie niweczy dłonią
Onych zabytków, co i tak w ruinie,
Bo nie w tym celu wzniesiono świątynie;
Niechaj to uczci, co czciły narody,
A wtedy hańba na kraj nasz nie spłynie,
Ty zaś w téj ziemi, która wiek twój młody
Karmiła, znajdziesz życia i miłości gody.

XCIV.

A ty, coś schlebiał pieśnią swojéj dumie,
Wysnutą z lutni, co tak mało waży,
Pomnij, że głos twój rychło przebrzmi w tłumie
Wrzaskliwych doby ostatniéj pieśniarzy:
O zwiędły wawrzyn ich rój się nie swarzy —
To nie dla ducha, który przestał miewać
Czucie dla chwalby i nagany wrażéj,
Gdy zgasły serca, co mogły ogrzewać...
Dziś kochać niéma kogo, a więc komu śpiewać?

XCV.

Zbyt prędko uszłaś, miłowana, miła!
Coś mi swą młodość z miodem sercem dała,
Czegoby inna dla mnie nie zrobiła!
Coś mną niegodnym gardzić nie umiała!
Czém dzisiaj byt mój, gdyś ty być przestała?
Nikt nie powita wędrowca, gdy wróci!
On płacze doby, która się rozwiała:
Po co tu była, gdy dziś serce smuci?
A jemu po co wracać, gdy znów dom swój rzuci?

XCVI.

O miłująca, miła, miłowana!
Ten ból jak ciężar swój na przeszłość składa!
Jak lgnie do owych wspomnień moja rana!
Lecz czas pamięci twojéj cios swój zada.
Wszystko mi wzięła, śmierci, twoja zdrada,
Matkę i druha i więcéj, niż druha:
Strzał twój, jak wówczas, nigdy tak nie pada,
W trop za boleścią biegła boleść głucha
I kradła rozkosz życia, która tak jest krucha.

XCVII.

Mam się pogrążyć między tłum nieznośny,
Iść tam, gdzie spokój wzgardliwie się zżyma,
Gdzie woła uczta i śmiech, darmo głośny,
Co, kłamiąc sercu, policzki wydyma?
Osłabiać ducha, choć w nim sił już niéma?
Na twarz, przymusem ściągniętą, dobywać
Zadowolenie, choć gniew ledwie wstrzyma?
Śmiechem łzom przyszłym brózdy wyorywać?
Ustami skrzywionemi szyderstwo zakrywać?

XCVIII.

Czem ból najgorszy, który starość czeka?
Najgłębsze zmarszczki cóż wyżłobić może?
Z kart życia stracić drogiego człowieka!
Jak ja, samotnym zostać w tym przestworze!
Przed smagającym niechaj się ukorzę,
Że zwiał nadzieje, że serca rozdzielił!
Płyńcie, dni puste! wolne macie łoże,
Odkąd méj duszy radość czas spopielił
I w młode moje lata zło starości wcielił![90]





Noty historyczne do pieśni II.

Nota A. W sprawie uwożenia zabytków sztuki z Aten.

Że czego Turczyn, Got i czas nie zburzył.

Stanca XII, wiersz 2.

W téj chwili (3 stycznia 1810), po przewiezieniu już niejednego zabytku do Londynu, znajduje się w porcie pirejskim okręt hydryocki, ażeby zabrać ze sobą wszystkie te pamiątki, jakie się jeszcze uprowadzić dadzą. „Tym sposobem,“ jak w rozmowie ze swym ziomkiem, wyraził się pewien młody Greczyn — bądź co bądź, mimo upadku, ludzie ci jeszcze nie utracili uczucia dla spraw podobnych — „lord Elgin może się poszczycić, że zburzył Ateny.“ Malarz włoski pierwszorzędnego znaczenia, nazwiskiem Lusieri, pośredniczy w téj burzycielskiéj czynności; jak owi greccy tropiciele Verresa w Sycylii, który to samo uprawiał rzemiosło, okazał się i on znakomitym narzędziem niszczenia i rabunku. Pomiędzy tym artystą a konsulem francuskim Fauvelem, który zabytki chciał dla swego nabyć rządu, wszczął się gwałtowny zatarg z powodu wozu, użytego do przewożenia. Koła jego — oby były się przy téj sposobności połamały — wziął konsul pod klucz, wskutek czego Lusieri wytoczył nań skargę przed namiestnikiem. Lord Elgin okazał się w wyborze p. Lusierego bardzo szczęśliwym. Podczas dziesięcioletniego rezydowania jego (Elgina) w Atenach, nie miał on (Lusieri) śmiałości dotrzeć daléj niż do Sunium (dziś przylądek Kolonny), dopiero w drugiéj naszéj wycieczce był on naszym towarzyszem. Prace jego są zresztą bardzo piękne: atoli żadna z nich nie jest skończoną. O ile on i jego protektor ograniczali się do sprawdzania medali, oceniania kamei, szkicowania kolumn i targowania gem, drobnostkowe ich głupstwa były tak niewinne, jak zbieranie owadów, polowanie na lisy, jak pierwsza mowa w izbie, windowanie lub inne tym podobne krotochwile; ale jeżeli ci ludzie uwożą trzy lub cztery ładunki okrętowe przedmiotów najcenniejszych, zabytków, które miastom najsławniejszym i największą dotkniętym krzywdą, pozostawił czas i barbarzyństwo; jeżeli te dzieła, które były podziwem wieków, śród daremnych wysiłków, aby je oderwać, druzgocą, to nie znam przyczyny mogącéj ich uniewinnić, ani téż nazwy, jakąby tym tchórzliwym niszczycielom i rabusiom dać należało.
Splądrowanie Sycylii nie było najmniejszą z zbrodni, o jakie obwiniano Verrosa; dziś naśladują go w ten sam sposób w Atenach. Niéma atoli większego bezwstydu i większéj bezczelności nad to, że ci rabusie poumieszczali nazwiska swe na murach Akropolu; bezcelowe i lekkomyślne niszczenie szeregu płaskorzeźb ten odniesie skutek, że z ust zwiedzających popłynie na imiona burzycieli przekleństwo.
Mówię o tém bezstronnie: nie jestem ani zbieraczem, ani podziwiającym zbiory, a więc nie należę do współzawodników; mam atoli od wczesnéj młodości słabość do Grecyi i nie sądzę, aby obdzieranie Indyj lub Attyki przysparzało Anglii honoru.
Inny lord szlachetny postąpił sobie uczciwiéj, zabrawszy mniéj zabytków, inni znowu, mniéj lub więcéj szlachetni, ale w każdym razie „mężowie wielce szacowni,“ uczynili najlepiéj, gdy po różnych intrygach i intryżkach, nakopawszy się i naprzeklinawszy, oraz mimo obsypania namiestnika podarunkami, nic do domu nie powieźli. Mieliśmy tutaj dużo przelewu atramentu i wina, a z tego wszystkiego o mało że nie przyszło do krwi przelewu, „Złodziej“ lorda Egina — patrz Jonatana Wilda określenie „złodziejstwa“ — miewał zatargi z drugim, który się nazwał Gropius;[91] (odpowiednie nazwisko dla togo rodzaju szachrajów) i pewnego razu wycedził w ustnéj odpowiedzi na notę biednego Prusaka coś w rodzaju zadosyćuczynienia; doniesiono mu o tém w chwili, gdy znajdował się przy obiedzie: Gropius się zaśmiał, ale jedzenia nie dokończył. Gdym opuszczał Grecyą, współzawodnicy jeszcze się nie pogodzili. Miałem słuszność, wspominając o ich zatargach, ponieważ chcieli, abym był ich sędzią rozjemczym.

Nota B. Albania i Albańczycy.

Ziemio Albanji, ty dzika macierzy
Surowych mężów, daj tu spocząć oczom!

Stanca XXXVIII, wiersz 5 i 6.

Albania obejmuje część Macedonii, Illiryi, Chaonii i Epiru. Sskender oznacza po turecku Aleksandra; w 3 i 4 wierszu stancy XXXVIII jest mowa o słynnym Skanderbegu (księciu Aleksandrze). Nie wiem, czy się nie pomyliłem, czyniąc Skanderbega ziomkiem Aleksandra (Wielkiego) urodzonego w Peli w Macedonii, atoli Gibbon tak mniema i dolicza jeszcze Pirrusa, gdy mówi o jego czynach.
O Albanii powiada Gibbon, że, jakkolwiek leży w pobliżu Włoch, mniéj jest znaną, aniżeli wnętrze Ameryki. Okoliczności, o których wspominać nie warto, zawiodły Hobhousa i mnie do téj ziemi, zanim zwiedziliśmy drugą część państwa Otomanśkiego. Oprócz majora Leake’a, rezydenta rządu w Joaninie, żaden téż Anglik nic dotarł poza stolicę do wnętrza kraju — tak mnie przynajmniéj pan ten zapewniał. Ali-Pasza prowadził w tym czasie (w październiku 1809) wojnę z Ibrahimem-Baszą, i zapędził go do Beratu, silnéj fortecy, którą właśnie oblegał: po przybyciu naszém do Joaniny, zaproszeni zostaliśmy do Tepalenu, rodzinnego miejsca i ulubionego jego wysokości zamku; ponieważ gród ten oddalony jest od Beratu tylko dzień, przeto wezyr urządził sobie tu swoję główną kwaterę. Po krótkim pobycie w stolicy, udaliśmy się do tego miasta, ale pomimo pośpiechu i wszelkich dogodności, oraz opieki jednego z sekretarzy wezyra, potrzebowaliśmy z powodu deszczów dziewięciu dni do odbycia podróży, która z powrotem zabrała nam zaledwie dni cztery. Po drodze minęliśmy dwa miasta, Argyrocastro i Libochabo, nie wiele co mniejsze od Janiny. Żaden téż pędzel, ani żadne pióro nie zdoła oddać piękności widoków, jakie nam się przedstawiły w pobliżu Zicy i Delwinachi, wsi, leżącéj na granicy Epiru i właściwéj Albanii.
O Albanii i jéj mieszkańcach nie będę się rozwodził, uczyni to daleko lepiéj mój towarzysz podróży w dziele, które zapewne ukaże się prędzéj, niż moje uwagi, nie chcę więc go uprzedzać. Atoli kilka uwag było niezbędnych dla objaśnienia mego tekstu. W Arnautach, czyli Albańczykach uderzyło mnie głównie to, że są niezwykle podobni do mieszkańców gór szkockich zarówno w stroju, jak i postaci i obyczajach. I góry ich wyglądają tak samo, jak góry Kaledonii, tylko, że tamte łagodniejszy mają klimat. Ich płaszcze chociaż białe, ich chude, ruchliwe postacie, ich narzecze brzmiące z celtycka, a nawet ich wszystkie obyczaje, przypominały mi żywo państwo Morwena. Niéma narodu, któregoby sąsiedzi tak nienawidzili i tak się bali, jak Albańczycy; Grecy nie uważają ich za chrześcijan ani Turcy za muzułmanów; rzeczywiście tworzą oni mieszaninę obu wyznań, a właściwie nie należą ani do tych, ani do tamtych. Obyczaje mają zbójeckie, wszyscy téż są uzbrojeni; Arnauci w szalach czerwonych, Czarnogórcy, Chimaryoci i Gegelowio są zdradliwi; inni nie wiele się od nich różnią, ani pod względem stroju, ani charakteru. Opierając się na dawném doświadczeniu, mogę ich tylko pochwalić. W podróży do Konstantynopola oraz innych okolic Turcyi, towarzyszyło mi dwóch Albańczyków, jeden „niewierny“ i jeden muzułmanin, i rzadko znajdziemy ludzi, którzy by równie byli wierni w niebezpieczeństwie, albo niestrudzeni w usługach. Niewierny zwał się Bazylim, muzułmanin zaś derwiszem Tahirim: pierwszy z nich był w wieku średnim, drugi zaś liczył mniéj więcéj tyle lat, co ja. Bazyli miał od Alego baszy rozkaz usługiwania nam; derwisz zaś był jednym z pięćdziesięciu ludzi, którzy towarzyszyli nam śród lasów Akamanii, do brzegów Achelousa i daléj aż do Messolanghi w Etolii. Tam wynająłem go sobie do posług i nie miałem ani chwili powodu żałowania tego.
Kiedym w r. 1810, po wyjeździć przyjaciela mego, Hobhousa, do Anglii, leżał w Morei chory na febrę, ludzie ci uratowali mi życie w ten sposób, że odstraszali odemnie mego lekarza, grożąc mu śmiercią, jeżelibym w pewnym czasie nie wyzdrowiał.
Temu pocieszającemu zagrożeniu, mającéj nastąpić karze, oraz wzdraganiu się wypełniania przepisów d-ra Romanelli’ego zawdzięczam, że wyzdrowiałem. Ostatniego sługę angielskiego zostawiłem w Atenach; tłómacz mój był tak samo chory jak ja, ale ci biedni Arnauci pielęgnowali mnie z pieczołowitością, która uczyniłaby zaszczyt wszelkiéj cywilizacyi. Mieli oni różne przygody; zwłaszcza muzułmanin, derwisz, który był niezwykle pięknym mężczyzną, popadał w zatargi z żonatemi mieszkańcami Aten, tak, że pewnego razu wpadło do mego klasztoru czterech Turków, skarżąc się, że człowiek ten uprowadził z łaźni kobietę — którą nawiasem powiedziawszy kupił sobie, — co się sprzeciwiało panującym tam obyczajom. Ale i Bazyli uchodził śród swych współwyznawców za człowieka wielce układnego; żywił on dla kościoła wielką cześć, największą natomiast nienawiścią otaczając klechów, którym przy każdéj sposobności przypinał łatki w sposób wielce kacerski. Nie minął on jednak kościoła, aby się nie przeżegnać; przypominam sobie nawet, że wtargnął do kościoła św. Zofii, ponieważ kiedyś modlił się w téj świątyni. Kiedy mu wyrzucano jego niekonsekwentne postępowanie, odpowiadał zawsze: kościół nasz jest świętym, ale nasi księża to złodzieje; żegnał się potém jak zwykle i dokuczał pierwszemu lepszemu klesze, który nie chciał mu iść na rękę, co się okazywało niezbędném, ponieważ ksiądz wywierał pewien wpływ na Kogję Bochi’ego jego wioski. I rzeczywiście niema większych łotrów nad niższe sfery greckiego duchowieństwa.
Przygotowawszy się do powrotu, wezwałem moich Albańczyków, aby sobie zabrali swą płacę. Bazyli wziął pieniądze, patrząc na mnie z pewnym żalem, że zamierzam wyjeżdżać i odszedł sobie z workiem napchanym piastrami. Posłałem po derwisza, którego przez pewien czas nie można było znaleźć; nareszcie się zjawił i to właśnie w chwili, gdy był u mnie signor Logotheti, ojciec dawniejszego konsula angielskiego w Atenach, wraz z kilku innemi zaprzyjaźnionemi ze mną Grekami. Derwisz wziął pieniądze, naraz atoli rzucił je o ziemię, uderzył w dłonie, przyłożył je do czoła i wybiegł, gorzkiemi zalany łzami. Od téj chwili aż do czasu, gdym wsiadał na okręt, nie poprzestał lamentować, a kiedy go chciano pocieszać, miał jednę tylko odpowiedź: „Opuszcza mnie.“ Signor Logotheti, który dawniéj nigdy nie płakał z powodu utraty rzeczy, mniejszą mającéj wartość od jednego para (około ćwierć penny), zalewał się łzami; opat klasztoru, moja służba i moi znajomi byli wzruszeni; zdaje mi się téż, że nawet Sternego „głupia, nieokrzesana kucharka“ rzuciłaby „kocioł z rybami,“ ażeby dzielić tę szczerą, niespodziewaną boleść barbarzyńcy.
Co do mnie samego, to ile razy przypomnę sobie, jak w Anglii pewien wielce zacny i w blizkich stosunkach przyjaźni pozostający ze mną człowiek uniewinniał się, że nie może się ze mną pożegnać, ponieważ jakąś krewną odprowadzić musi do modniarki; niniejszy wypadek był mi niespodzianką, gdy tymczasem wspomnienie przeszłości, przygnębiające wywiera wrażenie. Że derwisz opuści mnie z pewnym żalem, można się było tego spodziewać; jeżeli pan i jego sługa niejedne góry i niejeden kraj przebyli razem, to rozłąka zawsze przykrość sprawia, atoli ten wybuch uczucia, tak sprzecznego z jego wrodzoną dzikością, wyrobił we mnie lepsze o ludzkiém sercu mniemanie. Zdaje mi się, że taka, feudalna niemal, wierność śród tych ludzi często się zdarza. Pewnego dnia, podczas wycieczki na Parnas, potrącił go jeden z moich sług angielskich, posprzeczawszy się z nim o pakunki; uważając to niesłusznie za uderzenie, nic na to nie odpowiedział, tylko usiadł i twarz ukrył w dłonie. Przewidując skutki, usiłowaliśmy go przekonać, że nie ma powodu być dotkniętym, na to otrzymaliśmy od niego taką odpowiedź: „Byłem zbójcą, a teraz jestem żołnierzem; atoli żaden z dowódców nigdy mnie nie bił; jesteś moim panem i jadłem twój chleb, ale klnę się na ten chleb (zwykły sposób zarzekania się), że gdyby było nie tak, lecz inaczéj, byłbym tego psa służalca ubił i poszedł sobie w góry.“ Na tém skończyła się sprawa; on jednak nigdy nie mógł zapomnieć nieostrożnemu służącemu, że go obraził. Derwisz znakomicie wykonywał narodowy swój taniec, który uważają za zabytek starożytnego tańca pirryjskiego: w każdym razie taniec ten jest prawdziwie męski i niezwykłéj wymaga zręczności. Różni się on wielce od głupiéj romaiki, ociężałego, okrągłego tańca Greków, którego próbę niejednę widzieliśmy w Atenach.
Ogółem wziąwszy, Albańczycy (nie mówię tutaj o mieszkańcach dolin, którzy tak samo się nazywają, lecz o synach gór) piękne mają twarze: nie widziałem téż piękniejszych kobiet zarówno w postawie jak i w rysach nad te, które-m spotkał naprawiające zniszczoną przez potoki górskie drogę pomiędzy Delvinachi a Libochabo.
Sposób chodu Albańczyków jest nieco teatralny: te ich sztywne posuwanie się jest zapewne z powodu kapoty czyli płaszcza, zwieszającego się z jednego ramienia. Długie ich włosy przypominają Spartańczyków, a ich odwaga w nieustannych wojnach nie podlega wątpliwości. Gegelowie posiadają wprawdzie jakąś kawaleryę, nie widziałem jednak żadnego Arnautczyka, któryby był dobrym jeźdźcem; moi towarzysze chętnie siadywali na siodłach angielskich, nie umieli jednak z niemi dawać sobie rady. Natomiast idąc pieszo, nigdy nie czują zmęczenia.

Nota C. Próbki języka illiryjskiego w narzeczu albańskiém, czyli arnauckiém.

„Do wtóru pieśni pół nutą, a na poły krzykiem“

Stanca LXXII.

Jako próbki języka illiryjskiego w narzeczu albańskiém czyli arnauckiém, dołączam tutaj dwie najpopularniejsze pieśni chóralne, śpiewane bez różnicy, zarówno przez mężczyzn jak i kobiety — i to zwykle do tańca. Pierwsze słowa są przeważnie pewnym rodzajem chóru bez treści, jakie i w naszym oraz w innych spotkać można językach.

1. Bo, bo, bo, bo, bo, bo. Hej! hej!
Naciarura, popuso. Idę, idę, bądź cicho;
2. Naciarura na civin, Idę, lecę!
Ha peu derini ti hin. Otwórz drzwi, abym mógł wejść.
3. Ha pe uderi escrotini, Otwórz drzwi do połowy,
Ti vin ti mar serventini. Abym mógł sobie pójść po turban.
4. Caliriote[92] me surme Kaliryotko, ty z czarnemi oczyma,
Ea ha pe pse dua tive. Otwórz bramę, abym mógł wejść!
5. Buo, bo, bo, bo, bo. Hej! hej!
Pi egem spirta esimiro. Słyszę cię, moja duszo!
6. Caliriote vu le funde, Arnaucka dziewczyna,
Ede vete tunde tunde, Z wdzięczną kroczy dumą w kosztowny płaszcz odziana.
7. Caliriote me surme, Kaliryotko, ty z czarnemi oczyma
Ti mi put e poi mi le. Pocałuj mnie.
8. Se ti puta citi mora, Jeśli cię pocałuję, na cóż ci się to przyda.
Si mi ri ni voti udo gia. Moję duszę ogień pożera.
9. Va le ni il che cadale. Tańcz lżéj.
Celo more, more celo. Jeszcze dogodniéj, dogodniéj.
10. Plu hari ti tirete, Nie wszczynaj tyle kurzu,
Plu hurou cai praseti. Abyś sobie nie zniszczyła wyszywanych spodni.

Ostatnia stanca wprawić może komentatora w zakłopotanie: mężczyźni mają wprawdzie pięknie wyszywane spodnie, dziewczęta natomiast (ku którym słowa powyższe są zwrócone) nie mają nad małemi żółtemi buciczkami lub trzewiczkami nic więcéj, tylko pięknie utoczone i nieraz przedziwnie białe nóżki. Arnautki piękniejsze są od Greczynek i strój ich daleko więcéj malowniczy. Zachowują one téż dłużéj swą piękność, ponieważ obracają się ciągle na wolném powietrzu. Zauważyć należy, że mowa Arnautów nie jest językiem literackim; słowa powyższe oraz następujących pieśni spisane zostały za dźwiękiem. Spisał je człowiek mówiący tém narzeczem i dokładnie je rozumiejący, Ateńczyk z rodu.

1. Udi sefda tinde ulavossa, Zraniony jestem twoją miłością
Vettimi upri vi lovsa. I kochałem jedynie dlatego, aby się strawić tym ogniem.
2. Ah vaisisso mi privo lofse, Tyś mnie strawiła ogniem,
Si mi rini mi la rosse. W serce ugodziłaś mnie, dziewczyno.
3. Uti tasa roba stua, Powiedziałem, że nie chcę żadnego
Sitti eve tulati dua. Posagu prócz twych oczu i rzęs.
4. Roba stinori ssidua. Przeklętego posagu nie
Qu mi sini vetti dua. potrzebuję a tylko ciebie jedynie.
5. Qurmini dua civilem, Daj mi swe wdzięki, a
Roba ti siarmi tildieni. posag rzuć w płomienie.
6. Utara pisa vaisisso mi simi, rin ti hapti, Kochałem cię, dziewczyno, w szczerości duszy,
Eti mi bire a piste si gui dendroi tiltati. a ty mnie zmieniłaś w drzewo powiędłe.
7. Udi vura udorini udiri cicova cilti mora, Położywszy rękę swą na piersi twojéj, cóż przez to uzyskałem?
Udorini talti hollua u ede caimoni mora. Odjąłem rękę, zostały w niéj płomienie.

Zdaje mi się, że dwa ostatnie wiersze innéj są miary i do innéj należą ballady. Podobna myśl, jak zawarta w ostatnich wierszach, była wyrażoną już przez Sokratesa; gdy bowiem pewnego razu dotknął się filozof ręką jednego z swych υποκολπιοι, Krytobulosa czy Kleobulosa, uczuł on podobno kłujący, a sięgający aż po ramię ból, który trwał przez kilka dni; od tego czasu postanowił mędrzec, nauczając swych uczni, nie dotykać się ich wcale.

Nota D. Kilka uwag o obecnym stanie Grecyi.

Grecjo! zabytku przebrzmiałego świata!
Żywa, choc zmarła, wielka, choć ugięta;

Stanca LXXIII.

Zanim kilka słów wypowiem o mieście, o którém każdy, czy to podróżnik, czy téż inny, uważa za niezbędne coś powiedziéć, chciałbym prosić p. Owenson, ażeby na przyszłość, jeżeli wybierze sobie jaką mieszkankę Aten za bohaterkę, czterotomowéj powieści, wydał ją za mąż za nieco przyzwoitszego człowieka, niż za Disdara-Agę; pominąwszy już bowiem to, że nie jest to żaden Aga, należy on do najgorszego gatunku służalców, jest największym protektorem (z wyjątkiem lorda Elgina) wszelkiego w Atenach złodziejstwa, najniegodniejszym mieszkańcem Akropolu, zmuszonym za 150 piastrów (8 funtów sterl.) rocznéj pensji opłacać załogę, najnieregularniejsze w nieuregulowaném państwie ottomańskiém żołdactwo.
Mówię to spokojnie, choć z mojéj właśnie przyczyny małżonek „Idy z Aten“ mało co nie dostał kijów; ponieważ wzmiankowany „Disdar“ jest małżonkiem wielce niespokojnym, bijącym swą żonę, dlatego prosiłbym jaknajuprzejmiéj p. Avenson, aby raczyła doprowadzić do skutku rozwód „Idy“. Powiedziawszy to w sprawie, obchodzącéj wielce czytelników powieści, porzucę Idę, aby powiedzieć cośkolwiek o jéj mieście rodzinném.
Gdybyśmy nawet pozostawili na uboczu czar nazwiska, oraz wszystkie assocyacye idej, które powtarzać byłoby zarówno zbyteczném jak pedantyczném, to samo już położenie Aten uczyniłoby z nich wybrane miejsce dla tych, którzy na sztukę i naturę patrzéć umieją. Klimat, mnie przynajmniéj, wydał się nieustanną wiosną; podczas ośmiu miesięcy nie schodziłem z konia, deszcz pada tutaj nader rzadko; śniegu w dolinach nigdy nie widać, a dzień pochmurny jest tutaj miłą niespodzianką. W Hiszpanii, Portugalii, ani żadnéj z okolic wschodu, które zwiedziłem, z wyjątkiem Attyki i Jonii, nie spotkałem przyjemniejszego klimatu nad klimat naszego kraju; w Konstantynopolu zaś, gdzie przepędziłem maj, czerwiec i część lipca, można pięć dni na jeden „przeklinać klimat i dostać splinu.“
Powietrze w Morei ciężkie i niezdrowe; w chwili jednak, gdyśmy przekroczyli cieśninę w kierunku Megary, czuć nadzwyczajną zmianę. Zresztą obawiam się, aby Hezyoda opis zimy beockiéj nie był prawdziwy. W Liwadyi spotykaliśmy „silny umysł, u wolnodumcę w osobie pewnego biskupa greckiego. Czcigodny ten hipokryta wyszydzał z wielką nieustraszonością swą własną religię (atoli nie w obecności swych owieczek), mszę nazywając „coglionerią.“ Nie można było lepszego o nim dzięki temu nabrać przekonania; dla Beotów był on jednak mimo całéj niesmaczności, człowiekiem niezwykłego ducha. Zjawisko to było — z wyjątkiem Teb, resztek Cheronei, płaszczyzny platejskiéj, Orchomenu, Liwadyi i sławnéj groty Trofoniusa — jedyną uwagi godną rzeczą, którąśmy widzieli, przebywszy górę Cyteronu.
Źródło Dyrki obraca dzisiaj koło młyńskie; przynajmniéj mój towarzysz, (który chcąc zachować czystość i być klasycznym, wykąpał się w tym zdroju) twierdził, że to jest źródło Dyrki; niech mu kto chce zaprzeczy, jeśli uważa, że rzecz tego warta. W Kastri piliśmy wodę z jakiego pół tuzina strumyków — a nie wszystkie bardzo były czyste — zanim-eśmy się dowiedzieli z zadowoleniem, że jestto właśnie źródło Kastalskie; woda z niego miała zresztą nieprzyjemny, ostry smak, zapewne z powodu śniegu; nie wprawiła nas jednak w gorączkę epiczną, jak niegdyś d-ra Chandlera. Z twierdzy Fyle, z któréj pozostały dotychczas zwaliska, ujrzeliśmy naraz przed sobą płaszczyznę ateńską, Pentelik, Hymet, morze egejskie i Akropolis. Mojém zdaniem, wspanialszy to był widok, niż na Cyntrę i Stambuł. Tylko widok z Troady na Idę, Helespont i na daléj oddaloną górę Athos, może współzawodniczyć z tamtym, przewyższając go co do rozległości.
Słyszałem dużo o piękności Arkadyi, atoli z wyjątkiem widoku z klasztoru Megaspeliońskiego (który to widok zresztą nie jest tak rozległy jak widok z Zicy), oraz zejście z gór na drogę, prowadzącą z Trypolis do Argos, Arkadya nie posiada, prócz nazwiska, nic, coby ją zalecało.

„Sternitur et dulces moriens reminiscitur Argos.“

Wirgil mógł te słowa włożyć tylko w usta mieszkańca Argos, ale (powiedziawszy to z wszelkiém uszanowaniem) nie zasługuje ono na takie określenie. A jeżeli Polynices Statiusa „in mediis audit litora campis“ słyszał naprawdę szum dwóch wybrzeży, przepływając cieśninę Koryncką, to miał on lepsze uszy, aniżeli od tego czasu ktokolwiek inny z podróżników. „Ateny“ — powiada pewien słynny topograf — „są do dziś dnia najoświeceńszém miastem Grecyi.“ Być może Grecyi, ale nie Greków; Joanina bowiem w Epirze przewyższa je pod każdym względem — co do dobrobytu, oświaty, nauki oraz narzecza mieszkańców. Ateńczycy znani są z przebiegłości, a niższe klasy charakteryzuje znakomicie przysłowie, stawiające ich pomiędzy „Żydami Saloniki a Turkami Negropontu“. Śród przeróżnych cudzoziemców, zamieszkujących Ateny, Francuzów, Włochów, Niemców, Raguzańczyków etc, nie było nigdy różnicy zdania co do charakteru Greków, jakkolwiek o inne sprawy spierają się oni z wielką gwałtownością.
P. Fauvel, konsul francuski, który przez trzydzieści lat przebywał głównie w Atenach, a któremu nikt ze znających go, nie może odmówić talentu, jako artyście, oraz dobrych manier, jako dżentelmanowi, oświadczał nieraz w mojéj obecności, że Grecy nie są godni być wolnemi; uzasadniając to ich „narodowém i indywidualném zepsuciem, zapomniał on, że to zepsucie należy właśnie do przyczyn, mogących być usuniętemi jedynie za pomocą środka, przeciwko któremu tak występował.
P. Roquo, kupiec francuski, który od dawnych już lat osiadł w Atenach, zapewnia z pocieszném namaszczeniem: „Mój panie, to te same kanalie, jakie były za czasów Temistoklesa!“ — wielce niepokojąca uwaga dla „laudator temporis acti“. Starożytni wygnali Temistoklesa, nowożytni zaś lżą pana Roque: tak to zawsze wielkim ludziom bywa.
Krótko mówiąc, wszyscy Frankowie, którzy tutaj osiedli, oraz przeważna część przejeżdżających Anglików, Niemców, Duńczyków etc.; przyszli do swego sądu mniéj więcéj z tych samych powodów, z jakich Turczyn w Anglii potępiłby hurtem cały naród, dlatego, że okradł go własny jego lokaj albo oszukała praczka.
Jest to z pewnością nieco dziwném, że panowie Fauvel i Lusieri, dwaj najwięksi demagogowie dzisiejszéj doby, dzieląc pomiędzy sobą potęgę Peryklesa z popularnością Kleona i sprawiający biednemu namiestnikowi najrozmaitsze nieprzyjemności, godzą się z sobą w najbezwzględniejszém potępieniu Greków wogóle „nulla vitute redemptum“, w szczególności zaś Ateńczyków.
Co do mojego skromnego sądu, to nie chcę się z nim wysuwać, wiedząc, że obecnie istnieje w manuskrypcie jakie pięć opisów podróży, olbrzymich i groźny pod względem objętości przedstawiających widok, upiększonych wszelkiemi ozdobami typograficznemi, skreślonych przez mężów, pełnych dowcipu i szacunku godnych, twórców niejednéj przyzwoitéj, a kwiecistéj książki: jeżeli jednak, bez niczyjéj obrazy mówić mogę, to wydaje mi się za surowém takie stanowcze z ust prawie wszystkich wychodzące twierdzenie, jakoby Grecy, dlatego, że są źli, nie mogli być nigdy lepszemi.
Eton i Sonnini wprowadzili nas w błąd przesadą swoich przechwał i projektów, z drugiéj znowu strony przedstawili Greków De Pauw i Thornton gorszemi, aniżeli na to zasługują.
Grecy nie będą nigdy niepodległemi, nie będą nigdy panami świata, jak ongi, i nie daj Boże, aby do tego przyszło, mogą oni jednak zostać poddanemi, nie będąc niewolnikami.
Nasze kolonie nie są również niepodległemi, mają atoli swobodę i przemysł, tak powinno być i z Grecyą. Obecnie jednak znoszą oni tak samo, jak katolicy w Irlandyi a żydzi na całym świecie, oraz wszelkie inne uciemiężane i inowiercze narody, wszelkie zło moralne i fizyczne, jakie tylko ludzkość dotknąć może. Życie ich jest walką przeciw prawdzie; są oni występnemi, bronią własnéj skóry. Do jakiéjkolwiek względności tak za mało przywykli, że jeżeli kiedykolwiek z nią się spotkają, to wydaje się im podejrzaną — tak jak pies często bity, który chce nas ugryźć w palce, choć zwracamy się ku niemu, aby go pogłaskać, „jak wiadomo, są to, niewdzięcznicy!“ — oto, jak na nich powszechnie krzyczą.
Dziś — klnę się na Nemezys — za cóż mają być wdzięczni? — Gdzie jest to ludzkie stworzenie, które Grekowi lub Grekom jakiekolwiek wyświadczyło dobrodziejstwo? Mająż być wdzięczni Turkom za ich kajdany, a Frankom za złamane przyrzeczenie i zdradliwe rady? Mająż być wdzięczni artystom za kopiowanie ich ruin, a starożytnikom za uwożenie ich zabytków? Podróżnikom za to, że bici bywają przez ich janczarów, albo pismakom, że ich w pismach obrzucają błotem? Otóż i wszystko, za co cudzoziemcom mogliby być wdzięczni.

II.
Ateny, klasztor franciszkanów, d. 23 stycznia 1811.

Do zabytków polityki barbarzyńskiéj wieków dawniejszych należy także niewolnictwo, do dzisiaj w niektórych istniejące krajach; mieszkańcy ich, jakkolwiek różnią się pod względem religii i zwyczajów, mają to ze sobą wspólnego, że wszyscy poddają się jarzmu.
Anglicy ulitowali się nareszcie nad swemi murzynami, a być może, gdy nastaną rządy mniéj bigoteryjne, oswobodzą ostatecznie i katolickich swych braci; Greków uwolnić może tylko interwencya cudzoziemców, w przeciwnym razie mają tak mało widoków zrównania się z Turkami, jak żydzi z ludźmi wogóle.
O starożytnych Grekach wiemy daleko więcéj, niż potrzeba; przynajmniéj młodzież europejska poświęca dużo czasu studyowaniu pisarzy i historyi Greków; byłoby może lepiéj, gdyby się więcéj zajmowała własnemi. Co do Greków nowożytnych, to może ich bardziéj zaniedbujemy, aniżeli na to zasługują; podczas gdy każdy, kto tylko rości sobie prawo do uchodzenia za człowieka wiedzy, trawi swą młodość, a nieraz i wiek dojrzalszy na studyowaniu języka oraz wolnościowych wykrzykników demagogów ateńskich, pozostawia się rzeczywistych lub domniemanych potomków tych nieugiętych republikanów pod ciągłą tyranią ich panów dzisiejszych, jakkolwiek zerwanie ich łańcuchów niewielkiego wymagałoby wysiłku.
Śmieszném byłoby twierdzić, że Grecy, jak sami to mówią, podniosą się kiedykolwiek do swéj dawnéj wielkości; gdyby bowiem Grecya uzyskała znowu wszechwładztwo, wówczas reszta świata musiałaby znowu popaść w barbarzyństwo, natomiast zdaje się, że bez wielkiéj trudności, gdyby tylko Frankowie pozbyli się apatyi, mogliby Grecy stanowić pożyteczną prowincyę, a nawet, przy dostatecznéj gwarancyi, państwo samodzielne; — mówię to naturalnie, nie będąc wiele w téj mierze kompetentnym, ludzie bowiem, dobrze znający stosunki, powątpiewają, azali to się da przeprowadzić.
Grecy nie utracili nadziei, jakkolwiek zdania ich co do przypuszczalnych oswobodzicieli są podzielone. Ze względu na religię zalecają się Rosyanie; atoli państwo to dwa razy zawiodło ich nadzieje i opuściło ich, a straszliwéj nauki, jaką otrzymali po usunięciu się Rosyan z Morei, dotychczas nie zapomnieli. Francuzi im się nie podobają; pomimo to jednak ujarzmienie reszty Europy przez tych ostatnich, doprowadziłoby do wyswobodzenia lądu greckiego. Mieszkańcy wysp spodziewają się pomocy od Anglików, którzy w ostatnich czasach zawładnęli rzecząpospolitą jońską, z wyjątkiem Korfu. Atoli ktokolwiek zjawi się u nich z bronią w ręku, mile będzie przyjęty; jeżeli zaś dzień ten nadejdzie, niechaj niebiosa łaskawe będą na Otomanów, bo od giaurów nie będą się mogli żadnéj spodziewać litości.
Ale zamiast rozwodzić się nad tém, czém (Grecy) byli, i zastanawiać się, czémby być mogli, zobaczmy lepiéj, czém są.
Pod tym względem niemożliwém jest pogodzić różnice zdań; jedni przeważnie kupcy, potępiają Greków ostatniemi słowy: drudzy, i to głównie podróżnicy, gubią się w pochwałach i ogłaszają wielce ciekawe uwagi, zaczerpnięte z ich minionego życia, a mające tyle wspólnego z dzisiejszym ich bytem, co Inkasowie z przyszłością Peru.
Pewien gienialny człowiek nazwał ich „naturalnemi sprzymierzeńcami Anglików“; inny, nie mniéj gienialny, nie chce ich miéć sprzymierzeńcami nikogo, zaprzeczając nawet, jakoby pochodzili od starożytnych Hellenów; trzeci, jeszcze gienialniejszy, niż tamci, tworzą państwo greckie na podstawie rosyjskiéj; urzeczywistniając (na papierze) wszystkie pomysły Katarzyny II. Co się tyczy ich pochodzenia, to obojętném jest, czy Majnoci wywodzą się w prostéj linii od Lakończyków, lub nie, albo czy obecni Ateńczycy są tutaj tak samo tubylcami, jak pszczoły na Hymecie, z któremi się oni niegdyś sami porównywali. Troszczy-ż się Anglik o to, od kogo pochodzi — czy od Duńczyków, Saksonów, Normanów, czy téż z krwi trojańskiéj? I któż, z wyjątkiem Wallijczyków, ubiega się o to, aby wywodzić się od Karaktaka?
Biedni Grecy nie są do tego stopnia wyposażeni w skarby tego świata, ażeby ich uroszczenia względem starożytności miały zawiść wzbudzać; Thornton postąpił sobie więc zbyt srogo, odsądzając ich od tego, co im czas pozostawił: od drzewa rodowego, którego się tém silniéj trzymają z téj właśnie przyczyny, że mogą je swą jedyną nazwać własnością. Warto byłoby wydać razem i potém porównać ze sobą dzieła Thorntona i de Pauwa, Etona i Sonniniego; paradoksy po jednéj i przesądy po drugiéj stronie. Thorntonowi zdaje się, że może rościć sobie prawo do zaufania publiczności z tego jodynie względu, że mieszkał czternaście lat w Perze; być może zapoznał się z Turkami, ale pobyt ten nie dał mu takiéj sposobności rozpatrzenia się w rzeczywistym stanie Grecyi dzisiejszéj i jéj mieszkańców, jakiéj nie daje kilkunastoletni pobyt w Wapping chcącym zapoznać się ze stosunkami zachodniéj Szkocyi.
Grecy Konstantynopola żyją w Fanalu, i jeżeli p. Thornton nie częściéj przekraczał Złoty Róg, aniżeli to jego koledzy kupcy czynić zwykli, to nie bardzo mógłbym na jego informacyach polegać. Słyszałem nieraz, jak ci panowie chełpili się z tego, że ogółem nie wielkie mają z stolicą stosunki, jak z pewnym zapewniali tryumfem, że w niejednym roku bywają zaledwie po cztery razy w Konstantynopolu.
Co się tyczy podróży Thorntona na statkach greckich po Czarném morzu, to dały mu one o Grecyi takie samo wyobrażenie, jak przejażdżka okrętem szkockim dać może o domu Johnny Grota. Jakimże więc sposobem może on sobie przywłaszczać prawo potępiania całego narodu, który zna tak mało? Jest to raczéj dziwném, że Thornton, który tak napada na Pouqueville’a, ile razy tenże wspomina o Turkach, powołuje się na niego, jako na powagę w sprawach greckich, nazywając go badaczem bezstronnym. Otóż dr. Pouqueville tak samo nie może sobie rościć prawa do téj nazwy, jak Thornton nie może mu jéj nadawać.
Stwierdzoném jest, że my niestety nie mamy prawdziwych o Grekach wiadomości, wszczególności zaś o ich piśmiennictwie; nie można téż przypuścić, abyśmy się z niemi lepiéj zapoznali, zanim stosunki nasze z niemi nie będą ściślejszemi, albo zanim nie zostanie obwołaną ich niepodległość. Na sprawozdaniach podróżników tak samo nie można polegać, jak na napaściach obraźliwych handlarzy. Zanim jednak pewniejszych nabędziemy wiadomości, trzeba nam się zadowolić i temi drobnostkami, które z tych i tym podobnych otrzymujemy źródeł[93].
Jakkolwiek źródła te są niedostateczne, to przecież lepszemi są, aniżeli paradoksy ludzi, którzy starożytnych czytali tylko powierzchownie, a z nowożytnych niczego nie wiedzieli, jak np. de Pauw, który stwierdzał, że Newmarket niszczy brytyjską hodowlę koni, albo że Spartańczycy byli w polu tchórzami, zdradza taką samą znajomość koni angielskich, jak i spartańskich rycerzy. Swe „badania filozoficzne“ mógł on był daleko prędzéj zatytułować „badaniami fikcyjnemi“. Nie można się było spodziewać, ażeby człowiek, który z góry potępił najsławniejsze urządzenia starożytnych, mógł posiadać jakieś względy dla Greków dzisiejszych, jest to prawdziwém szczęściem, że bezrozumne jego hipotezy, dotyczące starożytnych, odbierają wiarę w jego sąd o ich potomkach.
Wierzmy, że wbrew proroctwom De Pauwa i wątpliwościom Thorntona, uprawnione są nadzieje, że będzie można oswobodzić naród, który za błędy swoje w religii i polityce dostatecznie był cztero i pół wiekową niewolą ukarany.

III.
Ateny, klasztor franciszkanów, d. 17 marca 1811.

„Z temi uczonemi Tebańczykami trza pomówić słówko“. W jakiś czas po powrocie moim do Konstantynopola, wręczył mi pewien kapitan fregaty angielskiéj, stojącéj pod Salaminą 13-y numer „Przeglądu edymburskiego“, podarek w takiéj dali, z pewnością miły i który przyjąć można. Numer ten zawiera w artykule trzecim rozbiór francuskiego przekładu Strabona oraz kilka uwag o dzisiejszych Grekach i ich piśmiennictwie, a zarazem krótką wiadomość o Coray’u, który w francuskim tym przekładzie brał udział. Otóż uwagi te dają mi powód do wypowiedzenia kilku słów od siebie; miejsce, w którém to piszę, będzie, mam tę nadzieję, dostateczném dla mnie uniewinnieniem, że słowa moje umieszczam w tém dziele, jako z przedmiotem związek mające. Coray, najsławniejszy z żyjących Greków, przynajmniéj pomiędzy Frankami, urodził się na Scio (w „Przeglądzie“ wymieniono Smyrnę, mam atoli wszelki powód do twierdzenia, że jest to mylnem) i oprócz przekładów Beccaryi oraz innych dzieł, o których wspomina „Przegląd“, ogłosił słownik romaicko-francuski, jeżeli wierzyć można zapewnieniom pewnego podróżnika duńskiego, który niedawno wrócił z Paryża; ostatni słownik francusko-grecki, któryśmy tutaj widzieli, wyszedł z pod pióra Grzegorza Zolikogloou[94].
Coray wplątany został niedawno w nieprzyjemny zatarg z p. Gail[95], paryżaninem, komentatorem i wydawcą kilku przekładów poetów greckich, a to z téj przyczyny, że Akademia przyznała mu nagrodę za przekład Hippokratesa Περι υδατων etc. ze szkodą wspomnianego Gaila, a tém samém ku niezadowoleniu jego. Tego rodzaju patryotycznym i literackim usiłowaniom winniśmy wszelki szacunek; ale część tego szacunku należy się niezaprzeczenie dwom braciom Zosimado (kupcom, zamieszkałym w Liworno), którzy wysłali go do Paryża, utrzymując go tam w tym wymownym celu, aby objaśniał starożytnych, a do pisarzy nowożytnych dodawał badania swych ziomków. Pomimo to stawiają ponad Coraya ziomkowie jego kilku innych pisarzy z ostatnich dwóch wieków, zwłaszcza zaś Dorotheosa z Mityleny, którego pisma Hellenistyczne cenią Grecy tak wysoko, że Melecyusz nazywa go „Μετα τον θουκυδίδηιν καί Ξενοφωντα αριστος ‘Ελληνων“ (Dzieje kościoła t. IV, str. 224).
Panagiota Kodrikas, tłómacz Fontenelle’a, i Karamases, który na język francuski przełożył „Wszechświat“ Ocella Lukana, Chistodoulos, a szczególnie Psalida, z którym obcowałem podczas pobytu mego w Joanninie, zażywają śród pisarzy greckich równie wielkiego miru. Ostatni wydał w języku romaickim i łacińskim dzieło p. t. „O prawdziwém szczęściu“, poświęcone Katarzynie II. Polyzois natomiast, wymieniony w Przeglądzie jako jedyny, obok Coraya, z nowożytnych pisarzy, odznaczający się dokładną znajomością języka helleńskiego, był — jeżeli to jest ów Polyzois Lampaniziotes z Yawny, który wydał kilka dzieł w języku romaickim — niczém więcéj jak tylko wędrownym księgarzem; z treścią tych dzieł ma on chyba tyle wspólnego, że nazwisko jego figuruje na karcie tytułowéj, umieszczone dlatego, aby mu zawarować własność; jest to zresztą człowiek, nie posiadający żadnych warunków uczoności. Ponieważ jednak z nazwiskiem tém spotkać się można bardzo często, dlatego nie jest wykluczoném, czy to nie jaki inny Polyzois wydał Listy Aristaeneta, należy żałować, że system kontynentalnéj blokady zamknął te kilka kanałów, któremi Grecy otrzymywali książki, zwłaszcza zaś porty wenecki i tryesteński. Z powodu tego stały się i elementarze zbyt drogie dla ludzi klas uboższych. Z dzieł oryginalnych spotkać tutaj można „Jeografię“ Melecyusza, arcybiskupa ateńskiego, oraz wielką ilość rozpraw teologicznych i pamfletów poetycznych; bardzo liczne i znakomite są także ich gramatyki i słowniki w dwóch, trzech i czterech językach. Ich poezya jest rymowaną. Najoryginalniejszém ze wszystkiego, com widział niedawno, jest satyryczny dyalog pomiędzy podróżnikami rosyjskim, angielskim i francuskim a wojewodą Wołoszy (którego tu nazywają „Czarnym bejem“), daléj pomiędzy arcybiskupem, kupcem i Kodżja-Bachim (prymasem); wszystkim tym przypisuje autor obecne zwyrodnienie narodu pod Turkiem.
Pieśni są tu niekiedy bardzo piękne i patetyczne; tylko ich melodye nie zawsze bywają przyjemnie dla ucha Franka; najlepszą z nich jest sławna pieśń nieszczęśliwego Rigi: „Δευτε παιδες των ‘Ελληνων“. W spisie jakich sześćdziesięciu autorów, leżącym przedemną, znalazłem zaledwie 15 książek, traktujących o czém inném, niż o teologii.
Pewien Grek z Aten, nazwiskiem Marmarotouri, polecił mi postarać się o to, aby, jeżeli można, wydano w Londynie romaicki jego przekład Barthélemy’ego Anacharsysa, ponieważ nie ma innéj sposobności wydania, chyba, że rękopism wysłałby Czarném morzem i Dunajem do Wiednia.
„Przegląd“ wspomina o szkole, która istniała w Hecatones; a którą zniesiono wskutek nalegań Sebastianiego; autor ma zapewne w myśli Cidonies, po turecku Haivali, miasto na lądzie, w którém zakład ten ze stu uczniami i trzema profesorami dotychczas istnieje. Instytucya ta była rzeczywiście z początku celem napaści ze strony Turków, którzy występowali przeciw niéj pod tym śmiesznym pozorem, że Grecy zamiast szkoły pobudowali twierdzę; atoli po dokonaniu śledztwa i po zapłaceniu dywanowi pewnych sum pozwolono na dalsze jéj istnienie. Pierwszy profesor, nazwiskiem Ueniamin (t. j. Benjamin), ma być człowiekiem talentu, ale wolnomyślnym. Urodzony na Lesbos, uczył się we Włoszech i jest mistrzem w języku helleńskim, łacińskim i w wielu innych językach Franków; zresztą jest połowicznie obeznany i z innemi gałęziami wiedzy.
Jakkolwiek nie mam zamiaru zajmować się tym przedmiotem szerzéj, aniżeli tego wymaga wchodzący w grę artykuł, to muszę przecież zauważyć, że narzekania autora na upadek Greków wydają mi się szczególniejszemi, zwłaszcza, że artykuł kończy się następującemi słowy: „Zmianę tę należy raczéj przypisać ich nieszczęściu, aniżeli fizycznemu zwyrodnieniu“. Może być prawdą, że Grecy nie wyrodzili się pod względem fizycznym, i że Konstantynopol w dniu, w którym innego otrzymał pana, posiadał tę samę ilość ludzi, mierzących sześć stóp i więcéj, jak i dawniéj, w chwilach szczęścia i rozkwitu; atoli zarówno dzieje starożytne, jak i politycy dzisiejsi uczą nas, że, aby utrzymać państwo w sile i niepodległości, potrzeba czegoś więcéj, aniżeli doskonałości fizycznéj; szczególnie Grecy smutnym są przykładem ścisłego związku, zachodzącego pomiędzy zwyrodnieniem moralném a upadkiem narodu.
Artykuł „Przeglądu“ wspomina o planie, pochodzącym, jak się zdaje, od Potemkina, a mającym na celu oczyszczenie języka romaickiego; co do mnie, to starałem się daremnie znaleść jakiekolwiek tego ślady. W St. Petersburgu istniała Akademia dla Greków, została jednak zniesioną przez Pawła, a przez jego następcę nie wskrzeszoną. Może to tylko być i jest tylko lapsus calami, jeżeli na str. 58, numer 31 „Przeglądu Edymburskiego“ następujące spotykamy słowa: „Powiadają, że gdy stolica Wschodu dostała się w ręce Solimana“ — Można przypuścić, że słowo to zmienione będzie w następném wydaniu na Mahometa II[96]. „Damy Konstantynopola“ mówiły w owym czasie jak się zdaje, narzeczem, „które wargom mieszkanki Aten nie byłoby niewłaściwe“. Nie wiem, jak tam być mogło, muszę jednak zauważyć, że damy wogólności, a szczególnie Atenki mocno się od tego czasu zmieniły; dalekie są one od wybredności w narzeczu i sposobie wyrażania się, przeto cała rasa attycka weszła z powodu swego barbarzyństwa w przysłowie:

„Ω ’Αθηνα πρωτη χωρα,
Τι γαιδαρους τρεφεις τωρα“.

U Gibbona t. X. str. 161 znajdujemy następujące zdanie: „narzecze powszechnie panujące w mieście, było nieokrzesane i barbarzyńskie, natomiast język, używany przez dwór i kościół, usiłował być naśladownictwem czystości mowy attyckiej“. Zresztą, niech sobie twierdzą, co chcą, nie można przypuścić, ażeby panie Konstantynopola mówiły za czasów swego ostatniego cesarza językiem czystszym od tego, jakim w trzy wieki przedtem pisała Anna Comnena: a przecież styl téj królewskiéj pani nie może być uważany za wzór najlepszy, jakkolwiek księżniczka γλωτταν ειχε ΑΚΡΙΒΩΣ αττικιζουσαν.
W Fanalu i Janinie najlepszą mówią greczyzną; w ostatniém mieście kwitnąca istnieje szkoła, którą kieruje Psalida.
Obecnie bawi w Atenach wychowaniec Psalidy, podróżujący w celach naukowych po Grecyi; jest to człowiek inteligentny i wykształceńszy od większéj części uczniów naszych kolegiów. Wspominam o tém dlatego, aby pokazać, że duch wiedzy śród Greków wcale nie zasnął.
„Przegląd“ wskazuje p. Wright’a, autora pięknego poematu „Horae jonicae“, jako człowieka, największe posiadającego kwalifikacye, aby udzielić nam szczegółów o tych nominalnych romansach, oraz o zwyrodnieniu Greków, a równocześnie i o ich języku; atoli p. Wright, jakkolwiek dobry poeta i człowiek zdolny, pomylił się, twierdząc, że albańskie narzecze języka romaickiego zbliża się najbardziéj do mowy dawnych Hellenów; Albańczycy bowiem używają, jak powszechnie wiadomo, tak zepsutego języka, jak Szkoci w Aberdeenshire lub téż Włosi w Neapolu. Janina, gdzie obok Fanalu, greczyzna jest najczystszą, leży, jakkolwiek jest stolicą państwa Ali-Baszy, nie w Albanii, lecz w Epirze; pomiędzy Delwinachi w Albanii właściwéj a Argyrocastro i Tepalinem (daléj nie dotarłem) mówią gorszą greczyzną, aniżeli w Atenach. Usługiwało mi przez półtora roku dwóch z tych szczególnych górali, których ojczystym językiem jest illiryjski, nigdy jednak nie słyszałem, aby ich ziomkowie, z których nie jednego-m widział lub dwóch, ale z jakie dwadzieścia tysięcy w armii Vely-Baszy, chwalili ich greczyznę, przeciwnie, wyśmiewali ich bardzo często z powodu ich barbarzyńskich prowincyonalizmów.
Posiadam jakie 25 listów, pisanych do mnie przoz Kodżję Bachiego Notarasa i inne od tłómacza Kaimakana Morei, który tam rządził w nieobecności Vely-Baszy; uchodzą one za szczególnie piękne przykłady stylu listowego. Otrzymywałem również listy od osób prywatnych, zamieszkałych w Konstantynopolu, pisane stylem napuszystym, ale posiadające charakter starożytny.
Po kilku uwagach o obecnym i minionym stanie języka, dochodzi „Przegląd“ do paradoksu (str. 50), że dokładna znajomość własnego języka stała się dla Coraya nieszczęściem; będąc bowiem mistrzem w języku nowożytnym, nie mógł dobrze rozumiéć greczyzny starożytnéj. Po téj uwadze następuje inna, która wyuczenie się języka romaickiego, jako środka pomocnego do przyswojenia sobie mowy klasycznéj, gorąco poleca zarówno podróżnikom, jako téż kupcom cudzoziemskim, krótko mówiąc, każdemu, prócz tego, kto to zupełnie pojmie; według analogicznego rozumowania można twierdzić, że nasz język starożytny przystępniejszym będzie dla „cudzoziemców“, aniżeli dla nas samych. Co do mnie, to skłaniam się do mniemania, że jakiś żak holenderski (jakkolwiek płynie w nim także krew saksońska) porządnie nałamałby sobie głowy nad „Sir Tristrem’em“ lub nad jakim innym „Auchinleck’owskim rękopismem“, z gramatyką i słownikiem albo bez nich; większa téż część ludzi jest zapewne tego zdania, że tylko tubylec może mniéj więcéj dokładnéj, aby nie powiedziéć doskonałéj nabrać znajomości naszych przestarzałych narzeczy. Uznajemy bystrość krytyka, nie możemy mu jednak wierzyć, tak samo jak Smolletta Lismahagowi, twierdzącemu, że najlepszą angielszczyzną mówią w Edymburgu. Być może, że Coray tu i owdzie się pomylił, jeżeli tak jest, to winę przypisać należy raczéj jemu samemu jako człowiekowi wogóle, aniżeli jego znajomości języka ojczystego, co przecież dla uczonego największą przedstawia korzyść. Tutaj przechodzi „Przegląd“ do zajmowania się tłómaczami Strabona, tutaj téż i ja kończę moje uwagi.
P. W. Drummond, Hamilton, lord Aberdeen, dr. Clarke, kapitan Lenke, Gell, Walpole i inni, znowu w Anglii przebywający, mogą o tym upadłym narodzie wiele dostarczyć szczegółów. Niewielu tych uwag, które poczyniłem, byłbym był zaniechał, gdyby nie wchodzący tu w rachubę artykuł, a przedewszystkiém gdyby nie miejsce, w którém go czytałem: jedno i drugie spowodowało mnie, że użyłem tych kart, ażeby artykuł ów nieco objaśnić, albo przynajmniéj uczynić tego próbę.
Starałem się przytém pozostawić na uboczu własne moje uczucia, powstające we mnie wbrew woli, ile razy spotkam się z numerem „Przeglądu edymburskiego“, nie dlatego, jakobym sobie chciał zdobyć względy jego współpracowników, albo zatrzéć choćby jednę zgłoskę z tego, com dawniéj napisał, ale z téj poprostu przyczyny, że za nieodpowiednie uważam łączyć uczucia osobiste z tego rodzaju roztrząsaniami, zwłaszcza wobec tak wielkiéj odległości miejsca i czasu.

Nota E. O obecnym stanie Turcyi i o Turkach.

O trudnościach podróżowania po Turcyi pisano przesadnie, albo się téż one w ostatnich czasach zmniejszyły. Turków nauczono batem pewnego rodzaju ponuréj grzeczności, dla podróżujących bardzo pożądanéj.
Chciéć powiedziéć wiele o Turkach i o Turcji, będzie zawsze przedsięwzięciem ryzykowném, można pomiędzy niemi żyć lat dwadzieścia, a żadnych nie zasięgnąć wiadomości, przynajmniéj od nich samych. O ile moje własne nie wielkie sięgają doświadczenia, to się na nich uskarżać nie mogę; owszem, za niejednę grzeczność (o mało co nie powiedziałbym za dowody przyjaźni) i za gościnność zobowiązany jestem Alemu-Baszy, jego synowi Velemu-Baszy na Morei, oraz wielu innym znakomitościom po praojcach. Sulejman Aga, dawniéj gubernator Aten, a obecnie Teb, był takim bonvivantem, stworzeniem tak towarzyskiém, jak żadne inne z siedzących z skrzyżowanemi nogami przy misie lub za stołem. Podczas karnawału, kiedy i nasze towarzystwo angielskie zakładało sobie maski, czuł się zarówno on jak jego następca szczęśliwszym, „przyjmując maski u siebie“, aniżeli niejedna wdowa na Grosvenor Square.
Pewnego razu, gdy był u nas w klasztorze na wieczerzy, wyniesiono przyjaciela jego i gościa, Kadego Teb, w takim stanie od stołu, że kwalifikował się zupełnie do klubu chrześcijańskiego; tymczasem przezacny wojewoda śmiał się z tego do rozpuku.
We wszystkich tranzakcyach pieniężnych z muzułmanami, widziałem po ich stronie dowody najskrupulatniejszéj uczciwości, największéj bezinteresowności. Załatwiając z niemi interesa, nie widzimy u nich przenigdy owych brudnych szachrajstw, jakie pod nazwiskiem procentów, różnicy zamiennéj, komisowego etc. spotykamy na każdym kroku, jeżeli celem ściągnięcia weksli zwracamy się do konsulów greckich lub nawet do najpierwszych domów w Pera.
Co się tyczy podarunków, będących na Wschodzie w zwyczaju, to, dając je, nigdy na tém nie stracisz; za każdy dar odwzajemniają ci się tutaj przedmiotem równéj wartości — koniem lub szalem.
W stolicy lub na dworze przechodzą obywatele i dworacy tę samę szkołę, co i mieszkańcy krajów chrześcijańskich; niéma atoli czcigodniejszego, przyjaźniejszego i wspaniałomyślniejszego charakteru nad prawdziwego Agę tureckiego na prowincyi, lub nad muzułmańskiego szlachcica wiejskiego. Nie mówię tego o gubernatorach miast, ale o tych agach, którzy na mocy pewnego rodzaju feudalnéj dzierżawy posiadają rozległe majątki i domy w Grecyi i Azyi mniejszéj.
Niższe klasy ludności nie są wcale gorszemi od motłochu w krajach, roszczących sobie prawo do większéj cywilizacji. Muzułmanin, przechadzający się ulicami miast angielskich, doznałby większych przykrości, aniżeli Frank, w podobnym znajdujący się położeniu w Turcyi. Do podróży nadaje się najbardziéj mundur rządowy.
Najlepsze wiadomości o religii i rozmaitych sektach islamizmu, znajdziesz po francusku u D’Oshon’a; co do panujących tutaj obyczajów etc., najlepiéj może u Thorntona po angielsku. Ottomanowie, pomimo przywar, nie są narodem, pogardy godnym. Na równi stoją oni przynajmniéj z Hiszpanami, a przewyższają Portugalczyków. Jeżeli trudno jest oznaczyć, czém są, to przynajmniéj możemy powiedzieć, czém oni nie są: nie są oni zdradzieckiemi, nie są tehórzliwemi, nie palą heretyków, nie są mordercami i dotychczas żaden jeszcze wróg nie zawitał do ich stolicy. Sułtanowi wierni są dopóty, dopóki nie okaże się w rządzeniu nieudolnym, a Bogu swemu oddani są bez inkwizycyi. Gdyby ich wygnano jutro z świętéj Zofii i gdyby na ich miejsce przyszli Francuzi lub inni, byłoby pytaniem, czy Europa zyskałaby coś na téj przemianie. Anglia straciłaby z pewnością.
Co się tyczy nieuctwa, które im powszechnie i nieraz słusznie zarzucają, to wątpliwém, czy jakikolwiek inny naród — z wyjątkiem Anglików i Francuzów — w pożytecznych wiadomościach ich prześciga. Czy może w ogólnéj sztuce życia? czy w przemyśle? Czy szabla turecka gorszą jest od toledańskiéj? Czy Turczyn gorzéj się ubiera, gorzéj mieszka, czy się gorzéj żywi i gorzéj się uczy, niż Hiszpan? Czy baszowie ich mniéj są oświeceni od grandów? effendi mniéj od szlachcica z St. Jago? Nie sądzę.
Przypominam sobie, jak Mahmud, wnuk Ali-Baszy, pytał mię się pewnego razu, gdzie ja i mój towarzysz podróży siedzimy — w izbie niższéj czy wyższéj? Pytanie to dziesięcioletniego chłopca jest dowodem, że wychowanie jego nie jest zaniedbaném. Wątpliwém jest, czy angielskie dziecko, w tym samym będące wieku, rozumie różnicę pomiędzy Dywanem a Kolegium derwiszów, jestem atoli pewny, że Hiszpan tego nie pojmuje. W jaki sposób mały Mahmud, który przecież wychowuje się pod opieką tureckich nauczycieli, dowiedział się, że jest na świecie coś w rodzaju parlamentu, byłoby bezużyteczném dochodzić tego, przypuścić tylko można, że jego wychowawcy nie ograniczają nauki jedynie do Koranu.
Przy wszystkich meczetach znajdują się szkoły, odwiedzane bardzo regularnie; nauki pobierają także i biedacy, a przecież kościół turecki nie znajduje się w żadném niebezpieczeństwie.
Zdaje mi się, że systemu nauczania nie wydrukowano dotychczas, jakkolwiek istnieje tutaj coś w rodzaju prasy tureckiéj i jakkolwiek wychodzą w druku książki, traktujące o zakładzie wojskowym Nizam Geddida; nie słyszałem téż, ażeby muftowie i mołły byli prenumeratorami, albo żeby Kaimakam lub Tefterdar podnosił okrzyk zgrozy, że mądra młodzież turbanu uczy się modlić do Pana Boga nie według właściwéj modły. Tak samo i Grecy — rodzaj irlandzkich papistów wschodu — mają swe kolegium w Mainooth — nie w Haiwali, gdzie heretycy doznają od Turków prawie takiego samego poparcia, jak katolickie kolegium ze strony ustawodawstwa angielskiego. Któżby więc twierdził, że Turcy są ciemnemi pobożnisiami, jeżeli okazują taką samę ilość miłości chrześcijańskiéj, jak najszczęśliwsze i najprawowierniejsze ze wszystkich królestw? Atoli pomimo wszystkiego, nie chcą oni dopuścić, ażeby Grecy dzielili ich przywileje; nie, niech więc sobie staczają walki, niech płacą haracz, niech będą bici na tym świecie, a przeklęci na tamtym! Ale czyż i my oswobodzimy naszych helotów irlandzkich? Niech Mahomet broni! Bylibyśmy wówczas złemi muzułmanami, a jeszcze gorszemi chrześcijanami; obecnie łączymy w sobie to, co jedni i drudzy mają najlepszego: wiarę jezuicką i coś, co nie wiele jest niższém od tolerancji tureckiéj.




PIEŚŃ III.[97]

Afin que cette application voue forçât de
penser à autre chose, il n’y a en vérité de
remède que celui-là et le temps.
Lettre du Roi de Prusse
à d’Alambert.
7 septembro 1776.
I.

Do matki, Ado! podobne masz lice,
Dziecię w mym domu i sercu jedyne?
Uśmiechem lśniły twe jasne źrenice,
Kiedym cię żegnał — nie jak w tę godzinę,
Ale z nadzieją...
Zbudzony, głębinę
Ujrzałem wokół; górą wicher nucił
Dzikie swe pieśni... Nie wiem, gdzie zawinę,
Alem odjechał; lecz ten czas nie wrócił,[98]
Gdy Albjon, ginąc z oczu, cieszył mnie lub smucił.

II.

Znowu na wodach, znowu płynę daléj.
Wały pode mną pną się, jak rumaki,
Poznawszy jeźdźca. Witaj, ryku fali!
Gdzie chcesz, lecz szybko, wiedź mnie temi szlaki!...
Niech maszty gną się, jak trzcinowe krzaki,
Wiatr niechaj żagle podrze na łachmany,
Ja precz stąd muszę, bo jestem dziś taki,
Jak krzew, oderwan od skał i na piany
Porzucon, choć dmie orkan, choć się rwą bałwany.

III.

W lecie młodości o człowieku-m śpiewał,
Co przed swą duszą biegł, okrytą w zmroki,
Dziś plan podejmę, co we mnie dojrzewał —
Który nosiłem, jak dźwiga obłoki
Wicher szumiący: W téj pieśni głęboki
Ślad dawnych myśli zjawił się mym oczom,
Łez, co, opadłszy, odkryły opoki
Dróg, gdzie wędrowne lata gnuśnie toczą
Żwir życia, a kwiat twarzą nie błysnął uroczą.

IV.

Od dni, gdy radość i ból wrzały we mnie,
Serce i lutnia w strunach mają straty
I w obu rozdźwięk jest pewnie: daremnie
Próbuję może śpiewać, jak przed laty;
Jednak zanucę, choć w smutek bogaty;
Jeśli od ciężkich snów własnéj boleści
I własnych uciech oderwę się na téj
Drodze, gdy tu się zapomnienie mieści,
To pieśń ta będzie dla mnie pożądanéj treści.

V.

Kto się zestarzał na téj cierpień ziemi
W czynach, nie w latach i wnikł w głąb żywota,
Że go nie wzruszy nic i nie oniemi;
W kim miłość, sława i działań ochota
Wciąż topi w serce ostrze swego grota,
By go nie stępić; ten powiedzieć umie,
Czemu do jaskiń wiedzie go tęsknota,
Pustych, acz rojnych: znajdzie tam się w tłumie
Tych widm, co władną w duszy wnieosłabłéj dumie.

VI.

Ażeby tworzyć i tworząc wieść życie
Szersze, dlatego obłóczym jedynie
Fantazją w kształty, wiedząc, że w tym bycie
Zysk się nasz mieści, tak jak mój tu ninie.
Czém jestem? niczém! lecz nie w téj godzinie,
Gdy z tobą, duszo mojéj myśli, wodzę
Okiem, niewidzian, po ziemskiéj krainie!
Twą skrą się palę, wraz z tobą się rodzę
I czuję, choć uczucia zdeptano mi srodze.

VII.

Dziś trzeba myśleć mniéj dziko... Zbyt czarno
I długo-m myślał, aż mój mózg gorący
Pod własném wrzeniem zamienił się w parną
Bezdnię widziadeł, w ogni rozdół wrzący...
I oto życie nie to zdrój trujący,
Bom z młodu kiełzać nie umiał swych chuci.
Dziś duch mój, zmienion, lecz jak dawniéj chcący
Dźwigać ciężary, których czas nie zrzuci,
Za gorycz przeciw losom z skargą się nie zwróci.

VIII.

Lecz dosyć o tém: doba ta przebyta,
A czar pod własną pieczęcią się kryje.
Ot zapomniany Harold znów was wita,
Z piersią, co dziś już weselem nie żyje,
Z raną w swém sercu, która nie zabije,
Lecz i nie zaschnie. Czas, co wszystko zmienia,
Zmienił i jego: świeżość z warg mu pije,
Duszę pozbawił ognistego tchnienia —
Już czara życia tylko po brzegach się spienia.

IX.

On swą zbyt prędko wychylił i męty
Znalazł piołunne; raz wtóry skosztował
Z źródła czystszego, w ziemi bardziéj świętéj,
Sądząc, że zdrój ten wciąż się będzie chował!
Próżno! na wieki łańcuch go okował;
Wgryzł się, niewidny; nie dzwoniąc żelazem,
Ciężko mu zwisał; katuszą dojmował,
Co, milcząc, chwili nie puściła płazem —
Ogniwa z każdym krokiem ścieśniały się razem.

X.

Pod strażą chłodu, tak sobie uroił,
Można bezpiecznie iść znów między ludzi;
Puklerzem serca tak ducha uzbroił
Przeciwko ranom, że — tak Czajld się łudzi —
Jeśli nie radość, troska się nie zbudzi
Ze swéj kryjówki... I była w nim złuda,
Że w onéj ciżbie, która tylko brudzi,
Myśl, godną siebie, znaleść mu się uda,
Jak w obcych krajach Boga i natury cuda!

XI.

Lecz któż się różą rozkwitłą zachwyca,
Nie chcąc jéj zerwać? Gdy się mu zaśmieje
Przesłodki urok cudownego lica,
Któżby nie uczuł, że się nie starzeje?
Gdy sława w chmurach nad przepaścią sieje
Blask swojéj gwiazdy, któż ku niéj nie skoczy?
Harold raz jeszcze na szałów koleje,
Goniąc w ślad czasu, swe koła zatoczy,
Lecz cel już szlachetniejszy wskazują mu oczy.

XII.

Niebawem uczuł, że jemu przystawać
Wielce jest trudno do téj ludzkiéj trzody,
Z którą nic nie miał wspólnego. Poddawać
Nie umiał myśli pod innych przewody,
Choć od swych myśli cierpiał, gdy był młody,
Nie chciał swéj duszy giąć pod hegemonję
Duchów, z któremi wszczynał żar niezgody:
Dumny samotnik, umiał w własném łonie
Znaléść życie, oddychać, choć nie w ludzkiém gronie.

XIII.

Tam, gdzie gór szczyty, jego przyjaciele,
Jego ojczyzna, gdzie grzmią oceany;
Gdzie błękit niebios swoje blaski ściele,
Tam chciał i umiał bujać: niekiełzany,
Pustynie, lasy, pieczary, bałwany
To jego druhy, a słodszą ich mowa,
Niż dźwięk ojczysty, w książnicach zebrany:
Zapomnieć o nich dusza jest gotowa
Przy dziełach, które w lustrze wód Przyroda snowa.

XIV.

Jak ów Chaldejczyk śledził gwiazd gromady,
Zaludniał byty, jak ich blask, jasnemi;
I wnet zapomniał ziemię i jéj zwady.
I ułomności mieszkańców téj ziemi.
Byłby szczęśliwy, gdyby skrzydły swemi
Mógł się utrzymać w tym locie. Lecz krucha
Glina jest w sporze z skry nieśmiertelnemi;
Zazdrości światła, nie da rwać łańcucha,
Co zdala od niebiosów zakuwa nam ducha.

XV.

Ale śród ludzi stawał się jak w sidłach:
Był niespokojny, cierpki i ponury,
Smutny jak sokół o obciętych skrzydłach,
Któremu gniazdem były wolne chmury,
A przezwyciężyć gdy chciał rozpacz, w któréj
Tonął, wnet stawał się jak ptak, co dziobem
Bije i piersią o klatkę, aż z skóry
Krew mu się sączyć zacznie: tym sposobem
Myśl się rwała mu z piersi, co była jéj grobem.

XVI.

I dobrowolny szedł daléj wygnaniec;
Stracił nadzieję, troska się zmniejszyła;
Wiedział, że na nic tego życia taniec,
Że ponad wszystkiém panuje mogiła,
Więc mu się Rozpacz w uśmiech przystroiła,
Co, chociaż dziki — tak jak na okręcie,
Gdy ma pójść na dno, majtków czerń opiła
Pochłania wódkę, by przetrwać tonięcie —
Dodawał mu otuchy i sił w tym zamęcie.

XVII.

Stój! — po cesarstwa kroczysz tu popiele!
Trzęsienia ziemi łup tu pogrzebiony!
Czyż, aby głosić tryumfu wesele,
Żaden zwycięstwa znak tu nie wzniesiony?
Nie! prawdy tutaj prostsze głoszą tony,
Aby, jak było, pole to zostało.[99]
Jakiż deszcz krwawy żyźnił te zagony!
Więc z ciebie zysku dla świata tak mało,
Ty pierwsze i ostatnie z pól, co królów dało?

XVIII.

I Harold stanął na czaszek równinie,
Pod Waterlo, na Francji mogile!
Na innych sławę przeniosła w godzinie
Moc, co rok rocznie siała darów tyle.
Raz jeszcze orzeł wzleciał w dumnéj sile
I — krwawym szponem wpił się w zagon zryty:
Strzał sprzymierzeńców położył go w pyle!
Znikł żywot, z pychy i trudów uwity,
Za sobą łańcuch świata powlókłszy rozbity.

XIX.

Godziny odwet! Gal niech jęczy z bólów
W więzach — czyż ziemia więcéj ma swobody?
By zgnieść jednego, nie by uczyć królów
Prawdziwéj władzy, walczyły narody?
Ma znów ciemięstwo święcić swoje gody —
To światłych czasów bezkształtne bożyszcze?
Czyż dwa ubiwszy, mamy pójść w zawody
Z hołdem dla Wilka, co świat zmienia w zgliszcze?
Badajcie wprzód, nim nowy bóg wasz pokłon zyszcze,

XX.

Lub się nie chełpcie, że upadł despota!
Darmo gorące łzy orały lice,
Że tyran kwieciem Europy miota,
Że bezlitośnie depce jéj winnice.
Czas śmierci, strachu, co niszczył ziemicę,
Darmo za zgodą milijonów zginął!
Największa chwała temu, kto prawicę
Wzniósł i miecz wieńcem mirtowym owinął,
Czém niegdyś ów Harmodjusz w Atenach zasłynął.[100]

XXI.

W nocy jak głośne szumi ucztowanie!
W stolicę Belgii ściągnęła biesiada
Walecznych mężów i nadobne panie.
Z lamp na ich lica blask smugami pada;
Tysiąc serc bije szczęśliwych nielada!
A gdy muzyka zdrój rozleje miękki,
Oko miłością oku odpowiada.
Jakby weselne rozbrzmiewały dźwięki![101]
Wtém — cyt!... te tony głuche... to pogrzebne jęki!

XXII.

Czy wy słyszycie? nie! to wicher wieje,
Lub po kamieniach pędzi wóz z turkotem!
W tańcu niech radość bez końca szaleje!
Cóż sen, gdy Młodość i Rozkosz za złotem
Chwil rannych światłem puściły się lotem?
Lecz cyt!... to znów ten ciężki dźwięk! tam wyżéj
Jakgdyby obłok odpowiadał grzmotem
Coraz wyraźniéj, straszniéj, coraz bliżéj —
Pod broń! — pod broń! — to huk jest — huk armatnich spiży.

XXIII.

W wysokiéj sali, tam! w okiennéj niszy,
Brunświcki książę, siedząc, pierwszy w głuchem
Biesiadujących kole dźwięk ten słyszy...
Śmierci proroczém pochwycił go uchem.
Tamci się śmieli, gdy on ujrzał duchem,
Jak się śmierć zbliża... Znał, co huk ten prawi:
Ojca mu krwawym zwaliwszy obuchem,
Wołał, że pomsta tylko w krwi się pławi:
I pójdzie — w polu żywot waleczny zostawi.

XXIV.

Co za bieganie! jak te tłumy płyną!
Jakie łez zdroje i przestrachu drżenia!
Jak zbladły lica, które przed godziną
Pochwała wdzięków tak jeszcze zrumienia!
Życie z serc młodych, widać, pozdrowienia
Wyrwie ostatnie! Jęki, jak obroże,
Zdławią snać gardła! Wzajemne spojrzenia,
Czy znów się złączą, któż przypuścić może,
Po pięknéj jeśli nocy tak okropne zorze?!

XXV.

Na koń siadają co żywo! W szeregu
Są już szwadrony, turkoczą już bryki —
Wszystko się naprzód w strasznym zlewa biegu!
Już się bojowe sformowały szyki;
W oddali głuche dział śpiżowych ryki,
A tu huk bębna budzi z snu żołnierzy.
Zanim poranne zabłysną promyki,
Przestrach i zgroza śród tłumów się szerzy,
A wargi drżą: „wróg idzie! i tuż tuż uderzy“...

XXVI.

W górę się wzbiła pobudka Kamrona,[102]
Pieśń Lochjela, w Albynie tak grzmiąca
I wrażym Sasom tak znajoma ona!
Już w noc miesięczną drga przerażająca
Nuta pejbroku... A jak pierś gorąca
W kobzę góralską swe tchnienia przelewa,
Tak w gór mieszkańcach pamięć lat tysiąca
Zuchwałość przodków i dumę rozgrzewa:
Klan każdy cześć Ewana i Donalda śpiewa!

XXVII.

Ku przechodzącym las ardeński szumi[103]
Liśćmi i łzami Przyrody się łzawi,
Co, choć bezduszna, żalów swych nie stłumi
Nad walecznemi, których nic nie zbawi:
Zdeptani będą, nim się wieczór zjawi,
Jako ta trawa, co zazielenieje
Znów — ponad niemi, gdy ten tłum, co pławi
W świeżém się życiu, straci swe nadzieje
I, padłszy z ręki wroga, na wieki skruszeje.

XXVIII.

W południe — w życia zanurzeni zdroju,
W wieczór — w piękności szalejącém gronie,
W północ — dzwon zabrzmiał, wzywając do boju,
Rankiem ruszyli, pochwyciwszy bronie,
A w dzień już walki straszliwe pogonie!
Piorunna chmura gdy pęknie w swym pędzie,
Ziemia śród prochu nowego utonie,
Co dawny proch jéj znów okrywać będzie:
Jeździec z koniem, wróg z druhem w jednym spoczną rzędzie.

XXIX.

Cześć ich niech głoszą harfy więcéj śpiewne;
Jednegom wybrał z walecznych roiska,
Raz stąd, że rody nasze są pokrewne,
Raz, żem mu ojca lżył, przyczyna blizka,[104]
A raz, że godne pieśni cne nazwiska:
On z najmężniejszych był!... Gdzie śmierć straszliwa
Swe strzały w szranki przerzedzone ciska,
Gdzie burza walki największa się zrywa:
Howardzie! — czyjaż pierś się zacniejszą nazywa?

XXX.

Tyle łez lano nad tobą, że moje
Byłyby niczém, choćby szły obficie!
Lecz pod zielonem gdy tu drzewem stoję,
Co życiem szumi, gdyś ty stracił życie,
Gdy patrzę wokół, jak znów łan w rozkwicie
Bogate kłosy i owoce wróży,
Gdy wiosna śpieszy wszczynać radość w bycie,
Duch mój od tego, co wśród niéj tak płuż ,
Ku temu dziś się zwraca, czem mi nie usłuży.[105]

XXXI.

K’tobie się zwraca, ku owym tysiącom,
Co straszną pustkę śród rodziny koła
Pozostawiły; łaską zbawiającą
Dla niéj, gdy w sobie niepamięć wywoła.
Przedmiot jéj pragnień trąba archanioła,
Nie sława wskrzesi: choć swym dźwiękiem ona,
Sława, na chwilę zgłuszy ból, nie zdoła
Żaru tęsknoty stłumić, a imiona
Im w większéj czci, tém większy budzą żal śród łona.

XXXII.

Człek w łzach się śmieje, śmiejąc się, łzy roni:
Drzewo schnie długo, zanim się powali!
Statek bez masztów, a jeszcze nie w toni;
Wiązanie dachu runęło, a z hali
Próchno się sypie powoli; trwa daléj
Mur, choć mu orkan koronę rozbije;
Więzień umiera, łańcuch się ocali;
Dzień jest, choć burza słońce w chmury skryje,
I serce boleść łamie, a złamane żyje.

XXXIII.

Właśnie, jak owo stłuczone zwierciadło
W każdym kawałku swe odbicia mnoży,
I jeśli w tysiąc cząstek się rozpadło,
Tyleż obrazów w swéj powierzchni tworzy:
Tak téż i serce, gdy bólu nie złoży
W grób zapomnienia... Więdnie i niszczeje,
Kiedy w niém troska bezsenna się sroży,
Aż mu się wszystko wokół zestarzeje,
A milczy, bo słów nie ma na to, co się dzieje.

XXXIV.

Lecz życie także w ludzkiéj jest rozpaczy;
Jad siłodajny, korzenia potęga,
Co zwiędłe żywi gałęzie... Cóż znaczy
Ból, gdy zabija?... Życie z czasem sięga
Nawet po owoc, co się z trosk wylęga,
W jabłkach z nad morza Martwego smakuje,[106]
Choć są z popiołu... Byt nasz to mitręga —
Na chwile uciech niech człowiek rachuje,
Czas życia, czyż lat wówczas sześćdziesiąt wysnuje?

XXXV.

Psalmista ongi ludzkie lata zliczył:
Dość ich; lecz — wierne obliczenia twoje,
Waterlo, wrogu, coś ludziom nie życzył
Tych chwil znikomych, to zadość... twe boje
Wspominać będą milijonów roje,
I z ust ich dzieci echem wieść popłynie:
„Miecz sprzymierzonych wylał krwi tu zdroje,
I nasi w onéj walczyli godzinie!“
To wiele i to wszystko już, co nie zaginie...

XXXVI.

Tu padł największy, nie najgorszy z ludzi;
Duch jego, zlepion ze samych sprzeczności,
To się ku wielkim rzeczom mężnie trudzi,
To przy błahostkach z równą siłą gości.
Idąc po środku, z tronu wysokości
Patrzałbyś dotąd, lub na takie szczyty
Nigdy się nie wspiął; wzlot twój w zuchwałości
I twój upadek!.. I dziś, choć pobity,
Snać światem znów chcesz wstrząsnąć, ty gromów niesyty!

XXXVII.

O ty zwycięsco i więźniu téj ziemi!
Drży ona jeszcze i twe imię wrzawy
Więcéj dziś sprawia między tłumy temi,
Choć jesteś niczém — pośmiewiskiem sławy,
Ongi lenniczki twéj odwagi krwawéj
I pochlebczyni, ażeś sobie Boga
Ogłosił z siebie: sługą téj ustawy
Stała się nawet rzesza królestw mnoga —
Zdumienie ją do tego popchnęło i trwoga.

XXXVIII.

Więcéj niż człowiek i mniéj — w dole, w górze,
To bijesz ludy, to z pola uchodzisz;
Karki monarchów zmieniasz w swe podnóże,
To od zaciężnych mniéj odważnie godzisz;
Druzgocesz państwa, rządzisz, nowe płodzisz;
Niezdolny własnéj rozkazywać chuci;
W głębi dusz ludzkich ostrym wzrokiem wodzisz,
A swéj nie każesz, niech chęć wojn ukróci,
Nie pomny, że los gwiazdy i najwyższe zrzuci.

XXXIX.

Ale zwrot fali zniosła dusza cicha
Z tą filozofją, co w księgach nie stoi;
Czy to rozsądek, rachuba lub pycha,
Wrogów twych żółcią i piołunem poi...
Naokół ciebie w nienawiści zbroi,
Tłum, co urąga i strzeże, ty przecie
Patrzałeś okiem, co się w uśmiech stroi;
Szczęście odbiegło swe złupione dziecię,
A ono nieugięte, choć jarzmo je gniecie.

XL.

Mędrszyś, niż w szczęściu; w onéj bowiem, dobie
W wnętrzu, bywało, żar dumy ci płonie,
Co gardzić ludźmi rozkazywał tobie...
Takie uczucia trza jednak kryć w łonie,
A nie dobywać na wargi i skronie!
Źle nieużyte odpychać narzędzie,
Aby zwróciło przeciw nam swe bronie;
Świat naszych starań nigdy wart nie będzie:
Poznają to i inni w twoich śladów pędzie.

XLI.

Gdybyś, jak wieża na pochyłéj skale,
Paść, lub samotnie stać miał przeznaczenie,
Ciosy z tą wzgardą znosiłbyś wytrwale;
Lecz myśli ludzkie to stopni kamienie
Do twego tronu; ludzkie uwielbienie
Miecz twój staliło; Aleksandra torem
Iść, a nie szydzić (królewskie odzienie
Jeśli pominiem) Dyjogena wzorem:
Zbyt wielki świat, by dla cię beczki był otworem.[107]

XLII

Spokój dla wrzących serc to piekieł władza —
On go téż zgubił... Mają tutaj byty
Taki żar w sobie, który wciąż rozsadza
Swą ciasną klatkę i rwie się na szczyty
Precz ponad dążeń „środek przyzwoity“,
Nie zgaśnie on już, gdy raz rozżegnięty —
Jedynie spokój ściąga niespożyty
Ogień z wyżyny... Płomień w sercu wszczęty
Niszczy tego, kto był nim i kto jest przejęty.

XLIII.

On to szaleńców stwarza, w których żarze
Nowych szaleńców zaród: wodze zbrojne,
Króle, systemów twórce i sekciarze,
Ministry, wieszcze — duchy niespokojne,
Co w tajniach łon swych taką niecą wojnę,
Że ma w nich głupców ich głupiec... Uparta
Ściga ich zazdrość, lecz ich dole znojne
Godneż zazdrości? Jedna pierś otwarta
Nauczy nas, co sława i co władza warta...

XLIV.

Ich dech jest ruchem, a ich życie burzą,
Na któréj pędzą, by paść ostatecznie;
Ale te boje tak ich siłom służą,
Że gdyby dni ich, przebywszy bezpiecznie
Tor, zlały w zmierzch się łagodny, bezsprzecznie
Zmarliby z ciszy — tak jak niesycony
Płomień, co musi strawić się koniecznie
W własnym migocie, tak jak miecz rzucony,
Co zjada się bez chwały, własną rdzą gryziony.

XLV.

Ten, kto na góry szczyt najwyższy pnie się,
W chmur go zobaczy i śniegów koronie;
Kto ludzkość zgniecie lub się nad nią wzniesie,
Ujrzy pod sobą nienawiści tonie;
Chociaż ponad nim słońce chwały płonie,
Pod nim jest ziemia i ocean siny,
Wokół lodowce, a o nagie skronie
Biją mu wichry téj saméj godziny:
To trudu jest zapłatą, co wwiódł na wyżyny.

XLVI.

Lecz precz z tém wszystkiém! Mędrzec świat swój złożył
W swych własnych dziełach, lub do ciebie kroczy,
Matko Przyrodo! któż tym równe stworzył,
Jak te na niwach, gdzie Ren wały toczy?
W bożych utworach Harold topił oczy,
Oślepion czarem, co się z gór wyłania,
Z liści, zbóż, winnic, skał i wód przezroczy,
Z zamków, co smutne ślą nam pożegnania:
Zniszczenie mieszka w murach, które darń osłania.

XLVII.

Stoją jak wielkie, choć złamane, duchy,
Co między nizkie nie zejdą rozumy;
Puste — wiatr tylko przekrada się głuchy
I czarne chmury chodzą do nich w kumy.
I one miały czas młodości, dumy;
Proporce w górze, a dołem rycerzy;
Dziś w krwawych grobach zapaśników tłumy,
Prochem sztandary, które wiały z wieży,
I w zimne bastyjony taran nie uderzy.

XLVIII.

Tu, gdzie te mury, gdzie tych baszt ułamki,
Włada potęga śród swych żądz... Tu srogi
Dzierżył rozbójnik zbrojne swoje zamki,
Dumny, jak zastęp bohaterów mnogi,
Którzy kroczyli śród przeszłości drogi...
Dla tych najezdców cóż potrzeba było,
By ich wielbiono, jak owe półbogi?
Szerszego pola, kolumn nad mogiłą?
Z nadzieją wrzało męstwo w nich z tą samą siłą!

XLIX.

W ich pojedynkach, barońskich zapasach
Jakiéż odwagi zginęły dowody!
Miłość, swém godłem zdobiąca w tych czasach
Tarcze herbowe, dzieląca nagrody,
Żelaznych zbroic przeszywała lody.
Lecz nieraz w serce z tą żądzą się wkradła,
Która nieciła burzące niezgody:
Dla pięknéj pani wówczas baszta padła
Niejedna w tego Renu zmącone zwierciadła.

L.

Obfite wody rozpienionéj rzeki,
Błogosławieństwo dokoła lejecie!
Czar waszych brzegów zostanie na wieki,
Gdy wy ich, ludzie, zmienić nie zechcecie,
Jeżeli z płonnéj powierzchni nie zmiecie
Sierp waszych wojen tych zadatków chleba!...
Patrzeć na głąb tę, zda się, że po świecie
Ziemskim rozlały się błękity nieba,
Że Letą jesteś, Renie — bo czegóż ci trzeba?

LI.

Walk zdobywało tysiąc twoje brzegi!
Z połową sławy gdzież jest pamięć bojów?
Rzeź tutaj kładła walczących szeregi,
Czém oni dzisiaj? gdzie mogiły wojów?
Krew dni wczorajszych zmył już prąd twych zdrojów,
Ni plamki niéma, a tu głębie drgają
Pośród słonecznych skier tańczących rojów,
Tylko czczych sławy snów nie zabierają
Twe wody, chociaż wszystko unosić się zdają.

LII.

Tak dumał Harold, gdy kraj ten przebiegał,
Czuły na wszystko, co ptaki na łanie
Budzi, by śpiew ich ranny się rozlegał,
Że nawet drogiém staje się wygnanie...
Z czoła, choć zmarszczki wystąpiły na nie,
Surowa cisza choć miejsce zajęła
Żarów, co miały nad nim panowanie.
Radość mu nieraz dawny smutek zdjęła —
Bo nieraz jéj rumieńcem twarz mu zapłonęła.

LIII.

Tu szła i miłość śladem jego kroku...
Choć w nim już żądza na popiół zgorzała;
Trudno mu było chłodem płacić oku
Za jego uśmiech. Przyjaźnią zapała
Dusza za przyjaźń, chociażby jéj cała
Ziemia obrzydła: I z nim tak się składa —
Wiarą mu słodką jedna pierś zadrżała,
Na to pierś jego biciem odpowiada,
W jéj łonie, w tkliwszych chwilach tak zamieszkać rada.

LIV.

A umiał kochać — w takim, jak on bycie
Dziwny to kaprys — niewinne spojrzenia
Dziecka, gdy w pierwszym zaledwie rozkwicie.
Ale co serce, które rozpłomienia
Nienawiść ludzi, tak od razu zmienia —
W poznaniu tego korzyści nie wiele.
Dość, że tak było; wśród osamotnienia
Żądze tłumione nie wyrosną w ziele:
Ta jeszcze w nim płonęła, gdy inne w popiele.

LV.

Tu go do siebie jedna pierś przykuła
Silniejszą spójnią, niż kościelne śluby,
Miłość, aczkolwiek nie znając, co stuła,
Czystą tu była, wolną od rachuby;
Ludzkiéj zawiści wszystkie zniosła próby,
A to ją węzły łączyło trwalszemi,
Co w oczach kobiet jest obawą zguby,
Dziś pozdrowienie ślę jéj z obcéj ziemi —
Wylało się ze serca dla niéj dźwięki temi:

1.

Z skał Drachenfelsu zamek dumny[108]
Spogląda chmurnie w Renu wody;
Pieni swe nurty strumień szumny,
Winne obsiadły brzeg ogrody,
Wzgórza kwitnący las porasta,
Pola obfite wróżą płody,
Licznie rozsiane wokół miasta
Pośród słonecznéj lśnią pogody:
Podwójna rozkosz w tym widoku,
Gdybyś ty była przy mym boku!

2.

Tłum wiochn z modremi tutaj oczy,
W ręku trzymając bukiet świeży,
Po rajskich niwach z śmiechem kroczy;
Nademną baszty gniazd rycerzy
W zielonych liściach kryją mury,
Niejedna skała w przepaść bieży,
Łuk się niejeden pnie do góry,
A tuż winnica u stóp leży —
Tu, gdzie czarują Renu wdzięki,
Brak mi uścisku twojéj ręki.

3.

Danych mi lilij ślę ci kwiaty:
Nim się dostaną do twéj dłoni,
Wiem, że utracą czar bogaty:
Ty nie gardź niemi, choć bez woni!...
Pieszczotą zlałem je dokoła.
Wiedząc, że na nie wzrok swój rzucisz
I że na schnące patrząc zioła,
Ku mojéj duszy swoję zwrócisz:
Rwane, gdzie toczy Ren swe zdroje,
Twemu je sercu niesie moje.

4.

Pędzi w szumiących fal odmętach
Strumień, téj ziemi cud prawdziwy,
I wciąż w tysiącznych swych zakrętach
Odsłania nowe, piękne niwy;
Choć najdumniejsza pierś, tu przecie
Mogłaby stanąć z życiem w zgodzie,
I czyż się znajdzie kąt na świecie
Mnie równie drogi i Przyrodzie?
Twojéj źrenicy tu potrzeba,
By kraj ten milszym był od nieba.

LVI.

Koło Koblencji, z łagodnego wzgórza
Skromny pomniczek ku niebu spoziera,
Pod nim mogiła w zieleni się nurza:
Spoczęły tutaj prochy bohatera,
Naszego wroga — lecz niech nie zamiera
W nas cześć dla Marceau... Po żołnierza twarzy
Na grób ten ściekła niejedna łza szczera:
Płacząc z zadrością o człeku on marzy,
Co broniąc prawa Francji, zginął w walce wrażéj.

LVII.

Krótkim lecz sławnym jego żywot zwie się,
Po nim w dwóch wojskach żałoba się szerzy:
W wrogach i w swoich. Wędrowiec niech wzniesie
Modły za spokój męża, co tu leży:
Był on z nielicznych swobody szermierzy,
Co przywileju kary nie nadużył,
Danego temu, kto jéj oręż dzierzy;
Nigdy on duszy w kale nie zanurzył,
Dlatego téż na ludzkie łzy sobie zasłużył.[109]

LVIII.

Ehrenbreitsteinu w gruzach mur zębaty,[110]
Czarny od dymu dział, wskazuje, srogi,
Czém był, jeżeli bomby i granaty
Bez skutku biły w jego skalne progi.
Twierdzo zwycięstwa! widziałaś ty mnogi
Tłum nieprzyjaciół, jak pierzchał doliną!
Co bój oszczędził, temu Pokój — wrogi:
Nie od kul gradu zamek ten ruiną,
Od deszczów lata szczyty te potężne giną.

LIX.

Żegnam cię, Renie uroczy!... Szczęśliwy,
Jakżeżby chętnie został tu wędrowiec!
Dla dusz złączonych, ty drogie masz niwy,
Dla kontemplacji — samotny manowiec.
Jeśli nie tutaj, sęp, niesyty łowiec,
Gdzież swoję zdobycz, pierś, porzucić zdoła?
Gdzież tak Przyroda się miarkuje, powiedz?
Ona, ni smutna zbyt, ni zbyt wesoła,
Dla ziemi tém, czém jesień jest dla roku zgoła.

LX.

Żegnam raz jeszcze, lecz żegnam daremnie!
Bo czyż tak można żegnać twe przestrzenie?
Każdą twą barwą lśni się dusza we mnie;
A gdy mam rzucić ostatnie spojrzenie,
Choć tak niechętne, na ciebie, mój Renie,
To niechaj płonie w niém dziękczynność prawa:
Są większe kraje, jaśniejsze promienie,
Lecz nigdy oczom tak razem nie stawa
I czar i wdzięk i krasa i dni dawnych sława —

LXI.

Ta prosta wielkość, to kwiecie, brzemienne
Nadzieją sprzętów, te miast białe mury,
Te szumne rzeki, przepaście bezdenne,
Lasy, w nich zamki gotyckiéj struktury;
Skały, jak wieże, pnące się do góry,
Urągające dziełom ludzkiéj dłoni;
Ludzie, jak kraj ten, bez twarzy ponuréj —
Ciżba po brzegach z wesołością goni,
Nie troszcząc się, że państwa padają koło niéj.

LXII.

Lecz Ren już znika... Przyrody nademną
Sterczą pałace, Alpy, śnieżne głowy
Otulające w chmur powłokę ciemną,
Wieczność tu w każdéj jaskini lodowéj,
Na zimnych szczytach, królując, śniegowy
Piorun, lawinę, tworzy i w dół ciska...
Co duchem wstrząsa i rwie mu okowy,
Woła z tych wyżyn: Niebiosów tu blizka
Jest ziemia, a tam ludzi droga jakże nizka!

LXIII.

Lecz nim odważę piąć się na te szczyty,
Moracie, k’tobie zwrócę swe koleje,
Ty patryjotów łanie niespożyty:
Spoglądających na śmierci trofeje
Wstyd za zwycięsców tutaj nie obleje.
Tutaj Burgundczyk na wieki pomnikiem
Uczcił swe bufy: stos kości bieleje!
Niepogrzebionym w Styks pomknąwszy szykiem,
Każdego ducha strasznym witają okrzykiem.[111]

LXIV.

Jak rzeź pod Waterlo razem z Kannami,
Tak Morat stoi tuż przy Maratonie;
Prawdziwa zwycięstw ich sława nie plami;
Nie pycha krwawe wszczęła tu pogonie,
Lecz bratnie serca i szlachetne dłonie
Obywateli po laur tutaj sięgły,
I kraj nie płakał, że w prawa obronie,
Które bluźnierczo zwie boskiém wyległy
W drakońskim mózgu statut, ich ręce się sprzęgły.

LXV.

Gdzie mur samotny, samotniejszy jeszcze
Słup tutaj stoi, boleścią złamany,
Dni tych zabytek, co przeszły; złowieszcze
Rzuca spojrzenia, jak ktoś obłąkany,
Z strachu w głaz zmienion, ale nie obrany
Ze świadomości; stoi i nie umie
Pojąć, że jeszcze z ziemią nie zrównany,
Gdy w Awentyku, téj rówieśnéj dumie[112]
Rąk ludzkich, gruzów tylko został tłum przy tłumie.

LXVI.

Tutaj — o imię chwalebne i święte! —
Julja — kapłanka, córka — w lat swych dobie
Wiosennéj niebu służyła.. Przejęta
Miłością nieba, serce jéj na grobie
Pękło ojcowskim... Przeciw łez żałobie
Gdy sprawiedliwość stanęła, umarła
Z życiem, co życie jéj mieściło w sobie...
Żadna się statua o grób ich nie wsparła,
Gdzie urna jedno serce, jeden proch zawarła.[113]

LXVII.

Lecz to są takie imiona i czyny,
Że się ich sława nigdy nie spopieli,
Choć ziemia państw swych zapomni ruiny,
Uciemiężonych i ciemiężycieli...
Cnota w górnego majestatu bieli
Przeżyje bóle i w twarz słońca będzie
Z swéj nieśmiertelnéj patrzała pościeli:
Jak wiecznie czysty śnieg, co Alp krawędzie[114]
Otula, spraw padołu nie mając na względzie.

LXVIII.

Leman się ku mnie zaleca swą falą,
Lustrem, gdzie gwiazdy na niebieskim szczycie
I góry patrzą, jak się tu krysztalą
Wszystkie ich rysy i barwy w błękicie.
Lecz zbyt tu ludzi, aby należycie
Tym wielkim cudom dusza była rada;
Ale samotność wnet zedrze pokrycie
Myśli, co czarem dziś tym samym włada,
Jak wtedy, nim się w ludzkie zamieszałem stada.

LXIX.

Nie gardzi ludźmi, kto od nich ucieka —
Nie każdy wespół z niemi walczyć może;
Nie z nienawiści ku nim duch człowieka
Kryje się w źródeł swych najskrytsze łoże,
Aby nie wezbrać i nie paść w ferworze
Ofiarą własnéj słabości, śród tłoku
Świata bojować i płakać w złéj porze
Tu, gdzie bezprawia spotykasz co kroku,
Gdzie silnych brak, a każdy ma chęć sporu w oku.

LXX.

Tu wnet swe lata zanurzymy w skrusze
I krew nam wszystkę w łzy niebawem zmieni
Ta śniedź, co naszę będzie żarła dusze;
Wnet barwa nocy przyszłość nam zacieni,
Życie się w biegu beznadziejnym spieni,
Mknąc ku ciemnościom. Najśmielsi sternicy
Płyną ku portom, żeglugą znużeni:
Tu są Wieczności tacy wędrownicy,
Co pośród burz nie mogą zarzucić kotwicy.

LXXI.

Czyż to nie lepiéj zostawać samotnym
I kochać ziemię li dla saméj ziemi?
Żyć nad Rodanem, jako strzała lotnym,
Lub nad jeziorem, co go wody swemi
Karmi, jak matka, troski serdecznemi
Otaczająca swe kapryśne dziecię,
Łzy spijająca całunki słodkiemi?
Czyż tak nie lepiéj, niż na tłumnym świecie
Gnieść innych, albo znosić, gdy nas inny gniecie?

LXXII.

Nie żyję w sobie, lecz się cząstką staję
Tego, co widzę naokół..! Te góry —
To nie uczucie, zato ludzkie zgraje[115]
Moją katuszą... Nic mi wśród natury
Nie budzi wstrętu — w tém mój żal ponury,
Żem cielesnego ogniwem łańcucha:
Pełzam śród stworzeń, kiedy tam, gdzie chmury,
Gdzie gór wierzchołki, gdzie gwiazdami bucha
Toń niebios, nie nadarmo rwą mnie skrzydła ducha.

LXXIII.

W tém cały jestem, w tém jest treść żywota;
Patrzę na ludną, przebytą pustynię,
Jako na miejsce, gdzie bój i zgryzota,
Gdzie los mnie rzucił, jakbym w jakiéj winie
Serce zanurzył, bym cierpiał... Lecz ninie
Lecę na skrzydłach, co, acz młode, czuję,
Że rosną — razem z powiewem. Niech płynie
Duch mój z tym wiatrem, niech górą szybuje,
I zrzuca precz tę glinę, która go krępuje!...

LXXIV.

A gdy się wreszcie duch z więzów wybawi,
Kiedy tę wstrętną powłokę utraci,
Gdy z cielesnego bytu to zostawi,
Co lśni w owadzie i w płazie bogaciéj,
Gdy żywioł pójdzie do żywiołów — braci,
Proch ten do prochu, nie odczuję-ż potém
Ciepléj wszystkiego? Bezmięsnéj postaci
Myśli nie ujrzę-ż? duchów, z których lotem
I wiecznym — jak w téj chwili — łączę się żywotem?

LXXV.

Jak ja ich cząstką, nie są-ż cząstką moją
I mojéj duszy szczyty, chmury, wody?
Nie jest-że dana mego serca zdrojom
Cna miłość ku nim? Wszystkie inne płody
Nie godne-ż wzgardy, gdy się bez swéj szkody
Chcą równać z niemi? Raczéj cierpieć wolę,
Niż to uczucie zamienić na lody
Tych, których oko zawsze błądzi w dole,
A myśl się nie obraca w płomienistém kole.

LXXVI.

Lecz to nie moje zadanie... Na nowo
Podjąwszy wątek, wzywam tych, co w pyle
Urn dla swych dumań mają treść gotową,
Aby stanęli przy męża mogile,
Co tu się zrodził, gdzie ja, choć na chwilę,
Pielgrzym przelotny, wdycham czyste zdroje,
Męża, co dążył w wyprężonéj sile
Ku jednéj sławie: błazeńskie przeboje!
Dla nich ciszę poświęcił, wybrał niepokoje.

LXXVII.

Tu dziki Rousseau, kat swéj własnéj duszy,[116]
Apostoł bólu, co żądzę odziewał
W cudowne piękno, co z głębin katuszy
Przemagającą wymowę wylewał,
Dech, co mu takie nieszczęście przywiewał,
Pierwszy raz wchłonął... W urok ten sofista
Ubrał szaleństwo i dla grzechu miewał
Słowo, rażące, jak moc blasków lśnista,
Źrenicę, że z nich płynie struga łez rzęsista.

LXXVIII.

A jego miłość to esencja chuci:
Eterycznemi żary płomieniący,
Był on jak drzewo, gdy się grom w nie rzuci
I zajmie... Życie z miłością łączący,
Nie kochał żadnéj kobiety żyjącéj,
Ani téż zmarłéj, co w sny nam się wbija:
Ideał piękna, w nim swój byt mający,
W tych jego księgach ogniem się przewija
I, chociaż urojony, zdrowie z żył wypija.

LXXIX.

Z tych tchów powstała Julja, przyodziana
W wszystkie dzikością czarujące wdzięki;
Tym tchem uświęcon ten każdego rana
Na jego wargach pocałunek miękki[117]
Od téj, co uścisk przyjacielskiéj ręki
Miała dla niego. Ale to dotknienie
W piersi miłosne rozżegało męki:
I więcéj szczęścia jedno mu westchnienie
Dawało, niż prostaczym duszom żądz spełnienie.

LXXX.

Przez cały żywot z wrogami wojował,
Których sam szukał; cios niejeden zadał
Swym przyjaciołom: Podejrzliwość chował
W przybytku serca — jéj w ofierze składał
Tych, których z ślepą wściekłością napadał...
Był oszalały... lecz dlaczego? wątku
Przyczyn dotychczas nikt jeszcze nie zbadał —
W chorobie szukać czy w bólach początku —
Najgorsza, że szał jego miał pozór rozsądku.

LXXXI.

On był natchniony: z jego wnętrza buchał,
Jak ongi z Pytji groty tajemniczéj,
Głos, który żagiew nad światem rozdmuchał —
Aż państwa padły w jéj pożarów dziczy...
Czyliż się do nich i Francja nie liczy?
Zgięta pod jarzmem tyranji wiekowéj,
Złamana, drżąca pod razami bieży,
Dopiéro jego płomiennemi słowy
Rozżegła w swojém wnętrzu gniew aż zbyt surowy.

LXXXII.

I sama wzniosła straszny pomnik sobie
Z gruzów wiar dawnych, co padły, zmiażdżone
W nowego czasu świtającéj dobie,
Dla oczu świata zdarła z spraw zasłonę,
Lecz zło i dobro zburzywszy, zwalone
Pozostawiła ze wszystkiego szczęty:
W téj saméj chwili posłużyły one
Kaźniom i tronom jako fundamenty,
Bo tego chciał byt, sławy pragnieniem przejęty.

LXXXIII.

Lecz to nie potrwa i potrwać nie może,
Ludzkość uczuła, że jest w niéj potęga,
Lecz świeży rozkwit sił tych na rozdroże
Popchnął człowieka: srogość się rozprzęga
Śród jego łona. Litość, co wylęga
Miłość ze siebie, znikła... Kto się chował
W ciemnéj jaskini, gdzie włada mitręga
Niewoli, orłem kto w dzień nie szybował —
Czyż dziw, że się po zdobycz fałszywą skierował?

LXXXIV.

Z głębokiéj rany blizna pozostaje,
Serce zranione krwawi się najdłużéj,
Choć je wyleczysz, wspomnieniem się kraje...
Kto z nadziejami w wojennéj jest burzy,
Kto padł zwyciężon, o, ten się zanurzy
W ciszę, lecz karku nie nagnie. Swe żary
Tłumi namiętność, aż jéj dzień posłuży,
W którym odetchnie swobodnie... Trza wiary:
Nadejdzie przebaczenia chwila albo kary.

LXXXV.

Jasny Lemanie! z światem, w którym żyję —
Z jego burzami sprzeczne wody twoje
Każą tą ciszą, którą głąb ich kryje,
Zmienić wir ziemi na czyściejsze zdroje —
Skrzydłem, co ducha ponad niepokoje
Wznosi, ten cichy jest żagiel... Ja rykiem
Mórz zachwycałem się ongi, dziś poję
Twym się poszumem: siostry on językiem
Wyrzuca, żem dotychczas brnął w szaleństwie dzikiem.

LXXXVI.

Przyszła noc cicha — i zlewa się w zmroku
To, co od brzegów twych oddziela góry,
W obraz przeciemny, lecz wyraźny oku.
Przepaścią tylko wydają się Jury
Strome wierzchołki, skryte w mgieł kaptury...
Od lądu z kwiatów płynie zapach świeży
A z wiosła czasem o fali ponury
Błękit leciuchno kropelka uderzy,
Po rosie na dobranoc ćwierkot świerszcza bieży.

LXXXVII.

Nocny biesiadnik, świerszcz ten, całe życie
Spędza jak dziecko i do syta nuci;
W przerwach czasami jakiś ptak ukrycie
Krzewów, śpiewając, na chwilę porzuci...
Tam! na pagórkach, zda się, ciszę kłóci
Jakowyś szelest... Ale to pozory:
Gwiaździsta rosa łez miłosnéj chuci
Nie poprzestaje ronić do téj pory,
Aż wnikną w pierś Natury wszystkie jéj kolory.[118]

LXXXVIII.

O jasne gwiazdy, wy poeci nieba!
Jeżeli człowiek w waszych blaskach czyta
Los państw i ludzi, to darować trzeba,
Że, kiedy żądza wielkości go chwyta,
Już się o ziemskie swe drogi nie pyta,
Tylko do waszéj drużyny ucieka.
Tajemna piękność u was jest ukryta,
A taką cześć w nas budzicie zdaleka,
Że „gwiazdą“ zwiemy sławę, szczęście, życie człeka.

LXXXIX.

Niebo i ziemia ciche, lecz nie śpiące:
Bez tchu, jak człowiek, nadmiernie wzruszony,
Jak on, gdy w myślach zatopion, milczące,
Niebo i ziemia ciche: gwiazd miljony,
Turnie nadbrzeżne i Leman uśpiony —
Wszystko to życiem jaknajgłębszém dyszy:
Tu każdy promyk, powiew, liść zielony
Jest cząstką bytu, człek w nich moc tę słyszy,
Co stwórcą jest wszystkiego i panem téj ciszy...

XC.

Nieskończoności uczucie się rodzi
W nas, najmniéj samych w samotnéj ustroni;
W bytu naszego wnętrze prawda wchodzi,
By nas oczyścić: dźwięk, dusza téj toni —
Źródła muzyki, co wiecznéj harmonji
Daje poznanie; urok, co rozwity,
Jak Cyterei przepaska (tak o niéj
Baśń opowiada) spaja pięknem byty —
Cień śmierci-by rozbroił, gdyby ranił, skryty.

XCI.

Nie darmo wzgórza dawnych Persów plemię
Na swego bóstwa zmieniało ołtarze;
Bez ścian, na szczytach, wyrosłych nad ziemię,[119]
Wznosiło kościół w modlitewnym żarze
Dla tego Ducha, co w rąk ludzkich darze,
W murach, czyż godną znalazłby świątynię?
Przybytki twoje mogą-ż stanąć w parze
Z tumem Przyrody, Gocie i Greczynie? —
Twych modłów zdrój niech w ciasnych obrębach nie płynie!

XCII.

Niebo się zmienia!... lecz jakież to zmiany!
Potęgę macie nocy! burzo! mroki!
Ale tak słodką, jak ten czar świetlany
W czarnych źrenicach kobiety... Opoki
Drżą, kiedy skacze grom żywemi kroki
Z turni na turnię... Nie z jednéj on chmury
Tutaj wypada: każdy wierch wysoki
Własny ma język... Grzmi odpowiedź Jury,
Radosny gdy podniosą ryk alpejskie góry...

XCIII.

To w noc się dzieje! Przechwalebna nocy![120]
Czas twój nie na to, aby usnąć, służy:
Niech zakosztuję twéj ognistéj mocy,
Niech będę cząstką ciebie i téj burzy!
Tam snać się całe jezioro zanurzy
W blaskach fosforu, a stąd deszcz się zrywa,
Tańcząc, na ziemię... Ciemno znów... W tem z wzgórzy
Na gór wesele radość się odzywa:
Snać gdzieś trzęsienia ziemi poród się odbywa.

XCIV.

Gdzie wartki Rodan rozdarł bieg topieli
Pomiędzy skały, obraz doli srogiéj
Dwojga kochanków, których dawny dzieli
Gniew, że już zejść się nie mogą ich drogi,
Choć miłość źródłem téj zawiści wrogiéj —
Nienawiść przeszła, ale życia kwiaty
Na nagie, zwiędłe przemieniła głogi:
I dzisiaj oni, zimowemi laty
Zgnieceni, toczą walkę w duszy, w żal bogatéj. —

XCV.

Gdzie bystry Rodan rozdarł się na dwoje,
Tu z burz największa ma swój żleb widomy;
Bo tu się tłumią tych nawałnic roje,
Z ręki do ręki wciąż rzucając gromy,
Płonąc i skacząc naokół; gdzie złomy
Te rozdzielone, rozszczepił w dwa kleszcze
Grom błyskawiczny swój pocisk. Znać z stroméj
Bezdni, gdzie pustka ma gniazdo złowieszcze —
Chce wygnać, jeśli coś tam pozostało jeszcze!

XCVI.

Niebiosa, turnie, rzeki i jeziora!
O nocy, wichry, grzmoty, błyskawice!
Duszo, coś wszystko to zrozumieć skora,
Przez was umieją czuwać me źrenice!
Zamierający huk wasz, nawałnice!
Po oddźwięk tego, co mi sen odbiera!
Ale powiedzcie, gdzie wasze granice?
Czyście jak burza, co człeka rozpiera?
Czy lot wasz, jak lot orłów, do gniazda dociera?

CXVII.

Gdybym, co we mnie największego gości,
Mógł odziać w ciało i wyrzucić z łona;
Gdybym dla myśli, uczuć, namiętności,
Dla serca, duszy — silna czy zwątlona —
Gdybym dla tego, k’czemu dąży ona,
Co znosi, czuje, zna, a przecież żyje,
Miał jedno słowo — piorun: myśl, zrodzona
We mnie, byłaby jak ten grom, co bije,
I ja nie byłbym mieczem, który pochwa kryje.

XCVIII.

Znów się rosisty poranek wyłania —
Z wonią w oddechu, z kwiatami na twarzy;
Żartowniś, śmiechem obłoki rozgania;
Jakby nie było na ziemi cmentarzy,
Tak życiem tryska... Już się dzionek jarzy,
My znów pójdziemy swoim trybem daléj...
Na twoich brzegach duch nasz znów pomarzy,
Cichy Lemanie! a wszak u twéj fali
Dość treści, byśmy tylko treść tę wyzyskali.

XCIX.

Cudna Klarencjo! miłości kolebko!
Twoje powietrze to żądz młodych tchnienie!
Z miłości drzewa tu swą siłę krzepką,
Lodowce czerpią swoje zabarwienie;
Zachód je widzi, odziane w promienie,
Co tutaj drzemią tak lubo! Urwiska
Miłość tu głoszą, dawszy jéj schronienie
Przed onym światem, który w dusze ciska
Nadziei grot i potém ma z nich swe igrzyska.

C.

Niebiańskie kroki zna każda twa ścieżka —
Miłość, Klarencjo, siadła tu na tronie,
Co ma za stopnie te góry: w nich mieszka
Bóg, co skrą życia przenika twe błonie...
Ale nietylko na tych gór koronie,
Nietylko w lasach i grotach on bawi:
Z każdego kwiatka twą źrenicą płonie,
W oddechach lata twoje łany pławi,
Łagodząc klęski burzy, gdy się moc jéj zjawi.[121]

CI.

Tu wszystko jego: ta czarna sośnina,
Co cień mu daje; te głośne potoki,
Których poszumów on słucha; te wina,
Które się wiją po ścianach opoki;
Fala, co gnąc się, wita jego kroki
I stopy, szemrząc, całuje; las, brudną
Zgniłych pniów warstwą pokryty, lecz soki
Świeżego liścia mający, w swą ludną
Samotność przywołuje boga postać cudną.

CII.

W samotność, ludną rojem pszczół, ptakami,
Tłumem przebarwnych stworzonek, co głoszą
Od słów milszemi jego cześć dźwiękami,
A których uciech niewinnych nie spłoszą
Żadne przestrachy... Tu strumienie roszą
Krzewy naokół, tu szemrze kaskada,
Tu się gałązki gną i znów podnoszą,
Pączek o wonném pięknie rozpowiada —
To wszystko Miłość w wielki jeden cel układa.

CIII.

Tu, kto nie kochał k’miłości się nagnie,
A kto tajemnéj rozkoszy skosztował,
Ten jeszcze bardziéj kochać tu zapragnie!
Tutaj się Amor w tém ustroniu schował,
Gdy świat mu bole i klęski gotował —
Bo miłość naprzód kroczy lub umiera,
W miejscu nie stoi; jéj wdzięk się zepsował,
Albo się ona ku tym szczytom wdziera,
Gdzie światłość nieśmiertelna jéj się nie opiera.

CIV.

Nie z jakiéjś fikcji Rousseau w onéj dobie
Zaludniał tłumem uczuć to zacisze:
Poznał, że kąt ten upatrzywszy sobie,
Żądza dusz czystych tutaj się kołysze.
Tu młody Amor zdjął przepaskę Psysze
I grunt uświęcił miłością..! Schronisko
Cudne, samotne! twoich czarów słyszę
Głos tu i oddech. Tutaj nieba blizko
Tron Alp i Rodan usłał swe łożysko.

CV.

Lozanno! Ferney! wszak to wasze domy
Gniazdem tych imion, co wam dały imię[122]
Tych śmiertelników, co po drodze stroméj
Doszli, gdzie sława wiekuista drzémie...
Duchy potężne, tytany olbrzymie,
Co znowu z nieba chcieli ukraść płomię,
Na myślach zwątpień pnąc się w pychy dymie:
Karę na siebie mogli ściągnąć w gromie.
Lecz niebo z ludzkich dążeń śmieje się widomie!

CVI.

Jeden kapryśny i zapalnéj głowy,
Chwiejny — lecz dowcip miał, co się nie starzał:
Wesoły, dziki, rozumny, surowy,
Dziejopis, mędrzec — a i pieśni stwarzał,
Protej w zdolnościach, sam siebie rozmnażał
Pomiędzy ludźmi... Ale ośmieszanie
Główną w nim siłą: na nic nie uważał:
Jak wiatr, co wszystko wywraca na łanie,
Wali głupców, to znowu przeciw tronom stanie!

CVII.

Drugi — głęboki, myśli wyczerpywał,
Do źródła wiedzy po swą mądrość chodził,
Zastanowienie, tworząc, w pomoc wzywał,
Mieczem, powagą wyostrzonym, wodził;
W solenny dogmat grotem szyderstw godził
Równie solennym. Arcymistrz ironji,
W wrogach gniew wzbudzał, co się z strachu rodził
I wnet go strącał do piekielnych toni,
Na wszystkie wątpliwości téj najlepszéj broni.

CVIII.

Spokój ich prochom! już oni w téj chwili
Za swe przewiny doznają pokuty,
A my nie to, byśmy ich sądzili...
Przyjdzie czas taki, że na jaw wysnuty
Będzie czyn wszelki, albo przestrach luty
Razem z nadzieją, jako jedna mara,
Zmieni się w popiół, a ten, choć rozsuty,
Gdy znów odżyje, jak nas uczy wiara,
Łaska spadnie na niego, lub téż słuszna kara.

CIX.

Lecz od dzieł ludzi pójdę czytać dzieła
Stwórcy i potém dam już należytą
Odprawę pieśni, co treść z snów mych wzięła,
Niech się nie ciągnie bez końca... Rozwitą
Widzę tam chmurę! sunie ku Alp szczytom!
Ja ją przeszyję! jak wzrok sięga chyży,
Ma być przezemnie kraina przebytą,
Gdzie się wierzchołki piętrzą coraz wyżéj,
Aż niebo do uścisków ku ziemi się zbliży.

CX.

Patrzę na twoje, o Italjo, łany
I oto w duszy blask wieków się pali,
Gdy Kartagińczyk giął cię niekiełzany,
Aż do tych mędrców i mężów ze stali,
Co dziś twych dziejów kartę chwałą zlali:
Państw byłaś tronem i grobem; w podróży
Ku źródłom wiedzy, duch nasz u twéj fali
Gasi pragnienie: wieczny zdrój mu służy,
Co tryska wciąż z cesarskich twego Rzymu wzgórzy.

CXI.

Tu przerwa pieśni, któréj dobroczynna
Gwiazda snać zgasła! Przeświadczenie miéwać,
Że dusza nie jest tém, czém-by powinna,
Ni tém, czém była; z serca wydobywać
Ostrze, by niém serce krajać; ukrywać
Miłość, nienawiść, zapał, gniew i bole —
To co zwykliśmy uczuciem nazywać,
Własne swe myśli podawać w niewolę,
To straszny trud... Nie szkodzi.... trza przebyć to pole...

CXII.

Lecz z tych, w pieśń moję wplecionych wyrazów
Podstęp, być może, nieszkodliwy bije,
Niby koloryt przelotnych obrazów;
Może się dla mnie i dla innych kryje
W tém jaka złuda... Młodość rada pije
Z puharu sławy, lecz jam nie tak młody,
Abym o śmiechy dbał i gniewy czyje,
O sławnych losów korzyści lub szkody,
O pamięć lub o zimne zapomnienia lody.

CXIII.

Świat mnie nie kochał, jam nie kochał świata;
Tchów jego marnych nie byłem pochlebcą;
Bożyszczy jego cześć mnie nie przygniata,
Do ich ołtarzy nogi me nie drepcą
I w uśmiech wargi ściągnięte nie szepcą
W echu ich hołdów... Pośród tłumów stoję,
Lecz tłumy dla mnie drogi nie wydepcą
I nie z ich myśli idą myśli moje:
Piłnję wciąż swój umysł, więc zgiąć się nie boję[123]...

CIV.

Świat mnie nie kochał, jam nie kochał świata,
Lecz się rozejdźmy, jak grzeczni wrogowie;
Wierzę, choć tego-m nie doznał, że strata
Nie wszystkim grozi nadziejom; że w słowie
I czyn być może; że cnota na zdrowie
Bliźniego sideł nie zastawia; wierzę,[124]
Że z oczu ludzi człek się prawdy dowie,
Że smutkiem drugich ktoś się smuci szczerze,
Że dobroć i szczęśliwość nie ze snów się bierze.

CXV.

Córko! imieniem twojém pieśń zaczęta
Niech twém imieniem będzie zakończona!
Nie widzę ciebie, lecz tobą przejęta
Cała ma dusza, do twojego łona,
Ma przyjaciółko, wznoszą swe ramiona
Cienie lat przeszłych. Dźwięk mój w snach twych, dziecię,
Choć mnie nie ujrzysz, będzie brzmiał; gdy skona
To moje serce, on się w twoje wplecie:
Zmarł ojciec, w córce został jego głos na świecie.

CXVI.

Wpływać na rozwój twoich pojęć; w pieczy
Miéć złote uciech dziecięcych zaranie;
Patrzéć, jak rośniesz, jak w twój umysł rzeczy,
Które cię dziwią, wnika poznawanie;
Twe wiotkie ciałko trzymać na kolanie,
Całunek ojca wyciskać na twarzy —
Tego nie stało i dziś mi nie stanie;
A jednak we mnie chęć się taka żarzy,
Lub coś, co snać z tą chęcią na równi się waży.

CXVII.

Nienawiść do mnie choć ci z cnotą zwiążą,
Wiem, że mnie kochać ty będziesz; klątwami
Choć nie nazwisko w twych oczach obciążą,
Że jest zniszczeniem i że zdradą plami;
Choćby się rozwarł grób pomiędzy nami,
Kochać mnie będziesz — wiem o tém niezbicie;
Choć krew ojcowską chcianoby strugami
Lać z twego ciała i lano obficie,
Ty będziesz mnie kochała ponad własne życie.

CXVIII.

Dziecię miłości, w goryczy zrodzone,
Wzrosłe w konwulsjach: te są elementy
Twojego ojca i twemi są one!
Lecz żar w twém wnętrzu więcéj powściągnięty,
A twe nadzieje górniejszéj ponęty.
Niechaj w kolebce słodki sen cię pieści,
Ja stąd, gdzie góry, gdzie tych mórz odmęty,
Ślę ci życzenia wszak téj saméj treści,
Jaka — mniemam — w twém sercu i dla mnie się mieści.





Noty historyczne do pieśni III.

Nota F.
„Nie darmo wzgórza dawnych Persów plemię
Na swego bóstwa zmieniało ołtarze
Bez ścian, na szczytach, wyrosłych nad ziemię,
Wznosiło kościół etc. St. XCI.

Nie zapominajmy, że najpiękniejsze i najdonioślejsze nauki boskiego twórcy chrześcijaństwa wygłoszone były nie w świątyni, lecz na górze. Przeszedłszy od spraw wiary do krasomówstwa świeckiego, nadmienić wypada, że najwspanialsze i najskuteczniejsze mowy nie były wypowiedziane śród murów. Demostenes przemawiał na publicznych wiecach ludowych, Cycero na forum. Że takim sposobem otoczenie wywierało wpływ nietylko na mówcę, ale i na słuchaczy, zrozumiemy to zupełnie, jeżeli znane nam z dziejów ówczesne wrażenia porównamy z tém, co dzisiaj sami czujemy, odczytując mowy te w zamkniętym pokoju. Co innego czytać Iliadę na przylądku sygejskim i na kurhanach trojańskich, albo przy źródłach u stóp góry Idy, wobec równiny trojańskiéj, rzek trojańskich i archipelagu w dali, a co innego ślęczeć nad Homerem przy świecy w wygodnéj bibliotece: sam się o tém przekonałem. Gdybyśmy szukać chcieli przyczyny, czém sobie wytłómaczyć nadzwyczajne i szybkie powodzenie sekty metodystów, to, oprócz zapału kaznodziejów (o tém, czy wiara ta błędna, czy prawdziwa, mówić teraz nie pragnę), przypisać należałoby temu, że kazania odbywają się zawsze w polu, że język ich nigdy nie bywa sztucznym i że zawsze mają charakter okolicznościowy. Muzułmanie, przy szczerości swojéj wiary, zwykli — tak bywa przynajmniéj wśród warstw niższych — obrzędowe modlitwy swoje powtarzać w godzinie oznaczonéj, nie uważając wcale, na jakiém znajdują się miejscu; z téj téż przyczyny modły odprawiają często w polu, klękając na macie, którą każdy prawowierny zawsze wozi ze sobą, aby mu służyła czy to jako pościel, czy téż jako dywan; modlitwa trwa kilka minut, ale zupełnie pochłania modlącego się wiernego, nią tylko w téj chwili żyjącego: nic mu przeszkodzić, nic go oderwać nie może. Co do mnie, to prostota i najzupełniejsza szczerość tych ludzi, duch, którym są ożywieni i który się nad niemi unosi, daleko większe wywarły na mnie wrażenie, aniżeli jakikolwiek z obrzędów dokonanych w kościele, choć widziałem prawie wszystkie pod słońcem, pominąwszy bowiem naszych sekciarzy, przypatrywałem się nabożeństwom Greków, katolików, Armeńczyków, protestantów, żydów i mahometan. Wielu murzynów, bardzo licznych w cesarstwie tureckiém, pogańskiéj hołduje wierze: mają oni zupełną swobodę wierzyć i modlić się, jak im się podoba; obrzędy niektórych widziałem zdaleka w Patras i, o ile mi się zdawało, będą to ceremonie czysto pogańskie, dla widza nie bardzo przyjemne.


Nota G.
Niebiańskie kroki zna każaa twa ścieżka —
Miłość, Klarencjo, siadła tu na tronie.
Co ma za stopnie te góry, w nich mieszka
Bóg, co skrą życie przenika twe błonie. St. C.

Rousseau: Héloïse, list 17, część 4, przypisek. „Ces montagnes sont si hautes qu’une demi-heure après le soeil couche, leurs sommets sont éclairés de ses rayons; dont le rouge forme sur ces cimes blanches une belle couleur de rose, qu’on aperçoit de loin“. Tyczy to się głównie gór nad Meillerie. „J’allai a Vevay loger à la Clef, et pendant deux jours que j’y restai sans voir personne je pris pour cette ville un amour qui m’a suivi dans tous mes voyages, et qui m’y a fait établir enfin les héros de mon roman. Je dirais volontiere à ceux qui ont du goût et qui sont sensibles: Allez à Vevay — visitez le pays, examinez les sites, promenez — vous sur le lac, et dites si la Nature n’a pas fait ce beau pays pour une Julie, pour une Claire, et pour un St. Preux; mais ne les y cherchez pas“. Les Confessions, livre IV, p. 306 Lyon, ed. 1796. W lipcu 1816 odbyłem podroż naokoło jeziora genewskiego, i o ile byłem bezstronnym i uważnym obserwatorem wszystkich tych krajobrazów, które Rousseau unieśmiertelnił w swojéj Heloizie, mogę powiedziéć, że w powyżéj przytoczonych słowach autora nie ma żadnéj przesady. Trudno widzieć Klarencyę (wraz z położonemi obok miejscowościami, jak Vevay, Chillon, Bôveret, St. Gingo, Meillerie, Eivan i ujście Rodanu) i nie być uderzonym harmonią, łączącą miejscowości z postaciami, któremi je autor zaludnił. Ale nie koniec na tém; uczucie, którém wszystko dyszy naokoło Klarencyi oraz na znajdujących się naprzeciw skałach meillerskich, głębsze jest i wyższe, niż wynikające ze zwykłéj zgodności przyrody z uczuciami człowieka; jest to uczucie miłości w najwyźszém i najwznioślejszém znaczeniu; doznajemy takiego wrażenia, jakoby w nas samych była cząstka jéj wspaniałości i doskonałości: jest to owo wielkie prawo, na którém opiera się wszechświat, prawo tutaj nie mniéj widoczne, choć w mniejszych występujące rozmiarach; czujemy, że jesteśmy odrębną téj przyrody częścią, ale zlewamy się z nią i tracimy własną indywidualność. Gdyby nawet Rousseau nigdy nie istniał i nigdy nic nie napisał, wspaniałe te krajobrazy byłyby jednak pełne tego uczucia. On uczucie to stąd zapożyczył i tém spotęgował wrażenie swego dzieła; ale czém ono stało się dla niego, tém żaden człowiek stać się dla tych krajobrazów nie może. Zdarzyło mi się (nie wiem, czy to było szczęście, czy nieszczęście) płynąć z Meillerie, gdzieśmy na chwilę wylądowali, do St. Gingo podczas burzy; nawałnica spotęgowała wspaniałość sceneryi, choć nie małe groziło niebezpieczeństwo łodzi zbyt drobnéj i przeładowanéj. Była to ta sama część jeziora, na któréj Rousseau umieścił łódkę, niosącą St. Preux’a i panią Wolmar, podczas burzy szukających schronienia w Meillerie. Gdyśmy wylądowali w St. Gingo, spostrzegłem, że taki silny wiatr tu szalał, iż pod samą górą kilka pięknych wywrócił kasztanów. Na przeciwległém wzgórzu pod Klarencyą stoi zamek. Pagórki pokryte są winnicami, które przeplatają małe lecz prześliczne gaje; jeden z nich nazywa się gajem Julii i chociaż dzięki samolubnemu skąpstwu bernardynów, do których okolica ta należała, wycięty został i to w celu zasadzenia winnicy dla użytku tych marnych pasibrzuchów wstrętnego zabobonu, mieszkańcy Klarencyi po dziś dzień pokazują miejsce, gdzie rosły drzewa, i nadają mu nazwisko, które przeżyło ten lasek. Rousseau nie miał szczęścia co do ochrony miejscowości, które oddał w posiadanie swoim „powietrznym nicponiom“. Przeor klasztoru św. Bernarda wyrąbał gaje dla kilku beczek wina a Bonaparte kazał splantować część skał meillerskich, celem stworzenia drogi, prowadzącéj przez Simplon. Droga jest rzeczywiście śliczna; nie zgadzam się jednak z uwagą, którą słyszałem, że „la route vaut mieux que les souvenirs“.




PRZEDMOWA
(do czwartéj pieśni).

Visto ho Toscana, Lombardia, Romagna,
Quel Monte che divide, e quel che serra
Italia, e un maro e l’altro, cho la bagna.
Ariosto, Satira III.

Johnowi Hobhouse’owi, mag. sztuk, czł. Król Akad. nauk i t. d. i t. d. i t. d.
Wenecya, 2 stycznia 1818.
Mój drogi Hobhouse’ie.

Po przerwie lat ośmiu, dzielących napisanie pierwszych pieśni Rycerza Harolda od ostatniéj, zamierzam koniec poematu przedłożyć publiczności. Niéma w tém nic nadzwyczajnego, że rozłączając się z przyjacielem tak starym, zwracam się do starszego i lepszego — do człowieka, który patrzał na narodziny i śmierć tamtego, a któremu za korzyści, wynikłe dla mnie z jego towarzystwa, oraz za światłą przyjaźń daleko więcéj jestem winien, aniżeli mogę lub mógłbym być zobowiązany — choć i tutaj niewdzięczny nie jestem „Rycerzowi Haroldowi“ za niejeden wzgląd publiczności, spływający z utworu na poetę — do człowieka, którego znam tak dawno i któremu towarzyszyłem na obczyźnie, któregom widział czuwającego nade mną w mojéj słabości, czułego na moje troski, cieszącego się mojém szczęściem i niezachwianego w mojéj niedoli, szczerego w radzie i wiernego w niebezpieczeństwie, zwracam się do przyjaciela, który mimo licznych pokus, mnie nie odbiegał, zwracam się do ciebie.
Czyniąc to, zwracam się od marzeń do rzeczywistości, a poświęcając ci całkowicie, przynajmniéj w dokończeniu, dzieło poetyckie, będące najdłuższym, najgłębszym i najszerszym z mych utworów, pragnę powołaniem się na czteroletnią zażyłość z człowiekiem nauki, talentu, stałości, charakteru i honoru, sobie samemu przydać zaszczytu. Nie dla naszych to umysłów schlebiać i w zamian za to pochlebstwo odbierać; szczere atoli uznanie było głosowi przyjaźni zawsze dozwolone; podnosząc na tém miejscu wszystkie twe zalety, a raczéj wskazując na to, co im zawdzięczam, nie czynię tego gwoli sobie ani téż dla świata, ale w tym celu, aby dać folgę własnemu sercu, które zwłaszcza w ostatnich czasach nie przyzwyczaiło się do takiéj życzliwości, a chyba nauczyło się mężnie odpierać ciosy.
Nawet myśl o dacie niniejszego listu, będącéj rocznicą najnieszczęśliwszego dnia méj przeszłości, nie może zatruć mego przyszłego żywota, gdy mam ucieczkę w twéj przyjaźni i poczuciu méj siły; przeciwnie, dzień ten będzie odtąd dla nas tém przyjemniejszém wspomnieniem, że na myśl przywodzić nam będzie te moje usiłowania, aby ci podziękować za stałe względy, jakich mało kto kiedykolwiek doznał, a które w każdym, co ich doświadczył, wzmocnić muszą wiarę w siebie samego i w rodzaj ludzki.
Zrządzeniem losu zwiedziliśmy razem w różnych czasach kraje, słynne z rycerstwa, dziejów i baśni — Hiszpanię, Grecyę, Azyę Mniejszą i Italię; Ateny i Konstantynopol były przed kilku laty dla nas tém samém, czém niedawno Wenecya i Rzym. Poemat, tak samo, jak pielgrzym, towarzyszył mi w podróży od początku do końca, może téż będzie można przebaczyć méj próżności, skłaniającéj mnie do mówienia z takiém upodobaniem o dziele, które do pewnego stopnia wiąże się z miejscowością, gdzie zostało stworzone, i z przedmiotami, które chciałoby opisać; może dzieło to uznaném będzie za niegodne tych czarownych i pamiętnych krain, może nie sprosta ono naszym rozległym o nich wyobrażeniom i bezpośrednio odczutym wrażeniom, ale jako wyraz uwielbienia dla tego, co jest czcigodne, jako wyraz uczuć dla tego, co sławne, było ono dla mnie podczas tworzenia źródłem rozkoszy; rozstaję się téż z niém z pewnym żalem; nie sądziłem nigdy, iżbym żal podobny mógł uczuć kiedykolwiek dla utworu wyobraźni.
Co się tyczy treści ostatniéj pieśni, to zauważę, że mniéj tu mowy o pielgrzymie, niż w poprzednich, ale za to w odpowiednich ustępach prawie się wcale nie starałem oddzielić osoby wędrowca od autora przemawiającego we własnéj osobie. Znudziło mi się w końcu to ciągłe wytykanie granicy, któréj nikt, zdaje się, nie chciał zauważyć i, jak ów Chińczyk w Goldsmitha „Obywatelu świata“, któremu nikt nie chce wierzyć, że jest Chińczykiem, napróżno zapewniałem i wyobrażałem sobie, żeni odróżnił pielgrzyma od autora; ciągła troska o utrzymanie téj różnicy, ciągłe w usiłowaniach tych zawody tak utrudniały mą pracę twórczą, że postanowiłem porzucić te daremne wysiłki i postanowienie to w czyn wprowadziłem. Zdania i poglądy, jakie w téj kwestyi powstały i powstać mogą, nie mają dzisiaj istotnego znaczenia, utwór ten stać ma o własnéj sile, bez pomocy pisarza; dla autora zaś, niémasz ucieczki po-za reputacyę, przejściową, czy téż stałą, którą literackie jego prace dla niego zdobędą; zwykły to los wszystkich autorów. W pieśni czwartéj chciałem zarówno w tekście jak i uwagach dotknąć obecnego stanu piśmiennictwa i obyczajów we Włoszech. Wkrótce jednak spostrzegłem, że w tekście, w tych przynajmniéj ramach, które mu zakreśliłem, niéma dość miejsca dla tego labiryntu postronnych przedmiotów i połączonych z niemi refleksyj; co się zaś tyczy not, to te, z wyjątkiem kilku najkrótszych, zawdzięczam tobie; ograniczyłem je z konieczności do takich tylko rozmiarów, jakich wymagało wyjaśnienie tekstu.
Jest to zadanie drażliwe i nie bardzo wdzięczne rozprawiać o piśmiennictwie i obyczajach narodu tak niepodobnego do naszego; wymaga to uwagi i bezstronności, które łatwo mogą, nawet w uważnym spostrzegaczu i dobrze znającym język i zwyczaje ludu, wśród którego niedawno przebywaliśmy, wzbudzić niewiarę we własne poglądy i co najmniéj skłonić go do bliższego zbadania przedmiotu przed wydaniem stanowczego sądu. Stronnictwa literackie zarówno, jak polityczne, rozbiegają się, jak się zdaje, albo raczéj rozbiegły się tutaj tak daleko, że cudzoziemcowi prawie niepodobna zoryentować się pomiędzy niemi. Dość będzie, gdy na poparcie tego poglądu, przyłączę kilka słów w ich własnym pięknym języku: — „Mi pare, che in un paese tutto poetico, che vanta la lingua la più nobile ed insieme la più dolce, tutte te vie diverse si possono tentare, e che sinche la patria di Alfieri e di Monti non ha perduto l’antico valore, in tutte essa dovrebbe essere la prima“. Włochy mają jeszcze wielkie nazwiska — Canova, Monti, Ugo Foscolo, Pindemonte, Visconti, Morelli, Cicognara, Albrizzi, Mezzofanti, Mai, Mustoxidi, Aglietti i Vacca zapewnią współczesnemu pokoleniu zaszczytne miejsce prawie we wszystkich dziedzinach sztuki, nauki i piśmiennictwa nadobnego, a w niektórych nawet miejsce najpocześniejsze: Europa, świat cały ma tylko jednego Canovę.
Alfieri w jednym ze swych utworów powiada: „La pianta nomo nasce più robusta in Italia che in qualunque altra terra — e che gli stessi atroci delitti che vi si commettono ne sono una prova“. Nie pisząc się na ostatnią część tego zdania, zawierającego niebezpieczną doktrynę, można z nią walczyć, ze słuszniejszego wychodząc stanowiska, że Włosi w każdym razie nie są okrutniejsi od swych sąsiadów; świadomego trzeba zaślepienia, nieuctwa i niedbalstwa, aby nie widziéć nadzwyczajnych zdolności tego ludu, jego, że się tak wyrażę, wszechstronnego uzdolnienia, łatwości przyswajania sobie wszystkiego, bystrości pomysłów, ognia jego gieniuszu, poczucia piękna, i pomimo szkód, wyrządzonych przez stokrotne rewolucye, spustoszeń, towarzyszących wojnom i tylowiekowéj rozpaczy, jego „nieugaszonego pragnienia nieśmiertelności“ — nieśmiertelności, wypływającéj z niepodległości.
A gdy błądząc po wałach dokoła Rzymu, słyszeliśmy w owych prostych śpiewach robotników jęki rozpaczy: „Roma! Roma! Roma! Roma non é più come era prima“, trudno nam było opędzić się chęci przeciwstawienia téj melancholijnéj dumy rozpalonym dźwiękom wesołych śpiewów i bachanalij w szynkach londyńskich, śpiewów, których treścią rzeź w Mont St. Jean, zdrada Genui, Włoch, Francyi i całego świata przez ludzi, których postępowanie sam opisałeś w dziele, godnem lepszych dni naszych dziejów. Dla mnie —

„Non movero mai corda
Ove la turba di sue ciance assorda“.

Zbyteczną dla Anglika byłoby rzeczą dochodzić, co zyskały Włochy przez ostatnie przewroty, dopóki dowiedzioném jest, że Anglia zdobyła nieco więcéj, niż stałą armię i zawieszenie „Habeas Corpus“; tymczasem dość Anglikom tego, co mają u siebie w domu. Za swe czyny za granicą, a zwłaszcza na południu, „zaprawdę otrzymają oni nagrodę“, i to w niedalekiéj przyszłości.
Życzę ci, drogi mój Hobhousie, szczęśliwego i przyjemnego powrotu do tego kraju, którego rzeczywista pomyślność nikomu nie może być droższą, niż tobie, poświęcam ci ten poemat w stanie wykończonym, powtarzając raz jeszcze, że pozostaję
Twym zawsze wiernym,
wdzięcznym i serdecznym przyjacielem,
Byron.




PIEŚŃ IV.

I.

Na Moście Westchnień, we weneckim grodzie
Stałem, tu pałac mając, tu więzienie:
Z fal wyrastają gmachy, lśniące w wodzie,
Jak na czarownéj różdżki uderzenie;
Lat tysiąc skrzydeł swych roztacza cienie,
A uśmiech sławy, mrąc, ku dniom ulata,
Gdy kraj niejeden, ujarzmion, spojrzenie
Wznosił, gdzie z głazu postać lwa skrzydlata,
Gdy władła na stu wyspach, Wenecja bogata.

II.

Majestatycznie ta Cybela morza,[125]
Strojna w tyjarę pysznych wież u skroni,
W dal powietrznego spogląda przestworza,
Królowa fali, pani morskiéj toni,
A taką była! — Łup narodów trwoni
Na wiano cór swych; płomienne klejnoty
Wschód dla niéj sypał z nieprzebranéj dłoni;
Lśniła purpurą; królów stół jéj złoty
Ściągał, dumnych, że uczt jéj dzielili ochoty.

III.

Zmilkły w Wenecji już echa Tassowe,
Niemo wiosłują dziś gondoljerzy;
Pałace starą pochyliły głowę
I ucho rzadko muzyka uderzy!
Dni te ubiegły — piękność jeszcze leży,
Sztuki zginęły — natura nie pada,
Pamięta ona czar Wenecji świeży,
Gdy tu biesiadę goniła biesiada,
Gdy szalał tu bal świata, Włochów maskarada.

IV.

Lecz dla nas jest tu coś, co więcéj znaczy,
Niźli jéj imię, które w dziejach słynie,
Niż szereg widm tych, co jęczą z rozpaczy,
Że znikła świetność w téj dożów dziedzinie!
My tutaj pomnik mamy, co nie zginie
Razem z Rialtem! — Murzyna, Szajloka
I Piotra, węgły tych łuków! Przeminie
Wszystko — brzeg cisza zalegnie głęboka,
Oni znów go zaludnią dla naszego oka.

V.

Bo twory ducha nie z gliny pochodzą;
W nieśmiertelności suknię przyodziane,
Promień jaśniejszy w naszém wnętrzu płodzą
I dni gotują bardziéj ukochane;
To, co nam życie, przez los skrępowane
Ziemską niewolą, skrywa w brudne szmaty,
Wnet usunąwszy, te duchy wybrane
Serca, co pierwsze utraciły kwiaty,
Zraszają, by w ich pustce wzrósł ogród bogaty.

VI.

Młody i stary ma u nich oparcie:
Tamten, że wierzy, ten, że mu się toczy
Życie śród próżni; na niejednéj karcie
Pełno tych uczuć, i moje się oczy
Ku nim zwracają; lecz nad kraj uroczy
Marzeń cudniejszą rzeczywistość bywa;
W czar ona kształty i barwy jednoczy
Nad niebo rojeń, ponad gwiazd tych dziwa,
Któremi dziki świat ten muza naokrywa.

VII.

Jam o tych dziwach śnił lub patrzał na nie:
Przyszły jak prawda, przeszły jak sen hoży...
Czémkolwiek były, dziś już ich nie stanie!
I dziś, gdy zechcę, duch mój formy stworzy,
Wyglądające od tych widm nie gorzéj,
Które jam gonił i znalazł na chwilę...
Lecz cóż mi po nich? baczny ci wyłoży
Rozum, że w nikłym przepadają pyle!
Dziś innych kształtów głosy nęcą mnie w swéj sile.

VIII.

Obce znam mowy i obcym źrenicom
Nie jestem cudzy; żadne téż przemiany
Duszy, co zawsze sobą, nie zachwycą...
Nie trudno wcale nowe znaléść łany —
Kraj, gdzie są ludzie, i niezamieszkany...
Jam się urodził w ziemi, z któréj dzieci
Dumne i słusznie; i choć z nieskalanéj
Uszedłem wyspy, w któréj wolność świeci,
Na krańce gdzieś dalekie choć mój okręt leci,

IX.

Możem ją kochał; i jeżeli kości
W ziemi, co nie jest moją, kiedyś złożę,
Duch mój powróci do ojczystych włości,
Gdy swój przybytek duch wybierać może —
Z téj ja nadziei wieniec sobie tworzę,
Że z mową kraju mego będą pieśni
Moje wspominać; lecz jeśli nie w sporze
Z szczęściem ma sława, jeśli tak się prześni
Jak ono, — wystrzeliwszy ukryje się w pleśni,

X.

Jeśli me imię wyrzucą z kościoła,
Gdzie lud czci zmarłe — duch mój nic nie powie!
Wawrzyn niech wieńczy znakomitsze czoła,
Mnie cześć w nagrobku spartańskiego słowie:
„Bywali w Sparcie zacniejsi synowie.“[126]
Nie chcę współczucia; kolce z tego drzewa
Ranią mnie dzisiaj, co się moim zowie
Posiewem, serce dziś się krwią zalewa:
Widziałem, że człek zbiera to, co sam zasiewa!

XI.

Dziś wdowa Hadrja łzy po mężu leje
I do corocznych ślubów się nie stroi;
Nienaprawiony Bucentaur próchnieje,[127]
On jéj wdowieństwa dziś już nie ukoi;
Ma święty Marek swego lwa: on stoi,
Gdzie stał, lecz, widać, sam urąga sobie
I temu miejscu, gdzie się cesarz w swojéj
Uginał pysze, króle w przeszłéj dobie
Zazdrosny wzrok topili w Wenecji ozdobie.

XII.

Gdzie Szwab się korzył, Austrji dziś obuchy;
Gdzie cesarz klękał, na kark cesarz siada;
Prowincjami królestwa, łańcuchy
Krępują miasta, co berło nielada
Ongi dzierżyły! Narodów gromada
Ze słonecznego swéj potęgi pola,
Jako lawina z szczytów gór, tak pada!
Niech choć na chwilę ślepego Dandola,
Bizancjum zdobywcy, zawładnie tu wola!

XIII.

Przed świętym Markiem spiżowe rumaki
Płoną aż w słońcu grzywy złocistemi;
Nie sprawdziły się Dorji groźne znaki?
Nie w jarzmie one — i Wenecja z niemi?
Trzynaście wieków jéj swobody z ziemi
Znikło, jak rogóż, co w tém miejscu ginie,
W którém nad wody wzrosło błękitnemi.
Nie lepiéj skończyć w zniszczenia głębinie,
Niż gnuśnieć w jarzmie wrogów, w niewoli godzinie?

XIV.

Z młodu, Tyr nowy, wszystka była sławą;
Z zwycięstw przydomek dały jéj narody,
Pianta-leone, bo lwa swego z wrzawą[128]
I krwią dzierżyła nad lądy i wody;
Wolna, choć brała niejednym swobody,
Twierdza Europy przeciwko Osmanom:
Rywalki Troi, Kandji, świadczą grody
I ty Lepanto z nieśmiertelną pianą —
Imiona, co się czasem oprą i tyranom.

XV.

Jak statuy ze szkła, strzaskane na szczęty,
Tak szereg dożów dziś na proch już starty,
Lecz ich pałacu przepych niepojęty
To wspaniałości dawnéj głośne karty;
Złamane berła, miecz ich, rdzą przeżarty,
Dziś w rękach obcych. Gmachów puste mury,
Próżne ulice, cudzoziemskie warty,
Świadcząc, kto w dole tu, a kto u góry,
Wenecją piękną w obłok ubrał ponury.

XVI.

Gdy Aten wojsko zgniotły Syrakuzy,
Gdy jarzmo wojny dźwigał tłum rozliczny,
Zbawienie wyszło od attyckiéj muzy[129]
Okup zgotował głos gromo-języczny:
Patrz! zanuciła ledwie hymn tragiczny,
Zwycięsca wstrzymał swéj rydwan i z ręki
Wypuścił lejce! I miecz błyskawiczny,
Wypadłszy z pochwy, przeciął kajdan pęki:
Za wolność pieśniarzowi poniesiono dzięki...

XVII.

Gdybyś wspanialszych uroszczeń nie miała,
Zapomnianoby, Wenecjo, twe dzieła:
Ta cześć, co w tobie ku bardowi pała,
Ta miłość Tassa bodajby rozcięła
Te pęta, któreś od tyranów wzięła;
Los twój jest wstydem narodów! Albjonie,
Najbardziéj twoim! Bodajeś pojęła,
Królowo morza, że w Wenecji zgonie
I twój jest, choć cię morskie ochraniają tonie!

XVIII.

Jam ją ukochał, gdym był jeszcze młody;
Dziecku jak w baśni rusałek siedlisko
Był gród, wyrosły fal słupami z wody,
Przybytek uciech, bogactw zbiorowisko.
W pierś mi jéj obraz wryli i nazwisko
Otway i Radchff, Szyller, Szekspir stary;[130]
Dziś ją znalazłem jakby na igrzysko,
Ale jéj boleść większe budzi żary,
Niż gdy jéj czci składano i dziwu ofiary.

XIX.

Dzisiaj przeszłością zaludnić ją mogę;
I teraźniejszość dosyć myśl zagrzeje,
Ducha powiedzie na rozmyślań drogę —
A nawet bardziéj, niż miałem nadzieję.
I jeśli mi się jaka chwila śmieje,
Wpleciona w życie, to swych blasków zdroje
Cudna Wenecja dzisiaj na nią leje...
Dla pewnych uczuć bólu się nie boję
Ni czasu, bo wszak dziśby zmartwiały już moje!

XX.

Najwyżéj rośnie świerk z swojéj natury[131]
Gdzieś tam na graniach zaledwie widzialnych;
Z korzeniem w głazach, pnie się on do góry,
Choć nie ochrania go od wiatrów halnych
Ziemia u dołu; szydzi z burz nawalnych,
Kryje się w zieleń, aż kształtem i szczytem
Będzie podobien do wierzchołków skalnych,
Aż, skiełkowawszy pomiędzy granitem,
Przemieni się w olbrzyma: tak i z ducha bytem.

XXI.

My jarzmo życia wszak unieść możemy:
Ból w opuszczonych piersiach ma korzenie
Najgłębiéj wrosłe; wielbłąd dźwiga niemy
Najcięższe juki; wilka, gdy ma tchnienie
Wydać ostatnie, opuszcza milczenie?
Nie! i w tém przykład niech będzie: gdy brzemię
Cierpień znieść umie to nizkie stworzenie,
I my się uczmy, szlachetniejsze plemię,
Wytrzymać: wszak dzień jeden, a opuścim ziemię.

XXII.

Boleść zabija lub zabitą bywa
Przez bolejących — więc swój kres znajduje: —
Jeden, nadzieją wzmocnion, do przędziwa
Wraca dawnego, nić tą samę snuje;
Inny, złamany, wcześnie zwiędłość czuje,
Blaknie, siwieje i wraz z trzciną ginie,
Któréj się chwycił; inny znów bojuje,
Ulg szuka w dobrym lub zbrodniczym czynie —
Jak dusza jego skłonna: w dół czy ku wyżynie.

XXIII.

Ale gdy ciągle trapią nas boleści,
To coś, jak gdyby żądło skorpijona,
Ledwie widzialne, ale gorzkiéj treści,
Znów nam do serca sprowadza brzemiona,
Które już chciały pójść na zawsze z łona:
Dźwiękiem lub wiewem jest owa katusza,
Latem lub wiosną lub kwiatkiem — i ona
Znów elektrycznym łańcuchem porusza,
Którego ogniwami skrępowana dusza.

XXIV.

Jak i dlaczego, któż zgadnie? Człek marny
Dotrze-ż do chmury, skąd grom w niego bije?
Cios znów uczuwa, ale sadzy czarnéj,
Którą zostawił mu piorun, nie zmyje...
Znowu z drobnostek wstaje, znów się wije
Ciżba upiorów, znów się przed nim ściele —
A czy je spłoszą egzorcyzmy czyje? —
Postaci zimne, zmienne, przyjaciele:
Żalu po nich tak wiele, przecież jak niewiele!..

XXV.

Lecz moja dusza się błąka; niech wróci,
Niech nad upadkiem poduma, niech stanie,
Sama ruina, śród ruin; niech rzuci
Wzrok na tę wielkość umarłą — na łanie
Ziemi, co ongi nad światem władanie
Miała, i dzisiaj, najmilsza Przyrody
Jest arcydziełem — niechaj spojrzy na nie!
Woje zeń wyszli i męże swobody,
Waleczni, piękni, władcy i lądu i wody...

XXVI.

Lud Rzymu! królów cna rzeczpospolita! —
I dziś, Italjo, w jakiéj lśnisz ozdobie!
Ogrodzie świata, w co sztuka obfita
Oraz Przyroda, to wszystko jest w tobie!
Któż ci wyrówna, choć jesteś jak w grobie?
Twe chwasty nawet są piękne, ugory
Twe są bogatsze, niż na ziemskim globie
Przeurodzajne zagony, a wiory
Twéj chwały i twe gruzy cudne do téj pory!

XXVII.

Księżyc już zeszedł, choć noc nie zapadła;
Zachodnie słońce z nim się niebem dzieli;
Morza promieni wspaniałe zwierciadła
Kryją fryulskie szczyty w swéj topieli;
Niebo, bez plamy, snać wszystkie zestrzeli
Blaski w zachodu tęczę niezmierzoną,
Dzień na wieczności idzie ledz pościeli;
Jak wyspę szczęsnych, drugą znowu stroną
Lazurów fale grzebień wdzięcznéj Djany chłoną.[132]

XXVIII.

Jedyna gwiazda przy boku miesiąca
Włada z nim razem nad niebem bez chmury;
Świateł słonecznych toń promieniejąca
Nad retyckiemi jeszcze zwisa góry,
Jakby dzień walczył z nocą, aż natury
Rozkaz ich waśnie uśmierzy; tu Brenty
Toczą się ciemne błękity: purpury
Przewonnéj róży, świeżo rozwiniętéj,
Płyną razem z kryształów lśniącemi odmęty.

XXIX.

To niebo schodzi z dala i oblicze
Kąpie w téj głębi i ogniem ją zlewa;
Słońce wraz z gwiazdą swoje tajemnicze,
Przemnogie barwy naokół rozsiewa...
A teraz zmiana: bledszy zmrok odziewa
Góry swym płaszczem; i dzień już zamiera,
Jako ów delfin, co, gdy go owiewa
Śmierć, coraz inne kolory przybiera. —
Ostatni zgasł i wszystko ciemna noc zaciera.

XXX.

Tutaj grób w Arkwie do góry wystrzela;
Sarkofag, wsparty na kolumnach, mieści
Popioły Laury kochanka; czciciela
Jego gienjuszu i jego boleści
Ujrzycie tu niejednego. Do części
Podniósł on język rodzimy, kraj zbawił
Od jarzma wrogów — oto jakiéj treści
Był jego żywot!... Melodjami łzawił
Drzewo imienia lubéj i sam siebie wsławił.

XXXI.

W Arkwie, gdzie umarł, spoczął téż w mogile —
W téj górskiéj wiosce, gdzie mu w lat dolinę
Ostatnie życia popłynęły chwile.
Słuszna ogarnia duma tę wioszczynę,
Że-ć może wskazać pieśniarza dziedzinę,
Dom i grób jego: poważnéj prostoty
Jeden i drugi, pomniki — jedyne,
By odpowiedziéć jego lutni złotéj,
Godniejsze od piramid olbrzymiéj roboty.

XXXII.

I to ustronie, gdzie on wiódł swe życie,
Jakby stworzone było dla tych, którzy,
Śmiertelność swoję uczuwszy sowicie,
Pragną, gdy los im wsze nadzieje zburzy,
Znaléść schronisko śród zielonych wzgórzy;
Skąd widok rojnych miast się rozprzestrzenia,
Lecz pustelnikom urok ich nie służy;
Tu słońce siłą swojego promienia
Dzień każdy w dostateczną uroczystość zmienia:

XXXIII.

Odsłania góry, lasy i ogrody
Leje swe światło na szumne ruczaje;
Wraz z niemi płyną, czyste, jak te wody,
Ospałe chwile; lenistwem się zdaje
Taka bezczynność, lecz tutaj powstaje
Morał: jak mamy żyć, uczą nas roje
Ludzi, jak umrzéć — samotności kraje;
Tutaj czyż próżność ma pochlebce swoje?
Tu z bóstwem człek samotny musi staczać boje,

XXXIV.

Lub téż, być może, ze swemi demony,[133]
Co, gdy się z wnętrza lepsza myśl wyłania,
Łamią jéj władzę, zdobyczy w strapionéj
Szukąjąc piersi, w ludziach, od zarania
Lubiących strachu i mroku mieszkania,
Albowiem sądzą, że przeznaczeń siłą
Odstąpić od nich los się wiecznie wzbrania:
Krwią dla nich słońce, a ziemia mogiłą,
Grób piekłem, co w straszniejszy jeszcze mrok się skryło.

XXXV.

Darń twe ulice porosła, Ferraro,[134]
Snać nie na pustą przeznaczone ziemię;
Przekleństwo padło na siedzibę starą
Twych dawnych wiadców i na Estów plemię,
Co śród twych murów swojéj władzy brzemię
Długo dzierżyli; a któż nie pamięta,
Jak tego człeka, który skrył swe ciemię
W wieniec Dantowy, zmienne królewięta
To łaską otaczały, to kładły nań pęta?

XXXVI.

Tasso ich chwałą i hańbą zarazem;
Posłuchaj pieśni i spójrz: w takiéj głuszy
Mieszkał jéj twórca za nędznych rozkazem;
Torkwato sławę zdobył śród katuszy
Alfonso widząc, że serca nie skruszy,
Chciał je przytłumić — i wtrącił pieśniarza
Między szalonych tam! do piekła duszy!
Lecz wnet się sława bez końca rozżarza,
Rozgania ciemny obłok i wieczystą stwarza

XXXVII.

Chwałę i łzami jego imię rosi...
Twoje, Alfonso, wszakby zgniło w kałe,
W milczącym prochu, który się unosi
Z twojego rodu i jest — niczem... Ale
Żeś w jego losach ogniwem, więc w szale
Gniewnym o złości twéj myślim i tobie...
Czém ty, w książęcéj nie urodzon chwale —
Mogłeś był zostać w swego życia dobie?
Sługą człeka, któregoś pogrążał w żałobie!

XXXVIII.

Ty byłeś na to, by źréć, być wzgardzonym
I paść jak bydlę — tylko, że-ś w oborze
Stał przestronniejszéj, przy żłobie złoconym:
Jemu zaś sławy świeciły się zorze
Na zrytéj skroni, złotych blasków morze
Lejąc na przekór tych kruskańskich trutni
Oraz Boileau’a, co na pieśni hoże
Patrzy z zawiścią, oddan galskiéj lutni,
Skrzypiącéj jak brus w zębach lub jeszcze okrutniéj.

XXXIX.

Pokój skrzywdzonym popiołom poety!
Żywy i zmarły był on celem gniewu,
Lecz strzał zatruły nie dosięgał mety!
O ty zwycięsco na arenie śpiewu!
Nieustannego pokoleń wylewu
Płyną wciąż fale, każdy rok bez końca
Płodzi miljony, lecz czyż z ich posiewu
Wstanie, jak twoja, dusza gorejąca?
Choć złączą swe promienie, nie utworzą słońca!

XL.

Wielkim ty byłeś, lecz przed tobą jeszcze
Nie mniejszych twoje urodziły łany —
Powstali Piekła i Rycerstwa wieszcze:
Boskiéj Komedyi twórca, syn Toskany,
I z Florentczyka potęgą zrównany
Ów Scott południa, minstrel, co wyrzucił[135]
Nowe wskroś dźwięki z swéj lutni rozgranéj,
Co, jak Północy Aryjosto, nucił[136]
Miłość, wojny, co k’czynom rycerstwa się zwrócił.

XLI.

Laur ze żelaza, położon na czole
Biustu Arjosta, strącił piorun; kryje
Znak się widomy w niszczącym żywiole:
Wawrzyn prawdziwy, jaki sława wije,
Jest z tego drzewa, w które grom nie bije —
Blichtr zatem marny kaził jego skronie;
Lecz niech wie człowiek, co przesądem żyje,
Że grom uświęca, więc téż dzisiaj płonie
Głowa wieszcza w podwójnéj świętości koronie.

XLII.

Italijo! Italijo! twe wdzięki
Oto jest wiano, w którém los katowski
Zawarł twe przeszłe i dzisiejsze męki...
Na pięknéj skroni głębokie ci troski
Czas i wstyd wyrył płomiennemi głoski,
Bogdaj-ś w nagości była mniéj uroczą,
Albo silniejszą, by z twéj piersi boskiéj
Żywić tych wrogów, którzy, ku twym oczom
Zwracając się z miłością, krew ci z łona toczą!

XLIII.

Większy-byś przestrach budziła; mniéj luba,
Mniéj pożądana, nie lałabyś tyle
Łez na te czary, w których jest twa zguba!
Nie spadałyby wtedy w dzikiéj sile
Zbrojne potoki z ciemnych Alp; co chwilę
Nie mkłyby hufy najeźdźców w twym Padzie
Pić krew i wodę; ach! w tych nieszczęść pyle
Nie byłby-ć bronią obcy miecz, co w zdradzie,
Zwyciężasz czy upadasz, pod jarzmo cię kładzie.[137]

XLIV.

Te same-m przebył w méj młodości tory,[138]
Co i druh męża niespożytéj sławy —
Tulljusza rzymski przyjaciel. Przestwory
Błękitnéj wody krajał okręt żwawy,
Przedemną była Megara, po prawéj
Widniał Pireus, za mną brzeg Eginy,
Korynt po lewéj; na poręczy nawy
Wsparty, naokół widziałem ruiny —
Nic więcéj, jak Rzymianin zamierzchłéj godziny.

XLV.

Czas ich nie dźwignął, barbarzyńców domy
Tylko zbudował między temi szczęty,
Aby droższemi stały się te złomy,
Te skry światłości dzisiaj rozpryśniętéj,
Zgasłéj potęgi ten ostatek święty...
W swym czasie widział Rzymianin te groby
Miast, które padły, i podziwem zdjęty,
Zostawił karty, przepełne żałoby;
Nauka w nich się mieści i dla naszéj doby.

XLVI.

Mam je przed sobą; lecz śród mojéj księgi
I jego ziemi upadek widnieje
Dodan do państw tych zwalonéj potęgi,
Po których płakał! i ja dziś łzy leję,
Że tak zmarniały! Cóż się dzisiaj dzieje?
Rzym — Rzym cesarski ręka burzy gniecie:
I on śród prochu i sadzy niszczeje!
My po tytana dziś kroczym szkielecie,[139]
Resztce świata, co iskry z swych popiołów miecie.

XLVII.

Ale, Italjo! dziś głośno twa męka
Po wszystkich krajów rozbrzmiewa zagonie;
Ongi wojn matko a dziś sztuk: twa ręka
Dziś nam przewodzi, ongiś ją w obronie
Naszéj ściągała! Narody w pokłonie
Szły tu po klucze do niebios podwoi,
O rodzicielko religji! Utonie
Europa w skrusze i rany twe zgoi
I łaski będzie błagał wróg u stopy twojéj!

XLVIII.

Tu nas w gród biały nęcą Arna fale;
Słodsze uczucie w piersi się odzywa:
Etruskich Aten zbudziły się hale;
Tu ziarna zboża, wino i oliwa!
Tutaj ku życia uśmiechom się zrywa
Obfitość z pełnym swym rogiem... Gdzie szklisty
Arno wesołe zagony przepływa,
Z Handlu się Przepych urodził złocisty
I zwiędłéj wiedzy ranek błysnął promienisty.

XLIX.

Tu kocha nawet bogini z kamienia,
W powietrze wokół czar swój wlewa ona;
Jéj boski widok sączy w nas swe tchnienia,
Nieśmiertelności swojéj część; zasłona
Niebios u góry napół odchylona;
My siłę ducha w tych kształtach, w téj twarzy
Wielbim, bo płodzi, czego nie wykona
Nawet Przyroda; zazdrościm, że starzy
Mieli ogień, co tak się w ich posągach żarzy.

L.

Patrzym, odchodzim — lecz dokąd? — pijani
I oślepieni pięknością; jak w młynku[140]
Wije się serce, wezbrawszy... związani
Z rydwanem sztuki, idziem w jéj ordynku,
Jak niewolnicy, — śpieszym bez spoczynku...
Precz marne słowa! Na cóż ten zabawny
Żargon, kwitnący na marmurów rynku?!
Serce — a ono wzrok ma zawsze wprawny —
Pasterza dardańskiego sąd potwierdza dawny.

LI.

Takąż Parysa widziały cię oczy,
Lub Anchizesa szczęśliwe źrenice?
Lub bożka wojny, którego uroczy
Wdzięk twéj boskości zwyciężył, że w lice
Twoje zapatrzon, jak w gwiazd błyskawice,
Klękał przed tobą i, wielbiąc twój górny
Obraz, twych czarów rajskie tajemnice,[141]
Chłonął całunki ten władca pochmurny,
Co lawą nań ściekały z twoich warg jak z urny?

LII.

Gdy się miłości skry niewymownemi
Przepełni łono, nawet i bogowie
Nie mają siły — jak dzieci téj ziemi,
Aby ten ogień módz wyrazić w słowie;
Niebiańskie chwile ma i ludzi mrowie,
Lecz jarzmo ziemskie znowu na nas pada —
Nic to!.. w snów naszych wskrzeszonéj osnowie
Jest treść, co w takie kształty się układa,
Jak statua, która tutaj swą boskością włada!

LIII.

W prawnym zostawiam palcom, dłoniom zręcznym,
Kapłanom sztuki i sztuki hołyszom,
Niech wam pokażą ci znawcy, jak wdzięcznym
Jest ten tu zarys, jak te wzdęcia dyszą —
Niech, co opisać się nie da, opiszą...
Tylko niech brudnym oddechem nie mącą
Źródła snów słodkich, w którém się kołyszą
Te cudne kształty, lustra, co gorącą
Skrę niebios śle nam w duszę, w marzeniach tonącą.

LIV.

Prochy w przybytku Santa Croce leżą,[142]
Przez które tum ten jeszcze bardziéj święty,
Co same w sobie nieśmiertelność dzierzą,
Choć tu przeszłości tylko świat zamknięty,
Jedynie cząstki siły niepojętéj,
Co powróciła w chaos... Tu w mogile
Alfierego i Anioła szczęty
I Galilea, który cierpiał tyle —
I pył Machjawela tu znów spoczął w pyle...

LV.

Cztery to duchy, które, jak żywioły,
Świat utworzyły!... O Italjo! szaty
Twojéj królewskiéj purpurowe poły
Czas ci poszarpał na tysiączne płaty,
Lecz gdzież to sprawił, by duchów bogaty
Tłum, jak u ciebie, z pod ruin wychodził?
Grób twéj w boskości przyozdobił kwiaty,
Zmartwychpowstania blaskiem weń ugodził:
I dziś, wielki jak tamci, Canora się zrodził.

LVI.

Ale Etrusków trzech gdzież proch się mieści?
Gdzie Dant? Petratka? gdzie, niemniejszy wiele
Od nich, bard prozy, twórca stu powieści?
Gdzież dla swych kości, usiali pościele,
Tak od nas różni, wielcy w swym popiele,
Jak i za życia?... Czyż ich cześć się chowa,
Zamknięta w głazu rodzimego dziele?
Czyż tu ich statuy rzeźbiarz nie wykowa?
Czyż pierś ich ledz w ojczyźnie nie była gotowa?

LVII.

O ty niewdzięczna Florencjo! Dant złożył,
Jak Scypjo, głowę na cudzym zagonie;
Bój twoich stronnictw, co się ongi srożył,
Wygnał pieśniarza, który w milijonie
Wnuków twych wnuków, co go z skruchą w łonie
Czczą za stulecia, będzie żył na wieki!
I laur, włożony na Petrarki skronie,
Wyrósł w krainie obcéj i dalekiéj:
Życie, sława, grób barda nie z pod twéj opieki!

LVIII.

Boccaccia popiół wzięły macierzyste
Łany... Lecz w rzędzie wielkich czyż spoczywa?
Czyliż się nad nim requiem uroczyste
W syreniéj mowie toskańskiéj odzywa,
W któréj dźwięk każdy melodjami spływa —
A on ją stworzył, poezję języka? —
Nie! bigoterji hyjena rozrywa
Mogiłę piewcy i tam proch zamyka,
Gdzie nie dotrze westchnienie z piersi wędrownika.

LIX.

I Santa Croce z popiołów wyzuta,
Ale je bardziéj brak ten przypomina:
Pogrzeb Cezara bez posągu Bruta
Wskazał nam Rzymu najlepszego syna!
Szczęśliwszą jesteś Ravenno! dziedzina
Twoja, państw twierdzo ginących, to łoże
Nieśmiertelnego: tu śpi jego glina!
I w Arkwie zwłoki spoczywają boże,
Florencja zaś wygnańca wyżebrać nie może.

LX.

Czém piramidy wszelkich kosztowności?
Porfir i jaspis, agat, barwne stosy
Gem i marmurów, skrywających kości
Książąt kupieckich? Te kropelki rosy,
Kąpiące w blaskach gwiazd zielone wrzosy
Na grobach mężów, co z swego imienia
Muz mauzolea wznieśli pod niebiosy,
Depcem łagodnie śród głębszego drżenia,
Niż marmur, który gniecie książąt pokolenia.

LXI.

Niejedno jeszcze nęci serce, oczy
W gmachu nad Arnem, śród sztuki kościoła,
Gdzie bój z tęczową siostrą rzeźba toczy;
Ale nie dla mnie te dziwy dokoła!
Przyroda myśli me ku sobie woła,
Miléj jest dla mnie śród jéj kwietnéj fali,
Niż w sztuk galerjach, choć i we mnie zdoła
Dzieło cześć wzbudzić, lecz bardziéj się pali
Duch mój, niż można wyrazić, bo z stali

LXII.

Innéj jest miecz ten, który jemu dany...
Toń trazymeńska! tu przebywać lubię,
Gdzie pośpiech w przepaść postrącał Rzymiany,
Gdzie Kartagińczyk w wojennéj rachubie —
Mam go przed sobą — chytrze oddał zgubie
Wojska swych wrogów, zwabiwszy ich w jary,
Gdzie męstwo legło w rozpaczliwéj próbie,
Gdzie się poniki zmieniły w moczary
Posoki, gdzie legjony padły, jak konary

LXIII.

I kłody lasu, gdy wiatr zadmie halny;
Taka szalała burza dni owemi!
Na wszystko ślepy był orkan nawalny,
Rzeź tylko widział! pod ciosy strasznemi
Nie postrzeżono i trzęsienia ziemi —
Gdy grób natura rozwarła: pobici,
Padali w niego, płótny całunnemi
Nie spowinięci — tarczami nakryci!
Tak głuchą jest nienawiść, gdy szał ludy chwyci!

LXIV.

Ziemia im była statkiem śród powodzi,
Płynącym z niemi, gdzie wieczności góry;
Widzieli morze, ale wstrząśnień łodzi
Wcale nie czuli, bo prawo Natury
Zmarło w ich wnętrzu, ów przestrach ponury,
Co wówczas włada, gdy się trzęsą szczyty,
Gdy z gniazd lecących ptak ucieka w chmury,
Bydło tratuje błoń swemi kopyty,
Gdy niemy z przerażenia, człek staje, jak wryty...

LXV.

Dziś w Trazymenie z innym się obrazem
Spotykasz! Jeziora srebrzyste makaty,
Łan, tylko pługa krajany żelazem,
Drzewa olbrzymie, jak ci, co przed laty
Padli w tém miejscu; tylko niebogaty
W wodę strumyczek do dziś wieść ci niesie
Swojém nazwiskiem, że ongi krew na téj
Władała ziemi! Sanguinetto zwie się
Ten zdrój, co się zczerwienił w minionym okresie.

LXVI.

Witaj, Klitumnie! jak błyszczą twe zdroje![143]
Życiem tryskają twoich wód kryształy!
Tu nimf przybytek, które członki swoje
W jasnem zwierciedle swobodnie kąpały!
W trawach nadbrzeżnych brodzi mleczno-biały
Byk! O najczystszy bożku pięknéj fali!
Twoich błękitów, o ty przewspaniały
I przepogodny! zbójce nie skalali!
Cór Piękna tu się lustro i kąpiel krysztali!

LXVII.

Jakaś świątynia z brzegów się wynurza,
Mała, lecz wdziękiem proporcji wabiąca;
Wsparta o skłony łagodnego wzgórza,
Pamięć twą głosi... Cicho się roztrąca
Dołem twa struga; srebrną łuską lśniąca
Rybka czasami popluszcze, w głębinie
Twéj zwierciadlanéj fali mieszkająca;
Czasem kwiat wodnéj lilji się przewinie,
Gdzie, szepcząc swoje baśnie, płytka woda płynie.

LXVIII.

O! stąd nie odchodź, by nie błogosławić
Duchowi miejsca! Gdy skroń twą owieje
Słodszy zefirek; gdy twe stopy pławić
Będziesz w téj trawie, która zielenieje
Tutaj wymowniéj; gdy chłód ci przeleje
W wnętrze ta świeżość dokoła, gdy z duszy
Zmyje-ć proch życia choć na krótkie dzieje
Ten chrzest Natury — k’niemu niech się ruszy
Dziękczynny hymn, bo on to troskę w tobie głuszy...

LXIX.

Ryk wód! To na dół z skalnych lecąc złomów
Velino czeluść wrzącą falą ryje!
Spad wód! Śród huku, ze szybkością gromów
Piana gdzieś w bezdniach o granity bije!
Żar wód! to piekło, które ryczy, wyje
I wre w torturach bez końca: agonji
Pot — ten Flegeton płomienisty — myje
Czarniawe skały, co wokół téj toni
Usiadły z bezlitośną groźbą na swéj skroni, —

LXX.

Strzela ku chmurom, potém znowu ścieka
Smugami deszczu, rzuciwszy obłoki;
Ta bezustannych mgławic dżdżysta rzeka
Jest wiecznym kwietniem w téj bezdni, opoki
Zdobiącym w szmaragd... Jak ten żleb głęboki!
Z grani na granię, urągając zwłoce,
Olbrzymi żywioł szalonemi skoki
Rwie się i głazy naokół druzgoce
I gniewnie strąca w przepaść, aż fal straszne moce

LXXI.

Wyżłobią sobie drogę; ten słup wody
Podobien raczéj do morza-dzieciny,
Co z gór wnętrzności wyszło — gdy porody
Świat nowy spełniał — by jednéj godziny
Być ojcem rzek tych, co krają doliny,
Wijąc się wężem i szumiąc! Za siebie
Śpójrz!... Tam snać wieczność rzuca swe dziedziny
I wszystko wokół w swém łożysku grzebie
I wzrok ci każe topić w groźnych czarów niebie —

LXXII.

To katarakta, piękna przeraźliwie![144]
Lecz nad brzegami — ranne błysły zorze —
Irys zasiadła w wód piekielnym spływie[145]
Nadzieja siada tak na śmierci łoże —
Nic jéj kolorów zniweczyć nie może!
Choć wściekła woda wszystko wokół bierze,
Ona niezmienna, strojna w blaski hoże;
Śród walk żywiołu jéj oblicze świeże
Podobne do Miłości, co Szaleństwa strzeże...

LXXIII.

Znów w Apeniny droga mnie przywiodła,
Do tych Alp dzieci; lecz, żem ich rodzice
Mężniejsze widział już przedtém, gdzie jodła
Na dzikszych rośnie skałach, gdzie śnieżyce
Rwą się, jak gromy, ich lesiste lice
Mniejszą cześć budzi; Jungfrau, w nieprzebyty
Śnieg przyodzianą, miały me źrenice
I Mont-Blanc mroźny, w lodowce okryty,
A takżem słyszał grzmiące chimaryjskie szczyty,

LXXIV.

Akrokeraunji góry w dawnym czasie;
Niby te duchy, za sławy obłokiem
Jasnym lecące, orły-m na Parnasie
Widział w przestworzu niezwykle wysokiem;
Na Idę m patrzał Trojańczyka okiem;
Atos i Olimp, Etna, Atlas zgoła
Uczą, że wzgórza te są czczym widokiem,
Oprócz Sorakty, co, że w śnieg dziś czoła
Nie kryje, liry rzymskiéj do pomocy woła,

LXXV.

By odżyć w naszéj pamięci; jak wzdęta
Fala, co, nim się rozpęknie, na chwilę;
Jeszcze się wstrzyma, tak téż wyrośnięta
Z nizin ta góra!... kto w szkolarskim pyle
Pragnie tu grzebać, niech klasyków, ile
Zechce, przytacza, niech budzi te wzgórza
Behem łacińskiém: mnie bo niezbyt mile
Było za młodu mózg, choć się oburza,[146]
Naginać do prawideł, i dziś niezbyt duża

LXXVI.

Rozkosz wspominać, czém mi w czasy owe
Trapiono pamięć. Dzisiaj umiem ważyć
Nieco inaczéj treść, wpychaną w głowę,
Jednak ten przymus nie przestawał smażyć
Méj młodéj myśli i choć się wydarzyć
Mogło, że duch mój, jak to dzisiaj widzę,
Miał w czém smakować, nie mógł tego zażyć
Z braku wolnego wyboru!... Więc szydzę
Dziś jeszcze, z czegom szydził, i wciąż się tém brzydzę!

LXXVII.

Żegnaj Horacy! moja wina była,
Żem cię nie cierpiał... Klątwę mi zgotował
Los, że ma dusza w twą pieśń się nie wżyła,
Że jéj nie czułem, tylko-m ją pojmował!
Gdzież moralista tak życia malował
Nędzę? w opisie swéj sztuki gdzież bardy
Równe są tobie? Któż z satyry kował
Miecz, jak twój, ostry przeciw duszy hardéj,
Nie raniąc?... Jednak żegnam — z téj Sorakty twardéj!

LXXVIII.

Rzymie! ojczyzno ma! grodzie méj duszy!
Sieroce serca niech się k’tobie garną,
Matko umarłych królestw! Niech się ruszy
Pierś, niechaj pozna, jak jéj nędza marną —
Bo czém są nasze bóle?... Spójrz na czarną
Szatę cyprysu, przejdź świątnic ruinę,
Państw, dłonią czasu zwalonych bezkarną!
Wy, co konacie dzień: w tę tu godzinę
Stopami świat depcecie, równą waszéj glinę!...

LXXIX.

Nijoba ludów, stoi — nie w koronie[147]
I bez swych dzieci — śród nieméj boleści!
Urnę trzymają jéj powiędłe dłonie,
Ale już dawno pozbawioną treści.
Grób Scypjona popiołów nie mieści![148]
Gdzie proch z tych mogił, gdzie legły hetmany?
O stary Tybrze! po cóż tak szeleści
Nurt twój śród dziczy marmurem zasianéj?
Wstań i nędzę tę zakryj żółtemi bałwany!

LXXX.

Got, chrześcijanin, czas, bój, ogień, fala
Dali się miastu siedmiu wzgórz we znaki;
Patrzało ono, jak mu się przepala
Gwiazda za gwiazdą. Kapitolu szlaki —
Drogę zwycięsców — zbił swemi rumaki
Huf barbarzyńskich monarchów. Zagłada
Zmiotła świątynie i twierdze — gdzież taki
Człek, co w tych blaskach księżycowych zbada
Ich miejsce? Dziś tu wszędzie noc podwójna włada!

LXXXI.

Tak! noc podwójna — wieków i téj zmroku
Córy, głupoty, wszystko wokół skrywa,
I my czujemy, że błądzim co kroku!
Ma swoję mapę przestrzeń migotliwa
Gwiazd oraz morze — rozwiła ją żywa
Wiedza przed nami; Rzym tylko ugorem,
Gdzie, zawadzając wciąż o nowe dziwa,
Klaszczemy w dłonie, krzyczymy z ferworem:
Eureka! — omamieni złudnych gruzów borem.

LXXXII.

Ach! dumny grodzie! gdzie tryumfów trzysta,[149]
Które odniosłeś? Gdzież godzina owa,
Gdy sztylet Bruta — cześć nań wiekuista
Spadła — zwycięsców miecze w cieniu chowa?
Pieśń Wirgilego i Marka wymowa
I Liwijusza, gdzie malowne dzieje?
Stąd jednak doba zmartwychwstanie-ć nowa!
Ach! już téj ziemi blask nie zajaśnieje,
Jak ten, gdy Rzym wolnością znaczył swe koleje.

LXXXIII.

Ty, co w tryumfie na kołach Fortuny
Pędziłeś, Sullo! co ojczyzny wrogi
Pierwéj złamałeś, nimeś gniewu łuny
Nad krzywdy zgasił własnemi; coś drogi
Wskazał swym orłom na Azji rozłogi,
Nim własnéj zemsty chciałeś zbierać plony;
Coś wzrokiem senat wyganiał za progi,
Ty, Rzymianinie, mimo niezliczonéj
Ilości wad, coś z śmiechem nad wszystkie korony

LXXXIV.

Złożył koronę — wieniec dyktatora:[150]
Czyś mógł przewidziéć, że ten legnie w dymie,
Co-ć nieśmiertelność zgotował? że pora
Przyjdzie, gdy obcy zawładną w tym Rzymie,
Który wiecznego nosił wielkie imię
I wojowników miał, by — zwyciężali,
Ziemię otulił w cień swój i olbrzymie
Szumne swe skrzydła topił w niebios fali —
On, Rzym, którego wokół wszechmogącym zwali?

LXXXV.

Sulla z zwycięsców pierwszy, lecz nasz własny
Kromwell najmędrszy śród przywłaszczycieli!
I on, buntownik, wieczną chwałą jasny,
Rozpędzał senat i z tronów pościeli
Robił szafoty!... Obyście pojęli,
Ile trza zbrodni, chcąc być wolnym chwilę,
A sławnym — wieki!... Niech się wam udzieli
Stąd i nauka: ten dzień, w którym w pyle
Dwa państwa on położył, zamknął go w mogile[151]...

LXXXVI.

Dzień, co go ongi — trzeci był miesiąca —
Ukoronował — ten sam go z wyżyny
Gwałtem wziętego tronu cicho strąca,
Aby go złożyć do pierwotnéj gliny.
Czyż w tém przeznaczeń nie jest znak jedyny,
Że to, ku czemu dążymy w chorobie
Duszy i pnąc się śród skalnéj dróżyny,
Mniéj u nich znaczy, niźli spokój w grobie?
Innym będzie los człeka, gdy to pojmie w sobie!

LXXXVII.

Stoisz posągu aż do tego czasu
W surowych kształtów nagim majestacie!
Ty śród morderców widziałeś hałasu,
Jak we krwi własnéj padał Cezar na cię,
Jak, kończąc, lice krył z godnością w szacie!
Na twym ołtarzu złożyła go pani
Bogów i ludzi, Nemezys... Zatracie
Uległ, a tobie cóż zostało w dani,
Pompeju?... Czém wy? lalki czy wodze wybrani? —

LXXXVIII.

I ty, wilczyco, Rzymu karmicielko,
Dotknięta gromem! Twe z bronzu wymiona
Dotychczas mają zwycięstw karmię wielką,
Choć dziś w tym gmachu tylkoś postawiona
Jako zabytek dawnéj sztuki! Z łona
Twego ssał ongi założyciel świata;
Matko, Jowisza rzymskiego rażona
Piorunem, w sadzę skier bogata,
Czy strzeżesz swoich dzieci, jak w minione lata?

LXXXIX.

Strzeżesz; lecz wymarł ród twych wychowańców
Mężów z żelaza; z ich grobów buduje
Świat dziś swe miasta; człek, śród krwawych tańców,
Tych, których bał się i dziś naśladuje,
Walczy, zwycięża, w ich tory wstępuje
W małpich podskokach; jednak nikt na ziemi
Takiéj, jak tamci, władzy nie zyskuje;
Miał ją człek jeden, co żyje, własnemi
Zwalon siły, dziś sługa między sługi swemi. —

XC.

Kłamnéj potęgi trefniś, zbękarcony
Cezar, za którym nierówne go wiodły
Kroki: Rzymianin mniéj był ulepiony
We wnętrzu swojém według ziemskiéj modły:
Ognistszy w żądzach, w wyrokach wychłodły,
Miał nieśmiertelny pęd, co okupywał
Słabości serca; z niewieściemi godły —
Jako Alcydes z kądzielą — siadywał
U kolan Kleopatry, lecz wnet sam się zrywał,

XCI.

Poszedł, zobaczył, zwyciężył... Nie taki
Był ten, co chętnie swe orły tresował,
By, jak sokoły, mkły galskiemi szlaki,
Choć ku zwycięstwom długo je kierował:
Człek dziwnéj miary, serce głuche chował
Na własne rady; słabość w wnętrzu dzierzył
Najsłabszą, próżność, któréj wciąż hołdował;
W zalotnéj dumie wciąż do celów mierzył —
Do jakich? czyż sam wiedział i czyliż w nie wierzył?

XCII.

Wszystkiém lub niczém — oto jego cele!
Nie umiał czekać, aż go w proch mogiła
Zmieni! Cezarów, po których tak śmiele
Depcem, przeznaczeń nie dzielił lat siła.
Więc dłoń zwycięska na to postawiła
Łuk tryumfalny? więc dlatego morze
Krwi i łez ciecze, fala, co się wzbiła
Niby ów potop, rozlany w przestworze?
Lecz arki człek nie widzi! Odnów tęczę, Boże!

XCIII.

Z wyschłego bytu, jakież mamy żniwa?
Żywot nasz krótki, mózg słabo się jarzy;[152]
Prawda to klejnot, co się w głębiach skrywa;
Szala zwyczaju wszystko kłamnie waży;
Wszechmoc opinji stoi wciąż na straży
I ziemię tuli płaszczem swoich mroków;
Złe albo dobre to traf, co się zdarzy;
Człek drży przed zbytniém światłem swych wyroków,
Swobodna myśl to zbrodnia: nie trza skier potoków!

XCIV.

I tak depcemy te drogi ponure,
I tak gnijemy od ojca na syna,
Dumni, że ludzką zdeptano naturę,
Gniew przekazując, gdy śmierci godzina
Przyjdzie, na nowych plemię sług, co wszczyna
Bój za swą nędzę i krew swą przelewa
Jak gladjator i jak on się zgina
Na téj arenie, którą wciąż obsiewa
Bujne liście, z jednego spadające drzewa.

XCV.

A nie o wierze mówię — rzecz to między
Człekiem a Stwórcą, lecz o téj na świecie
Znanéj, sprawdzonéj, a powszedniéj nędzy,
O oném jarzmie, co podwójnie gniecie,
O téj niedoli, któréj doznajecie,
O czynach władców, małpujących dłonie,
Co raz ich pychę poniżyły przecie,
Co sen spłoszyły siedzących na tronie;
Niech rękom tym potężnym za to cześć zapłonie!...

XCVI.

Czyż tylko tyran tyrana przełamie?
Wolność czyż znajdzie bojowniki swoje,
Na wzór Kolumbji, co ściągnęła ramię,
Czysta jak Pallas, choć odziana w zbroję?
Czyż takie ducby mają gniazda swoje
Tylko śród puszczy, co nie przetrzebiona,
Pośród katarakt, gdzie natura zdroje
Uśmiechów lała na świt Waszyngtona?
Czyż ziarn już takich ziemia nie chowa śród łona?

XCVII.

Francja, pijana krwią, rzygnęła zbrodnią;
I straszną była chwila saturnalij:
Wszak wolność legła na czas długi pod nią...
Dni, które myśmy wszyscy oglądali,
Pycha, co stawia z nieprzebytych pali
Wał między człeka a jego nadzeje,
Przepych, co wezbrał brudami swéj fali,
Oto jest pretekst, że znowu więdnieje
Krzew życia, że człek wygnan za raju wierzeje!

XCVIII.

Jednak wolności! chociaż na łachmany
Zdarty, twój sztandar wbrew burzom powiewa,
Jak błyskawica; głos twój popękany
Zamierający ponad orkan śpiewa!
Opadło wszystko kwiecie z twego drzewa,
Korę mu topór poszarpał zawzięty,
Lecz sok pozostał... I duch się spodziewa,
Że i łan Anglji ma ten powiew święty,
Że lepsza wiosna wyda nie tak gorzkie sprzęty...

XCIX.

Tu z innych czasów krągła stoi wieża,[153]
By jakiéjś twierdzy potężnéj granity,
O które wojsko daremnie uderza.
Puste, w połowie rozwalone szczyty,
Bluszcz dwóch tysięcy lat, w girlandę zwity
Nieśmiertelności, swym liściem oplata —
Przystraja w zieleń gruz przez czas rozbity...
Czém była wieża? w jaki skarb bogata?
Kobieta tu spoczęła, zeszedłszy ze świata!

C.

Lecz kim-że pani tego grobu? Hoża
I nieskalana, była-ż królów godna?
Nie! czegoś więcéj — Rzymianina loża?
Czyż w bohaterskie syny była płodna?
Czy córa po niéj została urodna?
Jak ona żyła, kochała, jak zmarła?
Więcéj niż ziemskim los jéj — niezawodna
Rzecz to — był pewnie, gdy na proch się starła
W mogile, coby kości zwykłych nie zawarła!

CI.

Była-ż z tych, pełnych dla swych mężów wiary,
Czy z tych, co mężów zabierają żonon?
I tych i tamtych Rzym dostarczył stary!
Na wzór Kornelji czyż była matroną,
Lub, jak Egiptu pani, rozluźnioną,
Szczodrą w rozkoszach, czyli téż gotową
Walczyć z żądzami? w cnocie niewzruszoną?
Czyż szła otwarcie wprost za serca mową?
Czy mądrze kryła miłość pod troską surową?

CII.

Może umarła w swego wieku kwiecie,
Złamana jarzmem, cięższym, niż mogiła,
Która szlachetne jéj popioły gniecie?
Może jéj piękność chmura przyciemniła,
A w oczach drżała skier proroczych siła,
Dana wybrańcom niebios, skon wróżąca:
Jak Hesper śmierci, może zrumieniła[154]
Suchotniczego promieniem gorąca
Jéj lice, niby liście, które jesień strąca.

CIII.

Może umarła starą — wszystko zgoła
Przeżywszy: krewnych, dzieci, wdzięk uroczy —
Z siwizną włosu srebrnego u czoła,
Co może dzień jéj przywodził przed oczy,
Gdy podziw, zazdrość wzbudzał cud warkoczy,
Rząd jéj klejnotów i czar kształtów świeży?
Ale mój domysł dokąd się zatoczy?...
Metella, żona bogacza, tu leży:
Patrz! miłość albo duma jest twórcą téj wieży!

CIV.

Nie wiem dlaczego, lecz tak mi się zdaje,
Jakbym, grobowcze, znał mieszkankę twoją.
Szereg dni dawnych przedemną powstaje
Z melodyjami, które duszę moją
Dźwiękiem mi znanym, acz zmienionym: poją
Tak huczą gromy, zamierając w dali!
Siądę na głazach, które bluszcze stroją,
Aż owa mara, co me wnętrze pali,
Wypłynie, w kształt zmieniona, z tych tu ruin fali.

CV.

Z blanków rozbitych, leżących po skałach,
Małą nadziei barkę sobie złożę,
Aby po wzdętych oceanu wałach
Walczyć z fal wyciem, które wrzące morze
O brzeg rozbija samotny, to łoże,
Gdzie wszystko legło, com ukochał sobie!
Lecz choć z tych szczątków łódź surową stworzę,
Gdzież mam skierować ster w dzisiejszéj dobie,
W któréj życie, nadzieje i dom widzę — w grobie?

CVI.

Więc niechaj wiatry świszczą! Ich muzyka
Oto melodja dla mojego ucha!
Niech ją łagodzi nocny wrzask puszczyka,
Ptaka ciemności, co huczy i słucha,
Jak tam brać jego w bladem świetle puha.
I z nią rozmowy wiedzie tajemnicze
Nad Palatynem, skrami z oczu bucha
I bije skrzydłem... Ludzkich cierpień bicze
Czém są przy tym ołtarzu?... swoich już nie liczę!

CVII.

Cyprysy, bluszcze, mchy i rozchodniki,
W jeden kłąb zrosłe, połamane łuki,
Zbite sklepiska, zwalone portyki,
Kolumny w drobne potrzaskane sztuki,
Freski obmokłe od wyziewów, huki
Sów, jakby w nocy — cóż to? — gmach nielada —
Łaźnia? — świątynia? Spytaj się nauki!
„To mur!“ — tak ona, zbadawszy, powiada...
Na wzgórze spójrz cesarskie! Tak potęga pada![155]...

CVIII.

I ten jest morał wszelkich dziejów człeka[156]
A co raz było, ciągle się powtarza:
Wolność i sława, a gdy ta ucieka,
Zbytek, zepsucie, w końcu dzikość wraża:
Choć wciąż Historya kart sobie przysparza,
Ma tylko jednę kartę: tu ją czytać,
Tu, gdzie tyranja, strojna w płaszcz cesarza,
Zebrała wszystko, o co może pytać
Oko, ucho... Precz słowa! trza bliżéj zawitać —

CIX.

Podziwiać, gardzić, śmiać się, płakać! — Treści
Dla wszystkich uczuć tutaj ci nie zbędzie,
Człecze! wahadło między łzą boleści
A między śmiechem! Patrz! tu w jednym rzędzie
Wieki i ludy! Téj góry krawędzie,
Dzisiaj rozpadłe, dźwigały przed laty
Państw piramidę! Sława w swoim pędzie
Syciła blichtrem słońca żar bogaty!...
Gdzież gmachy te? ich twórców jakież dziś zapłaty?

CX.

Tulljusz od ciebie mniejszą miał wymowę.
O ty kolumny bezimiennéj złomie!
Czem laur, co wieńczył skronie Cezarowe?
Bluszcz, co mnie zdobi, wzrósł na jego domie!
Ktéż stawiał łuk ten widny w swym ogromie?
Tytus czy Trajan? Nie! on twoim, czasie!
Łuki, filary w twoich szyderstw sromie,
A apostołów statuy gniotą zasię
Te urny, których prochy cesarskie śpią w krasie[157]

CXI.

Rzymskiego nieba, w tym powietrznym grobie,
Pod gwiazd tych strażą! Tu i duch ten drzemie,
Który to miejsce upodobał sobie,
Ostatni z owych, co dzierżyli ziemię
Całą — glob rzymski! po nim marne plemię
Puściło dawną zdobycz! On wzrósł wyżéj
Nad Aleksandra: cnót królewskich brzemię
Dźwiga, krwią gardzi i wina nie zbliży
Do warg!... Trajana wielbić, jakże duch nasz chyży![158]

CXII.

Gdzież ta tryumfu skala, gdzie półbogi
Swoje Rzymianin ściskał, gdzież opoki
Tarpejskiéj ściana, ten godny, choć srogi
Kres wszelkiéj zdrady? góra, z któréj skoki
Leczyły pychę zdrajców? Czyż tu tłoki
Zwycięsców łup swój niosły? Tak!... Tam daléj
Tysiąc lat stronnictw padło w sen głęboki —
Forum! Tu dotąd w téj powietrza fali
Swym duchem nieśmiertelnym Cyceron się pali.

CXIII.

Pole wolności, stronnictw, krwi i sławy!
Tu żądze ludzi miały swe łożyska,
Gdy pierwsze państwa wzniosły się podstawy,
Aż gdy już nowych zwycięstw chęć nie błyska...
Lecz nim swobody zagasły ogniska,
Przybrał się tutaj bezrząd w swoje godła.
Tu się bezprawny potém żołdak wciska,
Przed nim senatu drżała zgraja podła,
Lub gorszych najemników ciżba rój tu wiodła.

CXIV.

Do ostatniego trybuna imienia
Od wszech tyranów wróćmy się koleją —
K’tobie, coś wieki wyrwał z hańby cienia,
Druhu Petrarki, Italji nadziejo,
Rienzi, z Rzymian ostatni! Powieją[159]
Świeże znów liście z zeschłych pniów swobody,
To niech się wieńcem nad grobem zaśmieją
Szermierza forum, ludu wojewody —
Numo drugi! zbyt krótkie były dni twych gody!

CXV.

Egerjo, serca przecudowny tworze,
Co dla spoczynku nad wszystkie wybory
Przeniosło ongi twoje łono hoże;
Czémś jest lub byłaś — postacią Aurory,
Nimfą, leczącą rozpacz duszy choréj,
Lub téż — być może — nadobną téj ziemi
Córą, dla któréj czci niezwykłe wzory
Żywił kochanek: skąd się ród twój plemi —
Piękną-ś myślą i kształty odziana pięknemi!

CXVI.

Mchy twego źródła ciągle jeszcze roszą
Krople twéj rajskiéj wody; z twych przezroczy,
Którym brózd żadnych lata nie przynoszą,
Lśni gienjusz miejsca łagodnemi oczy.
Tu dzieło sztuki zieleni nie tłoczy
Na twoich brzegach, w marmuru kajdany
Zdrój nie zamknięty; wesoło się toczy
Strumień z pod głazu statuy roztrzaskanéj,
A wokół kwiaty, paproć i bluszcz poplątany

CXVII.

We fantastyczne warkocze; pagórki
Pokryte kwieciem wiosenném; w zielonéj
Trawie migocą ruchliwe jaszczurki,
Ptaki dźwięcznemi witają cię tony,
Kwiat świeżobarwny niejeden ochrony
Żebrze u stóp twych, a kolorów masą
Tańczy w wietrzyku ten smug ukwiecony;
Nieba fijołek swojem tchnieniem pasą,
Że zda się, cały plonie jasnych niebios krasą.

CXVIII.

Tu się chroniła tych czarów opieka,
Tu w boskiéj piersi jakie czułaś bicia,
Słysząc ziemskiego kochanka zdaleka!
Tu noc, Egerjo, kryła w gwiazd spowicia
Tajemne schadzki: śród takiego życia,
Gdy skroń na ręku wielbiciela spocznie,
Cóż się nie działo? Téj groty ukrycia
Były stworzone dla bóstwa widocznie:
Witały świętą miłość — tę pierwszą wyrocznię.

CXIX.

Czyż swoje drżenie łącząc z jego drżeniem —
Serce niebianki z sercem syna ziemi,
Owéj miłości, co się li z westchnieniem
Rodzi i kona, skry nieśmiertelnemi
Nie ożywiałaś? z uciechy ziemskiemi
Czy nie spajałaś nadziemskiéj słodyczy?
Nie łamiąc strzały, czyś z niéj dłońmi swemi
Nie starła jadu przesytu, goryczy?
Wyrwałaś chwast, co duszy wonnych słów nie życzy?

CXX.

Ach! by niweczyć, rwie się młoda miłość,
Lub tylko skrapia pustynię; życice[160]
Pośpiechu rosną, zielska, które zgniłość
Mają w łodygach, choć nęcą źrenice;
Kwiaty, co śmiercią wonieją, żywicę
Jadu sączące wyrastają drzewa,
Kiedy namiętność przebiega ziemicę!
Człek się daremnie zdrowych ziół spodziewa:
Niebiański tu dla niego owoc nie dojrzewa!

CXXI.

O ty miłości! nie córką-ś ziemicy!
Ale, jak seraf, mieszkasz w naszéj wierze,
A owéj wiary liczni męczennicy —
Złamane serca! Oko nie dostrzeże,
Jakie masz kształty! skąd się byt twój bierze?
Duch go nasz stworzył, tak, jak widmo tworzy,
Z żądz swych i niebios otwiera im dźwierze:
Swoje on myśli w taką postać włoży,
Jak dusza, w któréj ogień, trud i ból się sroży...

CXXII.

Duch swą pięknością bóle sobie stwarza,
Własnemi mary on się niepokoi —
Gdzie mieszka kształt ten, spłodzon przez rzeźbiarza?
W nim! Czyż Przyroda w równy wdzięk się stroi? —
Gdzie te obrazy, które dziecko roi,
A za któremi tak się mąż ugania —
Niedościgniony cud rajskich podwoi?
Niczém opisy, niczém malowania:
Ten raj się w swym rozkwicie z książek nie wylania!

CXXIII.

Człek jest szalony, gdy kocha — młodości
Szał to — leczenie jakie sprawia bóle!
Patrząc, jak znika obraz, co w nas gości,
Czujem, że piękna mają aureolę
Te tylko bóstwa, co są w nas; w swém kole
Czar ich nas więzi, rodząc zawieruchę,
Choć wiatr sialiśmy... I znowu w mozole
Serce alchemję swą wszczyna, otuchę
Skutku mając tém większą, im kardziéj jest kruche.

CXXIV.

Więdniemy z młodu — upadamy, słabi —
Chorzy, ach! chorzy!... trapi nas pragnienie,
Chociaż nas w końcu jakaś mara wabi,
Gdy snać już kresu dobiegło zniszczenie!
Lecz to zapóźno! Podwójne cierpienie
Owłada nami... Miłość, żądza, sława —
Złe to i marne jednakowo tchnienie —
To meteory: człek im różne dawa
Nazwiska: w dymie śmierci ginie skra ich krwawa!

CXXV.

Mało kto znajdzie — nikt — co kochać pragnie,
Chociaż zbliżenie, ślepy traf, surowa
Konieczność żądzy serce k’temu nagnie,
Co antypatje obudzą, co chowa
Truciznę w sobie — ale próżne słowa!
I zbieg wypadków, ten bożek bez duszy,
Ten lichy partacz, wnet nieszczęścia snowa,
Swém szczudłem spędza na nas tłum katuszy
I w proch — depcem go wszyscy — nadzieje nam kruszy.

CXXVI.

Całéj Przyrodzie nasze życie kłamie;
Niéma w niém owéj wszechrzeczy harmonji;
Grzechu to nigdy niezatarte znamię,
Upas, przed którym nic się nie obroni —
Drzewo, co w niebo konarami goni,
A ma za korzeń ziemię; co na człeka,
Jak krople deszczu, wszystkie plagi roni —
Z niewolą, śmiercią, chorobą nie zwleka,
Co rany duszy niezgojone wciąż wypieka.

CXXVII.

Lecz miejmy śmiałość rozważać! Niegodnie[161]
Ten się wyrzeka ludzkiego rozsądku,
Kto puszcza prawo, by myśleć swobodnie —
Nasz port jedyny wszakże w tym jest wątku,
Choć w nas moc boża bywa od początku
Bita, w łańcuchów zamykana sploty,
Chowana w zmroków najciemniejszym kątku,
By nie wystrzelił nazbyt blask jéj złoty!
Lecz ducha czas i wiedza wybawią z ślepoty.

CXXVIII.

Łuki na łukach, jakby Rzym tu stary,
Zebrawszy razem wszystkie swe trofeje,
W jednym kościele zamknął zwycięstw dary —
To Koloseum!... Księżyc blask swój sieje:
Własną pochodnię mają w nim te dzieje,
Bo tu niech pada tylko światło boże
Na kontemplacji zdrój, co stąd się leje
Niewyczerpany... Lazurowe morze
Nocy włoskiéj, co w niebios głębokim przestworze

CXXIX.

Czerpie swe barwy, aby ich językiem
Niebo nam głosić, mroki chwały snuje
Nad tym przedziwnym, olbrzymim pomnikiem.
Tu ziemskiéj glinie dan jest duch, co czuje;
Tu, gdzie dłoń czasu nad gruzem panuje,
Choć wyszczerbiła swą kosę, potęga
Mieści się wielka, która nas czaruje:
Pałac dzisiejszy żaden jéj nie sięga —
Czekać musi, aż mury czas mu porozsprzęga.

CXXX.

Ty, co upiększasz nawet śmierć, co w krasie
Przedstawiasz gruzy zwalone, co soki
Świeże do rannych wlewasz serc, o czasie!
Co nasze błędne poprawiasz wyroki!
Probierzu prawdy! jedyny, głęboki
Mędrcze, gdy wszystko wokół to mędrkosze!
Co nie przepuszczasz win, nie skąpiąc zwłoki,
Czasie, mścicielu! ku tobie dziś wznoszę
Swe oczy, ręce, serce i o jedno proszę:

CXXXI.

Pośród tych zwalisk, gdzieś wzniósł swe ołtarze,
Kościół samotny, lecz témbardziéj święty,
Do większych ofiar weź i moje w darze:
Lat, pełnych troski, acz nie mnogich, szczęty!
Nie słuchaj ty mnie, gdym był zbyt nadęty,
Lecz jeślim szczęście znosił ze spokojem,
A w dumie broń miał przeciwko zawziętéj
Złości: żelazo, skryte w wnętrzu mojem,
Niech, godząc, ból wywoła i między ich rojem.

CXXXII.

A ty, Nemezys wielka, co na szali
Ważyłaś zawsze wszelkie ludzkie winy:
Tu, gdzie ci długo starzy cześć składali,
Gdzie wywołałaś Furje z ich głębiny,
Aby Oresta z sykiem, jak gadziny,
Za jego zemstę ścigały wyrodną —
Słuszną, lecz z ręki innego, z krainy
Twojéj cię wzywam! ty nie będziesz chłodną,
Posłuchu swego duszę mą uczynisz godną!

CXXXIII.

Może to grzechy, które sam-em spłodził,
I błędy ojców zadały mi rany!
I sprawiedliwy gdyby miecz ugodził
We mnie, ten strumień ciekłby niewstrzymany;
Lecz dzisiaj dość już mojéj krwi wylanéj —
Teraz ją tobie poświęcam! méj doli
Ty bądź mścicielką! Przez cię wyszukany
Niech będzie środek, któregom ich gwoli
Nie użył... Ja spać idę... niech to ciebie boli!

CXXXIV.

Lecz gdyby mi się wyrwał krzyk, to zgoła
Nie z téj przyczyny, że mnie ból przygniata;
Kto kiedy widział, abym nagiął czoła,
Lub, że cierpienie z słabością mnie brata?
Lecz pamięć tego niech się w pieśń tę wplata!
Głos mój daremnie nie przebrzmi w przestrzeni,
Choć będę prochem! Nadejdzie zapłata!
W prawdę proroctwo tych zwrotek się zmieni
I ludzie klątw mych górą zostaną zgnieceni!

CXXXV.

A przebaczeniem me klątwy! Niebiosy!
Ziemio, ty matko moja i obrono!
Niedość walczyłem tutaj z memi losy?
Niedość cierpiałem, by mi przebaczono?
Nie spalon mózg mój? nie rozdarte łono?
Gdzież me nadzieje? imię? życie życia?
A jeślim w rozpacz nie wpadł, to stąd pono,
Że śród innego duch mój jest spowicia,
Niż błoto, co w ich wnętrzach szerzy zapach gnicia

CXXXVI.

Czy nie widziałem, czém to świat nas darzy —
Od krzywd tych wielkich aż do drobnéj zdrady?
Od wyć rozgłośnych spienionéj potwarzy,
Aż do tych syków, gdy pełzliwe gady
Bryzgają na cię subtelnemi jady?
Czym się nie spotkał z Janusów spojrzeniem,
Co bez słów kłamią, chcąc pozorne ślady
Prawdy zachować śród głupców — milczeniem:
Fałsz swój szerzą wzdrygnięciem ramion lub westchnieniem.

CXXXVII.

Ale ja żyłem, żyłem niedaremnie!
Duch mój niech moc swą, krew niech straci żary,
Ból zgryzie ciało: przecież coś jest we mnie,
O co się stępią czas i tortur kary,
A co nie umrze, choć pójdę na mary;
Coś nieziemskiego — zmilkłéj lutni dźwięki
Niezapomniane... ci nie dadzą wiary:
Jednak w ich duszy, od tych tonów miękkiéj,
Obudzi wtedy miłość swych wyrzutów lęki.

CXXXVIII.

Pieczęć już dana... Witaj, groźna mocy,
Tak wszechpotężna, choć nie masz imienia!
Ty, co tu krocząc śród cieniów północy,
Wstrząsasz, nie budzisz jednak przerażenia!
Tu twój przybytek, gdzie grób rozprzestrzenia
Swój płaszcz bluszczowy! Téj świętéj przystani
Tyle nadajesz głębokiego tchnienia,
Że się czujemy z przeszłością związani,
Że tu widzimy wszystko, sami niewidziani!...

CXXXIX.

Tu się w gorączce tłumiły narody,
Z szeptem litości, albo bijąc brawa,
Gdy człek z człowieka — zbójcze sprawiał gody!
Dlaczego sprawiał? Stąd, że tego krwawa
A mądra cyrku żądała ustawa,
Że z tego rozkosz cezarów się tworzy...
Aby z nas była dla robactwa strawa,
Czy paść na scenie, czy w boju — gdzież gorzéj?
I tu i tam jest teatr, gdzie giną aktorzy!

CXL.

Przedemną, widzę, gladyjator leży:
Zgadza się czoło, oparte na dłoni.
Z śmiercią, choć dumnie z jéj bólem się mierzy.
Coraz to niżéj głowa mu się kłoni,
A z boku rana krew ostatnią roni
Kropla za kroplą, jak te pierwsze deszcze,
Gdy grom ma wypaść z chmurnéj niebios toni...
Scenę mu w oczach tulą mgły złowieszcze —
Zakończył, a rozgłośne brzmią oklaski jeszcze...

CXLI.

On-ci je słyszał, lecz na nie nie baczył:
Oczy za sercem w drogę słał daleką![162]
Cóż mu już żywot i cóż poklask znaczył?
On widział chatkę nad Dunaju rzeką,
Tam, gdzie pod dackiéj swéj matki opieką
Młodych barbarząt gronko się ochoci,
Gdy tu Rzymianom słodkie chwile cieką
Razem z krwią jego! A czyż zgon mu złoci
Nadzieja waszéj zemsty? O powstańcie, Goci!...

CXLII.

Tu, gdzie mord buchał wyziewem posoki,
Gdzie tłum się cisnął śród szmeru i wrzasku,
Jak potok górski, gdy spada z opoki,
Albo się wije po kamiennym piasku;
Tu, gdzie w naganie Rzymian lub oklasku
Życie, bywało, albo śmierć spoczywa —
Tutaj brzmi głos mój, a w gwiazd słabym blasku
Pusta arena swe gruzy odkrywa:
Śród niéj mych kroków echo głośno się odzywa.

CXLIII.

Oto zwaliska! lecz jakie! z ich złomów
Wzniesiono zamki, pałace, półmiasta!
Ale przechodząc obok tych ogromów,
Dziwić się trzeba, skąd ten łup wyrasta:
Czy dla rabunku tu się człowiek szasta,
Czy, by gruz sprzątnąć. Przed twemi oczyma
Staje dopiéro ruina strzępiasta,
Gdy się przybliżysz... Skier dnia nie wytrzyma:
W nich widać, jak człek z czasem obdarli olbrzyma.

CXLIV.

Lecz gdy się wspinać zacznie miesiąc siny
Na łuk najwyższy i spocznie u góry;
Gdy gwiazdki mrugną przez czasu szczeliny,
A wiatr pomuska leciutkiemi pióry
Po drzew koronie, co wieńczy te mury,
Jak na pierwszego cezara łysinie[163]
Laur; gdy blask spływa bez żarów purpury:
Zmarli do życia wstają w téj ruinie —
Szermierze, których prochy tutaj depcesz ninie.

CXLV.

„Gdy Koloseum stoi, Rzym stać będzie,[164]
Gdy ono padnie, i Rzym się powali,
A z Rzymem legnie i świat w jednym rzędzie!“
Tak tutaj nasi pielgrzymi wołali
W czasach saksońskich, którym myśmy dali
Nazwisko starych... Oparły się przecie
Trzy śmiertelności bijącéj w nie fali:
Rzym i Ruina, chociaż czas ją gniecie,
I świat, złodziei nora, albo jak tam chcecie!

CXLVI.

Prosty, poważny, podniosły, surowy,
Kościele wszystkich świętych, wszystkich bogów,
Gmachu Jowisza, tumie Jezusowy,[165]
Pełen spokoju, gdy u twoich progów
Padają łuki, państwa, a śród głogów
Człek ku popiołom pośpiesza! o zgonie
Swym ani myślisz! sierp czasu, bicz wrogów
Zdarł się o ciebie! ty modlitw ustronie!
Przybytku sztuk! o dumo Rzymu! Panteonie!

CXLVII.

Zabytku doby, która była świętsza,
Złupion, lecz cały! w twym kręgu się kryje
Boskość, co ludzkie tak przenika wnętrza,
I wzór dla sztuki! Z twéj kopuły
Blask dawnéj sławy temu, kto się wżyje
W stulecia Rzymu! ty jesteś kościołem
Dla tych, co przyszli z różańcem giąć szyję;
A kogo gienjusz dumném wabi czołem,
Dla tego masz posągi, co tu stoją kołem.[166]

CXLVIII.

Tu wnętrze kaźni! Między tym półmrokiem[167]
Cóż ja to widzę? Nic!... O, wytęż oczy!
Jakieś dwa cienie wolnym suną krokiem,
Snać je narodził mózg, do widm ochoczy!
Nie! to postaci dwoje jawnie kroczy —
Starzec i młoda, nadobna kobiéta!
Matka karmiąca, w któréj krew się toczy
Słodkim nektarem... Po cóż — tak się pyta
Mój duch — ta naga szyja i ta pierś odkryta?

CXLIX.

Młodego życia czyste źródło wzrasta,
Gdy my, na łonie, karm’ czerpiemy z łona
Pierwszą, najsłodszą! O wówczas niewiasta,
Stawszy się matką, jak uszczęśliwiona,
Kiedy zakwili niewinna, pieszczona,
A nie znosząca boleści dziecina!
Jakąż, nam obcą, radość czuje ona,
Gdy pączek w liść się rozwijać zaczyna!
A owoc! nie wiem! Ewa zrodziła Kaina!...

CL.

Ale tu młodość stare lata sili
Mlekiem — ich darem; rodzicowi płaci
Dług krwi, w narodzin zaciągnięty chwili.
Nie! on dopóty tchnienia nie utraci,
Dopóki w żyłach dziewiczéj postaci
Nie wyschną zdrowia i miłości zdroje,
Ten Nil Przyrody, co wzbiera bogaciéj,
Niźli, Egipcie, owe głębie twoje!
Pij, starcze, pij! czyż w niebie takie są napoje?!

CLI.

Baśń, co nam drogę gwiazd opiewa mleczną,
Nie jest tak czystą, jak blask téj powieści —
Ta konstelacja bardziéj jest słoneczną,
I w odwróconych tych przeznaczeń treści
Większy się tryumf dla przyrody mieści,
Niźli w tych bezdniach, skąd migocą światy!
Do serca ojca, o ty godna cześci!
Cieką twe krople, nie doznawszy straty —
Z wszechbytem tak się złączy i duch nasz skrzydlaty!

CLII.

Teraz się zwróćmy, gdzie mur Adryjana,[168]
Bezkształtnych gmachów egipskich kopisty;
Olbrzymie wzory brała rozigrana
Jego fantazja, gdzie Nil płynie szklisty,
Zmuszając potém ciężki trud artysty —
Dla wielkoludów niech budowlę płodzi!
A to cesarskich prochów oczywisty
Grób! — myślicielom śmiech na wargi schodzi,
Że dla tak marnéj treści taki plan się rodzi!

CLIII.

Lecz ten dom boży w jakiéj lśni ozdobie![169]
Przy niém cud Djany wygląda na celę —
Ołtarz Chrystusa na wyznawcy grobie!
Byłem w efeskim, przedziwnym kościele:
Śród zbitych kolumn dzikie szumi ziele,
A w niém się gnieżdżą hyjeny, szakale;
I chram Sofijski widziałem, w topiele
Blasków kryjący swych szczytów opale —
Dziś muślim najezdniczy ma tę świętą halę:

CLIV.

Żaden ze starych, ni żaden dzisiejszy
Przybytek z tobą zrównać się nie umie:
Tyś prawdziwego Boga najgodniejszy!
Od kiedy Syjon leży w gruzów tłumie,
Gdy On porzucił dawny gród, czy w dumie
I wspaniałości ciebie tu dosięga
Jaki gmach, wzniesion dla Niego? W tym tumie,
W téj arce wiary, wszystko wraz się sprzęga:
I Chwała i Majestat, Piękno i Potęga.

CLV.

Wejdź, jego wielkość ciebie nie przełamie!
Czemu? bo wszakże kościół nie maleje?
Nie! tylko gienjusz, co włada w tym chramie,
Rozszerza duszę twą, że olbrzymieje
I że świątynię widzi, gdzieś nadzieje
Nieśmiertelności zamknął! Twe źrenice —
Jeżeli-ś godny, czas ten ci zadnieje —
W Boga bezgniewne zatopią się lice,
Jak dziś w Przenajświętszego patrzą tajemnicę.

CLVI.

Stąpasz, a wnętrze rośnie z każdym krokiem —
Tak Alpy, gdy się pniemy po ich barach,
Łudzą swych cudów olbrzymich widokiem...
Ogrom się wzmaga — lecz w harmonji czarach:
Jakaś muzyka w tych wszystkich bezmiarach...
Zbytek obrazów, ołtarze, marmury,
Żar w złotych lampach! w powietrznych obszarach
Kopuła w sporze z wieżami struktury
Najwyższéj w ziemię wrosła, a chce leciéć w chmury.

CLVII.

Nie wszystko ujrzysz od razu... Tę całość
Wielką na części w umyśle rozkładaj...
Liczne zatoki wszak tworzą wspaniałość
Morza... I tutaj skup duszę i badaj
Naprzód szczegóły; lotem myśli władaj:
By się składników przejęły wymową,
Taki kierunek ich biegowi nadaj!
Świetność ogarniesz tą drogą stopniową:
A jeśliś nie od razu zżył się z jéj osnową,

CLVIII.

Nie jéj, lecz twoja w tém wina: wszak zwolna —
Stopniami zmysł nasz rzeczy obejmuje;
A jak jest mowa nasza nieudolna,
Aby wyrazić to, co serce czuje,
Tak siła blasków, co się tutaj snuje,
Szydzi z twych oczu, a ogrom kościoła
Tém bardziéj ludzką nicość wykazuje:
Duch nasz ku temu, w czém tonie dokoła,
Dopiéro wznieść się wielki wielkością zdoła.

CLIX.

Tu się zatrzymaj w zachwycie! Tu więcéj
Znajdziesz, niż cuda, co oczy nasycą,
Więcéj, niż cześć ta, w pokorze dziecięcéj
Składana wierze; tu nietylko świécą
Mistrze, jakiemi snać się nie poszczycą
Wieki dawniejsze, ubogie w poloty
I wykonanie: tu ducha źrenicą
Źródła wzniosłości żwir dostrzegasz złoty:
Tu ucz się, czém są wielkich pomysłów roboty!

CLX.

Lab ku szlachetnym bólom zwróć swe oczy,
Ku Laokona mękom — w Watykanie:
Nadludzka tutaj cierpliwość jednoczy
Miłość ojcowską, i ludzkie konanie!
Daremna walka! próżne odpychanie
Kręgów wężowych: już ten smok straszliwy
Oplatać starca wokół nie przestanie;
Wpiwszy się w ciało żywemi ogniwy,
Przytłumia każdy oddech ten łańcuch zjadliwy.

CLXI.

Lub spójrz na władcę niechybnych pocisków,
Boga poezji, światła i żywota,
Ten w ludzkiém ciele zamknięty krąg błysków —
Słońce, co strzały swe w tryumfie miota!
Snać mu pomknęła właśnie strzała złota
Od blasków zemsty nieśmiertelnéj, bożéj,
Albowiem w nozdrzach drży wzgardy pięknota,
A w oczach siła błyskawic się sroży —
Ten jeden wzrok już całą boskość ci wyłoży.

CLXII.

Lecz w tych nadobnych kształtach — gdzieś w ustroni
Przez jakąś nimfę śniony sen miłości,
Snać oszalałą z tęskliwéj pogoni
Za tym kochankiem, co śród bogów gości —
Zamknięty wszelkiéj ideał piękności,
Jak ten, co w wnętrze naszéj duszy godzi —
Gdy pomysł spłynie z niebios wysokości —
Swym nieśmiertelnym promieniem, w powodzi
Swych skier tak nas nurzając, aż się bóg urodzi.

CLXIII.

Jeśli Prometej skradł z niebieskiéj góry
Ogień, co w nas się dotychczas przechował;
To go wypłacił już ten mocarz, który
Wieczystą chwałę w ten marmur zakował:
Nie z ludzkiéj głowy pomysł się wysnował,
Choć statuę ludzkie wykonały dłonie!
Sam nawet czas ją uczcił, uszanował
Najmniejszy loczek w tych włosów koronie —
Tą skrą, co go spłodziła, posąg dotąd płonie.

CLXIV.

Lecz pieśni mojéj pielgrzym gdzież zostaje?
Byt, który kroczy! śladem mego pienia?
Późno przychodzi i zwlekać się zdaje!
Zniknął — to jego ostatnie już tchnienia;
Skończył wędrówki, utracił marzenia,
Sam stał się niczém: jeśli postać żywa
Była mu dana, jeśli czuł cierpienia,
A nie był widmem — niech sobie spoczywa —
Cień jego w spustoszenia tłumie dogorywa —

CLXV.

Tam, gdzie się ciała gromadzą i życia,
Wszystko, co dzierżym w śmiertelnéj powłoce;
Gdzie się śród ciemnych całunów pokrycia
Zmieniają w widma wszystkich bytów moce;
Gdzie nas obłoków otulają noce;
Gdzie każde światło, a nawet blask sławy,
Zaledwie krążkiem wybladłém migoce
Po brzegach zmroków; blask ten, od czarniawéj
Nocy jeszcze czarniejszy, wzrok nasz zwraca mgławy —

CLXVI.

W głębie przepaści, do tych strasznych cieni,
Aby tam badać, czém będziemy w chwili,
Gdy się w nędzniejszy jeszcze byt przemieni
Nasza powłoka; każe, byśmy śnili
O sławie, z prochów imię oczyścili,
Choć go już nie usłyszymy! To miło,
Że nie będziemy tém, czémeśmy byli:
Dość to dla serca, co ongi znosiło
Ciężary! — tak! dla serca, co się krwią pociło!

CLXVII.

Cyt! głos z przepaści wychodzi głębokiéj —
Dalekie echo muzyki starganéj,
Jakby wylewał naród krwi potoki
Z nieuleczalnéj, a olbrzymiéj rany...
Śród mgieł i burzy widmami napchany
Rozwarł się wądół; tam snać cień królowéj,
Choć bez korony, słodki, choć stroskany,
Załamał ręce wokół dziecka głowy,
Któremu z piersi matki zdrój nie trysnął zdrowy.

CLXVIII.

Gdzieś jest, monarchów i wodzów odnogo?
Zmarłaś, nadziejo ludów i żywocie?
Wszak mniéj królewską skroń i nie tak drogą
Mógł był grób ciemny zamknąć w swojéj grocie?!
Matka na chwilę, kiedyś, w krwawym pocie
Nurzała serce nad dzieckiem, na wieki
Śmierć ci stłumiła twą boleść: w istocie
Twéj zgasło szczęście, wyschły uciech rzeki,
Co miały zlać te wyspy w chwili niedalekiéj.

CLXIX.

Wieśniaczki rodzą bezpiecznie — bez bólów...
Dziś płaczą ciebie, ty ongi szczęśliwa,
Ci, co łzy żadnéj nie leją za królów!
Serce wolności już się dziś nie zrywa
Z żalu dla bytu jednego, wypływa
Z jéj wnętrza modlitw zdrój także za ciebie,
Dla twojéj głowy krąg tęczy przyzywa! —
Wdowcze! twa dusza dziś się w rozpacz grzebie:
Mężem będąc rok jeden, śmierć wydałeś z siebie!

CLXX.

W wór się twój ślubny zmienił płaszcz; wesele
Proch miało spłodzić,.. I tak dzisiaj leży
Uroczowłosa córa wysp w popiele,
Miłość miljonów! W jéj przyszłość jak wierzy
Duch nasz, bywało! Choć się zmrok rozszerzy
Na nasze kości, płód jéj — tę nadzieję
Mieliśmy — berło nad dziećmi podzierzy,
I naszym wnukom blask gwiazdy rozsieje
Pasterekiéj: tu meteor przebiegł swe koleje!...

CLXXI.

Nam, nie jéj, biada! ona śpi szczęśliwie:[170]
Chwiejnych łask tchnienie drżące w ludów duszy,
Język rad pustych, co tak niegodziwie
Kłamne wyrocznie szeptał w władców uszy
Od państw zaczątku, aż gdy się poruszy
Naród, w szał zbrojny, aż przeciw tyranji,[171]
Co się tak w dzikiem zaślepieniu puszy,
Podniosą ciężar dotychczas deptani
I prędzéj albo późniéj grób zgotują dla niéj —

CLXXII.

To byłby los jéj! Nie! wyrzucam z łona
Myśl tę! — tak piękna! tak wielka bez wroga!
Tak bez przymusu dobra! Ledwie żona,
Zaledwie matka, a już tu jéj droga!
Ileż zerwała węzłów chwila sroga!
W kraju, co tak się swą miłością raczy,
Wszystkich, od ojca, aż gdzie rzesza mnoga
Poddanych, złączył i wstrząs! nie inaczéj,
Niż wulkan, elektryczny ów łańcuch rozpaczy.

CLXXIII.

Patrz! Nemi, skryta między leśne wzgórza,[172]
W takiéj oddali, że groźne orkany,
Co wywracają dęby — że ta burza,
Co morze z granic wyrzuciwszy, piany
Aż ku obłokom miece, od jéj szklanéj
Powierzchni stronią, choć pełne niechęci...
Cichéj, jak zawiść tajona, lustrzanéj
Płyty poruszyć nic się tu nie znęci:
Tak zwita w kłąb, jak żmija, gdy się we śnie skręci.

CLXXIV.

Albańskie, ledwie rozdzielone zdroje
Płyną przed nami z siostrzanéj doliny;
Tam Tybr się wije, morze fale swoje
Rzuca na brzegi latyńskiéj krainy,
Walk opieśnionych gwiazda i dziedziny
„Zbroi i męża“, któremu blask nowy
Zeszedł nad państwem... Tam, gdzie łańcuch siny
Gór, ustroń wieszcza, sabińskie dąbrowy!
A tu wytchnienia szukał umysł Tulljuszowy![173]

CLXXV.

Lecz jam zapomniał... Pielgrzym przebył trudy;
I mnie i jemu trza się żegnać z wami...
Dzieło skończone... Lecz pozwólcie wprzódy.
Niech się źrenice nasycą falami!
Morze Śródziemne huczy tam pod nami,
I z gór Albańskich widzą nasze oczy,
Jak ten ocean, którego druhami
Byliśmy z młodu, pod Kalpą się toczy,
Skąd ongi płynęliśmy, aż tam, gdzie się mroczy

CLXXVI.

Euksyn pośród Symplegad... Przedługi
Bieg lat — choć mało ich było — w swém dziele,
Aby nas zniszczyć, nie spoczął; lecz strugi
Łez nie zmieniły nas obu zbyt wiele...
Nie darmo jednak przez życia topiele
Brnęliśmy obaj: w tém nasza nagroda,
Że blaski słońca płodzą nam wesele,
Że rozkosz daje nam ziemia i woda —
Jakby nie było człeka, co nam męty poda!

CLXXVII.

O, gdyby puszcza była nam schroniskiem,
Któraś z rusałek do służby mi daną,
Abym mógł, z ludzi zerwawszy roiskiem,
Bez nienawiści k’tym, kochać wybraną!
Czyż wy, żywioły, co szumem i pianą
I blaskiem moję uzacniacie duszę,
Nie połączycie mnie z ową nieznaną?
Że jest byt taki, czyż w to wierzyć muszę,
A tylko, że wraz z ludźmi darmo oń się kuszę?

CLXXVIII.

Jaka to rozkosz w niedostępnym borze
Jakie u brzegów samotnych zachwyty!
Tu towarzystwo, gdzie nikt wejść nie może,
Tu, gdzie muzyka fal rwie się w błękity!
Ja kocham ludzi, lecz jestem upity
Żywą miłością Przyrody! ja do niéj
Śpieszę: rzucając to, z czém byłem zżyty,
Czuję, w wszechświata pogrążony toni,
To, co się z wnętrza w słowie, choć chce, nie wyłoni.

CLXXIX.

Tocz fale wód swych, oceanie siny!
Bicz flot tysiąca darmo cię rozpienia!
Na lądzie śladem człowieka — ruiny,
U twoich brzegów kres jego niszczenia!
Ty sam druzgocesz tu statki! Ni cienia
Tu nie zostawia człowiek, gniewem zdjęty —
Chyba ślad jeden: piany krótkie wrzenia,
Gdy, jak dżdżu kropla, padnie w twe odmęty
Bez dzwonów, bez pogrzebu, w trumnę nie zamknięty.

CLXXX.

Smug twój nie na to, aby go łupiły
Ręce człowieka... Spiąwszy się do góry,
Strącisz go z siebie... Ty szydzisz z téj siły,
Którą on ziemi zadaje tortury —
Ze swojéj piersi podrzucisz go w chmury,
Albo o ziemię twa moc go uderzy —
Śród fal wyjących igraszki ponuréj —
W jakiéjś zatoce, u jakichś wybrzeży,
W porcie jego nadziei: tam niech sobie leży!

CLXXXI.

Te pancerniki, co gromami biją
W skaliste twierdze, tak, że drżą narody,
Że się w stolicach władce z strachu wiją,
Dębowych smoków tok olbrzymie kłody,
Że się ich twórców marne, pyszne trzody
Zwią wojn panami i twego obszaru,
To twa zabawka! Wszak padły w twe wody
Jak śnieżne pyłki spienionego waru,
Owa duma Armady i łup Trafalgaru.

CLXXXII.

Państwa twych brzegów — czém są dzisiaj one?
Rzym, Kartagina, Asyrja, Hellada!...
Zmyły ich wolność twe fale spienione,
Lecz i tyranów... Dziś nad niemi włada
Obcy, służalce, ciemięzca... Zagłada
W puszcze zmieniła dzierżawy — twe skronie
Zawsze te same: czas im brózd nie zada!
Jak w dniu stworzenia, tak i dzisiaj plonie
Ten lazur, co okrywa igrające tonie.

CLXXXIII.

Chwalebne lustro, gdzie się nawet w burzy
Ogląda Wszechmoc! ty — cichy-ś czy wrzący,
Czy wiew cię muska, czy cię orkan chmurzy,
Czyś pod biegunem, czy w strefie gorącéj —
Zawsze wspaniały, granic nie znający!
Niewidzialnego tronie! pierwowzorze
Wieczności! berło wszelkich stref dzierżący!
Z twych szlamów płód ten, co w tobie ma łoże!
Bezdenny i samotny strasznych wód przestworze!

CLXXXIV.

Jam umiłował ciebie, oceanie!
I szczytem uciech w méj młodości lecie
Było: jak bąbel płynąć po twéj pianie!
Od dziecka-m przywykł do twych fal! Na grzbiecie
Twoim spoczywać to rozkosz! Zamiecie
Burz twych jam kochał, chociaż wnętrze człeka
Przejmują grozą: ufałem, twe dziecię,
Odmętom twoim zblizka i zdaleka,
Jak dziś, gładziłem włos twój, co zdrojami ścieka.

CLXXXV.

Spełnione dzieło! koniec mojéj pieśni!
W swém własném echu już mój temat ginie...
Czar snu długiego niech już raz się prześni!
Gaśnie pochodnia, co w nocnéj godzinie
Dawała światło méj lampie! Niech płynie
Pieśń, jak powstała! poprawiać daremnie!
Czém byłem dawniéj, nie jestem już ninie;
Marzenia nikną i żar, co był we mnie,
Drga, słabnie i blednieje i zmienia się w ciemnię.

CLXXXVI.

Bywajcie zdrowi! Niéma na to rady —
Smutne to słowo, lecz — bywajcie zdrowi!
Wy! co w wędrowca podążając ślady,
Z nim razem k’temu doszliście końcowi:
Jeśli choć jednę myśl kto z was wyłowi
Z tych, co są jego, i w duszy pomieści,
To nie był ciężkim sandał pielgrzymowi...
Bywajcie zdrowi!... z nim jego boleści
Zostaną — wam niech morał spłynie z ksiąg tych treści!



KONIEC.



Noty historyczne do pieśni IV.

Nota I. Więzienia stanu w Wenecyi.

„Na moście Westchnień, we weneckim grodzie
Stałem, tu pałac mając, tu więzienie“.

Stanca I.

Połączenie pomiędzy pałacem książęcym a więzieniem weneckiém tworzy ponury most, albo raczéj kryta galerya, wznosząca się wysoko ponad wodą, kamiennym murem podzielona na korytarz i celę. Więzienia stanu, zwane pozzi czyli studnie, wpuszczone były w grube mury pałacu; więźniów, skazanych na śmierć, przeprowadzano środkiem galeryi na drugą stronę, a potem z powrotem do drugiéj części mostu, to jest celi, gdzie ich następnie duszono. Nizkie drzwi, przez które skazańca prowadzono do téj celi, dziś są zamurowane; korytarz atoli więcéj jest otwarty i znany jest pod nazwiskiem „Mostu Westchnień“. Pozzi znajdują się pod posadzką gmachu, u stóp mostu. Pierwotnie liczba ich wynosiła dwanaście; atoli za pierwszém najściem Francuzów, głębiéj leżące więzienia Wenecyanie coprędzéj zamurowali albo je rozwalili. Pomimo to można się dzisiaj jeszcze dostać do nich przez drzwi spuszczane i wczołgać się przez nawpół rozwalone otwory do głębokości dwóch piętr pod parterem. Ktoby chciał szukać ukojenia żalu po upadku władzy patrycyuszów, to je tutaj znajdzie; zaledwie jakiś promyczek światła drży w téj ciasnéj galeryi, prowadzącéj do cel, kaźnie natomiast zupełnie są ciemne. Wązki otwór w murze dopuszczał nieco wilgotnego powietrza z korytarza do wnętrza, służąc zarazem za miejsce, przez które więźniom podawano pożywienie. Drewniany tapczan, wyniesiony o stopę ponad posadzką, był jedynym tutaj sprzętem. Przewodnicy opowiadają, że wszelkie oświetlenie było zakazane. Długość ich wynosiła około pięć, szerokość dwa i pół, a wysokość siedem kroków. Cele znajdują się jedna pod drugą; w dolnych jamach oddychanie wielce jest utrudnione.
Gdy republikanie zeszli do tych straszliwych jaskiń, znaleźli w nich jednego tylko więźnia, który miał tam przesiedzieć lat szesnaście. Mieszkańcy tych więzień pozostawili na ścianach ślady swéj skruchy lub rozpaczy; niektórzy z nich zdradzają dużo bystrości umysłu. Nietylko z podpisów, ale także z wizerunków kościołów i dzwonnic, wyrytych na murach wynika, że niektórzy ze skazańców należeli do stanu duchownego albo nagrzeszyli przeciwko niemu.
Dla czytelnika będzie może warto zapoznać się z dokumentami, powstałemi w téj straszliwéj samotności. Trzy z tych napisów, które kopiowano niejednokrotnie, są następujące:

1. NON TI FIDAR AD ALCUNO PENSA e TACI
SE FUGIR VUOI DE SPIONI INSIDIE e LACCI
IL PENTIRTI NULLA GIOVA
MA BEN DI VALOR TUO LA VERA PROVA
1607. ADI 2. GENARO. FUI RE-
TENTO P’LA BESTIEMMA P’AVER DATO
DA MANZAR A UN MORTO
LACOMO. GRITTI. SCRISSE.

2. UN PARLAR POCHO et
NEGARE PRONTO et
UN PENSAR AL FINE PUO DARE LA VITA
A NOI ALTRI MESCHINI
1605.
EGO JOHN BAPTISTA AD
ECCLESIAM CORTELARIUS.

3. DE CHI MI FIDO GUARDAMI DIO
DE CHI NON MI FIDO MI GUARDARO IO
A TA H A NA
V. LA S. C. K. R.

Przepisywacz pozostawił błędy, nie poprawiając ich; niektóre z nich są atoli wątpliwe, ponieważ głoski były widocznie ryte na ścianie w ciemności. Warto zauważyć, że w pierwszym napisie czytać należy bestemmia i mangiar i że umieścił go widocznie więzień, skazany za jakąś zbrodnię, dokonaną na trupie; co się tyczy wyrazu cortellarius, to oznacza on mieszkańca parafii, położonéj na lądzie stałym, niedaleko morza; ostatnie zaś głoski początkowe mają widocznie wyrażać: Viva la santa Chiesa Kattolica Romana.

Nota II. Pieśni gondolierów.

„Zmilkły w Wenecyi już echa Tassowe“.

Stanca III.

Znana bardzo pieśń gondolierów, złożona z odmian stanc, wziętych z Tassa „Jerozolimy wyzwólonéj“, zmarła razem z niepodległością Wenecyi. Wydania wiersza, z oryginałem na jednéj kolumnie, a z waryacyami weneckiemi na drugiéj, tak jak go śpiewali wioślarze, były ongi częstemi, a i dzisiaj można je spotkać niejednokrotnie. Następujący wyjątek wykaże nam różnicę pomiędzy eposem toskańskim, a „Canta alla Barcariola“.

Oryginał.

Canto l’arme pietose, e l’capitano
Che l’gran Sepolero liberò di Cristo.
Molto egli oprò col senno, e con la mano
Molto soffri nel glorioso acquisto;

E in van l’Inferno a lui s’oppose, e in vano
S’armò d’Asia, e di Libra il popol misto,
Che il Ciel gli diè favore, e sotto a i santi
Segni ridusso i suoi compagni erranti.


Po wenecku.

L’arme pietose de cantar gho vogia,
E de Goffredo la immortal braura
Che al fin l’ha libera co strassia, e dogia
Del nostro buon Gesù la Sepoltura
De mezzo mondo unito, e de quel Bogia
Missier Pluton non l’ha bu mai paura:
Dio l’ha agiuta, e i compagni sparpagnai
Tutti ’l gh’ i ha messi insieme idi del Dai.


Niektórzy ze starszych gondolierów umieją jednak dotychczas i od czasu do czasu śpiewają stancę tak znanego im ongi śpiewaka.
Ubiegłego 7 stycznia popłynął autor Czajlda Harolda wraz z drugim Anglikiem, piszącym te słowa, do Lido, w towarzystwie dwóch śpiewaków, z których jeden był cieślą a drugi gondolierem. Pierwszy usiadł na przedzie, drugi zaś u steru łodzi.
Wkrótce po pozostawieniu za sobą bulwaru Piazzetty, zaczęli śpiewać i nucili dopóty, dopóki nie dotarliśmy do wyspy. Pomiędzy innemi próbkami, śpiewali nam o śmierci Kloryndy, oraz o pałacu Armidy — i to nie w narzeczu weneckiem, lecz w toskańskiem. Cieśla, który był wprawniejszym od swego towarzysza i niejednokrotnie musiał mu dopomagać, mówił nam, że może nam oryginał przetłómaczyć. Dodał on także, że umie jakie trzysta stanc na pamięć, nie ma atoli ochoty (morbin — oto wyraz, jakiego użył) nauczyć się więcéj, albo śpiewać te, które mu są znane; trzeba mieć dużo wolnego czasu, aby tego się wyuczyć lub tém się zajmować, a spojrzyjcie — powiedział biedak daléj — na moje ubranie i na mnie; nie świetnie mi się wiedzie“. Słowa jego większe na nas wywarły wrażenie, aniżeli jego śpiew, który tylko przyzwyczajenie może uczynić przyciągającym. Recytatyw był ostry, krzykliwy i jednostajny; gondolier zaś pomagał swemu głosowi w ten sposób, że przykładał rękę do jednéj strony ust. Cieśla okazywał spokój, starając się zachować go do końca; był jednak za bardzo przejęty swym śpiewem, ażeby módz panować nad sobą. Od ludzi tych dowiedzieliśmy się, że śpiewanie nie ogranicza się tylko do gondolierów, ale, że inni do niższych klas należący, jakkolwiek śpiew tam jest rzadki, znają tę lub owę stancę.
Zdaje się, że równoczesne śpiewanie i wiosłowanie nie jest w zwyczaju. Jeżeli zresztą nieczęsto słyszy się wiersze z Jerozolimy wyzwolonéj; to przeciéż na kanałach weneckich dość dużo jest muzyki; w dni świąteczne zwłaszcza niejednemu cudzoziemcowi, nie umiejącemu zbytecznie odróżniać słów, może się zdawać niejednokrotnie, że z gondol rozbrzmiewają pieśni Tassa.
Autor uwag, zawartych w „Curiosities of Literature“, wybaczy, że przytaczam z niego dwa razy: z wyjątkiem bowiem kilku zwrotów nieco przesadnych i rozwlekłych, opis jego jest ścisły i wiele posiadający wdzięku. W Wenecyi umieją gondolierzy długie ustępy z Ariosta i Tassa, śpiewając je często na jakąś szczególniejszą nutę. Zdolność ta zdaje się jednak obecnie zanikać: w ostatnich czasach zdołałem z wielkim trudem dwóch znaléść zaledwie ludzi, którzy mi umieli przytoczyć coś z Tassa. Dodać muszę, że zmarły p. Berry zaśpiewał mi ongi ustęp z Tassa na sposób, w jaki podług jego zapewnienia nucą gondolierzy.
„Strofy śpiewają zawsze naprzemian dwie osoby. Molodyę znamy zresztą z Rousseau’a; wydrukowano ją w jego pieśniach; nie ma ona właściwie melodyjnego spadku i jest czémś pomiędzy canto fermo a canto figurato; do pierwszego zbliża się recytatywną deklamacyą, do drugiego zaś przejściami i tokami, przyczém zachowywaną i upiększaną bywa jedna zgłoska.
„Pewnego razu wsiadłem do gondoli przy blasku księżyca; jeden z śpiewaków usadowił się w tyle, a drugi na przedzie, i tak popłynęliśmy do St. Georgio. Jeden z nich zaczął śpiewać, a gdy skończył swą zwrotkę, podchwycił drugą pieśń i tak szło na przemiany jednym ciągiem. W całym tym śpiewie powtarzały się jedne i te same nuty bez przerwy, atoli stosownie do treści zwrotki kładł to jeden to drugi na tę lub owę nutę większy nacisk, i rzeczywiście ekspresja całéj zwrotki zmieniała się stosownie do tego, jak się zmieniała treść poematu.
„Ogółem dźwięki były szorstkie i chrapliwe; śpiewający zdawali się, jak to się dziać zwykło u ludzi niewykształconych, szukać doskonałości śpiewu w sile głosu; jeden chciał prześcignąć drugiego potęgą swych płuc; z tego téż powodu, dalekim będąc od znajdywania przyjemności w téj scenie, byłem, uwięziony w pudle gondoli, w położeniu nie bardzo przyjemném.
„Mój towarzysz, któremu zwierzyłem się z mych uczuć, starał się usilnie podtrzymać kredyt swych ziomków, że śpiew ten wielce jest przyjemny, jeżeli go się słucha z daleka. Stosownie do tego wysiedliśmy na brzeg, pozostawiając jednego z śpiewaków w gondoli, drugi zaś stanął od niego w oddaleniu o jakie sto kroków. Zaczęli tedy śpiewać jeden po drugim, ja zaś przechadzałem się pomiędzy niemi, w ten sposób, że opuszczałem tego, który rozpoczynał swą zwrotkę. Bardzo często stawałem, przysłuchując się to jednemu, to drugiemu.
„Rzecz wydawała się w ten sposób lepiéj przystosowaną. Silny deklamatorski, choć wrzaskliwy ton uderzał ucho z daleka, wywołując uwagę na siebie; prędko po sobie następujące przejścia, które z konieczności trzeba było niższym śpiewać tonem, wydawały się niby żałosnemi skargami, jakie następować zwykły po objawach wzruszenia lub boleści. Drugi, który z wielką słuchał uwagą, rozpoczynał bezpośrednio tam, gdzie poprzedni kończył, odpowiadając łagodniejszą lub gwałtowniejszą melodyą, stosownie do treści zwrotki. Milczące kanały, wyniosłe gmachy, światłość miesięczna, głębokie cienie gondol, mknących jak duchy, potęgowały dziwno wrażenie téj sceny; śród takich okoliczności nie trudno było przyznać, że śpiew ten przedziwnie jest harmonijny.
„Odpowiada on zupełnie naturze samotnego wioślarza, który, leżąc bezczynnie w swéj łodzi na jakim z kanałów i czekając na kamrata lub przybysza, chcącego się przejechać, skraca sobie nudę piosenkami lub poetycznemi historyjkami, jakie umie na pamięć. Wytęża on wtedy głos, jak tjlko może; głos ten rozlewa się szeroko i daleko ponad zwierciadłem wód, śpiewak zaś czuje się w otaczającéj go zewsząd ciszy samotnym pośród wielkiego i ludnego miasta. Nie dolatuje tutaj ani turkot wozów, ani hałas przechodniów, ciche gondole mkną to w tę, to w owę stronę: zaledwie, że słychać plusk wioseł.
„W oddali słyszy on drugiego, który mu zapewne wcale nie jest znany. Molodya i wiersze łączą natychmiast dwóch obeych ze sobą; jeden odpowiada natychmiast drugiemu, starając się usilnie, aby tamten go słyszał. W milczącém porozumieniu zmieniają oni wiersz za wierszem; a choćby śpiew miał trwać przez całą noc, śpiewacy podtrzymują go bez znużenia; słuchacze, przechadzający się od jednego do drugiego, biorą udział w téj zabawie.
„Wokalne to przedstawienie wydaje się najlepiéj w znaczném oddaleniu i jest wtedy niewymownie uroczém, ponieważ najlepiéj wywołuje pożądane wrażenia samotności. Jest to skarga, ale dźwięcząca przyjemnie, a czasami trudno się nawet od łez powstrzymać. Towarzysz mój, który wcale nie był delikatnie zorganizowaną osobistością, powiedział pewnego razu zupełnie niespodzianie: — E singolare come quel canto intenerisce, e molto più quando lo cantano meglio.
„Opowiadano mi, że kobiety na Libo[174], tym długim szeregu wysp, dzielącym Adryatyk od lagun, zwłaszcza zaś kobiety z najdalszych okolic Malamocco i Palestriny, śpiewają w ten sam sposób urywki z dzieł Tassa i na tę samo nutę.
„Mają one ten zwyczaj, że gdy ich mężowie zajęci są połowem ryb na morzu, wysiadują wieczorami na wybrzeżach, śpiewając te pieśni; zawodzą one donośnym głosem tak długo, aż nie usłyszą i nie odróżnią z daleka odpowiedzi swych mężów“.
Zamiłowaniem do muzyki i poezyi wyróżniają się wszystkie warstwy ludności weneckiéj z pomiędzy innych muzykalnych synów Italii. Miasto samo dostarcza licznych słuchaczy dwom lub trzem przybytkom oper od razu. Mało téż jest wypadków w życiu prywatném, któreby nie spowodowały puszczenia w obieg jakiegoś drukowanego sonetu. Uzyska jakiś lekarz lub prawnik stopień doktorski, wygłosi jakiś ksiądz pierwsze swe kazanie, wykona jakiś chirurg operacyę, zapowie arlekin swój odjazd lub przedstawienie benefisowe, odbędzie się wesele, chrzest albo proces jakiś, a już przywołuje się muzy, ażeby zliczyły odpowiednią ilość zgłosek, i tryumf odnośnéj jednostki rozbrzmiewa na przepysznych białych lub kolorowych plakatach, zajmujących połowę rogów ulic miasta. Ostatni dyg uwielbianéj primadonny sprowadza istny deszcz takich hołdów z owych górnych regionów, skąd w naszych teatrach spływają tylko kupidynki lub śnieżyce. Jest pewna poezya w całém życiu wenecyanina; zwykły jego bieg przerywają niespodzianki i zmiany, godne wyobraźni poetyckiéj, a tak różniące się od treściwéj jednostajności życia Północy; zabawa zalicza się tutaj do obowiązków, obowiązki łagodzi zabawa; jedno i drugie uważane tu bywa za niezbędne składniki żywota, a spełnia się je z jednakową poważną obojętnością oraz wesołą skrzętnością. Gazeta wenecka zamyka regularnie swe łamy następnjącém trojakiem doniesieniem:

Szarada.

Wystawienie Przenajświętszego Sakramentu w kościele świętego

Teatr.

Św. Mojżesz, opera.
Św. Benedykt, komedya charakterów.
Św. Łukasz, nie ma przedstawienia.

Jeżeli sobie przypomnimy, z jaką czcią otaczają katolicy Przenajświętszy Sakrament, to zdawałoby się, że mogliby dla niego daleko godniejsze znaléść miejsce, aniżeli pomiędzy szaradą i widowiskiem teatralném.

Nota III. Lew i rumaki Św. Marka.

Ma święty Marek swego lwa: on stoi,
Gdzie stał...

St. XI.

W podróży swojéj do Inwalidów utracił Lew ewangelię, którą trzymał w łapie: obecnie znajduje się łapa ta w równéj wysokości z drugą nogą. Tak samo i rumaki wróciły na swe źle wybrane miejsce, z którego je wyniesiono, i jak dawniéj, tak i dzisiaj zakryte są do połowy przez okno portalu św. Marka. Historya ich została po długim sporze zadawalniająco wyjaśnioną. Według zdania Grizzo’a i Janetti’ego, a w ostatnich czasach św. Leopolda Cicognary są one pochodzenia rzymskiego i nie powstały wcześniéj, jak za panowania Nerona. Atoli Schlegel dopiero pouczył Wenecyan o wartości ich skarbów, a w końcu jakiś Grek podniósł rzekome prawa swych ziomków do tego szlachetnego dzieła sztuki[175]. Nie pozostawiono wprawdzie Mustodisi’ego bez odpowiedzi, ale właściwie twierdzeń jego nie zbito.
Wobec tego zdaje się, że rumaki te pochodzą z Chios i że do Konstantynopola przewiózł je Teodozyusz. Styl lapidarny jest ulubioną zabawką Włochów i przyniósł sławę więcéj niż jednemu z ich literackich charakterów. Do najlepszych wzorów, wyszłych z drukarni Bodoniego, należy poważny ton napisów, wygotowanych przez jego przyjaciela Pacciandiego. Niektóre z nich poświęcone są odzyskanym na nowo rumakom. Miejmy nadzieję, że nie wybrano sobie najlepszego napisu, umieszczając następne słowa złotemi głoskami ponad portalem katedry:

QUATUOR· EQUORUM· SIGNA· A· VENETIS·
BYZANTIO· CAPTA· AD· TEMP· D· MAR· A· R· S·
MCCIV· POSITA· QUAE· HOSTILIS·
CUPIDITAS· A· MDCCIIIC· ABSTULERAT·
FRANC· I· IMP· PACIS· ORBI· DATAE· TROPHAEUM·
A· MDCCCXV· VIOTOR· REDUXIT.

Nie chcę nic mówić o łacinie, ale niech mi będzie wolno zauważyć, że po stronie Wenecyan było conajmniéj takie samo bezprawie, gdy uwozili rumaki z Konstantynopola, jak po stronie Francuzów, którzy je zawlekli do Paryża; byłoby téż daleko rozumniéj nie wspominać wcale ani o jednym, ani o drugim rabunku. Przytém władca apostolski nie powinien był pozwolić na to, aby nad główną bramą kościoła metropolitalnego umieszczano napis, odnoszący się do innych tryumfów, niż do religii. Tylko pacyfikacya świata mogłaby tego rodzaju błąd uniewinnić.

Nota IV. Poddanie się Barbarossy papieżowi Aleksandrowi III.

„Gdzie Szwab się korzył, Austryi dziś obuchy; Gdzie cesarz klękał, cesarz na kark siada.

Stanca XII.

Po niejednym daremnym wysiłku Włochów, aby się wyswobodzić z pod jarzma Fryderyka Barbarossy, oraz po tak samo bezowocnych zabiegach cesarza, aby stać się samowładnym panem swoich dzierżaw cyzalpińskich, zostały krwawe walki, trwające lat 24, szczęśliwie w mieście Wenecyi zakończone. Papież Aleksander III i Barbarossa porozumieli się pomiędzy sobą co do warunków pokoju już przedtém; to téż pierwszy, otrzymawszy pewny glejt, przybył do Wenecyi z Ferrary w towarzystwie posłów króla Sycylii oraz zastępcy Związku lombardzkiego. Pomimo to trzeba tu było jeszcze niejeden punkt wyjaśnić, tak, że przez kilka dni zdawało się, jakoby spokój nie mógł być zawarty. Gdy rzeczy tak się miały, przyszła naraz wiadomość, że cesarz zawitał do Chiozy, zamku, oddalonego od stolicy o mil (ang.) piętnaście. Z wielkim hałasem powstali Wenecyanie i parli ku temu, ażeby go natychmiast sprowadzić do ich miasta. Przerazili się Lombardowie i wsunęli się do Trewizo. Papież obawiał się również nieszczęścia, gdyby Fryderyk zjawił się naraz u niego, uspokoiła go jednak mądrość i zręczność doży Sebastyana Zianiego. Liczne poselstwa przebywały drogę pomiędzy Chiozą a stolicą, aż nareszcie cesarz spuścił z swych uroszczeń, „złożył minę lwa rozjuszonego, przybierając natomiast postawę łagodnego baranka“[176].
W sobotę d. 23 lipca 1177 r. sześć statków weneckich przywiozło z wielką okazałością Fryderyka z Chiozy na wyspę Lido, o milę od Wenecyi odległą. Następnego rana udał się papież w towarzystwie posłów sycylijskich i lombardzkich, których ze stałego odwołał lądu, oraz śród wielkiego tłumu ludzi, z pałacu patryarchy do kościoła św. Marka i odwołał klątwę, rzuconą na cesarza i jego stronników. W imieniu cesarza zaś wyrzekł się kanclerz jego stosunków z przywłaszczyciolami tronu papieskiego i ich sojusznikami. Doża udał się natychmiast w otoczeniu licznych księży i świeckich na pokład statku, aby przywitał Fryderyka i odprowadził go z wielką okazałością z Lido do stolicy. Cesarz opuścił statek na bulwarze Piazzetta. Doża, patryarcha, biskupi i duchowieństwo wraz z tłumem ludu weneckiego kroczyli przed nim w uroczystéj procesyi z krzyżami i chorągwiami do kościoła św. Marka. Aleksander zasiadł przed westybulem bazyliki, otoczony biskupami i kardynałami, z patryarchą Akwilei, z arcybiskupami i biskupami Lombardyi, odzianemi we wspaniałe szaty kościelne.
Fryderyk zbliżył się, natchniony przez Ducha św., ażeby w osobie Aleksandra uczcił Wszechmogącego, pozbył się swéj godności cesarskiéj, zrzucił z siebie płaszcz i położył się jak długi u stóp papieża. Aleksander, ze łzami w oczach, podniósł go dobrotliwie z ziemi, pocałował go i pobłogosławił, poczém Niemcy zaśpiewali natychmiast głosem donośnym: „Ciebie, Boże, chwalimy“. Cesarz, pochwyciwszy prawicę papieża, poprowadził go do kościoła, a otrzymawszy od niego błogosławieństwo, wrócił do książęcego pałacu[177]. Ceremonia tego upokorzenia powtórzyła się dnia następnego. Na prośbę Fryderyka odprawił sam papież mszę w kościele św. Marka. Cesarz zrzucił znowu cesarski płaszcz ze siebie, pochwycił pastorał, rozpędzał nim tłum nabożnych i kroczył przed papieżem do ołtarza. Aleksander odczytał ewangielię i kazał przed ludem. Cesarz stanął tuż przy ambonie i słuchał uważnie; rozrzewnił papieża ten objaw uszanowania (wiedział on bowiem, że Fryderyk nie rozumiał z tego ani słowa), rozkazał więc patryarsze akwilejskiemu, ażeby kazanie łacińskie przetłómaczył na język niemiecki. Następnie odśpiewano Credo. Fryderyk złożył ofiarę, pocałował papieża w stopę, a gdy msza się skończyła, pochwycił go za rękę i towarzyszył mu aż do jego konia białego. Podtrzymał mu strzemię i chciał konia za cugle prowadzić, papież atoli uznał chęć za wykonanie, pożegnał się z nim serdecznie, udzieliwszy mu swego błogosławieństwa. Taką jest treść opowiadania arcybiskupa salernitańskiego, który przy ceremonii téj był obecny, a którego relacya potwierdzoną została przez wszystkie opowiadania późniejsze. Płaszczenie się to nie byłoby godne tak dokładnéj wzmianki, gdyby ono nie było równocześnie tryumfem wolności i zabobonu.
Stany lombardzkie zawdzięczały temu wydarzeniu potwierdzenie swych przywilejów; Aleksander zaś miał wszelki powód do podziękowania Wszechmogącemu, że pozwolił słabemu, bezbronnemu starcowi ujrzéć u stóp swoich strasznego, potężnego władcę.

Nota V. Henryk Dandolo.

„Niech choć na chwilę ślepego Dandola, Bizancyum zdobywcy, zawładnie tu wola“.

Stanca XII.

Czytelnik przypomni sobie wykrzyk mieszkańców gór: Ach! choć jednę godzinę być w Dundee! Henryk Dandolo, wybrany dożą w roku 1192, miał lat ośmdziesiąt i pięć. Gdy stał na czele Wenecyan podczas oblężenia Konstantynopola, liczył on zatém lat dziewięćdziesiąt i siedem. W tym wieku dodał on ćwierć i pół całego państwa Romanii[178], bo tak nazywano państwo rzymskie, do tytułu dzierżaw weneckiego doży. Te trzy ósme państwa tego zaznaczone są jeszcze w dyplomach, wydanych za czasów panowania doży Jana Dolfino, który jeszcze w r. 1357 określenia tęgo używał[179].
Dandolo kierował osobiście szturmem na Konstantynopol: dwa okręty, „Raj“ i „Pielgrzym“, zostały związane razem, a z ich górnych pokładów spuszczono drabinę, rodzaj zwodzonego mostu na mury. Doża był jednym z pierwszych, którzy przedarli się w ten sposób do miasta. Spełniło się wtedy, jak mówią Wenecyanie, proroctwo erytrejskiéj wróżki: „Potężni zbiorą się pod przewodnictwem ślepego hetmana na falach Adryatyku, otoczą kozła, zhańbią Bizancyum, zczernią jego gmachy i rozproszone będą jego bogactwa; i nowy kozioł zabeczy, gdy się wzniosą i przebiegną 51 stóp i 9 i pół cala“[180]. Dandolo umarł 1 czerwca 1205 r., pełniwszy rządy przez lat trzynaście, sześć miesięcy i pięć dni, a pochowany był w kościele św. Zofii w Konstantynopolu. Powstańczy ów aptekarz, który w r. 1796—7 pochwycił miecz dożów i dawnym rządom koniec położył, nazywał się dziwnym sposobem Dandolo.


Nota VI. Wojna Chiozańska.

„Nie sprawdziły się Doryi groźne znaki?
Nie w jarzmie oneż i Wenecya z niemi?

Stanca XIII.

Po przegraniu bitwy pod Polą oraz po wzięciu Chiozy 16 sierpnia 1379 przez połączone wojska Genueńczyków i Franciszka z Karrary, władcy Padwy, byli Wenecyanie doprowadzeni do rozpaczy. Wysłali oni do zwycięzców poselstwo z białym arkuszem papieru, prosząc, aby spisali na nim wszystkie, jakie im się tylko podoba, warunki, pozostawiając jedynie niepodległość Wenecyi. Książę Padwy gotów był propozycyi téj wysłuchać, Genueńczycy natomiast, którzy po zwycięstwie pod Polą wołali: „do Wenecyi! do Wenecyi! niech żyje św. Jerzy!“ postanowili rywalkę swoję zniweczyć; Piotr Doria, dowódca ich, dał błagającym taką odpowiedź: „Na Boga! panowie weneccy! nie proście księcia padewskiego ani rzeczypospolitéj genueńskiéj prędzéj o pokój, aż nie nałożymy cugli nieokiełzanym rumakom waszym, stojącym nad bramą waszego ewangielisty św. Marka. Gdy je okiełzamy, wówczas będziecie spokojni. Taka jest wola nasza i naszéj rzeczypospolitéj. Co się zaś tyczy moich braci genueńskich, których przyprowadziliście ze sobą, aby nam ich oddać, to ja ich nie chcę; weźcie ich sobie napowrót; za kilka bowiem dni przybędę sam i wybawię ich i wszystkich innych z więzienia“. W rzeczywistości téż dotarli Genueńczycy aż do Malamocco, o pięć mil od stolicy; atoli niebezpieczeństwo, w jakie popadli, oraz pycha ich wrogów, dodały Wenecyanom otuchy, tak, że podziwienia godne uczynili wysiłki oraz niejednę złożyli ofiarę, o czém ich dziejopisarze z wielką wspominają troskliwością. Vettosa Pisanicgo postawiono na czele 34 statków. Genueńczycy, opuściwszy Malamocco, usunęli się w październiku do Chiozy; niebawem jednak stali się znowu groźnemi dla Wenecyi, która w ostatecznych ujrzała się opalach. W tym samym jednak czasie, 1 stycznia 1380 r. wrócił Carlo Zono, który na czele czternastu okrętów, okrążał był wybrzeże genueńskie. Wenecyanie nie byli więc dosyć mocni, ażeby módz oblegać Genuę. Doria zabity został 22 stycznia kulą kamienną, ważącą 195 funtów, wyrzuconą z działa, zwanego trewizańskiém. Rozpoczęło się oblężenie Chiozy; 5000 wojsk pomocniczych, śród których było kilku kondotierów angielskich, złączyło się pod dowództwem kapitana Ceccho z Wenecyanami. Genueńczycy zaczęli teraz prosić o pokój, a gdy ich nie wysłuchano, zdali się na łaskę lub niełaskę; d. 24 czerwca 1380 r, odbył doża Contarini tryumfalny wjazd do Chiozy. Cztery tysiące jeńców, dziewiętnaście okrętów, a oprócz tego wielka liczba pomniejszych statków i łodzi, wraz z amunicyą, bronią i wszelkiemi przyborami wojennemi dostało się w ręce zwycięzców, którzy byliby chętnie panowanie swe ograniczyli do miasta Wenecyi, gdyby nie bezlitosna odpowiedź, jaką otrzymali od Doryi. Opisanie tych zajść znajduje się w dziele, nazwaném „Wojna Chiozańska“, napisaném przez Daniela Chinazzo, który w owym czasie znajdował się w Wenecyi.

Nota VII. Wenecya pod panowaniem Austryaków.

„Próżne ulice, cudzoziemskie warty,
Świadcząc, kto w dole tu, a kto u góry“.

Stanca XV.

Ludność Wenecyi wynosiła z końcem siedemnastego stulecia około 200,000 dusz. Podczas ostatniego spisu, przeprowadzonego mniéj więcéj przed dwoma laty, było zaledwie 103,000, a liczba ta zmniejsza się z dniem każdym. Handel i urzędy, które były niewyczerpaném źródłem wielkości Wenecyan, przestały istnieć. Większą część patrycyuszowskich mieszkań dziś opuszczono i znikłaby téż stopniowo z powierzchni, gdyby nie rząd, przerażony zburzeniem siedemdziesięciu dwu gmachów podczas dwóch lat ostatnich, nie był wyraźnie usunął tego smutnego źródła dochodu biedaków. Wiele resztek szlachty weneckiéj zanikło lub zanika wraz z swemi pałacami, zbudowanemi przez Palladia, albo zmieszało się z bogatemi żydami nad wybrzeżem Brenty. Po „gentiluomo Veneto“ pozostało tylko jeszcze nazwisko. Tworzy on tylko cień swéj dawniejszéj istoty, jest atoli grzecznym i gładkim. Wybaczyć mu trzeba, że stał się kwerulantem. Jakiekolwiek były błędy rzeczypospolitéj weneckiéj i jakkolwiek cudzoziemcowi zdawać się może, że straciła swój byt naturalnym biegiem, to przeciéż od Wenecyan można się tylko jednego spodziewać uczucia. Nigdy poddani rzeczypospolitéj nie zgromadzili się tak jednomyślnie około chorągwi św. Marka, jak to się w ostatnich stało czasach; tchórzostwo zaś i zdrada kilku patrycyuszów, którzy fatalną zalecali neutralność, ograniczyły się jedynie do osób samych zdrajców. Obecne pokolenie nie może użalać się na utratę swych form arystokratycznych i na zbyt despotyczny rząd; myśli on dzisiaj jedynie o stracie swéj niepodległości. Wspomnienie tego gotuje im boleść i pozbawia ich na chwilę wesołego humoru. O Wenecyi można powiedziéć słowami Pisma, że „umiera codziennie“; upadek jéj tak jest ogólny i tak widoczny, że odczuwa go boleśnie każdy cudzoziemiec, nie mogący się pogodzić z myślą, że przed oczyma jego cały zanika naród.
Gdy jednak sztuczna ta kreacya utraciła zasady, które ją powołały do życia i podtrzymywały jéj byt, musiała się ona rozpaść na kawałki i zginąć jeszcze szybciéj, aniżeli wzrosła. Wstręt do niewoli, który ongi Wenecyan powołał na morze, wypędził ich od czasu ich upadku na ląd, gdzie wśród tłumu pozbawionych niepodległości nie wpadają zbyt w oczy i nie przedstawiają upokorzającego widoku narodu, któremu dopiéro co nałożono kajdany. Ich uprzejmość i układność i owa szczęśliwa obojętność, będąca jedynie wypływem fizycznego ustroju (bo do filozofii rościć sobie prawa nie może) nie zaginęły i śród tych stosunków; zatraciły się jednak stopniowo pewne właściwości ubiorów oraz zwyczajów, a szlachta, czująca się, z właściwą wszystkim Włochom dumą, panami, nie mogła sobie dotychczas wytłómaczyć, że nie należy wystawiać na pokaz swéj dzisiejszéj nieznaczności. Blasku, który był dowodem i częścią ich potęgi, nie chcą oni poniżać przez to, ażeby i w poddaństwie paradować. Usunęli się oni ze stanowiska, jakie zajmowali w oczach współobywateli; gdyby byli na niém pozostali, to mogło było wyglądać, jak gdyby się pogodzili ze swém nieszczęściem; obraziliby oni wówczas wszystkich tych, którzy od powszechnego cierpieli upadku. Ci, którzy pozostali w opustoszałém mieście, nie żyją, lecz błąkają się raczéj jak widma na widowni swéj minionéj potęgi. „Kto tu jest na dole, a kto u góry, o tém nie może tutaj wypowiedziéć zdania człowiek, który ze względów politycznych jest przyjacielem i sprzymierzeńcem zwycięzcy. Pomimo to mogę powiedziéć tyle, że dla tych, którzy pragną utraconą odzyskać niepodległość, będą wszyscy władcy przedmiotem przekleństwa; można téż z wielką przepowiedziéć pewnością, że bezpłodna ta nienawiść nie ustanie dopóty, dopóki Wenecya nie przepadnie w błocie zawalonych swych kanałów.



Nota VIII. Laura.

Melodyami łzawił
Drzewo imienia lubéj i sam siebie wsławił.

Stanca XXX.

Dzięki bystrości krytycznego umysłu pewnego Szkota, wiemy o Laurze tyle co i dawniéj[181]. Odkrycia abbé de Sade’a, jego tryumfy, jego drwinki nie mogą nas ani nauczyć, ani zabawić. Nie należy jednak wierzyć, jakoby pamiętniki jego czytały się na wzór romansu w rodzaju Belizaryusza i Inkasów, choć tak twierdzi dr. Beattie — wielkie wprawdzie imię, ale mała powaga[182]. „Praca tamtego nie była daremną, choć ośmieszyła go, zarówno jego „miłość“, jak i inne namiętności[183]. Hipoteza, która przekonała walczących pomiędzy sobą Włochów, porwawszy za sobą i innych mniéj interesowanych krytyków, dobiegła dzisiaj końca. Mamy więc nowy dowód, że nigdy nie możemy być pewni, azali najdziwniejszy paradoks, posiadający tém samém ułudniejsze pozory prawdy, nie ustąpi miejsca dawnemu, na nowo do życia powołanemu przesądowi.
Zdaje się więc po pierwsze, że Laura urodziła się, żyła i umarła nie w Awinionie, lecz na prowincji. Źródła Sorgi, gąszcze Cabrières mogą zatém odwoływać się do swych dawnych praw, a wygwizdanego de la Bastie można znowu słuchać z przyjemnością. Hipoteza owego abbé nie ma więc silniejszych podstaw, jak tylko sonet na pergaminie, medal, znaleziony przy szkielecie żony Hugona de Sade, oraz rękopism Petrarkowych objaśnień Wirgiliusza, przechowywany obecnie w księgozbiorze ambrozyańskim. Jeżeli dowody te są prawdziwe, to w przeciągu dwunastu godzin napisany był ów sonet, medal zaś narysowany, odlany i złożony; wszystkie te zaś dobrze obmyślane funkcye dokonane zostały przy trupie zmarłéj od dżumy i pochowanéj tego samego jeszcze dnia. Dokumenty te są więc zbyt stanowcze i dlatego właśnie nie są dowodem prawdy lecz kłamstwa; albo sonet jest fałszerstwem, albo objaśnienia Wirgiliusza. Abbé uważa jedno i drugie za niezbicie prawdziwe, wyciągnięta z nich dedukcya jest nieuniknioną — atoli jedno i drugie widocznie jest fałszywém[184].
Po drugie, Laura nie była nigdy zamężną, będąc raczéj dumną dziewicą, niż ową czułą i rozumną żoną, która Awinion wsławiła, uczyniwszy go widownią szlachetnéj namiętności francuskiéj, i grając tutaj przez lat 21 małą komedyjkę zmiennych faworów i odkoszów z pierwszym poetą stulecia[185]. Było to rzeczywiście zbyt niedelikatnie, ażeby na podstawie źle wytłómaczonego skrócenia, oraz decyzyi jakiegoś księgarza przypisać dziewicy jedenaścioro dzieci[186] Zresztą uczuwa się zadowolenie, jeżeli się pomyśli, że miłość Petrarki nie była platoniczną. Szczęście, które chciał on raz tylko posiąść i to na jednę chwilę, nie było z pewnością duchowém[187], a przynajmniéj z sześciu ustępów sonetów jego można wyczytać coś w rodzaju propozycyi ożenku z istotą, którą niesłusznie uważano za cień jakiejś nimfy. Miłość Petrarki nie była ani platoniczną, ani poetyczną; a jeżeli w którém miejscu swych dzieł nazywa ją „amore veementissimo ma unico ed onesto,“ to w liście do przyjaciela pisze, że była ona grzeszną i przewrotną, że go zupełnie pożera i opanowuje jego serce.
W tym wypadku jednak okrzyczano go może zbytecznie za grzeszność jego pożądań; Abbé de Sade bowiem, który z pewnością nie byłby tak skrupulatnym, gdyby pochodzenie swoje mógł wywieźć od Laury i Petrarki, ujmuje się gorąco za cnotliwość swéj prababki. Co się zaś tyczy samego poety, to nie mamy żadnego dowodu jego niewinności, chyba nieustanność jego zalotów. Zapewnia on nas w liście do potomności, że już w czterdziestym roku życia uczuł on nie tylko wstręt do wszelkiéj „rozpusty“, ale że nawet zupełnie o niéj stracił wyobrażenie. Narodziny jednak naturalnéj jego córki przypadły nie prędzéj, jak na trzydziesty dziewiąty rok jego życia; zawiodła więc poetę albo pamięć, albo ze względu na moralność, zapomniał o swojém przewinieniu[188], najsłabszego atoli dowodu, że miłość jego była czystą, trzeba szukać w tém, że przeżyła ona przedmiot swéj namiętności. Twierdzenie de la Basti’ego, że tylko cnota odbiera wrażenia, których śmierć zniszczyć nie może, należy do rodzaju tych, które każdy uzna za kłamliwe, kto tylko zechce swe własne badać serce, albo téż opisy uczuć innych ludzi[189]. Tego rodzaju bajki mogą świadczyć o Petrarce lub o jego moralności tylko w umysłach bardzo słabych, albo téż bardzo młodych. Kto atoli choćby trochę przekroczył granicę opiekuństwa i młodzieńczéj nieświadomości, ten nie zbuduje się niczém więcéj, jak tylko prawdą. To, co nazywamy obroną czci osoby lub narodu, jest najbezpłodniejszą, najwstrętniejszą i najmniéj pouczającą pisaniną; wprawdzie będzie ona zawsze pożądańszą, niż poważna krytyka, któréj przypisujemy zacne chęci obniżenia wielkiego człowieka do poziomu innych ludzi. Koniec końcem, nie jest to nieprawdopodobném, że nasz historyk miał słuszność, trzymając się swéj ulubionéj hipotezy, dającéj autorowi pewne oparcie, choć nie ocalającéj wcale honoru wciąż jeszcze nieznanéj kochanki Petrarki[190].

Nota IX. Petrarka.

W Arkwie, gdzie umarł, spoczął téż to mogile.

Stanca XXXI.

Petrarka usunął się do Arkwy w r. 1370, bezpośrednio po powrocie z nieszczęśliwéj próby odwiedzenia Urbana V w Rzymie, i z wyjątkiem słynnéj podróży do Wenecyi w towarzystwie Franciszka Novello z Karrary, zdaje się, że cztery ostatnie lata swego życia przebył pomiędzy tém uroczém ustroniem a Padwą. Cztery miesiące przed śmiercią był on w stanie ciągłego osłabienia, a rano 19 lipca 1374 r. znaleziono go nieżywego w krześle, z głową opartą na książce. Krzesło to można do dzisiejszego dnia widziéć śród drogocennych zabytków w Arkwie, które od śmierci tego wielkiego męża były przedmiotem czci nieustannéj, a których prawdziwość z powodu tego na większą zasługuje wiarę, aniżeli pamiątki po Szekspirze w Stradford-upon Avon.
Arquà (bo akcent na ostatniéj jest zgłosce, jakkolwiek w wierszu zachowano analogię języka angielskiego), leży 12 mil od Padwy, a trzy mile (angielskie) po prawéj od drogi, prowadzącéj do Rovigo, w sercu wzgórzy euganejskich. Po dwudziestominutowéj przechadzce, śród łąk miejscami pokrytych zaroślami, dochodzimy do małego, błękitnego jeziora, czystego choć bezdennego, położonego u stóp łańcucha wzgórzy i pochyłości, porosłych winem i drzewami, śród których dużo jest wierzb i granatów oraz innych krzewów, południowemi pokrytych owocami. Od brzegów jeziora wije się droga ku wnętrzu gór, niebawem ujrzysz kościół arkweński, położony śród załomu skał, otaczających wioskę. Domy porozrzucane w pewnych odstępach na pochyłościach tych wzgórzy; dom poety znajduje się na stoku wzgórka, z dwóch stron odkrytego, z którego masz widok nie tylko na kwitnące ogrody, położone w dolinie bezpośrednio u stóp wzgórza leżącéj, ale także na odległe niwy, gdzie w oddali ponad krzewami morwowemi, festonami wina w jednę zbitemi masę, oraz nad wierzbinami ujrzysz tu i owdzie strzelające do góry cyprysy i wieże kościołów, aż się oko twe zgubi gdzieś przy ujściu Padu i na wybrzeżach Adryatyku. Klimat tych wzgórz wulkanicznych jest cieplejszy, a winobranie rozpoczyna się tutaj o tydzień wcześniéj, aniżeli w dolinie padewskiéj. Petrarka spoczywa — nie można właściwie powiedziéć, aby był pogrzebany — w sarkofagu z czerwonego marmuru, opartym na czterech pilastrach, ustawionych na wysokiéj podstawie, nie mającym z innemi zwykłemi grobami żadnéj styczności. Grobowiec stoi samotny na widoku, niebawem jednak zasłonią go cztery drzewa wawrzynowe, posadzone późniéj. Źródło Petrarki — bo tutaj wszystko należy do Petrarki — płynie i rozlewa się pod sztuczném sklepieniem, opodal kościoła; posiada ono nawet w najgorętszéj porze roku wielki zasób wody miękkiéj, w któréj już w starożytności euganejskie słynęły wzgórza. Ustronie to byłoby jeszcze bardziéj przyciągającém, gdyby w pewnych porach roku nie nawiedzały go osy i szerszenie. Innego podobieństwa pomiędzy grobami Petrarki i Archilocha niéma. Rewolucye wieków dały pokój tym na uboczu leżącym dolinom, a jedyny gwałt, jaki zadano popiołom Petrarki, nie był wypływem nienawiści, lecz czci. Usiłowano bowiem pozbawić sarkofag jego skarbu, pewien Florentczyk ukradł téż rzeczywiście jedno ramię przez szczelinę, do dzisiaj widoczną. Zhańbienia tego nie zapomniano, posłużyło ono znowu do zespolenia poety z krajem, gdzie się urodził, ale w którym żyć nie chciał. Chłopaczek wiejski z Arkwy, zapytany, kim był Petrarka, odpowiedział mi, że „tamci na probostwie wiedzą to dobrze, a on wie tylko to, że to był Florentczyk.“
P. Forsyth[191] nie zupełnie był ścisłym, twierdząc, że Petrarka opuściwszy Toskanę w wieku chłopięcym, nigdy już do niéj nie wrócił. Zdaje się, że był on we Florencji, udając się z Parmy do Rzymu, oraz wracając stamtąd w r. 1350 i że zabawił dość długo, aby zaznajomić się nieco z najznakomitszemi mieszkańcami tego grodu.
Pewien szlachcic florencki, zawstydzony wstrętem, jaki poeta czuł do swéj ojczystéj ziemi, starał się sprostować ów nieznaczny błąd naszego znakomitego zresztą podróżnika, którego on znał i cenił z powodu jego nadzwyczajnych zdolności, rozległéj wiedzy, oraz wyszukanego smaku, z któremi to przymiotami łączył on prostotę obyczajów, będącą nieraz najpewniejszą choć niekoniecznie niezbędną cechą umysłów wyższych.
Każdy krok kochanka Laury śledzono i zapisywano z bojaźliwą niemal skwapliwością. Dom, w którym mieszkał w Wenecyi, stoi do dzisiaj. Mieszkańcy Arezza, chcąc ostatecznie zakończyć długo spór, jaki się wszczął pomiędzy tém miasteczkiem a sąsiednią Ancizą, dokąd przewieziono siedmiomiesięcznego Petrarkę i gdzie on aż do siódmego roku życia przebywał, oznaczyli długim napisem miejsce, w którém się ich wielki ziomek urodził. Poświęcono mu także tablicę pamiątkową w Parmie, w katedrze św. Agaty, gdzie był archidyakenem bractwa tamtejszego i gdzie go nie pochowano jedynie dlatego, że umarł w Pawii, w którém to mieście przebył jesień 1368 r. u zięcia swego Brossano. Stosunki polityczne, które przed wiekami powstrzymywały Włochów od krytykowania żyjącego, ześrodkowały dzisiaj ich uwagę w uwielbianiu go po śmierci.

Nota X. Tasso.

...Złotych blasków morze
Lejąc na przekór tych krushańskich trutni
Oraz Boala...

Stanca XXXVIII.

Kuplet, w którym Boileau starał się obniżyć wartość Tassa, niechaj tak samo jak niejeden inny przykład, przytoczony przezemnie powyżéj, usprawiedliwi zdanie, które wypowiedziałem o harmonii wiersza francuskiego.

„A Malherbe, à Racan, préfère Théophile,
Et le clinquant du Tasse à tout l’or de Virgile.“ Sat. IX.

Biograf Serassi[192], kierując się względami wobec włoskiego czy francuskiego poety, zauważył, że satyryk naganę tę odwołał czy téż uniewinnił i że przyznał późniéj, jako twórca Jerozolimy jest „gieniuszem podniosłym, potężnym, zrodzonym do wspanialszych wzlotów poezyi.“ Do togo dodać trzeba, że owo odwołanie nie było zupełném, jeżeli zrozumiemy anegdotę tak, jak ją opowiedział Olivet[193].
Zdanie Bouhours’a, [194] wymierzone przeciw Tassowi, przytoczono tylko, aby jeszcze bardziéj zaciemnić krytyka, którego odwołania Włoch wcale się nie stara wydobyć na jaw, z nim by się zapewne nie zgodziło. Co się tyczy opozycyi, jaką „Jerozolima“ spotkała w akademii kruskańskiéj, która Tassa postawiła niżéj Bojarda i Pulciego, a o porównaniu go z Ariostem nic wiedzieć nie chciała — otóż co się tyczy téj niełaski, to winę jéj przypisać należy w pewnej mierze Alfonsowi i dworowi Ferrary. Leonard Salviati bowiem, główna i prawie że jedyna przyczyna téj napaści, był — nie ulega to najmniejszéj wątpliwości — pod wpływem nadziei[195], że zdobędzie sobie względy domu Estów; spodziewał się on to uzyskać przez to, że rodzimego wychwalał poetę kosztem współzawodnika, który był więźniem stanu. Te nadzieje i usiłowania Salviatiego niechaj posłużą do poznania sądu, jaki o uwięzieniu Tassa mieli współcześni: dzięki im przebierze się także miarka wstrętu, jaki do tyrana, zamykającego poetę w więzieniu, uczuwać musimy[196]. W rzeczywistości téż nie omylił się przeciwnik Tassa co do przyjęcia, jakiego dozna jego krytyka; powołano go na dwór ferrarski, gdzie chcąc większe jeszcze uzyskać względy, wygłaszał panegiryki na rodzinę swych panów, ażeby potém być zapomnianym i umrzéć w ubóstwie[197]. Opozycya Kruskańczyków skończyła się w sześć lat po rozpoczęciu sporów, a jeżeli pierwszą swą sławę zawdzięczała temu, że ją prawie otwarto tego rodzaju paradoksem[198], to z drugiéj strony pobyt obrażonego poety w więzieniu doznał raczéj ulgi niż stał się przykrzejszym, a to z tego powodu, że Tasso musiał starać się o obronę swéj sławy. Ażeby bronić siebie i ojca, bo obu spotkał surowy sąd Salviatiego, wyzyskał on niejednę samotność swéj godziny; więzień nie potrzebował jednak zbytecznie się trudzić, ażeby odeprzéć zarzuty, pomiędzy któremi był i ten, jakoby poeta, porównywając Francyę z Włochami, nie wspomniał z zawiści o kopule kościoła St. Maria del Fiore we Florencyi[199].
Ostatni biograf Ariosta chce, zdaje się, odnowić spór, podając w wątpliwość wyjaśnienie sądu, jaki sam Tasso wydał o sobie, wyjaśnienie, umieszczonö w Serassiego żywocie poety[200]. Tiraboschi jednak położył temu współzawodnictwu koniec, wykazując, że pomiędzy Tassem a Ariostem nie ma co mówić o ich porównywaniu, tylko o tém, który z nich bardziéj jest lubiany[201].

Nota XI. Ariosto.

Laur ze żelaza położon na czole
Biustu Arjosta strącił piorun...

Stanca XLI.

Zanim popioły Ariosta przeniesiono z kościoła benedyktynów do biblioteki w Ferrarze, ugodził piorun w popiersie jego, ustawione na jego grobie, i stopił z żelaza wykuty wieniec wawrzynowy. O wypadku tym opowiada pewien pisarz minionego wieku[202]. Przeniesienie uświęconych popiołów jego nastąpiło 6 czerwca 1801 r. i było jedną z najwspanialszych uroczystości krótkotrwałéj rzeczypospolitéj włoskiéj; celem uczczenia téj ceremonii, powołano napowrót do życia owych sławnych ongi „Intrepidi“ i przekształcono ich w akademię Ariosta. Olbrzymi plac publiczny, przez który przechodziła procesya, nazwany został wówczas po raz pierwszy skwerem Ariosta. Autora „Orlanda“ nazwano z zazdrości nie Homerem Włoch, lecz Ferrary[203]. Matka Ariosta pochodziła z Reggio, a dom, w którym się urodził poeta, odznaczony został tablicą, na któréj następujące wypisano słowa: „Qui naeque Ludovico Ariosto il giorno 8 di settembre dell’ anno 1474.“ Mieszkańcy Ferrary jednak nie wiele przypisują znaczenia wypadkowi, że ich poeta urodził się gdzieindziéj, lecz wyłącznie do niego roszczą sobie prawo. Mają oni u siebie jego zwłoki, pokazują jego krzesło, przybory do pisania i jego rekopisma.

„.... Hic illius arma,
Hic currus fuit.“

Dom, w którym żył, pokój, w którym umarł, oznaczone są jego własną tablicą pamiątkową, oraz napisem, z późniejszych pochodzącym czasów[204].
Mieszkańcy Ferrary tém zazdrośniejsi są o swoje prawa, odkąd złośliwość Daniny ośmieliła się z nieznanych im powodów, jak tajemniczo powiadają ich apologiści, przypisać ich okolicy beocką do wszelkiéj duchowéj produkcyi nieudolność. Obelga ta spowodowała napisanie tomu in quarto, a uzupełnienie to „Pamiętników Barotti’ego o sławnym Ferrarezyjczyku“ uważaném jest za zwycięską odpowiedź na „Quadro storico statistico dell’ Alta Italia.“


Nota XII. Stare zabobony, dotyczące piorunu.

Wawrzyn prawdziwy, jaki sława wije,
Jest z tego drzewa, w które grom nie bije.

Stanca XLI.

Orzeł, foka, wawrzyn i wino białe, uważane były przez starożytnych za najlepsze środki ochronne przeciw piorunowi: Jupiter wybrał sobie pierwszego, Caesar Augustus posługiwał się drugim, a Tyberyusz nie omieszkiwał nigdy nosić trzeci środek, jeżeli na niebie szalała burza z gromami[205]. W kraju, gdzie nie stracono jeszcze wiary w czarodziejskie przymioty różdżki leszczynowéj, nie mamy powodu śmiać się z zabobonów; czytelnik nie będzie może zbytecznie zdziwiony, usłyszawszy, że jeden z komentatorów Swetoniusza przedsięwziął sobie osłabić przypisywane wieńcowi Tyberyusza właściwości, zamieściwszy wzmiankę, że kilka lat przedtem uderzył piorun w Rzymie w drzewo laurowe[206].

Nota XIII.

Lecz niech wie człowiek, co przesądem żyje,
Że grom uświęca...

Stanca XLI.

W jeziorko Kurcyusza i w ruminalskie drzewo figowe[207] na Forum uderzył piorun, wskutek czego uważane były za święte; pamięć tego wypadku zachował puteol czyli ołtarz w kształcie studni, nad którym wznosiła się kapliczka, zakrywająca wrzekomo jamę powstałą od gromu. Ciała dotknięte i osoby zabite piorunem, były uważane za niezniszczalne, uderzenie zaś gromu, które nie sprowadzało śmierci, nadawało znamię wiecznéj świętości człowiekowi, w ten sposób przez niebo odznaczonemu[208].
Ludzi padłych od pioruna otulano w biały całun i chowano na miejscu, gdzie zginęli. Zabobon ten nie ograniczał się na czcicielach Jowisza: i Lombardowie wierzyli w znaki związane z piorunem, nawet pewien kapłan chrześcijański zeznaje, że jakiś wróżbita, posiadający dyabelską zręczność w tłómaczeniu pioruna, przepowiedział księciu turynskiemu Agilulfowi jakieś wydarzenie, które się rzeczywiście stało, obdarzywszy go królową i koroną[209]. Było jednak coś dwoistego w tym znaku, który starożytni mieszkańcy Rzymu nie zawsze uważali za wróżbę szczęśliwą; a że przestrach wypływający z zabobonu trwa dłużéj aniżeli jego pociechy, przeto nie można się dziwić, że Rzymianie z czasów Leona X tak się przerazili źle wytłómaczoną burzą, że aż potrzeba było napomnień jakiegoś uczonego, który zebrał wszystkę swoję wiedzę w celu udowodnienia, iż piorun jest znakiem szczęśliwym; rozpoczął on od gromu, który uderzył w mury welitrejskie, a skończył na piorunie, jaki ugodził w kramy Florencyi; z ostatniego wywnioskował on, że któryś z mieszkańców tego miasta zostanie papieżem[210].

Nota XIV. Wenus medycejska.

Tu kocha nawet bogini z kamienia

Stanca XLIX.

Na widok Wenery medycejskiéj przypominają się natychmiast wiersze „Seasons“ a z porównania przedmiotu z opisem wynika nietylko dokładność w przedstawieniu wizerunku, ale także szczególniejszy zwrot myśli, i jeżeli tak się wyrazić można, zmysłowość wyobraźni opisującego poety. Ten sam wniosek da się wyprowadzić i z innéj wzmianki w tym samym epizodzie Muzydory. Pojęcia Thomsona o prawach odwzajemnionéj miłości były albo bardzo pierwotne, albo raczéj bardzo wysubtylizowane, jeżeli czarująca nimfa — powiada u niego — swemu skromnemu Damonowi, że w jakiéjś szczęśliwszéj chwili mógłby towarzyszyć jéj w kąpieli:

„Przyjdzie czas taki, gdy nie będziesz potrzebował uciekać.“

Czytelnik przypomni sobie może anegdotę, opowiedzianą w życiu dr. Johnsona.
Nie opuścimy galeryi florenckiéj, nie powiedziawszy słowa o Szlifierzu. Dziwną jest rzeczą, że charakter téj statuy, o któréj tyle rozprawiano, nie jest wyraźny, przynajmniéj dla każdego, kto tylko widział w przedsionku bazyliki św. Pawła po za murami w Rzymie owę grupę, przedstawiającą historyę Marsyasza; niewolnik scytyjski, ostrzący nóż, przedstawiony jest na tém słynném arcydziele, w téj saméj zupełnie pozycyi. Niewolnik nie jest nagi; łatwiéj atoli trudność tę ominąć, aniżeli przypuścić, że nóż w ręku figury florenckiéj jest brzytwą, czémby istotnie być musiał, gdyby, jak mniema Lanzi, postać nie przedstawiała czego innego tylko balwierza Juliusza Cezara. Winkelmann, objaśniając podobną płaskorzeźbę, poszedł za Leonardem Agostinim, a powaga jego powinnaby być rozstrzygającą, choćby nawet podobieństwo nie uderzało najmniéj skrupulatnego obserwatora[211]. Pomiędzy bronzami znajduje się także tablica, skopiowana i opisana przez Gibbona[212]. Historyk nasz znalazł pewne trudności, pomimo to, nie powstrzymał się od objaśnienia; dotknęłoby go to bardzo, gdyby usłyszał, że poświęcił krytykę napisowi, który dzisiaj uważany jest powszechnie za fałszerstwo.



Nota XV. Pani de Staël.

Prochy w przybytku Santa Croce leżą

Stanca LV.

Nazwisko to przypomina nie tylko groby, które z Santa Croce uczyniły cel pielgrzymek, Mekkę Włoch, ale także owę kobietę, któréj wymowne słowa spłynęły na te popioły sławne, a któréj głos zamilkł dzisiaj tak samo jak głos przez nią opiewanych. Niéma już Korynny, a z nią razem powinny by także zniknąć bojaźń, pochlebstwo i zawiść, które rzucały albo zbyt wiele blasków, albo zbyt wiele cieniów na drogi tego gieniusza, wykluczając spokojny wzrok bezinteresownéj krytyki. Obraz jéj albo upiększano, albo go oszpecano, stosownie do tego, czy pędzel dzierżyła ręka przyjaźni czy zawiści: bezstronnego portretu trudno się było od współczesnych spodziewać. Głos tych, którzy ją przeżyli bezpośrednio, nie będzie również umiał ocenić sprawiedliwie szczególniejszych jéj zdolności. Trzeba, ażeby ustąpiły nasamprzód uprzejmość, zamiłowanie w cudowności, oraz nadzieja zdobycia sobie przytém sławy, ponieważ stępiają one ostrze sądu. Umarli nie mają płci, nie mogą oni wprawiać nas w podziw nowemi cudami, ani téż udzielać przywilejów. Korynna przestała być kobietą, jest ona tylko autorką: można się więc spodziewać, że wielu będzie chciało dawniejsze uprzejmości wynagrodzić sobie surowością, któréj nadmiar sypanych dawniéj pochwał udzieli może dzisiaj zabarwienia prawdy. Późniejsza potomność atoli — bo do téj dalekiéj potomności ona bezsprzecznie przejdzie, wyda sąd o jéj różnorodnéj twórczości; im większe będzie oddalenie, z którego na nią patrzéć będą, tém lepiéj będzie można twórczość tę ogarnąć wzrokiem, tém sprawiedliwszy będzie téż i sąd. Wejdzie ona do koła największych pisarzy wszystkich czasów i narodów, którzy tworzą niejako osobny świat, i z téj górnéj sfery wywierać będzie wpływ, strzegący ludzi i niosący im pociechę. Atoli im wyraźniéj występować będzie pisarz, tém bardziéj znikać będzie człowiek; dlatego téż warto byłoby, ażeby ktokolwiek z grona tych, których urokiem mimowolnego dowcipu oraz uprzejméj gościnności przyciągało przyjacielskie kółko w Coppet, uratował od zapomnienia owe przymioty, które, jak mówią, wolą pozostać w cieniu, które jednak przez troski powszedniego życia bywąją raczéj oziębiane, niż rozpalane. Jeden z tych ludzi powinienby opisać ów wdzięk bezprzesadny, który owe stosunki upiększał, jeszcze droższemi je czyniąc — stosunki, których obowiązkowe utrzymywanie spostrzegamy raczéj w tajnikach życia rodzinnego, niżeli w zewnętrzném zachowaniu się, a które wówczas tylko podobają się oku obojętnego widza, jeżeli przez nie przeziera subtelny promień prawdziwego uczucia. Jeden z tych ludzi powinienby ją nie wysławiać ale tylko przedstawić jako uprzejmą, miłą otwartego domu gospodynią, jako środkowy punkt wciąż się zmieniającego, ale zawsze przyjemnego towarzystwa; jako twórczynię owych stosunków, wolnych od ambicyi i wszelkich sztuczek rywalizacji, wysuwającą się jedynie z tego powodu naprzód, ażeby otaczającym ją, świeżego udzielić życia. Matka, czule kochająca i czule kochana, przyjaciółka bezgranicznie szlachetna, a zawsze czczona, szczodra opiekunka wszystkich nieszczęśliwych, nie może być zapomnianą przez tych, których kochała, któremi się opiekowała i których żywiła. Najbardziéj żałować ją będą ci, którzy najlepiéj znali; téj boleści wielu jéj przyjaciół i zwolenników niech będzie wolno poświęcić bezinteresowne współczucie cudzoziemca, któremu śród wspaniałych obrazów nad Lemanem nic większéj nie sprawiło przyjemności, jak to, że patrzał na uroczo przymioty niezapomnianéj Korynny.


Nota XVI. Alfieri.

...Tu w mogile Alfierego i Anioła szczęty.

Stanca LIV.

Alfieri — oto wielkie imię tego wieku — Włosi nie czekają stu lat, ale już dzisiaj uważają go za „wzorowego poetę“. Jego pamięć jest im droższą, ponieważ widzą w nim barda swobody, a tragiedye jego, jako takiego, książętom ich podobać się nie mogą. Kilka tylko z nich można wystawiać na scenie, a i te bardzo rzadko. Już Cycero powiedział, że prawdziwe przekonania i uczucia Rzymian nigdzie tak się nie uwydatniały, jak w teatrze[213]. W jesieni r. 1816 zaprezentował pewien słynny improwizator talent swój w operze medyolańskiéj. Czytanie przedłożonych mu tematów przyjmowali liczni bardzo słuchacze milczeniem lub śmiechem; gdy jednak pomocnik jego rozwinął afisz i zawołał: „Apoteoza Wiktora Alfierego“, cały teatr zagrzmiał okrzykiem a oklaski trwały kilka minut.
Los atoli nie padł na Alfierego, a signor Sgricci musiał zadowolić słuchaczy ogólnikami na temat bombardowania Algieru. Wybór nie pozostawiony był zresztą przypadkowi, jak to się na pierwszy rzut oka wydawać mogło; policya bowiem przegląda papiery nietylko poprzednio, ale wkracza także, ażeby ślepy traf poprawiać, ilekroć w swéj mądrości uważa to za właściwe. Propozycyę apoteozy Alfierego przyjęto dlatego potężnym zapałem, ponieważ przypuszczano, że nie można jéj będzie urzeczywistnić.

Nota XVII. Machiavelli.

I pył Machiawela tu znów spoczął w pyle.

Stanca LIV.

Afektacya prostoty w napisach grobowych, dzięki któréj niejednokrotnie nie wiemy, że stojący przed nami pomnik jest rzeczywiście nagrobkiem lub cenotafem albo zwykłym napisem pamiątkowym, nie dla umarłego, lecz dla żywego sporządzonym, sprawiła, że i na grobie Machiavela żadnéj nie znajdujemy wiadomości ani o miejscu, ani o czasie urodzenia lub śmierci, ani o wieku lub pochodzeniu historyka.

TANTO NOMINI NVLLVM PAR ELOGIVM
NICCOLAVS MACCHIAVELLI.
Zdaje się, że nie było przynajmniéj powodu, ażeby nazwiska nie umieszczać ponad sentencyą do niego się odnoszącą. Jest to zrozumiałem, że przesądy, dzięki którym imię Macchiawellego weszło w przysłowie na oznaczenie przewrotności, we Florencyi już nie istnieją. Pamięć jego była prześladowaną tak, jak niegdyś on sam za życia, albowiem jego przywiązanie do swobody nie mogło się zgodzić z despotyzmem, jaki nastąpił po upadku wolnych rządów Italii. Brano go na tortury, ponieważ był „libertynem“, to znaczy, ponieważ chciał odbudować rzeczpospolitą florencką; bezprzestanne jednak usiłowania ludzi, mających w tém interes, ażeby przekręcono nietylko istotę czynów, ale i znaczenie słów, sprawiły, że to, co ongi uważano za patryotyzm, stało się powoli określeniem wyuzdania. Wszakże my sami doczekaliśmy się tego, że to, co dawniéj oznaczało „liberalność“, wyraża dzisiaj w jednym kraju zdradę, a w drugim zaślepienie we wszystkiém. Było to wielkim błędem uważać autora „Księcia“ za rajfura tyranii i wierzyć, że inkwizycya potępiła za tę zbrodnię jego dzieło. Prawdą jest, że Machiawellego, jak wogóle wszystkich, którym nic innego zarzucić nie można, oskarżono o ateizm; pierwszym i ostatnim z najzawziętszych przeciwników „Księcia“ byli dwaj jezuici, z których jeden namówił inkwizycyę, benchè fosse tardo, ażeby zakazała dzieło, drugi zaś zaliczył sekretarza rzeczypospolitéj florenckiéj ni mniéj ani więcéj, jak tylko do obłąkanych. Udowodniono późniéj, że pater Possevin książki téj nigdy nie czytał a pater Lucchesini wcale jéj nie rozumiał. Jasną jest rzeczą, że krytycy ci nie mieliby nic przeciw temu, gdyby tu szło rzeczywiście o tresowanie w służalstwie, pojęli oni jednak ukrytą tendencyę nauki, wykazującéj, jak interesy monarchów rozbiegają się z interesami ludów.

Jezuici zostali na nowo wskrzeszeni we Włoszech a ostatni rozdział „Księcia“ zapewne znowu wywołał zbijającą go odpowiedź ze strony ludzi, powołanych do kształcenia umysłów młodego pokolenia w tym kierunku, aby wchłaniały w siebie wrażenia despotyzmu. Rozdział ten jest bowiem zatytułowany: „Esortazione a liberare la Italia dai Barbari“ a kończy się „libertyńskiém“ wezwaniem do oswobodzenia Italii: „Non si deve adunque lasciar passare questa occasione, acciocchè la Italia vegga dopo tanto tempo apparire un suo redentore. Nè posso esprimere con qual amore ci fusse ricevuto in tutte quelle provincie, che hanno patito per queste illuvioni esterne, eon qual sete di vendetta, con che ostinata fede, con che lacrime. Quali porte se il serrerebeno? Quali popoli li negherebbono la obbedienza? Quale Italiano li negherebbe l’ossequio? AD OGNUNO PUZZA QUESTO BARBARO DOMINIO“[214].

Nota XVIII. Dante.

O ty niewdzięczna Florencyo! Dant złożył,
Jak Scypio, głowę na cudzym zagonie...

Stanca LVII.

Dante urodził się we Florencyi w r. 1261. Walczył on w dwóch bitwach, był czternaście razy posłem, a raz przeorem rzeczypospolitéj. Gdy stronnictwo Karola Andegaweńskiego odniosło tryumf nad białemi, bawił on w poselstwie u papieża Bonifacego VIII, skazany został na dwa lata wygnania i na grzywnę 8000 lirów, a gdy sumy téj nie zapłacił, ukarano go konfiskatą całego majątku. Rzeczpospolita tém się jednak nie zadowoliła: w r. 1772 znaleziono w archiwum florenckiém wyrok, którym Dante został jako jedenasty w rzędzie piętnastu innych patryotów skazany na spalenie żywcem. Talis perveniens igne comburatur sicque moriatur.
Wyrok ten upozorowano nieuczciwym wrzekomo handlem, wymuszeniem i zakazaném ciągnieniem zysków: Baractoriarum iniquarum, extorsionum et illicitorum[215]; wobec takich zarzutów nic dziwnego, że Dante zapewniał zawsze o swéj niewinności, zarzucając niesprawiedliwość swoim współobywatelom. Apelował on nietylko do Florencyi, ale także do cesarza Henryka; śmierć tego władcy w r. 1313 spowodowała nieodwołalny wyrok, skazujący go na wygnanie. Z początku przebywał on w pobliżu Toskany, spodziewając się cofnięcia wyroku; późniéj udał się do Włoch północnych, gdzie pochlubić się może Werona, że w niéj przemieszkiwał najdłużéj; ostatecznie osiedlił się w Ravennie, która była jego zwykłém, choć nie stałem miejscem pobytu aż do śmierci. Odmowa Wenecyan, od których na podstawie poparcia ze strony swego protektora, Gwidona Novello z Pollenty publicznego żądał posłuchania, stała się głośną przyczyną wypadku, jaki nastąpił w r. 1321. Pochowano go („in sacra minorum aede“) w Ravennie, w pięknym grobowcu, wzniesionym przez Gwidona a odrestaurowanym w r. 1488 przez Bernarda Bembo, pretora rzeczypospolitéj, która nie chciała wysłuchać poety; grobowiec ten powtórnie odnowiony został przez kardynała Corsi w r. 1692; a w r. 1780 wzniesiono na jego miejscu grób wspanialszy i to kosztem kardynała Luigi Valenti Gonzagi.
Przyczyną krzywdy, wyrządzonéj Dantemu, czy jego nieszczęścia było przywiązanie do stronnictwa zwyciężonego oraz, jak to zapewniają najmniéj przychylni mu biografowie, zbyt wielka swoboda języka i duma. Atoli następny już wiek otoczył wygnańca czcią niemal boską, Florentczycy, widząc, że częste ich usiłowania, aby odzyskać zwłoki zmarłego, spełzały na niczém, ukoronowali w jednym z kościołów jego wizerunek; obraz jego jest dotychczas w ich katedrze rodzajem bożyszcza[216]. Na cześć jego bili medale i wznosili mu pomniki. Miasta włoskie, nie mogąc sprzeczać się pomiędzy sobą o miejsce jego urodzenia, spierały się o to, w którém z nich powstał wielki jego poemat; Florentczycy uważali to za rzecz honoru, ażeby udowodnić, że Dante doprowadził go do pieśni siódméj, zanim wydalono go z rodzinnego miasta. W pięćdziesiąt i jeden lat po jego śmierci utworzyli oni osobną katedrę dla objaśniania jego wierszy, a Boccacio powołany został do objęcia patryotycznego urzędu. Za przykładem tym poszły Bolonia i Piza, a jeżeli komentatorowie nie przysporzyli piśmiennictwa zbyt wiele korzyści, to rozpowszechnili jego cześć pomiędzy ziomkami, którzy w każdym obrazie jego mistycznéj muzy dopatrywali się, jakiejś świętéj lub moralnéj allegoryi. Odkryto, że jego urodzenie i dziecięce jego lata były inne, aniżeli u ludzi zwyczajnych: autor Dokameronu, najpierwszy jego biograf, przytacza, że matka jego miała widzenie we śnie, wskazujące na ważność ciężarnego jéj stanu: inni podali, że Dante mając lat dziewięć, okazywał niezwykłą skłonność do teologii, która pod nazwiskiem Beatryczy była fałszywie uważaną za rzeczywistą ziemską kochankę. Nawet gdy Komedyę Boską uważano już za utwór śmiertelnika, a przedział dwóch wieków, krytyka i naśladownictwo otrzeźwiły nieco sąd Włochów, stawiano Danta zupełnie na seryo ponad Homera[217]; a jakkolwiek to wywyższanie wydało się niektórym kazuistom „heretyckiém bluźnierstwem, godném płomieni“, żywo spór ten toczono przez lat blizko pięćdziesiąt. W późniejszych czasach spierano się o to, który z panów Werony może się pochlubić tém, że się nim opiekował[218], a zazdrosny sceptycyzm jednego z autorów nie chciał nawet przyznać Ravennie, że posiada jego kości. Nawet taki krytyk jak Tiraboschi skłaniał się do mniemania, że Dante przeczuł i przepowiedział jedno z odkryć Galileusza.
Jak to się wydarza i wielkim umysłom innych narodów, popularność nie zawsze na jednéj stała wysokości. Ostatni wiek zdawał się umniejszać jego wartość, jako wzoru i przedmiotu studyów: pewnego dnia wyłajał Betinelli wychowańca swego Montiogo, że się za bardzo zajmuje nieokrzesanemi i przestarzałemi wybrykami Komedyi. Dzisiejsze pokolenie porzuciło Cesarotti’ego bałwochwalstwo Gallów, zwracając się natomiast do dawnego uwielbień swych przedmiotu; Danteggiare północnych Włochów wydaje się nawet umiarkowańszym Toskańczykom przesadném.
Istnieje jeszczo wiele innych, dziwnych wiadomości, dotyczących życia i pism tego wielkiego poety, nie zebranych dotychczas razem nawet we Włoszech; słynny Ugo Foscolo ma jednak zamiar błąd ten naprawić, nie należy téż żałować, że wykonanie tego dzieła narodowego pozostało mężowi, tak oddanemu swojéj ojczyźnie i prawdzie.

Nota XIX. Grobowiec Scypionów.

Dant złożył
Jak Scypio, głowę na cudzym zagonie;
Bój twoich stronnictw, co się ongi srożył,
Wygnał pieśniarza etc.

Stanca LVII.

Scipio Africanus starszy posiadał grób, jakkolwiek nie został w nim pochowany, w Liternum, dokąd się był udał na dobrowolne wygnanie. Grób ten znajdował się w pobliżu brzegów jeziora a dzieje umieszczonego na nim napisu „Ingrata patria“ dały imię nowszéj wieży, co jeżeli nie prawda, to w każdym razie piękną jest poezją. Pogrzebanym tu nie był, ale z pewnością żył tutaj[219].

In cosi angusta e solitaria villa
Era’l grand’ uomo che d’Africa s’appelle
Perche prima col ferro al vivo appilla[220].

Niewdzięczność uważaną bywa powszechnie za grzech, właściwy wszystkim rzeczompospolitym; zapominany jednak, zdaje się, że na jeden przykład niestałości ludu mamy sto przykładów, gdzie łaski pozbawieni zostali ulubieńcy dworów. Zresztą naród często tego żałuje, monarcha rzadko, albo nigdy. Pozostawiwszy na uboczu niejeden tego rodzaju dowód, przytoczymy krótką historyę, wykazującą, jaka zachodzi różnica pomiędzy arystokracyą a ludem.
Vettor Pisani, gdy w roku 1354 pobili go Genueńczycy pod Portolongo a w kilka lat późniéj w bardziéj rozstrzygającym boju pod Polą, odwołany został przez Wenecyan i okuty w kajdany. Awogadorzy chcieli nawet, aby go ścięto, najwyższy trybunał jednak zadowolił się zamknięciem go w więzieniu. Gdy Pisani znosił tę niezasłużoną niełaskę, padła Chioza, miasto sąsiadujące ze stolicą[221], wskutek pomocy władcy Padewskiego, w ręce Piotra Dorii. Na wiadomość o tém nieszczęściu uderzył wielki dzwon na wieży św. Marka, wzywając do broni; lud a nawet żołnierzy z galer powołano, celem odparcia zbliżającego się nieprzyjaciela; ci wszyscy jednak stawili opór, mówiąc, że nie uczynią ani kroku, jeżeli Pisani nie opuści więzienia i nie stanie na ich czele. Zebrała się natychmiast rada wielka; przywołano więźnia a doża Andrzej Contarini powiadomił go o woli ludu i o potrzebie, w jakiéj się znajduje państwo, wszystkie swe nadzieje w nim pokładające, i prosił go, ażeby zapomniał krzywd doznanych w służbie rzeczypospolitéj. „Poddałem się“ — powiedział wielki republikanin — „poddałem się waszemu wyrokowi bez sarkania; znosiłem cierpliwie katusze więzienia, ponieważ zadano mi je za waszym rozkazem; nie tutaj czas zastanawiać się nad tém, czy na nie zasłużyłem — dobro rzeczypospolitéj widocznie tego wymagało, a to co postanawia rzeczpospolita, mądrze jest postanowioném. Oto jestem gotów oddać życie, ażeby zbawić ojczyznę“.
Pisani naznaczony został naczelnym wodzem, a dzięki jego usiłowaniom wraz z zabiegami Karola Zeno — uzyskali Wenecyanie przewagę nad współzawodnikami swemi na morzu.
Rzeczypospolite włoskie tak samo były niesprawiedliwe względem swych współobywateli jak i greckie. Wolność jak w jednych tak i w drugich była — jak się zdaje — narodową, nie indywidualną; a pomimo tyle sławionéj równości wobec prawa, o któréj jeden z pisarzy greckich[222] mówi jako o znamieniu, odróżniającém Greków od barbarzyńców, wzajemne przyznawanie sobie praw ze strony obywateli nie było, zdaje się, nigdy, głównym celem starych rzeczypospolitych. Świat chyba nie widział jeszcze rozprawy autora „Rzeczypospolitych włoskich“, w któréj w gienialny sposób wytłómaczono różnicę, jaka zachodzi pomiędzy wolnością w dawniejszych państwach, a tym samym wyrazem w szczęśliwszym ustawodawstwie angielskiém. Włosi, straciwszy swobodę, nie przestawali jednak wzdychać ku swym czasom niespokojnym, gdzie każdy z obywateli mógł sobie rościć prawo do wzięcia udziału w panowaniu, i nigdy nie mogli spokoju, jaki daje monarchia, dostatecznie ocenić.
Sperone Speroni, gdy Franciszek Marya II, książę Rowery, zwrócił się ku niemu z zapytaniem, „co jest lepsze: rzeczpospolita, czy władza książęca, to co jest doskonałém, ale niestałém, czy téż to, co jest mniéj doskonałém, ale i mniéj zmienném“, odpowiedział, że „szczęście człowieka trzeba mierzyć nie tém, jak długo ono trwa, lecz tém, jakiem jest“ i że on „woli dzień jeden żyć jako człowiek, niż lat sto jako bydlę, kawał drewna, lub kamień.“ Aż do ostatnich dni niewoli Włochów nazywano odpowiedź tę „wspaniałą.“[223]


Nota XX. Korona Petrarki.

I laur, włożony na Petrarki skronie,
Wyrósł w krainie obcéj i dalekiéj...

Stanca LVIII.

Florentczycy nie skorzystali ze sposobności, jaką im nadarzył krótki pobyt Petrarki w ich mieście r. 1350, ażeby znieść dekret, na mocy którego skonfiskowano majątek jego ojca, skazanego na wygnanie, krótko po wypędzeniu Dantego. Nie oślepiła ich korona jego, ale gdy w roku następnym potrzebowali jego pomocy przy zakładaniu wszechnicy, pożałowali swéj niesprawiedliwości, wysłali Boccaccia do Padwy celem zaproszenia laureata, ażeby wędrówki swoje zakończył na łonie ziemi ojczystéj, dokonał swojéj „immortal Africa“ i odzyskawszy swe posiadłości, zażywał szacunku u wszystkich warstw swoich ziomków.
Pozostawili mu wybór: książki i nauki, które miał wykładać; nazwali go chwałą swéj ojczyzny, która dla nich jest drogą, a stałaby się jeszcze droższą; dodali przytém, że jeżeli mu się w ich liście cośkolwiek nie podoba, to niechaj wróci choćby dlatego, ażeby poprawić ich styl[224].
Zdawało się z początku, że Petrarka usłucha ich pochlebstw i nasroży przyjaciela; do Florencyi jednak nie wrócił, lecz wolał udać się w pielgrzymkę do grobu Laury i do cienistych gajów Wokluzy.

XXI. Boccaccio.

Boccaccia popiół wzięły macierzyste
Łany...

Stanca LVIII.

Boccaccia pochowano w kościele ś. ś. Michała i Jakóba w Certaldo, małéj mieścinie Waldery, które niektórzy uważają za miejsce jego urodzenia. Tutaj przebył on ostatnie lata swego życia, wyczerpującemi zajęty studyami, które skróciły jego życie. Tutaj mogły téż leżeć jego popioły, jeżeli nie otoczone czcią, to przynajmniéj w spokoju. Ale „hyeną bigoteryi“ certaldzkiéj, zburzywszy grób Boccaccia, wyrzuciła zwłoki jego z przybytku śś. Michała i Jakóba. Wyrzucenie te starano się uniewinnić pozorem, jakoby kościół nowéj potrzebował posadzki; faktem jest, że zerwano kamień grobowy i rzucono go w kąt. Ciemnota szła tutaj w parze z bigoteryą. Byłoby mi przykro wspominać o tém wyjątkowém podeptaniu czci, jaką Włosi otaczać zwykli pamięć swych wielkich ludzi, gdybym nie mógł wyrównać tego przytoczeniem szlachetniejszych rysów, znamionujących ogólnie charakter tego narodu. Pierwsza osoba powiatu, ostatni potomek domu Medyceuszów, otoczyła pamięć zhańbionego zmarłego tą opieką, jaką jego najlepsi przodkowie otaczali zasługi swoich współczesnych. Margrabina Lenzoni wydobyła grobowiec Boccaccia z zapomnienia, w którém przez pewien czas leżał, i zaszczytnego udzieliła mu miejsca w swym własnym pałacu. Uczyniła jeszcze więcéj: dom, w którym żył poeta, był tak samo zaniedbany jak i grób jego, grożąc zapadnięciem nad głową swego obecnego właściciela, dla którego nazwisko poprzednika zupełnie było obojętném. Dom ten składa się z dwóch czy trzech pokoików oraz nizkiéj wieży, na któréj Cosmo II umieścił był napis. Margrabina postanowiła dom ten zakupić i otoczyć go tą troskliwością i temi względami, na jakie kolebka i mieszkanie gieniusza zasłużyły.
Nie tutaj miejsce brać Boccaccia w obronę, atoli człowiek, który mały swój majątek poświęcił dla nauki, który należał do pierwszych, jeżeli nie był pierwszym w przyswajaniu Włochom wiedzy i poezyi greckiéj, który nietylko nowy wynalazł styl, ale nowy stworzył i ustalił język; człowiek, który nietylko, że zażywał szacunku na wszystkich dworach europejskich, ale którego pierwsza rzeczpospolita jego kraju uważała za godnego, aby go zaciągnąć do swéj służby; który, co więcéj, był przyjacielem Petrarki i prowadził życie filozofa i wolnego człowieka, a umarł wśród studyów — taki człowiek na większe zasłużył względy, aniżeli te, jakie go spotkały ze strony księdza z Certaldo, a niedawno ze strony angielskiego podróżnika, przedstawiającego poetę jako pisarza wyuzdanego, niegodziwego, godnego wzgardy, którego nieczyste popioły godne są, ażeby zginąć w niepamięci.[225] Angielski ten podróżnik, jakkolwiek niejedni opłakują w nim stratę uprzejmego człowieka, jest poniżéj wszelkiéj krytyki; śmiertelność jednak, która nie uchroniła Boccaccia od p. Eustaco, nie uchroni p. Eustaco od bezstronnego sądu jego następców. Śmierć niechaj aureolą świętości otacza jego cnoty, lecz nie grzechy jego; trzeba zaś z wszelką przyznać skromnością, że zawinił on nietylko jako autor, ale także jako człowiek, jeżeli wywołał cienie Boccaccia wraz z cieniami Aretyńczyka po to jedynie, ażeby je napowrót w niegodny odesłać sposób. Co się tyczy:

„Il flagello de Principi,
Il divin Pietro Aretino“,

to mało na tém zależy, jaka spotka nagana tego błazna, który dotychczasowe istnienie może zawdzięcza jedynie powyższemu rubasznemu wierszowi, jaki mu poświęcił poeta, którego ambra niejedno będzie żywiła robactwo: stawianie jednak Boccaccia na równi z taką osobistością i przeklinanie jego popiołów nasuwa z natury rzeczy wątpliwość, czy ów „klasyczny podróżnik“ posiadał jakiekolwiek kwalifikacje, ażeby wydawać sąd o włoskiéj lub téż jakiejkolwiek innéj literaturze; ignorancya bowiem pisarza w pewnym kierunku wyklucza możliwość zajmowania się przezeń tym poszczególnym przedmiotem, powszechnie zaś panujący przesąd sprawia, że pod żadnym innym względem nie będzie można uważać go za pewnego przewodnika. Wszelka przewrotność i niesprawiedliwość może stać się tém, co powszechnie nazywają „sprawą sumienia“, ale marne to uniewinnienie jest téż wszystkiém, co przy toczyćby mogli zarówno ów ksiądz z Certaldo jak i autor „Podróży klasycznéj.“ Byłoby daleko rozumniéj, gdyby był ostatni naganę swą ograniczył na nowellach Boccaccia; cześć jednak dla źródła, któremu muza Drydena zawdzięcza najpiękniejsze swe utwory, wstrzymała go zapewne od zastosowania swéj krytyki do nagannych cech stu powiastek. W każdym razie skrucha Boccaccia powinna była powstrzymać od wykopania jego zwłok; trzeba było téż przypomniéć i opowiedziéć to, że w podeszłym wieku napisał on był do przyjaciela swego list, prosząc go w nim, ażeby odradzał od czytania Dekameronu nie tylko przez wzgląd na skromność, ale także na autora, który nie zawsze będzie miał obrońcę przy boku, aby go uniewinnił, że rzeczy te pisał w wieku młodym i na rozkaz swych przełożonych.[226] Nie samo téż wyuzdanie poety, ani złe żądze czytelników zgotowały Dekameronowi pomiędzy wszelkiemi dziełami Boccaccia popularność wieczystą. Było to raczéj utworzenie nowego a czarującego języka, to dzieło, w którém język ten po raz pierwszy był użyty, zapewniło nieśmiertelność. Sonety Petrarki przeżyły z téj saméj przyczyny podziwianą przezeń „Afrykę, ulubienicę królów.“ Niezmienne obrazy natury i uczucia przepełniające zarówno nowelle jak i wiersze oto niewątpliwie główne źródło sławy, jaką sobie obaj pisarze za granicą zdobyli; podług jego dzieła nie należy jednak sądzić Baccaccia jako człowieka, tak samo, jak nie można w Petrarce dopatrywać się tylko wielbiciela Laury. Pomimo to, gdyby był twórca poezyi toskańskiéj zdobył sobie nazwisko jedynie jako autor Dekaraeronu, każdy pisarz rozumny byłby ostrożniejszym w wygłaszaniu wyroku, sprzeciwiającego się nieomylnemu sądowi tylu wieków i narodów. Nigdy nie będzie tak powszechnie i nieodwołalnie cenioném dzieło, zalecające się jedynie swą niemoralnością.
Prawdziwém źródłem oburzenia przeciw Bokacyuszowi, podnoszonego już w pierwszych zaraz czasach, było to, że skandaliczne swe osoby brał z klasztorów i dworów; gdy jednak książęta śmieli się tylko z przygód miłosnych, tak niesłusznie przypisywanych królowéj Teodolindzie, księża nie posiadali się ze złości z powodu zarzuconego klasztorom i pustelniom wyuzdania i może właśnie z powodów przeróżnych, dla tego mianowicie, że obrazy były tak prawdziwie z życia wzięte. I rzeczywiście dwie z tych nowel są na powieść zmienionemi wydarzeniami a miały na celu ośmieszyć kanonizacyę łotrów i laików. Pana Ciappelletta i Marcellina przytoczył z pochwałą nawet przyzwoity Muratori.[227] Wielki Arnaud, jak go nazywa Bayle, opowiada, że chciano przygotować nowe wydanie nowel, które miały być „oczyszczone“, że zamierzano powyrzucać słowo „mnich“ i „mniszka,“ a spełniane przez nich czyny niemoralne przypisać innym osobom. Dzieje piśmiennictwa włoskiego edycyi takiéj przytoczyć nie mogą, cała jednak Europa tego samego o Dekameronie jest zdania, a rozgrzeszenie poety jest od lat stu sprawą skończoną: „On se feroit siffler si l’on prétendoit convaincre Boccace de n’avoir pas eté honnète homme, puis qu’il a fait le Decameron.“ Tak mówi jeden z najlepszych ludzi i może najlepszy krytyk, jaki kiedykolwiek żył — prawdziwy męczennik bezstronności.[228] Ponieważ jednak zdanie, że w początkach ubiegłego stulecia zakrzyczanoby każdego, ktoby śmiał powiedziéć, że Boccaccio nie był uczciwym człowiekiem, mogłoby być uważane za rozmyślne twierdzenie wroga, to do klątw złorzeczeń, rzucanych na ciało, duszę i pisma Boccaccia, dosadniejsze znaléźć można przeciwieństwo w kilku słowach jego osobliwego i patryotycznego ziomka, który jednę z powieści nieobyczajnego pisarza uważał za godną, aby ją swém piórem na język przełożył łaciński. „Zauważyłem“ — pisał Petrarka w liście do Boccaccia — „że niektóre psy zaczęły szarpać twą książkę; atoli odpędził je twój kij i głos twój. Nie dziwiło mnie to wcale, miałem już bowiem dowody, jak silną jest twoja dusza, i wiem, że znasz to nieokrzesane, nieudolne plemię śmiertelników, którzy wszystko, co im się nie podoba albo czego zanic nie mają lub wykonać nie umieją, ganią zawsze u innych, tylko przy takich sposobnościach pokazując swoję uczoność i wymowę, a zresztą zupełnemi będąc głupcami.[229]
Zadowolenia doznajemy widząc, że nie wszyscy księża podobni są do owego proboszcza z Certaldo i że człowiek, który nie posiadał popiołów Boccaccia, nie omieszkał skorzystać ze sposobności, aby pamięci jego wystawić pomnik.
Bevius, kanonik padewski, w początkach wieku szesnastego, umieścił w Arkwie, naprzeciwko grobowca laureata, tablicę pamiątkową, oddając na niéj Boccacciowi tę samę cześć, co Dantemu i Petrarce.

Nota XXII. Medyceusze.

Czém piramidy wszelkich kosztowności.

Stanca LX.

Uwielbienie nasze dla Medyceuszów rozpoczyna się od Kosma, a kończy się na jego wnuku; strumień ten czystym jest tylko u samego źródła; jedynie téż dla wspomnienia cnotliwych republikanów téj rodziny odwiedzamy kościół św. Wawrzyńca we Florencyi. Pstra, błyskotliwa, nieskończona kaplica w tym kościele, przeznaczona na mauzoleum książąt toskańskich, ozdobiona na okół koronami i trumnami, nie wzbudza innego uczucia, jak tylko pogardę dla téj rozrzutnéj próżności rodu despotów, gdy tymczasem płyta marmurowa, na któréj widnieje prosty napis: „Ojcu ojczyzny“, umie nas znowu pogodzić z nazwiskiem Medyceuszów.[230] Zupełnie naturalném było przypuszczenie Korynny,[231] że statua, wzniesiona w capella de’depositi księciu urbińskiemu, poświęconą była wielkiemu mężowi tego nazwiska; wspaniały Lorenzo natomiast spoczywa w trumnie do połowy ukryty w niszy zakrystyi. Upadek Toskany rozpoczyna się od panowania Medyceuszów. Płomienny a prawdziwy obraz téj ciszy grobowéj, jaka zapanowała we Włoszech od czasu ujęcia rządów przez możne rodziny tego kraju, nakreślił nam Sidney. „Pomimo rozruchów we Florencji i innych miastach Toskany, pomimo strasznych walk stronniczych, pomiędzy Gwelfami a Gibelinami, Czarnemi a Białemi, szlachtą a gminem, miasta te były zawsze ludne, silne i niezwykle bogate; w przeciągu jednak mniéj niż stu lat wyniszczyły spokojne rządy Medyceuszów dziewięć dziesiątych ludności téj prowincji. Pomiędzy innemi warto zapamiętać, że kiedy Filip II, król Hiszpanii, dał Sienę księciu florenckiemu, doniósł mu poseł jego, bawiący w Rzymie, że pozbawił się w ten sposób przeszło 650,000 poddanych; dzisiaj trudno uwierzyć, że w mieście i okolicy mieszka zaledwie 20,000 ludzi. Piza, Pistoja, Arezzo, Cortona, które ongi były bogate i ludne, w tym samym upadały stosunku, najbardziéj jednak ucierpiała Florencya. Pomimo, że w grodzie tym szalały rozruchy, rokosze, pomimo, że Florencya prowadziła wojny po większéj części nieszczęśliwe, miała ona jednak tyle siły, że kiedy Karol VIII, król francuski, w mury miasta jako przyjaciel przyjęty wraz z całą armią, która późniéj zdobyła królestwo Neapolitańskie, chciał ją opanować, lud, pochwyciwszy za broń, takim napoił go przestrachem, że gotów był wycofać się pod warunkami, jakieby mu tylko nałożono. Machiavel opowiada, że sama Florencya wraz z Val d’Arno, maleńkim szmatem ziemi około miasta, mogła w kilku godzinach na pierwszy odgłos dzwonu, stawić 135 tysięcy dobrze uzbrojonego chłopa, gdy tymczasem obecnie gród ten tak samo, jak i wszystkie inne miasta téj prowincji, do tak haniebnego doszedł osłabienia, do takiego zastoju, do takiéj nędzy i upodlenia, że nie może się nawet oprzeć uciskom własnego księcia lub że niezdolny byłby obronić jego i siebie od zewnętrznego wroga, gdyby tenże miasto najechał. Lud się rozproszył albo wyniszczał; a zamożne rodziny poszukały sobie przytułku w Wenecji, Genui, Rzymie, Neapolu i Lucce. Nie jest to dziełem wojny lub dżumy; kraj zupełny posiada spokój i żadną inną nie trapiony jest zarazą, jak tylko strasznym rządom“[232] Od czasów przywłaszczyciela Kosma aż do zwyrodniałego Gastona napróżno szukany którego z owych niezmąconych przymiotów, co sam w ręce miłującego ojczyznę zdolen jest oddać władzę nad jego współziomkami. Wielcy książęta, zwłaszcza Kosmo III, tak zupełnie przemienili charakter Toskańczyków, że również Florentczycy, chcąc uniewinnić niektóre niedokładności w filantropijnych rządach Leopolda, zmuszeni byli przyznać, że w ich państwie jedynym liberalnym człowiekiem jest ich władca. Ale i ten znakomity książę nie miał lepszego o zgromadzeniu narodowem pojęcia ponad to, że uważał je za ciało, mające reprezentować potrzeby życzenia ludu, lecz nie jego wolę.

Nota XXIII. Bitwa nad jeziorem trazymeńskiém.

...Pod ciosy strasznemi,
Nie postrzeżono i trzęsienia ziemi.

Stanca LXIII.

„A taka była po obu stronach zawziętość, tak byli wszyscy opętani walką, że nawet trzęsienia ziemi, które niejedno z miast włoskich zburzyło, które zmieniło bieg rwących strumieni, rzeki odwróciło od ujść ich i zwaliło góry, nikt z walczących nie spostrzegł“[233]. Tak opisuje Liwiusz. Wątpić należy, aby przy dzisiejszéj taktyce takie zapomnienie się było możliwém.
Pobojowisko trazymeńskie i dzisiaj można rozpoznać. Podróżnik, idący ze wsi poniżéj Cortony do Casa di Piano, najbliższéj stacyi po drodze do Rzymu, ma na przestrzeni pierwszych dwóch lub trzech mil (angielskich) naokoło siebie, zwłaszcza po stronie prawéj, równinę, którą Hannibal zniszczyć kazał, ażeby z Arezzo przywabić konsula Flaminiusza. Po lewicy i to bezpośrednio przed nim znajduje się łańcuch wzgórzy, spadających ku jezioru trazymeńskiemu, przez Liwiusza „montes cortonenses“, nazwanych, a dzisiaj zwących się Gualandra. Do wzgórzy tych dochodzi podróżnik koło Ossaji, wioski, która, jak podają drukowane przewodniki, nazwisko swoje otrzymała od znajdywanych wrzekomo tam kości: tutaj jednak kości znajdować się nie mogą, ponieważ bitwę stoczono po drugiéj stronie wzgórzy. Od Ossaji droga nieco się podnosi, nie prędzéj jednak łączy się z stopami gór jak przy 77 kamieniu milowym, od Florencyi począwszy. Wznoszenie się nie jest silne, ale stałe i trwa mniéj więcéj 20 minut. Jezioro ukazuje się niebawem po prawicy poniżéj Borghetto, okrągłéj wieży, położonéj nad wodą; faliste, częściami lasem pokryte wzgórza, śród których wije się droga, opadają stopniowo, kończąc się bagnami w pobliżu wieży. Niżéj, aniżeli droga, dołem po stronie prawéj, pomiędzy lesistemi wzgórzami ustawił Hannibal swą jazdę[234] w kotlinie, albo raczéj ponad wąwozem, ciągnącym się pomiędzy jeziorem a dzisiejszą drogą, prawdopodobnie tuż przy Borghetto, bezpośrednio u stóp najniższego z tych „tumuli“[235]. Na pagórku, powyżéj drogi, po stronie lewéj znajduje się stara krągła ruina, którą wieśniacy nazywają „wieżą Hannibala, Kartagińczyka“. Przybywszy na najwyższy punkt drogi, ma podróżny częściowy widok na nieszczęsną platformę, otwierającą się przed nim zupełnie, gdy uchodzi z Gualandry. Niebawem ujrzy się on w kotlinie, która, zamknięta z lewej strony przed nim i za nim pagórkami Gualandry, tworząc łuk więcéj niż półkole, roztacza się po obu końcach ku jezioru, ciągnącemu się po stronie prawéj i tworzącemu cieśninę łuku górskiego. Z płaszczyzny kortońskiéj położenia tego odgadnąć nie można; kotlinę widzimy dopiero wtenczas zupełnie zamkniętą, jeżeli staniemy w samym środku pagórków. Wówczas to widać dopiero, że miejsce to „stworzone rzeczywiście jakby dla zasadzki“, loeus insidiis natus. „Borghetto znajduje się dzisiaj w wązkim bagnistym wąwozie, zamkniętym pagórkami i jeziorem; na przeciwległéj zaś stronie nie ma innego dostępu do gór, chyba przez miasteczko Passignano, stokami wysokich skał niejako przyciśnięte do wody.“ Grzbiet lesisty rozdziela się tutaj na dwa ramiona, ciągnąc się z gór ku węższemu końcowi doliny w pobliżu Passiggnano, a na nim bieleje wioska nazwiskiem Torre. Polibiusz zdaje się grzbiet ten uważać za miejsce, na którém Hannibal stanął obozem, ustawiwszy na widoku swych ciężko uzbrojonych Afrykańczyków i Hiszpanów[236]. Z tego miejsca rozesłał on może Balearczyków i lekko zbrojne zastępy na wzgórza Gualandry po prawéj stronie od siebie, tak, że przybywszy tam niewidziani, utworzyli zasadzkę po za urwiskami skał i gór, śród których dzisiaj prowadzi droga; stąd téż mieli oni działać na lewém skrzydle i z góry, gdy tymczasem jeździe polecił zamknąć wąwóz z tyłu. Flaminiusz nadciągnął ku jezioru w pobliżu Borghetto o zachodzie słońca; następnego rana zaś, o świcie nie wysławszy nikogo na zwiady, ruszył wąwozem, nie widząc nad sobą i naokoło siebie, ani jazdy ani wojsk lekkozbrojnych, a tylko ciężko-zbrojnych Kartagińczyków na froncie na pagórku torreńskim. Konsul zaczął rozwijać wojska swoje na płaszczyźnie, a w téj saméj chwili ustawiła się jazda na jego tyłach, tworząc zasadzkę, w wąwozie tuż przy Borghetto. W ten sposób Rzymianie zostali zamknięci, po prawicy mając jezioro, na froncie na wzgórzu torreńskiém armię nieprzyjacielską, pagórki Gualandry, pełne wojsk lekko-zbrojnych na skrzydle lewém, odwrót zaś odcięty przez jazdę, która w miarę jak się posuwali tamci, zamykała na tyłach wszystkie przesmyki. Mgły podniosły się z jeziora, kładąc się na wojska konsula, natomiast wzgórza stały w promieniach słońca, tak że rozmaite oddziały, tworzące zasadzkę, mogły bardzo dobrze widzieć pagórek torreński i stamtąd oczekiwać sygnału do ataku. Hannibal, dawszy sygnał, zaczął się ze stanowiska swego spuszczać po wzgórzu. Téj saméj chwili, jakby umówione, rzuciły się wszystkie jego wojska ze wzgórza ku dolinie, na skrzydła Flaminiusza. Rzymianie, szykujący się do boju śród mgły, usłyszeli naraz krzyk wroga pośród siebie i ze wszystkich stron, i zanim mogli stanąć w szeregu, zanim miecza dobyć mogli lub zobaczyć, kto ich napadł, uczuli, że są otoczeni i zgubieni.
Dwa małe strumyki spływają z Gualandry do jeziora. Podróżnik przekracza pierwszy z nich, uszedłszy jaką milę (ang.) doliną; potok ten oddziela ziemię toskańską od terrytoryum papieskiego. Drugi płynie o jakie ćwierć mili daléj i nazywa się „krwawym potokiem“, chłopi pokazują otwarte miejsce (po lewéj stronie pomiędzy „Sanguinetto“ a pagórkami, gdzie, jak powiadają, najgłówniejsza rzeź się odbyła. Reszta doliny, pokryta drzewami oliwnemi i łanami zboża, wcale nie jest tak równą z wyjątkiem szmatu, znajdującego się w pobliżu jeziora. Jest to, rzeczywiście, wielce prawdopodobném, że walkę stoczono w téj właśnie części doliny, 6000 Rzymian bowiem, którzy w samym początku bitwy przedarli się przez zastępy nieprzyjacielskie, uciekli na grzbiet wzgórza, które w téj właśnie musiało leżéć części, w przeciwnym bowiem razie byliby całą przebiegli dolinę i przedzierali się przez wszystkie wojska Hannibala.
Rzymianie bili się rozpaczliwie przez trzy godziny; śmierć Flaminiusza była jednak sygnałem powszechnéj ucieczki. Jazda kartagińska puściła się w pogoń za uciekającemi i jezioro, bagna naokoło Borghetto, przedewszystkiém zaś dolina Sanguinetta i przesmyki Gualandry pokryły się trupami. Około starego muru, znajdującego się w pobliżu łańcucha wzgórzy po lewéj stronie potoku znajdowano częstokroć kości ludzkie i to utwierdziło ludzi w przypuszczeniu, że „krwawy potok“ słusznie tak się nazywa.
Każda okolica Włoch ma swego bohatera. Na północy jest zwykle jakiś malarz gieniuszem miejsca, a cudzoziemiec Giulio Romano więcéj niż dzieli się Mantuą z urodzonym tam Wirgiliuszem)[237]. Aż ku południu rzymskie słyszymy nazwiska. Nad jeziorem trazymeńskiém zachowała tradycya także imię wroga; Kartagińczyk Hannibal, oto jedyne starożytne nazwisko, wspominane dotychczas nad brzegami jeziora perugijskiego. Flaminiusz nieznany; pocztylion, odbywający tę drogę, pokazuje jednak miejsce, gdzie zamordowany zastał Il Console Romano. Z wszystkich, którzy walczyli i padli w bitwie nad Trazymenem, zachował nawet dziejopis, oprócz wodzów i Maharbala, jedyne tylko nazwisko. Na téj saméj drodze, prowadzącéj do Rzymu, spotykamy się z inném słynném o Kartagińczykach wspomnieniem. Starożytnik, czyli właściwie służący na poczcie w Spoleto, opowie wam, że to miasto odparło zwycięskiego wroga, i pokaże wam bramę, nazwaną Porta di Annibale. Nie warto chyba przytaczać, że pewien podróżnik francuski, bardzo dobrze znany pod nazwiskiem prezydenta Dupaty, dopatrywał się jeziora trazymeńskiego w jeziorze bolseńskiém, ponieważ jezioro to leżało mu dogodnie w drodze z Sieny do Rzymu.

Nota XXIV. Posąg Pompejusza.

Stoisz, posągu, aż do tego czasu
W surowych kształtów nagim majestacie.

Stanca LXXXVII.

Już autor „Upadku państwa Rzymskiego“ (Dechne and Fall of the Roman Empire) wspomina o projekcie podziału Pompejusza z galeryi Spada. Gibbon znalazł wiadomość o tém w pamiętnikach Flaminiusza Wakki; trzeba tu nam dodać wzmiankę, że papież Juliusz III zapłacił toczącym spór właścicielom 500 koron za posąg i darował go następnie kardynałowi Capo di Ferro, który nie dopuścił do tego, ażeby na wizerunku wykonano sąd Salomonowy. W wieku oświeconym statua do dziwnego służyła użytku: aktorowie dawniejsi, grający w Koloseum, grali Wolterowego Brutusa, wpadli na pomysł, że ich Cezar powinien padać u podnóża posągu Pompejuszowego, który, jak przypuszczano, zbryzgany był ongi krwią prawdziwego dyktatora. Przeniesiono więc 9 stóp mierzącego bohatera na arenę amfiteatru, a celem ułatwienia transportu odcięto mu prawe ramię. Republikańscy aktorzy twierdzili, że ramię, i tak już pochodziło z restauracyi, ich oskarżyciele jednak nie wierzą, ażeby ci ludzie, znalazłszy statuę w nietkniętéj całości, powstrzymali się od jéj uszkodzenia. Żądza wynajdywania dowodów na rozmaite przypuszczenia odkryła w jakiejś plamie w pobliżu prawego kolana posągu prawdziwą krew Cezara; zimniejsza jednak krytyka wyparła się nietylko krwi, ale i portretu, sądząc z kuli ziemskiéj, oznaczającéj władzę, że posąg wyobraża raczéj pierwszego z celarzy, niżeli ostatniego republikańskiego władcy Rzymu. Winkelmann[238] nie chce wierzyć, ażeby posąg bohatera wyobrażać miał obywatela rzymskiego, Agrippa jednak z galeryi Grimmanich, mniéj więcéj z tego samego pochodzący czasu, przedstawia bohatera; nagie figury rzymskie są wprawdzie bardzo rzadkie, ale nie wykluczone zupełnie.
Oblicze zgadza się raczéj z „hominem integrum et castum et gravem“[239], aniżeli z którémkolwiek z popiersi Augusta, i jak na niego zbyt jest poważne, on bowiem, jak powiada Swetoniusz, pięknym był w każdym okresie swego życia. Wrzekomego podobieństwa z Aleksandrem Wielkim nie można się dopatrzéć, rysy twarzy podobno są raczéj do oblicza na medalu Pompejusza[240]. Zakwestyonowany glob nie byłby pochlebstwem, źle zastosowaném do człowieka, który Azyę mniejszą znalazł na granicy, a opuścił ją leżącą już w środku państwa rzymskiego.
Zdaje się, że Winkelmann się myli, jeżeli myśli, że miejsce, w którém posąg ten odkryto, nie może być dowodem tożsamości z statuą, u któréj stóp spełniono owę krwawą ofiarę[241]. Flaminiusz Wakka powiada sotto una cantina, a piwnica ta znajdowała się, jak wiadomo, w Vicolo de Lentari niedaleko Cancellaria; położenie, zgadzające się zupełnie z położeniem świątyni Janusa przed bazyliką teatru Pompejuszowego, dokąd August statuę przenieść kazał, gdy curia się spaliła czy téż została rozebraną[242]. Część „Pompejuszowego cienia“, mianowicie portyk, istniała jeszcze w początku wieku piętnastego, a atrium nazywano wówczas Satrum. Tak opowiada Blondus. W każdym razie, surowy majestat posągu jest tak imponujący, a historya jego tak dziwną, że gra wyobraźni żadnego krytycznemu sądowi nie pozostawia miejsca, złuda zaś, jeżeli to jest złuda, wywiera na widzu wpływ potężniejszy, aniżeli prawda.

Nota XXV. Wilczyca z bronzu.

I ty wilczyco, Rzymu karmicielko,
Dotknięta gromem!...

Stanca LXXXVIII.

Stary Rzym był prawdopodobnie tak samo, jak nowożytna Siena, pełen wizerunków matki-karmicielki jego założycieli; zmarnowały się tam atoli dwie wilczyce, którym dzieje szczególniejszą poświęcają uwagę. Jednę z nich, starożytnéj sztuki dzieło z bronzu, widział Dyonizyusz[243] w świątyni Romulusa u stóp Paladynu; powszechne panuje téż mniemanie, że ona to właśnie, jak rzymski opowiada dziejopis, ulaną została z monet zebranych z grzywien, nałożonych na lichwiarzy, a umieszczoną była pod ruminalskiém drzewem figowém[244]. Drugą zaś sławił Cycero[245], prozą i wierszem, a wspomina o niéj także historyk Dyon, że spotkał ją ten sam przypadek, o jakim jest wzmianka u owego mówcy[246].
Sprawa, poruszana przez starożytników, tak się więc przedstawia: czy umieszczona w pałacu konserwatorskim wilczyca jest tą, którą widział Dyo i Liwiusz, czy téż tą, którą opiewał Cycero, lub téż ani jedną ani drugą. Starzy pisarze tak samo pod tym względem nie są zgodni jak i nowożytni. Lucyusz Faunus[247] powiada, że jest tą, o któréj mówią tamci (Cyceron i Dyon), co jest niemożliwém, a także tą, o któréj wspomina Wirgili, co być może. Fulwiusz Ursinus nazywa ją wilczycą Dyonizyusza[248], a Marlianus[249] powiada, że jest to ta, o któréj mówi Cycero. Drżąco potakuje mu Rycquius[250]. Nardini skłania się do przypuszczenia, że jest to jedna z licznych wilczyc, które stały w Rzymie: zdaje mu się atoli, że będzie to statua, o jakiéj wspomina Cycero[251]. Montfaucon[252] mniema, że co do ostatniego punktu niéma najmniejszéj wątpliwości. Z nowszych pisarzy mówi stanowczy Winkelmann[253], że znaleziono ją około kościoła św. Teodora, na którém to miejscu albo w pobliżu stała świątynia Romulusa, wskutek czego oznacza wilczycę jako tę, o któréj jest mowa u Dyonizyusza. Powagą dla niego w téj mierze jest Lucyusz Faunus, który jednak nie mówi nic więcéj ponad to że, stała, lecz nie, że była znaleziona przy comitium pod Ficus ruminalis; comitium, zdaje się, nie uważa on przecież za kościół św. Teodora. Rycquius pierwszy błąd ten popełnił, Winkelmann poszedł za Rycquiusem.
Flaminius Vakka zupełnie inną opowiada historyę, mówiąc, jakoby słyszał, że wilczycę z bliźniętami[254] znaleziono w pobliżu łuku Septymiusza Sewera. Komentator Winkelmanna tego samego jest zdania, co i ten uczony; gniewa się na Nardiniego, jakoby nie zauważył, że Cycero mówiąc o wilczycy, na Kapitolu ugodzonéj piorunem, używa czasu przeszłego. Ale, z przeproszeniem szanownego Abbé, Nardini nigdy nie twierdził stanowczo, że jest to posąg, o którym wspomina Cycero, gdyby nawet był to uczynił, to przypuszczenie to nie byłoby wcale tak nadzwyczajnie nioodpowiodniém. Sam Abbé przyznaje, że na tylnych nogach istniejącéj dziś wilczycy znajdują się ślady, bardzo podobne do śladów pioruna, ażeby zaś uniknąć zarzutu, dodaje, że wilczyca, którą widział Dyonizyusz, była również ugodzona od pioruna lub w inny uszkodzona sposób.
Starajmy się zbadać sprawę, trzymając się słów Cycerona. Mówca ten zdaje się w dwóch miejscach zajmować się szczegółowo Romulusem i Remusem, zwłaszcza zaś pierwszym, który, jak to sobie słuchacze jego przypomniéć mieli, znajdował się na Kapitolu w chwili, gdy uderzył tu piorun. W wierszach swych wspomina o tém, że wilczyca obaliła się wraz z bliźniętami, pozostawiając ślady swych nóg. Cycero nie mówi, że wilczyca stopiła się; i Dyon powiada jedynie to, że się obaliła, nic nie wspominając, choć mu to Abbé podsuwa, o sile piorunowego razu, ani o trwałości, z jaką była przymocowaną. Cała więc potęga argumentów abbé’go polega na owém użyciu czasu przeszłego; osłabia ją przecież to, że frazes ów niczego więcéj nie powiada, prócz tego, że posąg wówczas nie stał już na dawném swém miejscu. Winkelmann zauważył, że obecne bliźnięta pochodzą z czasów nowszych, widać także na wilczycy ślady pozłocenia, co wywołuje przypuszczenie, że starożytna grupa była pozłoconą. Wiadomo, że świętych wizerunków na Kapitolu nie niszczono, gdy je uszkodził czas lub wypadek, ale że wynoszono je do pewnych podziemi, zwanych favissae[255]. Jest możliwém, że w ten sposób umieszczono i wilczycę, postawiono ją dopiero wtedy na jakiémś widoczném miejscu, gdy Wespazyan odbudował Kapitol na nowo. Rycquins powiada, nie wymieniając źródła, skąd to czerpie, że z Comitium przeniesiono ją do Lateranu, a stąd na Kapitol. Jeżeli ją znaleziono w pobliżu łuku Sewera, to była ona jedną z tych figur, które, jak pisze Orozyusz, na forum zdruzgotał piorun w czasie, gdy Alaryk zdobył miasto. Że posąg ten bardzo jest starym, to udowodnia najpewniéj robota, z tego téż powodu uważa ją Winkelmann za wilczycę Dyonizyusza. Wilczyca kapitolińska może być zresztą tak samo dawną, jak figura w świątyni Romulusa. Laktancyus[256] zapewnia, że Rzymianie oddawali onego czasu cześć wilczycy, wiadomo téż, że lupercalia przetrwały do późnych bardzo czasów, gdy inne zabobonne obrzędy dawno już wymarły[257].
To zapewne było powodem, dlaczego ten starożytny wizerunek trzymano dłużéj w ukryciu aniżeli inne symbole pogańskie.
Niech nam będzie wolno zaznaczyć, że wilczyca była symbolem u Rzymian; oddawanie czci temu symbolowi jest tylko wnioskiem, wynikłym z gorliwości Laktancyusza. Oskarżenia dawniejszych pisarzy chrześcijańskich, wymierzone przeciw pogaństwu, na wiarę nie zasługują. Euzebiusz zarzucał Rzymowi w żywe oczy, że oddawali cześć Szymonowi Magowi i że na jednéj z wysepek na Tybrze wznieśli mu posąg. Rzymianie nigdy chyba przedtém o téj osobistości nie słyszeli, jakkolwiek odegrała ona w historyi kościoła wielką, cioć skandaliczną rolę, pozostawiając po sobie w Rzymie kilka śladów swéj napowietrznéj walki z świętym Piotrem; napis zaś, znaleziony na wyspie Tybru, dowodzi, że ów Szymon Mag Euzebiusza był jakiémś rodzimém bożyszczem, zwiącem się Semo Sangus czy téż Fidius[258].
Kiedy przestano cześć oddawać założycielowi Rzymu, uważano za właściwe dać folgę zwyczajowi zacnych matek miasta i posyłać je z choremi dziećmi do kościoła św. Teodora, tak jak przedtem posyłano je do świątyni Romulusa[259]. Praktyka ta przetrwała aż do dni dzisiejszych; z tego powodu identyfikowano więc niejako kościół powyższy z ową świątynią; jeżeli zatém, jak twierdzi Winkelmann, tu, a nie gdzie indziéj, znaleziono wilczycę, to nie ulega wątpliwości, że istniejący dziś posąg jest tym, który widział Dyonizyusz. Jeżeli jednak Faunus powiada, że stała ona przy Comitium pod Ficus Ruminalis, to ma on na myśli tylko dawne jéj miejsce, o którém wspomina Pliniusz; gdyby zaś był chciał mówić o tém, gdzie ją znaleziono, to byłby wymienił nie kościół św. Teodora, lecz inne miejsce, na którém, jak wówczas przypuszczano, stały Ficus Ruminalis i Comitium, t. j. trzy kolumny około kościoła Santa Maria Liberatrice, na rogu Palatynu od strony Forum.

Jest to rzeczywiście tylko kwestyą przypuszczeń, gdzie wizerunek ów odkopano; ślady złoceń i pioruna są téż, być może, lepszym argumentem, przemawiającym na korzyść Cycerona, aniżeli dowody, któreby można przytoczyć dla podtrzymania twierdzeń przeciwnych. W każdym razie przytoczono ją bardzo słusznie w tekście poematu jako najciekawszy zabytek starożytnego miasta[260], jest ono téż zapewne tą figurą, któréj Wirgiliusz, jeżeli nie miał na myśli żywego zwierzęcia, następujące, piękne poświęcił wiersze:

„Geminos hnic ubera circum
Ludere pondentes pueros, es lambere matrem
Impavidos: illam tereti cervice reflexam
Mulcere alternos, et corpora fingere lingua“.[261]




Nota XXVI. Juliusz Cezar.

Rzymianin mniéj był ulepiony
We wnętrzu swojém według ziemskiéj modły.

Stanca XC.

Można być wielkim bardzo człowiekiem, a przecież mniejszym od Juliusza Cezara, który zdaniem Bakona był najbardziéj wykończonym charakterem w starożytności. Natura sama, zdaje się, nie może znieść mieszaniny tylu najróżnorodniejszych pierwiastków, z jakich złożony był jego umysł wszechstronny, który nawet dla Rzymian stanowił cel podziwu. Pierwszy wódz, jedyny polityk, który odnosił tryumfy, w wymowie nieustępujący nikomu, mogący z każdym równać się w dziedzinie wiedzy, i to w wieku największych, jakich świat widział, wojowników, mężów stanu, mówców i myślicieli; pisarz, kreślący w podróżnym woziö skończone wzory annałów wojennych, dziś wiodący spór naukowy z Katonem, innym znowu razem piszący rozprawę o dowcipie i zbierający przysłowia, toczący równocześnie wojnę i kochający, to znowu gotów porzucić i państwo swe i kochankę, ażeby udać się na poszukiwanie źródeł Nilu: takim wydał się Juliusz Cezar swoim współczesnym, oraz mężom wieków następnych, którzy najbardziéj byli skłonni do złorzeczenia mu i ubolewania nad jego nieszczęsnym gieniuszem.
Nie powinniśmy jednak dać się do tego stopnia oślepić, ani jego sławie przemijającéj, ani jego wielkodusznym i miłym przymiotom, ażeby zapomnieć o wyroku jego bezstronnego ziomka, że:

Zamordowano go słusznie[262].



Nota XXVII. Egerya.

Egeryo, serca przecudowny tworze,
Co dla spoczynku nad wszystkie wybory
Przeniosło ongi twoje łono hoże.

Stanca CXV.

Szanowna powaga Flaminiusza Wakki pragnie wpoić w nas to przekonanie, że jaskinia, uważana dziś za grotę Egeryi[263], może rzeczywiście rościć sobie do téj nazwy prawo. Zapewnia on, że widział na posadzce napis, stwierdzający, że istniejące tam źródło było źródłem Egeryi, poświęconém nimfom. Napisu tego dziś już tam niéma; Montfaucon przytacza jednak wiersze Owidyusza[264], znajdujące się na kamieniu w willi Giustiniani, który, jak się on zdaje przypuszczać, miał być przeniesiony z owéj groty.
Grota i dolina była dawniéj latem często odwiedzane, zwłaszcza w pierwszą niedzielę maja; dzisiejsi Rzymianie bowiem przypisują właściwości lecznicze źródłu, tryskającemu z pod sklepienia, tworzącemu małe stawy i płynącemu przez łąki ku stłumieniowi, który wypływa poniżéj. Strumień ten to Almo Owidyusza; nazwisko to zastąpił jednak dzisiejszy Aquataccio. Dolina nazywa się Valle di Cafarelli, od książąt tego imienia, którzy źródło to wraz z 60 rubbiami przylegającego pola sprzedali Pallavicinim.
Nie ulega najmniejszéj wątpliwości, że długi ten wąwóz jest Juvenalowską doliną Egeryi i że był ustroniem Umbrycyusza, pomimo, że przeważna część komentatorów jego przypuszcza, że satyryk ten i jego przyjaciel wybierali sobie na miejsce wytchnienia gaj arycyjski, w którym nimfa spotykała Hipolita: gdzie jéj głównie cześć oddawano.
Krok z Porta Capona do wzgórzy albańskich byłby jednak zbyt wielkim, gdybyśmy chcieli wierzyć przypuszczeniom Vossiusza, który bramie téj każe z jéj obecnego miejsca, na którem miała się znajdować za panowania królów, wędrować aż het do gaju arycyjskiego, a potém gdy miasto zmalało, na dawne wracać stanowisko[265]. Tuf czy pumeks, który poeta woli, niż marmur, oto rodzaj kamienia, tworzącego skały, w których znajduje się owa grota.
Topografowie nowożytni[266] znaleźli pono w téj grocie posąg nimfy oraz dziewięć nisz, poświęconych muzom; a jeden z nowszych podróżników[267] odkrył, że jaskinię przywrócono do dawnéj prostoty, którą ku wielkiemu żalowi poety zastępowała niegdyś niesmaczna ornamentacya. Posąg bez głowy przedstawia jednak mężczyznę, a nie nimfę, nie widać téż na nim żadnego z niezbędnych godeł. Dziewięć muz nie pomieściłoby się w sześciu niszach, a Juvenal z pewnością jakiéjś osobnéj groty nie miał na myśli[268]. Od tego satyryka nie można się niczego więcéj dowiedziéć ponadto, że w pobliżu Porta Capena było miejsce, w którém Numa miewał nocne z nimfą narady! daléj wiemy i to, gdzie były gaj, źródło święto i przybytek, poświęcony muzom, oraz że stąd można dostać się do doliny Egeryi, posiadającéj kilka sztucznych jaskiń. Jasną jest rzeczą, że posągi muz nie tworzyły części upiększenia, które zdaniem satyryka było w jaskini nie na swojém miejscu; zaznacza on wyraźnie, że bóstwa te miały wyżéj w dolinie zupełnie inne przybytki (delubra), dodając, że wygnano z nich muzy, aby ustąpić miejsca żydom. Rzeczywiście téż mała świątynia, zwiąca się dzisiaj Bachusową, była, jak się zdaje, poświęconą muzom, które Nardini przenosi do lasku topolowego, który ongi stał powyżéj doliny[269].
Z napisu i położenia można z wszelkiém prawdopodobieństwem wnioskować, że pokazywana dzisiaj jaskinia jest jedną z owych „sztucznych grot“, z których druga znajduje się nieco wyżéj w dolinie, ukryta w staréj olszynie; osobna jakaś grota Egeryi jest wynalazkiem czasów dzisiejszych, wynikłym stąd, że imię Egeryi łączono wogóle z wszystkiemi znajdującemi się tamże jaskiniami nimf; wynalazek ten mógłby doprowadzić tak samo bardzo łatwo do tego, aby schadzki Numy przeniesiono nad brzegi Tamizy.
Naszemu angielskiemu Juvenalowi znajomość Pope’go wcale nie zaszkodziła i przetłómaczył on dobrze, zachowując ściśle jedynie w danym wypadku odpowiednią liczbę mnogą:

Thence slowly winding down the vale view
The Egeriam grots: oh, how unlike the true!

Dolina obfituje w źródła[270], a nad źródłami temi, do których muzy z poblizkich swych gajów zapewne często przychodziły, miała pieczę Egerya: mówiono téż o niéj, że źródła te zaopatruje w wodę i że była nimfą grot, przez które owe potoki przepływały.
Wszystkie pomniki w pobliżu doliny Egeryi otrzymały nazwiska dowolne, również dowoli zmieniane. Venuti[271] przyznaje, że nie mógł odkryć śladów świątyni Jowisza, Saturna, Junony, Wenery i Dyany, które znalazł Nardini, czy téż znaléźć się spodziewał. Niepewność co do cyrku Karakalli, świątynie Honoru i Cnoty, Bachusa a przedewszystkiém przybytek bożka Ridiculusa doprowadzają starożytników do ostateczności.
Wiadomość o cyrku Karakalli polega na medalu tego cesarza, który przytacza Fulwiusz Ursinus a który po odwrotnéj swéj stronie pokazuje wizerunek cyrku, uważanego jednak przez wielu badaczy za circus maximus. Medal ten daje bardzo dobre wyobrażenie o tém miejscu ćwiczeń. Ziemia w tém miejscu tylko się nieco podwyższyła, jak to sądzić można podług małego budynku w kształcie celi jak przy końcu Spiny; budynek ten był zapewne kaplicą bożka Consusa. Cela ta jest do połowy pod ziemią, tak, jak zapewne była za czasów cyrku. Dyonizyusz[272] bowiem nie chce się dać przekonać, że bożkiem tym był Neptun rzymski, dlatego, że ołtarz jego znajduje się pod ziemią.



Nota XXVIII. Nemezys rzymska.

A ty Nemezys wielka, co na szali
Ważyłaś zawsze wszystkie ludzkie winy...

St. CXXXII.

Czytamy u Swetoninsza, że Augustus wskutek otrzymanego we śnie napomnienia[273] udawał w jednym roku żebraka, siadując przed pałacem i wyciągając rękę po jałmużnę. Posąg, który znajdował się w willi Borghese, a obecnie jest zapewne w Paryżu, przedstawia cesarza w téj właśnie postawie proszącego. Celem tego poniżania się było przebłaganie Nemezy, nieustającéj towarzyszki szczęścia, któréj potęgę przypominały zdobywcom rzymskim także pewne symbole przymocowane do ich tryumfalnych rydwanów. Symbolami temi były bicz i grzechotka (crotalus), odkryte również na Nemezie watykańskiéj. Z powodu téj pozycyi żebraka uważano posąg ten za wizerunek Belizaryusza i, zanim krytyka Winkelmana odkryła tę omyłkę, uciekano się po pomoc do jednego wymysłu, celem podtrzymania drugiego[274]. Była to ta sama bojaźń, aby nagle nie być opuszczonym przez szczęście, dzięki któréj Amazys, król Egiptu, przypominał przyjacielowi swemu Polikratesowi z Samos, że bogowie kochają tych ludzi, w których życiu szczęście przeplatane bywa nieszczęściami. Przypuszczano, że Nemezys czyha tylko na ludzi mądrych, t. j. na tych, którzy dzięki swéj mądrości przystępni tylko dla przypadków: pierwszy jéj ołtarz wynaleziony był nad brzegami frygijskiego Ezepu i to przez Adrastusa, tego prawdopodobnie księcia, który przez omyłkę zabił syna Krezusa[275]. Z powodu tego nazywano ją Adrasteą. Nemezys rzymska była „sancta“ i „augusta“: posiadała zaś, jako Rhamnusia[276], świątynię na Palatynie. Wiara Rzymian w gwałtowny przewrót wypadków oraz w boskość Fortuny była, zaprawdę, tak wielką, że na tym że Palatynie był także przybytek „Fortuny dnia“[277]. Ostatni to był zabobon, który zachował władzę nad sercami ludzkiemi; a właśnie dlatego, ponieważ tak właściwą ludziom łatwowierność ku jednemu ześrodkowywał przedmiotowi, oddziaływał zawsze najsilniéj na tych, którzy zresztą nie troszczyli się o żadne inne artykuły wiary. Starożytnicy ci przypuszczali, że bogini ta oznaczała zarówno Fortunę jak i Fatum: jednakże w charakterze bogini zemsty czczono ją tylko pod nazwiskiem Nemezy.

Nota XXIX. Gladyatorzy.

Gdy tu Rzymianom słodkie chwile cieką
Razem z krwią jego...

Stanca CXLI.

Gladyatorów dwa były rodzaje — takich, których do tego zmuszano, i takich, którzy z własnéj woli temu poświęcali się zajęciu; szeregowali się oni z rozmaitych stanów: z niewolników w tym celu sprzedawanych, ze zbrodniarzy, z barbarzyńskich jeńców wojennych, których nasamprzód prowadzono przy rydwanie zwycięzcy a potém do publicznych używano igrzysk, albo z ludzi, którzy jako rokoszanie schwytani i skazani zostali, lub z obywateli wolnych, którzy walczyli czy to za pieniądze (auctorati) czy téż wiedzeni poziomą żądzą sławy, a wreszcie skazywano na to rycerzy i senatorów — kara, któréj pierwszym wynalazcą był naturalnie pierwszy tyran. W końcu używano do walk także karłów i kobiet, wybryk, któremu koniec położył Sewerus. Najbardziéj pożałowania godni byli naturalnie barbarzyńscy jeńcy; do nich to słusznie zastosował jeden z pisarzy chrześcijańskich przymiotnik „niewinni“, chcąc ich odróżnić od gladyatorów zawodowych. Aurelian i Klaudyusz dostarczyli wielkiéj ilości tych nieszczęśliwych ofiar, pierwszy po swoim tryumfie, a drugi pod pozorem rokoszu. Nie było wojny, powiada Lipsius, któraby tak niszczącą była dla rodzaju ludzkiego, juk właśnie te igrzyska. Pomimo ustaw Konstantyna i Konstansa walki gladyatorów przeżyły dawną religię o lat przeszło siedmdziesiąt; ostateczne ich usunięcie zawdzięcza świat męstwu pewnego chrześcijanina. W r. 404 w czasie kalend styczniowych odbywały się igrzyska w amfiteatrze Flawiana wobec ogromnego zbiegowiska ludu. Wtém wpadł w sam środek areny Alimachius czy Telemachus, mnich ze wschodu, który w tym celu naumyślnie przybył do Rzymu, i usiłował rozłączyć walczących. Pretor Alypius, który był zapalonym igrzysk tych zwolennikiem, rozkazał gladyatorom ubić go na miejscu; w ten sposób zdobył sobie Telemachus koronę męczeńską, któréj ani przedtém ani potém nikt za szlachetniejsze nie uzyskał przedsięwzięcie. Honoryusz zniósł natychmiast igrzyska, które już nigdy potém nie powstały. Wspomina o tém Teodoret i Kasyodor; opowiadanie to zasługuje téż na wiarę, choć jest o zajściu tém mowa także w martyrologii rzymskiéj. Ale strumienie krwi ciekły nietylko przy obrzędach pogrzebowych, w amfiteatrach, cyrkach, na rynkach i innych miejscach publicznych: gladyatorowie występowali także przy uroczystościach prywatnych, mordując się wzajemnie podczas biesiad, ku wielkiéj rozkoszy wśród oklasków ucztujących. Nawet Lipsius pozwala sobie zanik odwagi i widoczne zwyrodnienie rasy ludzkiéj łączyć ze zniesieniem tych krwawych widowisk.



Nota XXX.

Tu, gdzie mord buchał wyziewem posoki,
Gdzie tłum się cisnął śród szmeru i wrzasku.

Stanca CXLII.

Gdy jeden gladyator zranił drugiego, wołał: ma go! „hoc habet!“ albo „habet!“ Zraniony szermierz rzucał wtedy broń swą i podszedłszy do brzegów areny, błagał widzów a życie. Jeżeli walczył dobrze, to lud mu je darował, jeżeli nie, albo jeżeli widzowie nie byli dobrze usposobieni, wówczas odwracali wielki palec ku ziemi i gladyatora ubito. Lud był czasami tak rozjuszony, że niecierpliwił się, jeżeli walka trwała dłużéj, niż zwykle a nie było zabitego lub rannego. Zazwyczaj obecność cesarza zbawiała zwyciężonych od śmierci; przytaczają téż jako dowód srogości Karakalli zdarzenie, że kiedy podczas igrzysk w Nikomedyi błagali go zwyciężeni gladyatorzy o darowanie życia, on ich zdawał na łaskę ludu, co oznaczało śmierć. Podobny obyczaj istnieje dzisiaj w Hiszpanii podczas walki byków. Przewodniczy zwierzchnictwo gminy; a gdy jeźdźcy i pikkadorzy namocowali się z bykiem, zwalczywszy go, wówczas występuje matador i kłaniając się tłumowi prosi o pozwolenie zabicia zwierzęcia. Jeżeli byk zranił lub zabił dwa lub trzy konie albo téż człowieka — to ostatnie rzadko się zdarza, — wówczas tłum wdaje się z krzykiem w sprawę, damy powiewają chustkami i zwierzę uratowane. Gdy konie otrzymują rany lub padają zabite, podnoszą się głośno krzyki, wszędzie widać objawy wesela, zwłaszcza zaś po stronie płci niewieściéj, nie wyłączając wcale kobiet z najlepszego towarzystwa; wszystko zależy od tego, jaki panuje zwyczaj. Autor Childe Harolda, piszący te słowa i kilku innych Anglików, którzy zapewne byli na niejedném polu bitwy, wszyscy siedzieli 1809 r. w lecie w loży gubernatora w wielkim amfiteatrze w Santa Maria, naprzeciw Kadyksu. Śmierć kilku koni zupełnie wystarczyła dla uczynienia zadość ich ciekawości. Jeden z obecnych panów, czując, że drży i blednie, wspomniał o tém niezwykłém wrażeniu, jakie na nim wywarło rozkoszne to widowisko, kilku młodym damom, które się zdziwiły niepomiernie, zaśmiały się i zaczęły daléj klaskać na widok padającego właśnie, pokrwawionego konia. Byk zakłuł rogami trzy konie. Uratowano go od śmierci oklaskami, które się powtórzyły, gdy usłyszano, że byk ten był własnością jakiegoś księdza.
Anglik, który zapewne z przyjemnością patrzy na to, jak się morduje dwóch ludzi pomiędzy sobą, nie może znieść widoku galopującego po arenie konia, wlokącego własne wnętrzności po ziemi i odwraca się ze zgrozą i wstrętem zarówno od igrzyska jak i od widzów.

Nota XXXI. Góry albańskie.

Tam Tybr się wije, morze fale swoje
Rzuca na brzegi latyńskiéj krainy.

Stanca CLXXIV.

Wszystkie stoki gór albańskich (Albano) niezrównanéj są piękności; ze znajdującego się na najwyższym szczycie klasztoru, który zajął miejsce świątyni Jowisza latyńskiego, obejmuje widok wszystko, o czém mowa w przytoczonéj stancy, morze Śródziemne, całą sceneryą drugiéj części Enejdy, oraz wybrzeża od ujścia Tybru aż do przylądka cyrcejskieo i terracyńskiego.
Miejsce willi Cycerona znajduje się, jak przypuszczają, albo przy Grotta Ferrata albo około Tusculum księcia Lucyana Bonapartego.
Przed laty, jak to widać z Myddleton’a życia Cycerona, oświadczano się za miejscem pierwszém. Obecnie miejsce to straciło nieco kredyt z wyjątkiem u Domenichinów. Obecnie żyje tutaj dziewięciu mnichów reguły wschodniéj, a położona obok willa jest letniém mieszkaniem jakiegoś kardynała. Druga willa, zowiąca się Rufinella, położona jest na szczycie wzgórza ponad Frascati; tutaj to znaleziono dużo zabytków dawnego Tusculmu, a oprócz tego 72 posągi różnéj wartości i w różnym zachowane stanie oraz siedm biustów.
Z téj saméj wyżyny widać także góry sabińskie, śród których ciągnie się długa dolina rustykańska (Rustica). Z wielu względów sądzić można, że ta dolina to „Ustica“ Horacyusza; marmurowa posadzka, którą chłopi znaleźli przy kopaniu w winnicach, należała, być może, do jego willi. Rustica wymawia się krótko, nie tak jak my akcentujemy, „Usticae cubantis“. Większém jest prawdopodobieństwem, że my nie mamy słuszności, niż że mieszkańcy téj zamkniętéj doliny zmienili akcent w tém słowie. To, że na początku wyrazu dodano spółgłoskę, niczego nie oznacza; może téż być i to, że Rustica jest nazwiskiem nowożytném, które okoliczni włościanie pochwycili od starożytników.
Willa, czyli raczéj posadzka mozaikowa, znajduje się w winnicy na wzgórzu, porosłém kasztanami. Dolinę przebiega potok; a jakkolwiek nieprawda jest, co piszą po rozmaitych „Przewodnikach“, że strumień ten nazywa się Licenza, to jednak znajduje się na skale ponad doliną wioska tego nazwiska, która zapewne pochodzi od Digentia. Licenza ma 700 mieszkańców. Na wzgórzu nieco daléj leży Civitella, licząca 300 dusz. Na brzegu rzeki Anio, nieco przed tém, nim się zwrócimy ku dolinie rustykańskiéj, na lewo, o jaką godzinę drogi od willi, widzimy miasteczko nazwiskiem Vicovaro, zgadzające się z miejscowością Varia, o któréj mówi poeta. Na końcu doliny, w kierunku rzeki Anio wznosi się wzgórze łyse, ukoronowane małą mieściną, nazywającą się Bardela. U stóp tego wzgórza płynie ów strumyczek z pod Licenzy i prawie gubi się w rozległém piaszczystém łożysku, zanim dotrze do Ania. Niéma niczego, coby mogło bardziéj przemawiać na korzyść wierszy poety, zarówno pod względem obrazowym jak i co do rzeczywistéj treści:

„Me quotiens reficit gelidus Digentia rivus,
Quem Mandela bibit rugosus frigore pagus.

Górą, w dolinie woda strumyka jest jasną; nim jednak dosięgnie wzgórzy bardelskich (Bardela), wygląda zielono i żółto jak potok siarczany.
Rocca Giovani, zburzona wioska w tych górach, pół godziny drogi oddalona od winnicy, w któréj pokazują mozaikową posadzkę, była, zdaje się, miejscem świątyni Vacuny; znaleziony tamże napis orzeka, że świątynię tę, wzniesioną na pamiątkę zwycięstwa nad Sabińczykami, odnowił Wespazyan. Opierając się na tém, oraz mając przed sobą teren, odpowiadający pod każdym względem opisowi, jaki o ustroniu swojem dał nam poeta, możemy czuć się co do sytuacyi naszéj zupełnie pewnemi.
Pagórek, zapewne starożytny Lucretilis, nazywa się dzisiaj Campanile, a jeśli pójdziemy strumieniem ku wrzekoméj Banduzyi, to dotrzemy do stóp wyższéj góry, nazywającéj się Gennaro. Dziwném dosyć, że jedyny szmat w całéj dolinie uprawnéj roli znajduje się na wzgórzu, skąd wypływa owa Banduzya:

...tu frigus amabile
Fessis vomere tauris
Praebes, et pecori vago“.

Wieśniacy pokazują inne jeszcze w pobliżu owéj posadzki mozaikowéj źródło, które nazywają „Oradina“, a które płynie z góry ku stawowi czy téż ku grobli młyńskiéj, podążając stąd do Digencyi.

Nie spodziewajmy się jednak, abyśmy, poszukując po krętéj, romantycznéj dolinie krynicy Banduzyi, „mogli dojść śladem muz do ich źródła“ („To trace the Muses upwards to their spring“). Dziwném się wydaje, że Banduzyę, mógł ktoś uważać za źródło Digencyi. Horacy nie powiedział o tém ani słóweczka, nieśmiertelne to źródło odkryto w posiadaniu właściciela wielu pięknych rzeczy we Włoszech, mianowicie mnichów. Należało ono do kościoła św. św. Gerwazego i Protazego w pobliżu Wenuzyi, gdzie je téż według wszelkiego prawdopodobieństwa można było znaléźć.
Nie byliśmy tak szczęśliwi, jak jeden z nowszych podróżników, który nad willą poety odnośną widział pinię. W całéj dolinie nie ma ani jednéj pinii, są tylko dwa cyprysy, które on widocznie uważał za drzewa, o jakich mówi oda[278]. Prawdą jest, że pinia jest dotychczas tém, czém była za dni Wirgilego, to jest drzewem ogrodowém, nie było więc téż prawdopodobieństwa, aby ją ktokolwiek mógł był znaléźć śród skalnych urwisk doliny rustykańskiéj. Horacy miał zapewne pinię w ogrodzie owocowym nieco za folwarkiem: ocieniała ona jego willę a nie rosła gdzieś tam na skalnych wyżynach, daleko od jego mieszkania.
Podróżnikowi, patrzącemu na cyprysy, zdawało się zapewne, że ma pinię przed sobą; owe drzewa pomarańczowe i limony, rzucające tyle kwiecia na jego opisy królewskich ogrodów w Neapolu, były zapewne tylko akacyami i jakiemiś innemi ordynarnemi krzewinami ogrodowemi, chyba że od tego czasu limony te i pomarańcze zostały usunięte[279].

Nota XXXII. Eustacego „Podróż klasyczna“.

Nadzwyczajnemu rozczarowaniu, jakiegośmy doznali, wybrawszy sobie za przewodnika po Włoszech „Podróż klasyczną“, niech nam będzie wolno kilka poświęcić uwag, które niezaprzeczenie każdy potwierdzi, ktokolwiek w podróży po tych samych okolicach tą samą posługiwał się książką. Autor jéj należy do najniedokładniejszych i najnieprzyjemniejszych pisarzy dzisiejszych, którzy przelotne uzyskali imię; rzadko można mu zaufać i to nawet wówczas, gdy mówi o rzeczach, które według wszelkiego przypuszczenia na własne widział oczy. Błędy jego, począwszy od zwykłéj przesady, a skończywszy na zupełnych fałszach, tak są liczne, że podają go w podejrzenie, iż w opisywanych przez siebie stronach nigdy nie była spuszczał się tylko na dawniejszych autorów. Rzeczywiście téż „Podróż klasyczna“ posiada charakter kompilacyi dawniejszych zapisków, nanizanych na cieniuteńką nić własnych spostrzeżeń, a do tego przeładowanych napuszystemi ogólnikami, które dają się użyć w każdym hymnie pochwalnym i z téj przyczyny niczego nie dowodzą.
Styl, który uważamy za ciężki, zawikłany, nieodpowiedni, może się podobać innym, którzy téż doznają błogiego wzruszenia, przeorując się przez długie okresy „Podróży klasycznéj“. Trzeba przyznać, że ogłada i udawanie powagi mogą wywołać wrażenie, że rzecz istotnie posiada wartość. Jestto to samo, co dla potępieńców toczenie wielkiego, okrągłego kamienia na szczyt góry.
Podróżnik ma dobór słów, nie ma jednak głębokości wrażeń. Umiłowanie cnoty i swobody, któremi zapewne oznacza się charakter p. Eustacego, jest książki jego cenną ozdobą, a szlachetny sposób myślenia, którego wymagamy od autora, a które powinno odbijać się także w jego dziełach, prześwieca przez całą „Podróż klasyczną“. Atoli te wspaniałe przymioty są tylko liściem téj pracy, mogącym zakryć ją tak bujnie i tak gęsto, że w prawdziwym znaleźliby się kłopocie ci, którzy pragnęliby poszukać także owoców. Namaszczenie świętego człowieka i napominania moralisty uczyniły może z téj książki coś więcéj, niż „Przewodnik podróży“, nie uczyniły z niéj jednak „Przewodnika“. Uwaga ta należy się przedewszystkiém owéj przyciągającéj metodzie nieustannego wprowadzania smoka gallijskiego, aby podrastającemu pokoleniu wciąż warczał i huczał i przedstawianiom rozmaitych wybryków rewolucyi odstraszał nas od niéj i uczył być przyzwoitemi. Piorunowanie na ateistów i królobójców wogóle, a wszczególności francuskich, może być bardzo chwalebném i jako napomnienie bardzo pożyteczném; lekarstwa te należałoby jednak podawać gdzieindziéj, aniżeli w „Przewodniku,“ albo podawać je osobno, a nie mieszać ich razem z objaśnieniami i wrażeniami i tym sposobem wlewać gorycz w każdą stronicę: bo i dlaczegóż mają być — choćby nawet słuszne — antypatye jakiegoś człowieka ciągłemi towarzyszami naszéj podróży? Podróżnik, jeżeli nie żąda, aby go uważano za proroka, nie jest przecież odpowiedzialnym za zmiany, jakie nastąpić mogły w kraju, który opisuje; czytelnik zaś może wszystkie jego portrety polityczne oraz dedukcye uważać za próżną pisaninę, jeżeli one przestają rozjaśniać obecne położenie rzeczy, a zwłaszcza, jeśli je nawet zaciemniają.
Nie mamy zamiaru chwalić lub oskarżać rząd albo rządzących; nie da się jednak zaprzeczyć, że zmiany, wywołano przez dawniejsze rządy cesarskie oraz przez zawiedzenie nadziei ze strony tych, którzy późniéj włoskie zajęli trony, tak są znaczne i tak widoczne, że nietylko antigallickie filipki pana Eustacego wydają się zupełnie nie na czasie, ale że mogą nawet kompetencyą i uczciwość autora podać w podejrzenie. Uwagi godnym przykładem może być Bolonia, na którą z powodu jéj przywiązania do rządów papieskich i wynikłych stąd skutków wylał autor potok współczucia i nawoływania o pomstę, tém głośniejszego, że pochodziło ono z surm, pożyczonych od p. Burkego. Tymczasem Bolonia była i jest dotychczas pomiędzy państwami włoskiemi znaną z swego przywiązania do zasad rewolucyjnych; była téż jedyném miastom, które urządziło demonstracyę na korzyść nieszczęśliwego Murata. Być może, że zmiana ta nastąpiła dopiero po wyjeździe Eustacego z téj ziemi; podróżnik jednak, którego on przeraził doniesieniem, że istniał zamiar zdarcia miedzi z kopuły św. Piotra, błogiego doznaje ukojenia, ujrzawszy, że świętokradztwa tego nie mogli spełnić ani Francuzi, ani jakaś inna potęga, a to z téj przyczyny, że kopuła pokryta jest ołowiem.[280]
Gdyby sprzysiężone głosy innych krytyków nie były „Podróży klasycznéj“ znacznego wyrobiły pokupu, nie byłoby wcale potrzeba przypominać czytelnikom, że książka ta, jakkolwiek może stać się ozdobą jego biblioteki, w czasie podróżnym niewiele albo wcale mu się nie przyda; gdyby téż owi krytycy dotychczas byli się wstrzymali, nie bylibyśmy czynili próby ubieżenia ich decyzi. Ale tak jak sprawa ma się dzisiaj, niechaj będzie wolno tym, którzy dla Eustacego mają być potomnością, nie uważać na chwalby, jakiemi obsypują go współcześni: będą one może sprawiedliwe wtedy, gdy przyczyny miłości lub nienawiści więcéj będą oddalone. Nastąpiło to już po części, zanim napisane zostały te uwagi, jeden bowiem z najznakomitszych księgarzy florenckich, który w skutek licznych zapytywań ze strony udających się na południe chciał puścić w obieg tanie wydanie „Podróży klasycznéj“, odstąpił od tego zamiaru, spowodowany zgodnemi odradzaniami powracających stamtąd, pomimo, że przygotowane miał czcionki i papier, a kilka arkuszy już nawet wydrukował.
Piszący te słowa chciałby, tak jak Gibbon, dobre z papieżem i kardynałami zachować stosunki; nie uważa jednak, aby była potrzeba dyskretne to milczenie rozciągać także na ich podrzędniejszych stronników.


KONIEC.


GIAUR,
w przekładzie
Adama Mickiewicza.


PRZEDMOWA

Rozerwane ułamki niniejszego poematu składają powieść o smutnych losach branki muzułmańskiéj, która za niewierność ukarana została sposobem tureckim, utopiona w morzu, i któréj zgonu pomścił się kochanek jéj, młody Wenecyanin. Zdarzenia podobne trafiały się dawniéj często na Wschodzie; teraz rzadsze. Może kobiety muzułmańskie nauczyły się więcéj ostrożności, może chrześcijanie mniéj są teraz pochopni do śmiałych przedsięwzięć miłosnych i mniéj w nich szczęśliwi. Zdarzenie, które jest treścią naszéj powieści, odnieść należy do owych czasów, kiedy wyspy Jońskie ulegały panowaniu rzeczypospolitéj weneckiéj; kiedy Arnauci, na chwilę wyparci z Morei, znowu, po bezskuteczném wtargnieniu Moskali, zaczęli ją plądrować. Wiadomo, że odstrychnienie się Majnotów, obrażonych tém, że im zabroniono Mistrę rabować, ściągnęło nowe klęski na Grecyę. Kraj ten stał się naówczas teatrem okrucieństw, których przykład trudno znaléść, nawet w dziejach prawowiernego ludu muzułmańskiego.





GIAUR.[281]

Umilkły wiatry; ciche lśnią się fale
Przy grobowcowéj Temistokla skale,
Która wyniosłém niebo czołem bodzie
I z góry patrząc na morza i smugi,
Najpierwsza wita lądujące łodzie.
Kiedyż się zjawi Temistokles drugi?


Wyspy szczęśliwe, w każdéj porze roku
Zarówno miłe i sercu i oku!
Gdy was przychodzień z gór Kolonny wita,[282]
Wraz nagły urok źrenice mu chwyta
I myśl pogrąża w dumy tajemnicze.
Tu szklane morza cichego oblicze,
Na falach drobnych, jak uśmiechu dołki,
Gór okolicznych odbija wierzchołki,
Strzegące brzegów, z któremi łagodnie
Zdają się igrać rajskie wody wschodnie.
Jeśli się wietrzyk chwilowy prześliźnie,
I złamie szyby na modréj płaszczyźnie,
I kwiecie z brzegu przyniesione miota,
Jakaż w tym wietrze wonia i pieszczota!
Tam, na skał wierzchu, u ścieku poników,
Błyszczy się róża, sułtanka słowików;[283]
Jéj brzmią pochwały kochankowie leśni,
Ona rumieńcem dziękuje za pieśni,
Śliczna i skromna królowa ogrodów,
Nie tknięta wichrem, nie zwiędła od chłodów,

Nie znając naszych zim niebezpieczeństwa,
Kwitnie świeżością wiecznego panieństwa.
Balsamy, których niebo jéj udziela,
W wonnych kadzidłach ku niebu odstrzela;
Niebo wzajemnie codzień jéj użycza
Świetnych kolorów swojego oblicza.
Tam w polu tyle jest kwiecia dla wianków,
Tam w lasach tyle cienia dla kochanków,
Tam groty dla nich ciosane umyślnie!...
Dziś morski zbójca w te groty się ciśnie,
I nocą z małéj czatuje galery
Na bezpiecznego żeglownika stery.
Skoro miesięczna zabłyśnie pochodnia,
Zabrzmi gitara morskiego przechodnia[284]...
Zbójca swój rudel zaraz na głąb pędzi:
Zakryty cieniem nadbrzeżnych krawędzi,
Zahacza statek, zdobycze rozdziela:
Wrzask konających miesza pieśń wesela.
Dziwna, gdy kraj ten natura obrała
Na ogród bogów, i hojnie nań zlała
Tyle bogactwa, piękności tak wiele,
Jakby we własném zakochana dziele:
Dziwna, że dzieła własnego się zrzeka
I dziś natura wpuszcza tu człowieka:
Który, odwieczny miłośnik zniszczenia,
Ogród Edeński na nowo wyplenia —
I jako leśny dzik, kwiecie wytłacza,
Niepokropione znojami oracza,
Ani znające ręki ogrodnika;
Tu kwiecie samo dokoła wynika;
Za tyle wdzięków, za taką obfitość
Uprasza tylko człowieka o... litość.
Dziwna! Tu ziemia oddycha pokojem:
A serce ludzkie chucią i rozbojem!
Czyż kraje światła na nowo ogarnie
Noc namiętności rządzących bezkarnie?
Patrząc, myśliłbyś, że tu zbuntowani
Wojsko aniołów zwalczyli szatani.
I cherubinów trony dziś przywłaszcza
Tłum, który piekieł wyzionęła paszcza.
Tak śliczny kraj ten, ojczyzna rozkoszy;
Tak brzydki tyran, co go dziś pustoszy!


Kto na śmiertelném oglądał posłaniu[285]
Piękne oblicze zaraz po skonaniu,
Nim dzień przeminął — pierwszy dzień nicestwa,
Ostatni trudów i bólów jestestwa —
Nim śmierć, ostatniém przyciśnieniem ręki,
Zgładziła rysy, gdzie chronią się wdzięki;
Kto pomni twarz tę anielsko-łagodną,
Tak zimno piękną, tak smutnie pogodną!
Zda się w letargu zasypiać głęboko?
Zda się być żywą — gdyby nie to oko!
Gdzie już nie świeci ni łza, ni namiętność
Gdzie mieszka zimna, wieczna obojętność,
I straszy widzów i serca im studzi,
I z oczu trupa wpada w serca ludzi;
Gdyby nie wzrok ten, nim pierwszy dzień minie,
Nim ta godzina — w téj jeszcze godzinie
Śmierć tak łagodnie, niewidomie władnie,
Że jéj tyraństwa nikt zrazu nie zgadnie!
Dziś do téj twarzy Grecyja podobna:
Martwa oddawna, lecz dotąd nadobna.
Jéj widok ziębi, jéj wdzięk do łez wzrusza,
Bo już piękności nie ożywia dusza.
Jéj wdzięk jest tylko uśmiech pozostały
Na chwilę w ustach, co ducha oddały.
A jéj rumieniec chorowita krasa,
Która na trupich licach nie zagasa;
Ostatni odbłysk zachodnich promieni.
Co się wokoło ruiny czerwieni;
Ostatnie czucie, co żegna nadzieję,
Iskra niebieska, która dotąd tleje,
Lecz już swéj miłéj ziemi nie rozgrzeje.

Ojczyzno mężów nieśmiertelnéj chwały!
Każda dolina, każdy wierzch twéj skały,
Jakże pamiętne! Bo każde z nich było
Kolebką swobód lub sławy mogiłą!
Arko potęgi! Dziś, czyliż tak mało,
Czyż tylko tyle po tobie zostało?
Wstań niewolniku podły, wstań na chwilę,
Powiedz: ten wąwóz czy nie Termopile?
Ty, z duchów orlich wyrodzony płazie
Na Leonida gnieżdżący się głazie,

Przypomnij, nazwij tych opok wyżyny,
Zatokę, wyspy: — wyspy Salaminy!
Powstań! Te dawne zapomniane boje
Odnów i przywłaszcz: to dziedzictwo twoje!
Z popiołów przodków, może wróg rozdmucha
Iskrę, zarodek ich wielkiego ducha.
A kto z was w boju żywota dokona,
Wliczy swe imię pomiędzy imiona,
Na których wzmiankę pochlebstwem pijani
Zwykli się trzeźwić, zwykli drżéć tyrani.
Kto z was ojczyzny z więzów nie wybawi,
Zginie — lecz tyle synom swym zostawi
Sławy, nadziei, że staną się zdolni
Rozerwać jarzmo i umierać wolni!
Walka o wolność, gdy się raz zaczyna,
Z ojca krwią spada dziedzictwem na syna;
Sto razy wrogów zachwiana potęgą,
Skończy zwycięstwem. Grecya jest księgą,
W któréj wiekami stoi wypisano:
Że klęska wolnych jest świata wygraną.
Królowie, sławę kupując u cieśli,
Gdzieś bezimienne piramidy wznieśli;
Wolni nie dbają, chociaż czasu fala
Wszystkie grobowce i pomniki zwala;
Większe pomniki zostały nad niemi:
Zostały góry ich ojczystéj ziemi.
Tam muza oczom przechodniów ukaże
Groby swobodnych, wolności ołtarze.
Długoby mówić, przechodzić okropnie
Wszystkie od chwały do niewoli stopnie;
Dosyć jest wiedziéć, że nikt nie zagrzebie
Ducha swobody, chyba on sam siebie!
Bo własne tylko upodlenie ducha
Ugina wolnych szyję do łańcucha!

Mieszkańcy ziem tych! Macież wy powieści
Dawnym podobne i którychby treści
Natchnęły muzę do polotów szczytnych,
W ślad muzy greckiéj, wieków starożytnych,
Gdy ludzie byli ziemi swojéj godni?
Dziś, do niczego niezdatni prócz zbrodni,
Z ognistą duszą, coby mogła siły
Natchnąć do dzieła godnego pomników,

Dziś, oni pełzną z kolebek w mogiły —
Niewolni — gorzéj: słudzy niewolników,[286]
Zmazani całą szkaradą, co brudzi
Niewiele wyższych nad zwierzęta... ludzi.
Nie mają nawet téj dzikich odwagi,
Piersi gotowéj, przyjąć oręż nagi:
Tylko rozwożą przez sąsiednie państwa
Z nowym towarem... stare oszukaństwa:
W tém tylko widać Greków dowcip dawny
I z tego tylko Grek na wschodzie sławny!
Daremnie wolność tylekroć zaklina,
Aby skruszyli jarzmo poganina,
By kark podnieśli zgięty łańcuchami,
Nie, Grecy, nie mam litości nad wami!
Przeciéż z Grecyi wziąłem te powieści,
Z czasów niedawnych i żałosnéj treści.


Zdala, śród morza pogodnego błyska,
Szybko pod cienie nadbrzeżne się wciska
Statek. Rybacy poznali z obrotów:
Że to piratów statek lub majnotów:[287]
Chcą z barką swoją w cieniach się przewinąć,
I brzeg niepewny zdaleka ominąć.
Choć im trud dzienny osłabił ramiona;
Choć rybim łowem barka przeciążona;
Silnie wiosłują, rudel krzywią w stronę,
Aż dopłynęli do Porto-Leone,
Gdzie ich noc czeka, noc prawdziwie godna
Kraju wschodniego, cicha i pogodna.


Kto tam grzmi konno po skalistéj drodze?
Wygięty naprzód na wiatr puścił wodze.
Kopyt tententy, jak grzmoty po grzmotach
Wciąż budzą echa drzemiące po grotach.
Koń jak kruk czarny, a na bokach piana,
Jak gdyby świeżo z morza zszumowana.
Wieczór już uśpił fale morskich toni,
Ale nie serce téj dzikiéj pogoni.
Groźnie na jutro niebo się zachmurza,
Ale groźniejsza w sercu Giaura burza.

Nie znam cię, rodu twego nienawidzę:
Ale w twych licach takie rysy widzę,
Które w pamięci kiedy się raz wrażą,
Z czasem się głębiéj werżną, lecz nie zmażą.
Tyś młody, blady, lecz namiętne bole
Gorzały długo na tém smagłém czole!
Złe oko twoje, choć mię nie urzekło,
Choć jak meteor błysnąwszy uciekło;
Zgadłem, że Turek takiego człowieka
Powinien zabić — lub niech sam ucieka.

Tam... tam.. poleciał. Śladem jego biegu
Szły mimowolnie oczy me wzdłuż brzegu.
A chociaż z taką szybkością prześcignął,
Choć jak latawiec tylko w oczach mignął:
Jego wzrok, jego twarz nakształt pieczęci
Wciśnione czułem w głąb mojéj pamięci.
I długo w uchu huk kopyt słyszałem
Czarnego konia lecącego cwałem.
Spiął ostrogami, wbiegł na wierzch opoki
Ocieniającéj głębinę zatoki;
Obleciał wkoło, znowu na dół gonił,
Skałą od moich oczu się zasłonił.
Zgadłem dlaczego. Temu, co ucieka,
Jest obrzydliwą źrenica człowieka;
On najpiękniejsze na niebiosach gwiazdy
Klnie, że zdradzają ścieżki jego jazdy!
Zbiegając z góry, nim konia nawrócił,
Spojrzenie straszne, jak ostatnie, rzucił.
I wybiegł znowu, znowu w górę skoczył,
Wtém, nagle stanął, konia w bok zatoczył,
I patrzy z góry, na strzemionach staje...
Czegéż on patrzy, tam, w oliwne gaje?
Księżyc na nowiu wschodzi z za gór grzbietów,
Błyszczą nad miastem lampy minaretów,
W mieście wre teraz Bajramu uciecha.
Tu, choć nie dojdą ni wystrzałów echa,
Ni muzułmanów pobożne okrzyki:
Przecież błysk widać każdéj tofaiki,[288]
Bo dziś zachodzi słońce Ramazanu,[289]
Dziś Bajram[290] święcą wyznawcy Koranu —
Dziś. — Lecz ty, Giaurze, kto jesteś? Co znaczy
Twój ubiór obcy i twój wzrok rozpaczy?

Co cię obchodzi Bajram? Po co czekać
Naszego święta lub przed niém uciekać? —

On stał. Wtém, nagły strach lica mu ścisnął,
I strach ten nagle wściekłością zabłysnął.
A blask ten nie był jak rumieniec nikły
Gniewów, co wschodzić i przemijać zwykły:
Ale jak bladość marmurowéj bryły,
Powiększająca ciemnotę mogiły —
Brwi nasunione, osłupiałe oko!
Wtém rękę dźwignął i podniósł wysoko,
I na wiatr miotał, jakby groził gniewny.
Stał: czy uciekać czy gonić, nie pewny;
A wtém koń zarżał niecierpliwy zwłoki,
I rżenie echem odbiły opoki!
Giaur za miecz porwał i szczęk rękojeści
Wybił go nagle z téj nieméj boleści,
Jak zbójcę budzi krzyk sowy złowrogi.
Znowu koniowi w bok wraził ostrogi:
Daléj, w cwał, konin, tu idzie o życie!...
Znowu koń czarny zagrzmiał po granicie.
Chyży jak dziryt, leci wzdłuż zatoki,[291]
Daléj ku morzu, wpadł między opoki.
Nie widać twarzy, znikła strusia kita;
Na chwilę grzmiące ucichły kopyta.
Raz tylko wstrzymał rumakowi wodze,
I nieruchomy, chwilę stał na drodze,
Chwilę; i znowu opoka zabrzmiała:
Giaur poleciał, jakby go śmierć gnała.

Straszna to chwila, w któréj duch rozkręci
Za jednym razem cały zwój pamięci,
I w jednę drobną kroplę czasu zleje
Życia bolesne i zbrodnicze dzieje!
Kto nienawidzi, kocha się, lub boi,
Temu za piekło jedna chwila stoi.
Cóż on czuł wtenczas, gdy trapiące duszę
Wszystkie od razu wycierpiał katusze?
Chwila spoczynku, śród potoku zdarzeń,
Kto zliczy ile mieści wyobrażeń?
Bo choć dla czasu zdaje się nicością:
Ona dla myśli jest cała wiecznością.
Bo nieskończone, niezmierne cierpienie
Może w myśl jednę zgromadzić sumienie,

I w jednéj chwili wycierpieć od razu
Bole bez końca, nadziei, wyrazu!

Przeszła godzina. Giaur jak cień przeminął.
Uciekł? czy zginął? czy sam tylko zginął? —
W czarnéj godzinie przybył, jak zesłana
Od niebios kara za grzechy Hassana;
Przyszedł i cmentarz zrobił z Baszy domu;
Przyszedł i odszedł, jak wicher symomu,[292]
Co wieje bożym obciążony gniewem,
I za którego śmiertelnym powiewem
Cyprys umiera, choć jest śmierci drzewem,
Choć wiosną nawet nie zrzuca żałoby,
Jeden co wiernie opłakuje groby!

Niémasz rumaków na stajniach Hassana,
Komnata jego od sług odbieżana:
Pająk samotnik, na ścianach się czepia
I szpary szarym całunem zasklepia;
W twierdzy Hassana nie widać żołnierzy;
W jego haremach gniazdo nietoperzy;
Zamiast strażnika, puszczyk krzyczy z wieży.
W ogrody czasem dziki pies przybieży,
Spragniony wyje na suchą fontanę;
Stoją wód łoża z marmuru usłane.
Lecz owdowiałe — bo zdroje wymarły.
Zielska się dzikie na dnie rozpostarły,
Niegdyś, jak wdzięcznie fontanny tu grały,
Łagodząc nieba wschodniego upały;
Niegdyś, tryskając srebrnéj rosy tęcze
I fantastyczne wirując obręcze,
Rozkosznym chłodem rzeźwiły dokoła
Powietrze, ziemię i spragnione zioła.
Jak było mile, blaski gwiazd pogodnych
Widziéć odbite na tych łukach wodnych,
Słuchać muzyki tych szemrań łagodnych! —
Tu często Hassan w niemowlęcym wieku
Bawić się lubił u kaskady ścieku;
Tu drzemiącemu w matki swéj objęciu
Piastunka woda śpiewała dziecięciu.
Hassan młodzieniec na te wodotryski
Poglądał, siedząc obok odaliski,

I śpiew jéj milsze zdawał się mieć tony,
Gdy był od szmeru kaskad nastrojony.
Lecz Hassan stary nigdy sennéj skroni
Wieczorem u téj kaskady nie skłoni;
Z marmurów woda uciekła chłodząca,
Z serca Hassana wyszła krew gorąca.
Tu nie usłyszysz już głosu człowieka;
Nikt się nie śmieje, nie klnie, nie wyrzeka.
Ostatni ludzki głos echem odbity,
Był to krzyk na śmierć ciągnionéj kobiéty.
Głos skonał. Odtąd milczą te pałace;
Wiatr tylko oknem otwartém kołace.
Lecz choć wiatr szumi, choć się nieba chmurzą,
Już tu nikt okna nie zamknie przed burzą.
Cieszy się pielgrzym, gdy w stepach odkryje
Ślady na piasku, chociaż nie wie czyje;
Tu gdyby ludzki jęk odbiły echa,
W jęku tym jakaś byłaby pociecha,
Ten jęk by mówił: — nie wszystko skonało,
Jedno tu życie ludzkie pozostało!...
Jeszcze w tych gmachach znalazłbyś wspaniałe
Izby i sale puste, dotąd całe;
Dach jeszcze cały, chociaż ząb zniszczenia
Roztacza ciągle ściany i sklepienia:
Lecz zgroza siedzi przed bramą na straży,
Sam fakir do wrót zbliżyć się nie waży.
Derwisz ubogi nie przestąpi progu
Za chleb i za sól podziękować Bogu;[293]
Nędza i zbytek uchodzą na stronę,
Niepowitane i nieugoszczone.
Pałac, gościna wiernego narodu,
Stał się jaskinią zniszczenia i głodu.
Gość płacze dobrodzieja, plączą słudzy pana,[294]
Od czasu gdy miecz Giaura ciął w turban Hassana.


Słyszę dźwięk zdala końskiego kopyta,
Jadą podróżni, lecz mnie nikt nie pyta.
Już bliżéj: Turcy — już widzę turbany
I w srebrem kutych pochwach atagany.[295]
Wódz ich na przedzie w bogatym zawoju,
Zapewne emir, bo w zielonym stroju.[296]

„Ho! kto ty?“ — „Salem! Waszéj jestem wiary.[297]
Emirze, widzę, że wieziesz towary;
Widzę, że wóz twój jest ciężko ładowny,
Ostrożnie wieziesz; musi być kosztowny.
Może do portu śpieszysz dla noclegu?
Jestem przewoźnik: mam łódkę u brzegu“.

„Zgoda, rzekł emir, pośpieszaj, czas nagli.
Odbijem cicho; nie rozpinaj żagli,
Niech leżą zwite; wiosłami uderzaj,
I szybko, cicho, po pod brzegiem zmierzaj,
I wieź nas prosto, pomiędzy opoki,
Tam, na sam środek najgłębszéj zatoki...
Teraz odpocznij. Dobre masz ramiona:
Podróż i zręcznie i prędko skończona.
Lecz ona... zacznie podróż dalszą, z któréj...“
............

Rzucili w wodę...
............
Ciężko plusnęło i powoli tonie,
Rozstąpiły się wkoło szklane błonie.
Zważałem ciężar: dziwnie mi się zdało...
Ruszył się — pewnie morze nim ruszało.
Może to było księżyca błyśnienie,
Nagle odbite o morza przestrzenie?
Patrzyłem ciągle: i wodne obręcze,
W mniejsze i węższe ściskały się tęcze,
Jakby ich środkiem kamień przepadł do dna;
Nakoniec w środku wyszła bańka wodna,
Perłowe kółko... błysnęło... przepadło,
Znowu zatoka gładka jak zwierciadło
I tajemnica usnęła w topieli.
Gieniuszowie morscy ją widzieli,
Lecz drżąc z przestrachu w swych domach z korali,
Nic o tém z żadną falą nie gadali.


Jak król motylów, za wiosny powrotem,[298]
Na skrzydłach jasnych purpurą i złotem,
Z nad szmaragdowéj Kaszemiru błoni
Wzlatuje, dzieci wabiąc do pogoni,

I z ziół na zioła i z kwiatów na kwiaty
Ciągnie myśliwców i myli ich czaty,
Wreszcie uleci i niknąc w obłoku
Zostawia żałość w sercu i łzy w oku,
Podobnie piękność wabi starsze dzieci,
Tak bystro lata i tak wdzięcznie świeci,
To łowców trwoży, to nadzieją mami;
Gonią wesoło — łowy kończą łzami.
Lecz jeśli w ręce myśliwemu wpada,
I motylowi i piękności biada!
Chcąc uciec, darmo skrzydełka natęża:
Igraszka dziecka lub ofiara męża.
Cacko, za którém żądza chciwie goni,
Straciło urok, gdy je mamy w dłoni;
A gdy wdzięk barwy i świeżość przeminie,
Rzucim, niech leci... lub samotnie ginie.
Gdy skrzydła zranisz, gdy serce zakrwawisz,
Czyli ofiarom swobodę zostawisz?
Motyl odartym skrzydełkiem czy może
Latać jak dawniéj z fiołków na róże?
Z pięknością w jednéj uwiędłą godzinie,
Czyż razem pokój na wieki nie zginie?
Zgraja motylów, co pod niebem lata,
Nie szuka w dole zranionego brata:
Płeć piękna dla nas ma litości tyle!
Lecz dla płci własnéj ma serce motyle.
Piękność nad każdém nieszczęściem łzy leje:
Nad sióstr upadkiem... tylko się zaśmieje.


Dusza, brzemienna zbrodni swych ciężarem,
Jest jak skorpijon opasany żarem.[299]
Krąg coraz mocniéj zwęża się i błyska
I więźnia coraz gwałtowniéj dociska,
A gdy go zewsząd na wylot przepieka,
Skorpijon cierpi, dąsa się i wścieka.
Jeden mu został sposób wyjść z pożogów:
Ma żądło, które wyostrzył na wrogów,
Które trucizną pewną rany poi;
Jeden ból zada i wszystkie wygoi:
To żądło więzień topi w głowie swojéj.
Podobnie dusza zła kona w cierpieniach;
Lub żyje jako skorpijon w płomieniach;

Bo kiedy ludzi zwiążę pamięć zbrodni
Światu niezdatni, a nieba niegodni,
Rozpacz nad niemi, pod niemi noc gruba,
Wkoło płomienie — a w pośrodku zguba!


Ponury Hassan z haremu ucieka,
Pieszczot, widoku kobiet się wyrzeka.
On w lasach trudy myśliwców podziela,
Ale nie może dzielić ich wesela.
Dawniéj polować nie miał we zwyczaju,
Póki Leila mieszkała w seraju,
Dziś, czy Leila uszła? czy nie żyje?
Hassan wie tylko, lecz sam w sobie kryje.
Różne powieści krążą między gminem:
Słychać, że uszła z Wenecyaninem.
W dzień Kamazanu, gdy zapadło słońce,
A z minaretów jasnych lamp tysiące
Bajram na całym obwieściły wschodzie,
Leila poszła kąpać się w ogrodzie,
I nie wróciła; szukano daremnie.
Mówią, że z Giaurem zeszła się tajemnie,
Wsiadła z nim na koń za pazia przebrana
I w noc Bajramu znikła z państw Sułtana.
Oddawna Hassan miał ją w podejrzeniu:
Ale w jéj oczach i w jéj uściśnieniu
Tyle wyczytał miłości i wiary,
Że znowu brance zaufał pan stary.
Wieczorem poszedł w meczet na pacierze,
I w noc Bajramu jadł w kiosku wieczerzę,
Tak powiadali czarni niewolnicy,
Niewierni pańskich haremów strażnicy.
Lecz inni głoszą, że gdy padł mrok szary,
Przy bladém świetle wschodzącéj Fingary,[300]
Widziano Giaura na czarnym rumaku
W cwał lecącego po nadbrzeżnym szlaku,
Z cugiem spuszczonym, skrwawioną ostrogą;
Lecz nie wiózł panny, ni pazia, ni kogo...


Oko jéj czarne: i któż się ośmieli
Wzrok ten malować? te oczy gazeli
Wielkie i słodkie, ciemne i błyszczące!
Dusza z nich mówi przez iskier tysiące,

Które ze źrenic lecą przezroczystych,
Jako z Dżemszyda rubinów ognistych.[301]
Dusza z nich mówi, wbrew słowom proroka:
„Że postać niewiast jest ziemi powłoka“
Allahu! dusza mówi z tego oka!
I choćbym w drodze ku lepszemu światu
Przechodził ostre mosty Alsyratu,[302]
Wisiał nad piekła ognistym potokiem
I cały rajski ogród miał przed okiem
I w nim wabiące hurysy dziewice,
Powiem: kto widział Leili źrenice,
Ten Alkoranu nauk nie usłucha!
Czyż taka piękność jest prochem bez ducha?[303]
Jest cackiem, z którém bawi się mężczyzna?
Niech na nie spojrzy sam mufty, a wyzna,
Że nieśmiertelność wygląda z jéj źrenic!
Na jéj obliczu cudowny rumieniec
Wiecznym i świeżym błyszczy się szkarłatem,
Jakby granatów posypany kwiatem.
Jéj włosy jako hijacynty płyną,
Gdy okolona rówiennic drużyną,
Stanie nad wszystkie głową wyniesiona,
I da warkoczom płynąć przez ramiona:
Włosem zamiata ślad swój na marmurach;
Ślad nóżki bielszéj niźli śniegi w górach,
Kiedy z rodzinnych obłoków wylecą
I ziemią jeszcze nieskalane świecą.
Jako monarcha ptaków Frangestanu[304]
Łabędź, podnosi głowę z oceanu
I pysznie skrzydłem uderza po fali,
Skoro spostrzeże podróżnika w dali:
Z taką powagą ona zwraca głowę,
I śnieżne ramię i piersi perłowe,
I z taką piękną dumą wzrokiem miota,
Gdy na nią oczy śmie zwrócić pustota,
Cofną się, blasku wytrzymać nie mogą;
Pochlebiać chciały — upadają z trwogą.

Jak była oczom piękną Gruzyjanka
Tak miała serce czułe dla kochanka.
Kochanka?... Któż jéj kochanek?... Hassanie,
Ty nim nie jesteś, dziki muzułmanie!...


Ponury Hassan dał rozkaz podróży,
Oddział wasalów, co mu w dworcu służy,
Jak orszak i straż pojedzie za panem,
Każdy z janczarką, z łukiem, z ataganem.
Sam Hassan zbrojny jedzie na ich czele,
Zwiesił na pasie krzywą karabelę,
Wypróbowaną na albańskich głowach,
Kiedy raz zbójców napotkał w parowach
I tak rozgromił muzułman zwycięski,
Że ledwo kilku uszło z wieścią klęski.
Za pas dwa zatknął, bogato oprawne
W perły i złoto, pistolety sławne:
Hassan przed laty dostał je od baszy,
Ich widok zbójców i wabi i straszy.
Mówią, że Hassan jedzie pojąć żonę,
Pocieszyć znowu serce zakrwawione
Zdradą Leili, co uszła z haremu,
I dziś, o zgrozo! służy niewiernemu.


Ostatnim blaskiem zachodniego słońca
Złocą się góry i kaskada grzmiąca,
Żywiona czystym i świeżym gór śniegiem.
Tu często kupiec Grek staje noclegiem,
Znajdując pokój w ustroniu głębokiem
Pewniéj, niż w mieście pod swych panów bokiem;
Tu się nie lęka o całość swéj skrzyni:
W miastach niewolnik, wolny na pustyni;
Tu wesół, spróżnia czaszę pełną wina,
Którem się brzydzą usta moslemina.


Najpierwszy jedzie Tatar, wódz orszaku,
Zdaleka widny po żółtym kołpaku;
Opodal konni ciasną jamy szyją
Po krętéj ścieżce na skały się wiją.
Nad niemi sterczą w górę czarne szczyty,
Gdzie sępy ostrzą dzioby o granity,
I lecą na dół; już zwietrzyli łupy:
Nim zajdzie słońce, będą świeże trupy.
U spodu rzeka, która w zimie bucha
Ogromną wodą, a w upały sucha,

Nagie i czarne łono swe odsłania,
I kilka kaskad srebrzystych pochłania.
Wokoło ścieżki kawały granitu
Leżą bezładnie, strącone ze szczytu:
Czas je pospychał, albo zbiły gromy.
Wierzch skały niknie we mgle niewidomy,
Bo żaden z ludzi czoła z Liakury,
W pogodę nawet, nie widział bez chmury.


Już w gaj wjechali i po kilku chwilach
Dojdą wierzchołka: już krzyczą „Bismillach![305]
Tu już bezpiecznie, stąd już widać błonie;
Wkrótce w dół zjedziem, na wiatr puścim konie“.
Gdy czausz tak mówił — ogień z góry błysnął,
Nad uchem ołów niewidzialny świsnął:
Tatar przewodnik wyleciał z kulbaki.
Ledwie czas mając zatrzymać rumaki,
Skoczyli z siodeł, janczarki odwiedli —
Ale trzech spadło pierwéj, niźli zsiedli.
Z rąk niewidzialnych rany odbierają
I ginąc, darmo o zemstę wołają.
Dobyli szabel, na rumaków karkach,
Na odwiedzionych wsparli się janczarkach,
Na pół wciśnieni między końskie boki;
Inni uciekli pod ścianę opoki,
I tam ręcznego czekają spotkania,
Nie lubiąc służyć za cel do strzelania
Wrogom, co bronią niewidzialną rażą,
A wstępnym bojem spotkać się nie ważą.

Sam Hassan został; z konia zsiąść nie raczy,
Spokojnie jedzie, aż z przodu zobaczy
Blask ręcznéj broni. Rozbójników zgraja
Strzela wzdłuż drogi, z przodu się zaczaja,
I z tyłu słychać z janczarek łoskotu,
Że mu przecięto drogę do odwrotu.
Więc wściekły brodę od gniewu najeżył;[306]
I wkoło wzrokiem ognistym uderzył;
„Choć wrogi wkoło, choć gęste wystrzały,
Jam z krwawszych bitew nieraz wyszedł cały.“
Zbójcy wychodzą, stają na skał szczycie:
„Rzucaj broń, krzyczą, komu miłe życie!“

Ale Hassana oczy i rozkazy
Straszniejsze, niźli nieprzyjaciół razy:
I z garstki szczupłéj, ale wiernéj panu,
Żaden nie rzucił swego ataganu,
I żaden podle nie krzyknął „amanu!“
Nieprzyjaciele coraz bliżéj godzą;
Razem ze wszystkich zasadzek wychodzą,
A z gęstwi lasu, dowódca orszaku
Leci sam przodem, na dzielnym rumaku
Któż ten dowódca? Strój nosi albański,
Ale miecz prosty, miecz to chrześcijański...
„Znam go, znam Giaura, wściekły Hassan woła,
Znam go, poznałem ze smagłego czoła,
Poznałem czarne złowrogie źrenice,[307]
Jego nikczemnéj zdrady pomocnice;
Konia czarnego znam, choć leci pędem,
Chociaż nakryty arnauckim rzędem.
Podły odstępco twojéj podłéj wiary!
Teraz cię turban nie zbawi od kary.
Gdziemkolwiek spotkał, w jakiéjkolwiek chwili:
Dobrze, żem spotkał zdrajcę méj Leili!“

Jak się wezbrana rzeka w morze leje
I, morską burzę spotkawszy, szaleje;
Łamią się fale, drżą opoki brzegu,
A nurty ryczą pod pianami śniegu;
Tak się spotkały wrogów zgraje obie,
Losem i gniewem gnane przeciw sobie;
Szable nad uchem grzmią, lecąc w kawały,
Huczą po skałach dalekie wystrzały;
Starcia się łoskot i karabel dźwięki,
Huk karabinów, konających jęki,
Echo żałosne po dolinie szerzy,
Przywykłéj tylko do śpiewów pasterzy!
Liczba niewielka, lecz bitwa straszliwa!
Nikt przebaczenia ni daje, ni wzywa...
Paro kochanków, mocne są twe sploty,
Gdy się ściskacie podzielać pieszczoty:
Lecz nie tak cisną miłości ramiona,
Gdy w nich spoczywa piękność ulubiona:
Jako się barki zwiążą nienawiśnie,
Kiedy wróg wroga ostatni raz ściśnie!

Przyjaźń ostygnie, pieszczota się skończy,
Objęcia wrogów i śmierć nie rozłączy.


Z szablą po samą rękojeść uciętą,
Krwią opryskaną i mocno ujętą,
W sinéj, od ciała odrąbanéj dłoni,
Co jeszcze drgała, nie puszczając broni;
Obok turbana, którego zawoje
Miecz Giaura zerwał i przerżnął na dwoje;
W delii długiéj, zmiętéj, rozpostartéj,
Od mnogich razów na sztuki podartéj,
Zaczerwienionéj, jak chmury przed burzą,
Gdy po dniu jasnym burzliwą noc wróżą;
Krwią zlawszy piasek i gałęzie boru,
Gdzie wiszą szmaty jego palamporu;[308]
Z piersią przebitą i otwartą ciosom,
Barkami na wznak, twarzą ku niebiosom; —
Tak leżał Hassan. Oczy już zbielały,
Jeszcze otwarte, Giaura wyzywały.
Giaur stanął nad nim i w Hassana lice
Utopił równie straszne dwie źrenice.

„Tak! Tyś pochował w falach mą Leilę!
Jam cię pochował w czerwonéj mogile!
Jéj duch kierował mieczem, jéj morderca
Uczuł raz pierwszy, co to jest ból serca.
Proroka wołał — ale nadaremnie;
Prorok twéj głowy nie wyrwie z podemnie!
Allaha wołał — wiatr prośbę rozdmuchał...
Allah nie słyszał, albo nie wysłuchał...
O psie pogański! czyż Opatrzność, głucha
Na krzyk Leili, twych krzyków usłucha?
Zbójcą zostałem! Jeździłem na wzwiady,
Aż w końcu zdrajca padł ofiarą zdrady.
Jam spełnił swoje, zemścił się nad tobą:
A teraz, daléj... w świat... jadę sam z sobą!“...


Na polu słychać brzęk dzwonków wielbłąda:
Matka w ogrodzie z altany wygląda.

Na łąkach błyszczy już wieczorna rosa,
Już ku wschodowi ciemnieją niebiosa
I rozniecają drżących gwiazd ognisko.
Już wieczór: Hassan zapewne już blizko.
Matka stroskana zstępuje i bieży
Do swych haremów, i pogląda z wieży:
Nie widać!... Nie zwykł jeździć tak pomału,
Nie zwykł popasać nawet w czas upału!..
Nie przysłał darów ślubnych: czy się lenił?
Czy konie strudził? czy serce odmienił?
Skarga niesłuszna! Już Tatar posłaniec
Widny z daleka; już na skały kraniec
Wstępuje zwolna; już zjeżdża z urwiska
I wąwozami na dół się przeciska.
Koń nic nie winien; koń pewnie z ciężarem,
Zapewne ślubnym objuczony darem;
Tatara mile przyjmę i nagrodzę
Za prędką jazdę po takiéj złéj drodze
W bramie zsiadł Tatar; od siodła odpina
Juki nie wielkie: czy to dary syna?
Na twarzy smagłéj bladość: czy to smutek?
Czy podróżnego utrudzenia skutek?
Odzież spryskana krwi świeżéj kroplami:
Może poranił konia ostrogami?
Rozwinął pakę... O aniele święty!
O Azraelu! to zawój rozcięty!
To syna szaty całe krwią zbroczone!...
„Pani, okropną twój syn pojął żonę.
Mnie oszczędziły ręce poganina,
Bym ci pokazał krew twojego syna.
Legł śmiercią mężnych, pokój Hassanowi!
Przekleństwo wieczne zabójcy Giaurowi!“


Turban w kamieniu prostym wyrzezany,[309]
I słup już dzikiem zielskiem opasany;
Na nim z Koranu modlitwa wyryta,
Którą dziś ledwie podróżny wyczyta;
To cały pomnik, w bezludnéj ustroni,
Gdzie Hassan zginął od niewiernéj broni.
Zacny Osmanlis! nikt między wiernemi
Przykładniéj świętéj nie nawiedził ziemi,

Nikt bardziéj winem nie gardził wyklętém,
I nikt pobożniéj ku przybytkom świętym
Twarzy nie zwracał, gdy na świątyń dachu,
Słyszał wołanie! Illa-hu, Alla-hu:[310]
Z rąk cudzoziemca wziął śmiertelne rany,
I śród ojczyzny leży jak wygnany,
Zdala od domu, na bezdrożu dzikiem;
Ani się pomścił nad swym rozbójnikiem.
Lecz duch Hassana już rajskie dziewice
Wiodą w rozkoszy wiecznéj okolicę;
Okiem błyskają ku niemu jak słońcem,
Wiecznie pogodném i niezachodzącem;
Biegą — zielone chustki wywijają,
Pocałunkami rycerza witają:
Bo raj rozkoszy zgotowany temu,
Kto zginął, walcząc przeciw niewiernemu.


Lecz ty, niewierny! ciebie anioł śmierci
Monkir swą kosą rozerwie na ćwierci,[311]
Potém zawlecze na nowe katusze
Przed tron Eblisa twą przeklętą duszę.[312]
Tam ogień, wiecznych męczarni narzędzie,
Ciało twe palić, w duszy goreć będzie;
Słuch nie obejmie, język nie obwieści,
Ile się piekła wewnątrz ciebie zmieści!...
Lecz wprzód zostaniesz na ziemi upiorem:[313]
I trup twój z grobu wyłażąc wieczorem,
Pójdzie nawiedzać krainę rodzinną,
Powinowatych spijać krew niewinną.
Tam, na rodzeństwo własne zajuszony,
Wyssiesz krew swojéj siostry, córki, żony;
Ścierw twój zasilisz cudzym życia zdrojem,
Chciwie pić będziesz, brzydząc się napojem.
A twe ofiary rozstając się z światem
Poznają, że ich ojciec był ich katem;
Przeklną cię, twoje usłyszą przekleństwa,
I na pniu wyschnie szczep twego rodzeństwa.
Ostatnia twoja ofiara na święcie
Będzie twa córka, najmilsze twe dziecię:
Ona konając, krzyknie na cię „ojcze!“
I krzyk ten ściśnie usta dzieciobojcze,

Ale ssać muszą, dopóki się żarzy
Ogień w źrenicach, rumieniec na twarzy;
Aż ujrzysz w końcu, jak szklana powłoka
Zamrozi, zaćmi ostatni blask oka.
Natenczas ręką przeklętą z jéj głowy
Oderwiesz włosów warkocz bursztynowy;
Z tego warkocza pukiel darowany
Może na sercu nosi jéj kochany;
A ty dziś w pukle złożysz jego szczątki,
Jak samobójstwa twojego pamiątki.
Krwią twoją własną najmilszą ociekły,
Gryząc twe usta i zgrzytając wściekły,
Wrócisz się znowu pomiędzy grobowce;
A tam upiory, twoi współwędrowce,
Gule, Afryty, spotkają cię w mroku;
I oni twego zlękną się widoku,
I do podziemnych skryją się otworów,
Spotkawszy widmo, brzydsze od upiorów.


Jak się ten zowie kalajor ponury?[314]
Twarz mi znajoma... Raz go napotkałem
W ojczyźnie mojéj. Leciał między góry
Na dzielnym koniu, pominął mię cwałem;
Leciał, jak tylko zdoła koń wyskoczyć,
Oblicze jeźdźca ledwie mogłem zoczyć:
Lecz widać było z twarzy i wejrzenia,
Że go opętał duch złego sumienia..
Nie chciałbym nigdzie zdybać takiéj twarzy,
Bo złą jest wróżbą spotkanie zbrodniarzy!
I teraz strasznie wygląda ten człowiek,
Jak gdyby śmierć mu patrzyła z pod powiek.

Sześć lat minęło, jak przybył w te strony.
Wszedł do klasztoru; czy światem znudzony?
Czy za grzech jakiś pokutę odprawia,
Ale przed nikim grzechu nie objawia.
Nigdy on w ławkach podczas mszy nie siedzi,
Nie chodził ani razu do spowiedzi,
Ani się kłania przed Bogarodzicą
Ani przed ołtarz idzie z kadzielnicą:
Dni całe siedzi zamknięty w ukryciu.
Nie wiem o jego przygodach i życiu;

Słyszałem tylko, że przybył ze wschodu
Tureckim statkiem od stron Carogrodu.
Żeby był Turkiem, z twarzy się nie zdaje;
Zna chrześcijańską mowę i zwyczaje:
Pewnie skruszony jaki apostata,
Dziś opłakuje przeszłe błędów lata.
Tylko, że świętych obrazów się lęka,
Przed Pańskim chlebem i winem nie klęka.
Dał wielki skarbiec, który może złupił,
I tém gościnność w klasztorze zakupił.
Lecz gdybym ja był na miejscu przeora,
Albo bym wygnał tego kalajora,
Albo w pokutnéj zamurował celi,
Tak, żeby o nim ludzie nie wiedzieli.
Często on marzy, bezprzytomnie gada
O pięknéj pannie, która w morze wpada,
Słyszy szczęk mieczów, strzały nad opoką,
I widzi Turka konające oko.
Ilekroć na tym wierzchu skały stawa,
Grozi mu z dołu jakaś ręka krwawa:
On sam ją widzi i, czyja, pamięta;
Ręka pałaszem od ciała odcięta,
Wystaje z ziemi i kiwa nań w dali,
Ażeby skoczył ze skały do fali.


Z pod mnichowskiego czarnego kaptura
Świeci jak z grobu źrenica ponura,
Czasem z ukosa błyskawice ciśnie,
I całą burzą dawnych lat zabłyśnie;
Barwa tych oczu co chwila się mieni.
Chcą ją uważać widzowie zdziwieni
I wnet uczują ten urok spojrzenia
Wymowny, trudny do wypowiedzenia,
Cechę umysłu, co niezgięty w dumie
Zna swoję wyższość i pokazać umie.
A jako ptaszek, gdy go wąż urzecze,
Trzepioce skrzydłem, ale nie uciecze;
Tak widz, ujęty w sidła jego wzroku,
Chce i nie może rozerwać uroku.
Przed nim wpół-trwożny braciszek umyka,
Kiedy samego przypadkiem spotyka;
Bo on swym wzrokiem i gorzkim uśmiechem
Zaraża wszystkich boleścią i grzechem.

Przecież zbyt rzadko uśmiechać się raczy;
Śmiejąc się, tylko urąga rozpaczy.
Poruszy usta i drżące wnet przytnie:
Widać, że radość już w nich nie zakwitnie,
I że uczucie wzgardy i niedoli
Już nigdy szczerze śmiać się nie dozwoli.
I tak téż było. Trupie jego śmiechy
Nie są poczęte z serdecznéj uciechy.
Okropne lica! Jakież być musiały,
Kiedy za młodu namiętnie gorzały?
Wiek jeszcze wszystkich rysów nie pozgładzał,
Tylko szpetnemi piękne poprzegradzał;
Jeszcze niekiedy rumieniec w nich pała:
Znaczno, że dusza nie całkiem zczerniała.
Gmin widzi tylko w tém posępném oku
Świadectwo zbrodni i pieczęć wyroku:
Pilniejszy badacz odgadnie z wejrzenia
Wielkość umysłu, zacność urodzenia,
Dary niestety zbyt źle umieszczone,
Skalane zbrodnią, smutkiem przetrawione.
Był to przybytek nie podły, nie mały,
Gdy w nim tak wielkie zalety mieszkały;
Dziś został pustym, lecz poważnym gmachem:
Ludzie nań lubią poglądać ze strachem.
Chaty bez dachów w pustkach widzi co dzień,
I rzadko do nich zagląda przechodzień:
Lecz wieża legła w szturmie albo w burzy,
Co się czarnemi ruinami chmurzy,
Wzbudza podróżnych dumania i żale,
Złamane łuki, opuszczone sale
Wiele o dawnéj powiadają chwale.

W długiéj kapicy w fałdy obwinięty
Zcicha przez kolumn przesuwa się rzędy;
Straszy patrzących, i sam strachem zdjęty
Staje i patrzy na święte obrzędy;
Lecz gdy się ozwał u ołtarza dzwonek,
Księża uklękli, cofa się w przysionek.
Tam, przy niepewnym pochodni promieniu,
Twarz jego blada połyska się w cieniu,
Tam będzie czekał, aż się nieszpór skończy;
Słucha śpiewania, lecz głosu nie łączy.

Patrz, tam cień rzuca na bielone ściany,
Kaptur opadły i włos rozczochrany,
Gęsty i czarny bezładnie się wije,
Jakby Gorgona swe najbrzydsze żmije,
Wyrwawszy z głowy, splotła mu na skronie.
Bo ten kalajor, choć mieszka w zakonie,
Ślubu nie zrobił, więc nie strzyże głowy
I nosi włosy, jak człowiek światowy.
Kapicę przywdział jako inne mnichy;
Dał skarb na kościół — lecz zapewne z pychy
Nie z pobożności: hojnie kościół nadał,
W którym ni razu pacierza nie gadał.
Tam, patrz na niego, w dzwonek uderzono:
Wszyscy uklękli, sakrament wzniesiono,
Stoi jak posąg, i widać z postawy
Wyraz rozpaczy, wzgardy i obawy.
Ratuj nasz kościół, o święty Bazyli!
Bośmy na karę bożą zasłużyli,
Żeśmy takiego grzesznika wpuścili.
Jeżeli zły duch czasem sobie sprawia
Człowieczą postać, on tak się objawia.
Te oczy jego, na słowo kapłańskie,
Nie są niebieskie, ni ziemskie... szatańskie!

Serce zbyt czułe, do kochania skłonne:
Lecz nie zna co to kochanie dozgonne;
Długie cierpienia dzielić siły niéma,
Długich z rozpaczą walek nie wytrzyma.
A twarde serce gdy miłość skaleczy,
Jéj rany nigdy już czas nie uleczy!
Jako rodzimy kruszec od płomienia
Wprzód się rozżarza, niźli zaczerwienia,
Wrzucony w pieca płomieniste jamy
Zgina się, miękczy, lecz zawsze ten samy;
A potém, wedle sztukmistrza rozkazów,
Służy do dania lub odbicia razów,
Albo pierś twoję przed śmiercią zastawi;
Albo pierś wroga śmiertelnie zakrwawi.
Lecz gdy raz śmierci ukuto narzędzie,
Ten kto je ostrzy, niech ostrożnym będzie!
Tak ogień uczuć i sztuku kobieca
Najtwardsze serce zmiękcza i roznieca:

Lecz raz nagięte, zmianom nie ulegnie,
I pierwéj pęknie, niźli się odegnie.


Jeśli cierpiących samotność ogarnie,
Przerwa mąk tylko powiększa męczarnie;
Pusta pierś, czując otchłanie dokoła,
Chce je zaludnić — i o boleść woła.
Bo niedzielone każde czucie nudne,
I szczęście samo do zniesienia trudne!
Serce w cierpieniach, gdy samotność widzi,
Chcąc mieć pociechę, wszystkich znienawidzi.
I jest to serce, jak człowiek w mogile,
Gdyby z letargu zbudził się na chwilę,
I czuł z wzdrygnieniem, że robactwo toczy
Odżyłe jego oblicze i oczy,
I nie miał siły bronić swych wnętrzności
Od tych szkaradnych, niespodzianych gości.
To serce jest jak pelikan, gdy leci
Przez obszar pustyń, do gniazda, do dzieci,
Krew swą gotowy na żywność ich przelać,
Życie z głodnemi nie skąpy podzielać,
Już dziobem piersi rozranił szlachetne
I widzi tylko swe gniazdo — bezdzietne.
Nąjsroższe męki, które nędzni znoszą,
Samotnéj duszy zdają się rozkoszą,
Sierocéj, stepem otoczonéj dzikim,
Trawiącéj czucia niedzielone z nikim.
Któżby był niebios ciekawy widoku
Bez słońca i bez żadnego obłoku?
Lepiéj jest płynąć, choć się niebo chmurzy,
Niż morskiéj nigdy już nie doznać burzy,
I gdy żywioły zakończyły wojnę,
Być wyrzuconym na brzegi spokojne,
W pustą zatokę i bez towarzyszy;
Późnego zgonu czekać w wiecznéj ciszy.
Lepiéj raz przepaść w zaburzone fale,
Niźli żyć, gnijąc po trochu na skale.


„Tyś dni twe przeżył, ojcze spowiedniku,
Licząc różańce, prawiąc msze bez liku,
Za cudze zbrodnie błagając gniew boski,
A sam nie znając zgryzoty ni troski,

Prócz smutków krótkich, zwyczajnych w tém życiu!
Siwy, spokojny, jak byłeś w powiciu!
Przeraża ciebie walka uczuć dzika,
Ilekroć zajrzysz w serce pokutnika,
Choć jego skargę, jego łzę żałośną,
Przyjmujesz w duszę czystą i litośną.
Moje dni krótkie na płaczu padole,
Obfite w rozkosz, lecz płodniejsze w bole...
Przecież, pomiędzy rozkosze i trudy,
Przeszedłem życie nie doznawszy nudy;
Na ucztach, w bojach, z kielichem, z kindżałem,
Zawsze spokojność gnuśną pogardzałem.
Dziś nic nie kocham, ani nienawidzę,
Pychy nie czuję, nadziei nie widzę:
A dzisiaj jeszcze wolałbym być gadem
I pod klasztorem pełzać strasząc jadem,
Niż być wskazanym w cichym mniszym stanie
Na modlenie się i na rozmyślanie...
Przecież, spoczynku nadzieja mnie łechce:
Chciałbym mieć pokój, ale go czuć nie chcę.
„Wkrótce się wszystko skończy, tak jak życzę:
Zasnę w mogile, nie marząc czém byłem.
Choć moje życie zda się tak zbrodnicze,
Gdybym mógł odżyć, żyłbym tak, jak żyłem.
Dziś w méj pamięci, jak w ciemnéj mogile,
Leżą już zmarłe mych rozkoszy chwile;
Lepiéjby dawno leżéć razem z niemi,
Niż ciężką włóczyć tęsknotę po ziemi.
Nigdy mój umysł nie upadł na męstwie
W długiém i straszném żywota męczeństwie;
Sam dobrowolnie w grób się nie położę,
Jak dawni głupcy, lub dzisiejsi tchórze.
Ze śmiercią nieraz spotkałem się zblizka;
Chętniebym poległ śród pobojowiska,
Gdybym rycerskim mógł oddychać szałem
I kochać sławę, jak piękność kochałem.
Lecz ja-m nie walczył dla oklasków gminu,
Nie dbam o zdobycz, lub stratę wawrzynu:
To innych dzieło; niech rżną się żołdacy,
Dla wielkiéj sławy, lub nikczemnéj płacy.
Ale mnie dzisiaj jeszcze niech poruszy
Przedmiot prawdziwie godny mojéj duszy,
Niech mam przed sobą kochankę lub wroga:

Choćby mi groził i miecz i pożoga,
Gdy serce mścić się lub bronić rozkaże,
Na miecz i ogień jeszcze się odważę,
Bo mężny na śmierć ze wzgardą poziera,
Nędzarz jéj pragnie, tchórz się jéj wydziera.
Kto mi dał życie, niechaj je odbiera:
Ja śmierć bez trwogi spotykałem nieraz,
Gdym był szczęśliwy i dumny — a teraz?...

„Kochałem, ojcze, o nie, ubóstwiałem,
Lecz to są słowa, słowo często kłamie;
Ja miłość moję czynem pokazałem;
Przypatrz się rdzawéj na tym mieczu plamie:
To jest krew dawna, dotąd się nie starła,
Przelana dla téj, co dla mnie umarła.
Krew ta dobyta z serca mego wroga,
Nie trwéż się, księże, nie wznoś rąk do Boga,
Za grzech zabójstwa nie lękam się kary;
Wróg mój był także wrogiem twojéj wiary.
Samo wspomnienie o Maryi synie,
Już obudzało złość w tym poganinie.
Głupiec niewdzięczny, bo jeżeli rana,
Jeśli śmierć ręką chrześcijan zadana,
Jest Turkom kluczem rajskiego ogrójca:
Tedy do raju wysłał go zabójca,
I teraz może Hurys czarnooka
Witać Hassana u bramy Proroka.
Kochałem. Miłość często drogę znajdzie
Tam nawet, kędy głodny zwierz nie zajdzie:
A miłość taka, śmiała na przygody,
Czyliżby miała zostać bez nagrody?
Gdzie? kiedy? Po cóż mam głosić przed światem?
Byłem szczęśliwy w miłości: dość na tém.
A przeciéż często żałuję, daremnie!
Wolałbym nie być kochany wzajemnie.
Ona umarła... Jak?... o to nie pytaj;
Jeśli śmiesz, sam to odgadnij, wyczytaj:
Bo tu wyryte noszę na mém czole,
Kaima pismem me zbrodnie i bole.
Ale mnie nie klnij!... Posłuchaj: ja byłem
Przyczyną śmierci... lecz nie ja zabiłem.
Mógłbym i śmiałbym to samo uczynić,
Gdyby kochanka śmiała mi przewinić.

Jemu niewierna: więc on ją pochował,
Mnie była wierna; ja-m go zamordował.
Choć śmierć jéj była zasłużoną karą,
Lecz jéj niewierność była dla mnie wiarą.
Bo mi oddała serce, skarb sieroty,
Jedyny, którym nie rządzą despoty.
Ach! późnom przybył, nie mogłem jéj zbawić!
Mogłem jéj tylko małą ulgę sprawić...
Mogłem w ślad za nią jéj wroga wyprawić.
Jego śmierć lekka. — Ale jéj męczeństwo
Było dla myśli mych takiém straszydłem,
Że w końcu sobie i ludziom obrzydłem.
„On zginął słusznie, zrządzeniem wyroków.
On wiedział o tém od swoich proroków,[315]
Których słuch wieszczy śmierć przeczuwa w dali
I słyszy wystrzał wprzód, nim broń wypali;
Zginął śród bitwy, zgiełku i hałasu,
Bez mąk, bez bólu — cierpieć nie miał czasu.
Raz tylko wezwać Mahometa zdołał,
Raz tylko w niebo o pomstę zawołał.
Poznał mnie w tłumie... lecieliśmy cwałem;
On poległ — długo nad leżącym stałem,
I duszy jego ujścia pilnowałem...
Konał jak tygrys pokłóty od szczwaczy,
Lecz nie czuł tego, co czuję... rozpaczy!
Szukałem w licu sinem, krwią nabiegłem,
Znaków boleści: — żadnych nie dostrzegłem.
Rysy, śmiertelną okryte ciemnotą,
Jeszcze wściekłością tchnęły — nie zgryzotą.
Cóżbym dał za to, gdybym w jego twarzy
Mógł widziéć rozpacz ginących zbrodniarzy!
Widziéć, jak późna, niedołężna skrucha,
Z konającego wywołuje ducha
Zbrodnię — i nie chce zbrodniarza rozgrzeszyć,
Nie może zbawić, a nawet pocieszyć.


„W krainach zimnych i serca są chłodne,
Uczuć prawdziwéj miłości niegodne;
W mojém gorącém sercu czucia moje
Wrzały jak w Etnie płomieniste zdroje.
Nie umiem nucić w żałosnych piosenkach
O lubych więzach i okrutnych wdziękach.

Jeśli krwi burza, oczu błyskawica,
Ust nieme drżenie, mieniące się lica,
Serca katownia i głowy szaleństwo,
Śmiałość w zamiarach i w spełnieniu męstwo,
Pierś chciwa zemsty, dłoń zbrojna kindżałem,
Wszystko, co czułem i co dokonałem,
Jeśli to znakiem kochania — kochałem!
Nie wiem, co wzdychać i skargi wywierać;
Wiem, jak wzajemność zyskać i umierać.
Umrę, lecz pierwéj rozkoszy użyłem;
Niech co chce będzie, szczęśliwy już byłem.
Mamże kląć losom? — Jam sprawca méj doli:
Ja chciałem cierpieć, nie zmieniłem woli.
Dziś wróć mi dawne trudy i rozkosze,
Ja-m gotów znosić, co zniosłem, co znoszę,
Gotów żyć znowu, jakeśmy z nią żyli,
Gotów na wszystko — prócz śmierci Leili.
Życia mojego żałować nie warto,
Żałuję życia, które jéj wydarto.
Ona śpi, falmi nakryta chłodnemi[316]...
Ach! czemuż grobu nie miała na ziemi!
Czemuż to serce schorzałe nie może
Znaléść i dzielić jéj podziemne łoże?
Ach! był to anioł życia i światłości!
Widzę go dotąd w oczach moich gości,
Krąży wkoło mnie, wabi mnie i nęci.
Moja zaranna jutrzenka pamięci!

„Zaiste, miłość jest świętym pożarem,
Iskrą zatloną w ogniach nieśmiertelnych,
Aniołów dobrem, Wszechmocnego darem
Balsamem rajskim dla serc skazitelnych.
Pobożność duszę w niebiosa porywa:
Ale z miłością niebo w duszę wpływa!
Uczucie, które bóstwem zapalamy,
Które wytrawia wszystkie myśli plamy.
Jest to promyczek wszechtwórczego słońca,
Korona duszę wokoło wieńcząca.
Wyznam, że moja miłość była inna;
Była zbyt ziemska, ludzka, nawet gminna.
Ja-m grzesznik, ojcze — lecz ona niewinna.
Ach! ona była mą gwiazdą polarną!
Zgasła... Któż teraz oświeci noc czarną?

Ach! gdyby jeszcze weszła mi pogodnie,
Wiodła mię znowu, chociażby na zbrodnie!
Bo cóż dziwnego, że kto wraz postrada
I całe szczęście i wszystkie nadzieje:
Pokornie głowy pod wyrok nie składa,
Ale klnie losom i z bolu szaleje —
I w zbrodniach szuka męczarniom ulżenia,
A zwiększa tylko winy i cierpienia?
Ach! serce chore na wewnętrzne rany,
Nie dba na żaden cios zewnątrz zadany!
Kto raz spadł z niebios, już się nic nie lęka:
Mniejsza, gdzie spadnie, wie, że wszędzie męka.
„Widzę, kapłanie, że tobie obrzydłem;
Drżysz i odwracasz oczy pełne trwogi.
I tegom dożył, żem stał się straszydłem!
Jestem dla ludzi jako ptak złowrogi!
Prawda, że miałem drapieżność jastrzębia,
Żem latał niszcząc i lejąc krwi strugi;
Alem się uczył kochać od gołębia —
Umrę, nie znając co kochać raz drugi.
Dobrzeby było nieraz ludzi dumnych
Uczyć przykładem ptaków bezrozumnych!
Słowik, co w gajach nuci z wiosny porą,
Łabędź, co zdobi błękitne jezioro,
Małżonkę sobie jednę tylko biorą.
Niechaj trzpiot z licznych miłostek się chwali;
Niech tych wyśmiewa, co w miłości stali,
Niech sobie cacek szuka coraz innych:
Ja mu nie zajrzę tych uciech dziecinnych.
Lecz u mnie człowiek lekki i przewrotny,
Mniéj wart niżeli ów łabędź samotny,
Stokroć mniéj niźli nieszczęsna dziewczyna,
Którą uwiódłszy zdrajca, zapomina.
Nie, ta na sercu mém nie cięży wina!
Leilo! byłaś myśli moich treścią,
Moją rozkoszą i moją boleścią;
Tyś była cnotą, ty zbrodniami memi,
Nadzieją w niebie — i wszystkiém na ziemi!
Tak piękna jak ty nie była stworzona;
A jeśli jest gdzie, już nie dla mnie ona.
Nie chciałbym widziéć na ziemi i w niebie
Podobnéj tobie, chyba samę ciebie.
Życia mojego okropne wypadki,

Łoże śmiertelne, przyzywam na świadki,
Że ciebie dotąd kocham jak kochałem...
Ty jesteś lubym serca mego szałem.

„I jéj nie było... a ja-m z nią nie zginął!
Żyłem; lecz ból mi oddychać nie dawał;
Wąż pierś mą ścisnął, serce me obwinął,
Myśli nie kąsał i zemstą napawał.
Odtąd świat cały miałem w obrzydzeniu;
Nie śmiałem zajrzeć w oczy przyrodzeniu
Na wszystkie jego wdzięki i ozdoby
Padł całun mojéj wewnętrznéj żałoby!
Resztę, kapłanie, wiesz z mojéj powieści,
Wszystkie me grzechy i część mych boleści:
Ale mi nie mów więcéj o pokucie!
Już późno!... blizkiéj śmierci mam przeczucie.
Chociażbym przyjął wiarę objawioną,
Czy to odrobisz, co już raz zrobiono?
Za łzy pociechy wdzięczen jestem tobie.
Ksiądz nie pomoże nic w mojéj chorobie;
Tajnie méj duszy sam w milczeniu badaj,
Jeśli masz litość nade mną, nie gadaj.
Gdybyś mógł wrócić życie méj Leili,
Jabym pokutę zaczął od téj chwili,
Kupiłbym zaraz i msze i odpusty,
I modliłbym się stygnącemi usty.
„Pójdź do jaskini, gdy strzelcy wychwycą
Z gniazda lwię małe, i rozmów się z lwicą,
Spróbuj ukoić jéj żałosne jęki:
Mojéj nie ulżysz, nie rozdrażniaj męki....

„W młodości latach, w szczęśliwych godzinach,
Gdym lubił dzielić smutki i wesela,
W mojéj ojczyzny kwitnących dolinach
Miałem — czy mam go dotąd? przyjaciela...
Daj mu ten pierścień. Przysięgliśmy na nim,
Wspomniéć o sobie choć raz przed skonaniem.
Wiem, żem nie kochał; chcę, by się dowiedział...
O moim zgonie. On mi przepowiedział...
Dziwno! on wzrokiem przeniknął proroczym
Przed laty, wszystko, co ma ze mną stać się!
Śmiałem się... wtenczas mogłem jeszcze śmiać się...

Gdy on ostrzegał — nie pamiętam o czém!
Lecz teraz, myślą wyzywam na nowo
Wzgardzone niegdyś każde jego słowo.
Powiedz, że zgadnął... Będzie mu niemiło,
Że się proroctwo tak na mnie spełniło.
Powiedz, że chociaż w tym wieku namiętnym,
Gdyśmy wesołe przeigrali chwile,
Lecąc pospołu w niebezpieczeństw tyle,
Wtenczas bywałem często niepamiętnym
I roztargnionym — może obojętnym...
Powiedz, że dzisiaj językiem zdrętwiałym
Za jego szczęście pomodlić się chciałem;
Ale cóż taka modlitwa pomaga,
Gdy winowajca za niewinnym błaga?...
Przed ludźmi niech on sławy méj nie broni;
On, wiem, że dobry: przebaczy — a oni,
Niech, co chcą, mówią... Sława! — Cóż mi po niéj?
Nie będę prosił, aby zgonu mego
Nie opłakiwał — nie jestem tak dumny —
Niemasz piękniejszéj ozdoby dla trumny,
Jak łza żałosna brata kochanego.
Pierścień ten — niech go z rąk twoich otrzyma,
Wręcz mu i opisz, coś miał przed oczyma:
Ciało uwiędłe, duszę zagaszoną,
Łódź, falą uczuć na step wyrzuconą,
Zwój pism zatarty, liść z dalekiéj strony
Wichrem przygnany i mrozem zwarzony.


„Tylko mi nie mów o snu przywidzeniach...
Nie — to, mój ojcze, nie było w marzeniach!
Kto marzy, ten śpi; ja wtenczas nie spałem...
Jak teraz nie śpię — i zapłakać chciałem:
Ale nie mogłem. Źrenica łez głodna,
Czułem, że była wysechła aż do dna:
Chciałem wydobyć z niéj łzę, łzę jedyną:
Byłaby dziwną i miłą nowiną...
Chciałem i teraz chcę — lecz rozpacz wzbrania,
Rozpacz silniejsza, niźli chęć płakania!
Nie mów pacierzy, w skutek ich nie wierzę;
Silniejsza rozpacz, niż twoje pacierze.
Zbawienia nie wart jestem — i nie żądam;
Nie raju, ale spoczynku wyglądam.

Wtenczas — widziałem ojcze — tak — tu była!
Widziałem dobrze... Powstała — odżyła!
Białą, świecącą obwiana symarą:
Jak widzę teraz, tam nad falą szarą,
Gwiazdę błyszczącą przez obłok zachodni:
Ona świeciła jaśniéj i łagodniéj.
Dziś, gwiazda świeci słabiéj i tajemniéj;
Jutro, wieczorem, wnijdzie jeszcze ciemniéj;
Ja, nim doczekam jéj promieni drżących,
Nieczuła bryła i postrach żyjących,
Ja — umrę, ojcze. Już, kończąc cierpienie,
Zbiera się dusza w ostatnie westchnienie...
Tu ją widziałem, ojcze — i powstałem,
I wszystkich naszych nieszczęść zapomniałem,
I porwałem się z łoża i objąłem —
I cóż do mego serca przycisnąłem?
Cień był w objęciu bez tchu i bez życia,
Sercem nie czułem wzajemnego bicia!
Lecz to Leila! — to jéj postać była!
Kochanko moja, jak się ty zmieniła!
Spojrzałaś tylko, słowa nie wyrzekłaś,
Byłaś tak blizko, i z rąk mi uciekłaś!...
Lecz choć tak zimna, tak dla mnie zmieniona:
Obym cię tylko przycisnął do łona,
Całe me szczęście ująłbym w ramiona.
Niestety, marę ująłem ulotną!
Ręce opadły na mą pierś samotną.
Lecz patrz! to ona! to jéj szata długa,
Jéj ręka śnieżna! — Patrz, jak na mnie mruga
Tém czarném okiem — włosy rozpostarła —
Nie — jam nie wierzył — ona nie umarła!
Ale on umarł — ja go sam obalił —
Ja-m go pochował, kamieniem przywalił:
On tu nie wróci, bo ciężka mogiła
Ciśnie go z góry. — Ty! po coś wróciła?
Oni mówili, że ta twarz jak zorze,
Ta postać śliczna już zapadła w morze
I że się nad nią fala szumna leje!
Rybacy mówią — szkaradne to dzieje —
Chciałbym powiedziéć — język mi drętwieje.
Ach! jeśli prawda, że ty wyszłaś z morza,
Szukać dla siebie spokojnego łoża:
Ach! przesuń mokrą dłoń przez me powieki —

Niech już ostygną, zamkną się na wieki,
Lub rękę połóż na me serce wdowie!
Czy ciebie marą, czy duchem świat zowie:
Zostań, oświecać chorego węzgłowie,
Odchodząc, weźmij z sobą mego ducha —
Potém niech wyje szturm, niech morze bucha!


„Takie me imię, takie są me dzieje.
Samemu tobie powierzam wyznania,
Wdzięcznie przyjmuję łzę politowania;
Suche me oko już łez nie wyleje!
Gdy skonam, pogrzeb ubogi mi sprawisz,
Krzyż tylko prosty na grobie postawisz —
Bez żadnych liter — nie chcę, by wędrowiec
Napisy czytać szedł na mój grobowiec“.


Umarł. Nie doszedł nikt po jego zgonie,
Jak się nazywał, w jakiéj świata stronie
Jego ojczyzna. Ostatnie wyznania
Mnich tylko słyszał we chwilach skonania.

Tyle zostało o Giaurze podania,
I o Leili, którą on postradał,
I o Hassanie, któremu śmierć zadał.




NARZECZONA Z ABYDOS.
w przekładzie
A. E. Odyńca.

Had we never loved so kindly,
Had we never loved so blindly,
Never met, or never parted,
We had ne’er been broken hearted.
BURNS.



Pieśń pierwsza.

I.

Znacie kraj, gdzie laur chwały i cyprys żałoby,
Godłem są dni obecnych i wieków minionych?
Gdzie żałośna turkawka, i sęp krwawo-dzioby,
Powtarza dzikość panów i jęk zwyciężonych?
Kraj cedrów w niebo rosłych, i winnic nektaru;
Kraj niewiędnącéj wiosny, i wiecznéj pogody
Kędy skrzydła Zefirów, od woni ciężaru
Słabieją, przelatując różane ogrody?
Gdzie śród gajów zieleni błyszcząca cytryna,
Dziś jeszcze hesperyjskie sady przypomina;
W jagodach złoty balsam oliwy dojrzewa,
A w cieniu drzew jéj słowik nie przestając śpiewa?
Kraj, gdzie ziemi zieloność i niebios lazury
Walczą o piękność barwy przed słońcem bez chmury,
A ocean gra ogniem najżywszéj purpury?
Gdzie dziewice jak kwiaty, co noszą do tańców?
Gdzie wszystko piękne, boskie — oprócz serc mieszkańców?
Kraj to Wschodu! kraj słońca, co mu naprzód świeci! —
Możeż się tak uśmiechać na zbrodnie swych dzieci? —
Dzikie, jak krzyk wiecznego rozstania boleści,
Są ich serca — i czyny — i o nich powieści.

II.

Otoczon tłumném niewolników gronem,
Lśniący od złota, i z kornym pokłonem
Gotowych służyć dworaczo czy zbrojnie,
Za orszak w domu, lub za straż na wojnie,
Jak się podoba ich Baszy i Panu:
Zasiadł Giaffir[317] śród swego Dywanu.
Z brwi nasępionych i groźnego oka,
Znać, że go trapi jakaś myśl głęboka.
I choć nie łatwo z twarzy muzułmana
Wyczytać duszę — nawykłą przed tłumy
Kryć wszystkie swoje uczucia, prócz dumy —
Twarz Giaffira mroczna, zadumana,
Zdradza coś więcéj, niżby wydać żądał,
Więcéj, niż ścierpi, aby dwór oglądał,

III.

„Chcę być sam!“ — skinął — skinieniu pańskiemu
Posłuszni tłumem ku drzwiom się cofali. —
„Zawołać do mnie dozorcę haremu!“ —
Już w głębi sali, sam na sam zostali.
Basza z swym synem: i w progu zdaleka
Wezwany murzyn na rozkazy czeka.
„Słuchaj, Harunie! skoro tłum ten cały
„Wyjdzie z pałacu za bramę i wały —
„Bo biada głowie, którejby źrenice
„Śmiały wzrok podnieść na Zulejki lice! —
„Córkę tu moję przywiedziesz z haremu.
„Dziś chcę na przyszłość ustalić jéj dolę. —
„Mów, niech pośpiesza: lecz nie mówiąc: czemu? —
„Sam chcę jéj pierwszy objawić mą wolę.“ —
— „Baszo! mém prawem są rozkazy twoje!“ —
Niewolnik innéj odpowiedzi niéma. —
I już wychodził za sali podwoje,
Kiedy go ramię wstrzymało Selima.
Selim z potrójnym, głębokim pokłonem,

Wrócił ku Baszy, i z okiem spuszczonem,
Nieśmiałym głosem rzekł, stojąc przed tronem:
Bo muzułmana nie ośmielić niczem;
Aby śmiał usieść przed ojca obliczem.
„Bojąc się, ojcze! abyś się nie gniewał,
„Czy na Haruna, czy na siostrę moję,
„Jeśli tak rychło, jakbyś się spodziewał,
„Nie zdąży przybyć na rozkazy twoje;
„Wyznam mą winę — jeśli w tém jest wina,
„Że we mnie jednym téj zwłoki przyczyna.
„Słońce dziś rano wschodziło tak jasno,
„Że — chyba starcy ujrzawszy to, zasną —
„Jam zasnąć nie mógł; — lecz w tak pięknéj porze,
„Patrzéć samemu na niebo, na morze,
„Gdy nikt nie słucha i nikt nie podziela
„Natchnionych myśli i uczuć wesela,
„Smutno jest — zwłaszcza mnie, com od powicia
„Nie nawykł znosić samotności życia. —
„Zulejkę zatém namówiłem z sobą. —
„Tyś sam dozwolił, aby każdą dobą
„Wstęp do haremu był dla mnie otwarty. —
„I w nim wpół senne ocknęły się warty,
„Już my ukryci w cyprysowym gaju,
„Pojąc się wdziękiem natury i kraju,
„Zapominali o obecnéj chwili
„W rymach Sadego i pieśniach Leili![318]
„Aż usłyszawszy głos bębna, postrzegłem[319]
„Że się zbliżyła godzina Dywanu,
„I wnet pamiętny twéj woli, przybiegłem
„Złożyć cześć winną i ojcu i panu.
„Ale Zulejka dotąd błądzi w gaju. —
„O! przebacz, ojcze! nie nasrożaj czoła!
„Wszakże prócz niewiast i stróżów seraju,
„Nikt się tam przedrzéć, ni zajrzéć nie zdoła.“ —

IV.

Gniew zawrzał w baszy: „Synu niewolnika,
„Z niewiernéj matki! — bo próżno od młodu
„Szukałem w tobie, godnych mego rodu,
„Uczuć człowieka albo wojownika! —
„Ty zamiast wprawiać do boju twe dłonie,
„Zawstydzać strzelców, wyzywać szermierze,

„Ciskać dzirytem, lub ujeżdżać konie:
„Ty, Greku w duszy, jeżeli nie w wierze!
„Gotów iść wzdychać całe dni i noce,
„Gdzie jakaś woda w strumieniu bełkoce,
„Kwiat jaki pachnie, albo ptak świergoce!... —
„Niechbyż przynajmniéj to słońce promienne,
„Co tak twe oczy zachwyca bezsenne,
„Wlało ci swego choć iskrę płomienia,
„By i twą duszę obudzić z uśpienia! —
„Lecz nie! ty okiem patrzałbyś nieczułem,
„Choćby tu przyszły psie wojska pogańskie;
„Choćby ich działa grzmiały pod Stambułem;
„Nie! choćby wszystkie państwa Ottomańskie
„Załeżéć miały od wsparcia twéj dłoni:
„Nie śmiałbyś dotknąć zaostrzonéj broni!... —
„Precz! — niech twa słabsza od niewieściéj ręka,
„Kręci wrzeciono, gdy się szabli lęka! —
„A ty, Harunie! śpiesz do córki mojéj!
„Ten raz przebaczam — dla starości twojéj.
„Lecz niech Zulejka raz jeszcze na nowo
„Wyjdzie z nim kiedy — odpowiesz mi głową!“ —

V.

Selim nie wyrzekł słowa — ale z twarzy,
Lecz z oczu jego łatwo myśli dociec. —
Wyrzuty Baszy i słowa szydercze
Przebodły duszę jak włócznie mordercze; —
„Syn niewolnika! — O podłość mię skarży! —
„Chce mię poniżyć! — najgrawać się waży! —
„Syn niewolnika! — Któż więc jest mój ojciec?“ —
Temi myślami wrzał w duszy, a lice
Pałały ogniem, a groźne źrenice
Błysły z pod powiek jak dwie błyskawice. —
Giaffir spojrzał — i zląkł się widoku
Gniewnego syna; — poznał, jak go drasło
Urągowisko — i w tym jego wzroku
Dostrzegł, lub przeczuł pierwsze buntu hasło.
„Pójdź, chłopcze! — Cóż to? nie chcesz odpowiadać?
„O! ja znam ciebie, umiem myśl twą zbadać —
„Szkoda, żeś bronią nie uczył się władać.
„Lecz niechno męska urośnie ci broda,
„A wiek odwagi, albo siły doda:

„Doczekam jeszcze pociechy, jak wróżę,
„Ujrzéć cię zbrojnym — albo spotkać może!“ —
I gdy to mówił z szyderczym przyciskiem,
Wzrok dumnéj wzgardy utopił w Selima. —
Selim nie zadrżał — i z urągowiskiem
Tak go nawzajem przejmował oczyma,
Że Basza z trwogą obejrzał się wkoło,
I ogniem wstydu oblało się czoło.
Dlaczego? — Basza dobrze czuł i wiedział
Przyczynę trwogi — lecz jéj nie powiedział.
„Nie próżne, myślał, przeczucia, jak widzę,
Żem nigdy jego nie ufał przyjaźni!
Zrozumiał, odgadł, że go nienawidzę, —
I... — lecz dłoń jego nie warta bojaźni!
Na łowach ledwo można go ośmielić
Potkać się z sarną, lub strzelbę wystrzelić;
Cóż gdyby z ludźmi miał toczyć bój krwawy,
Narażać życie dla zemsty lub sławy?...
Tak! — gdyżbym zwierzchniéj nie ufał pokorze,
Tém mniéj krwi związkom — krwi, co kiedyś może... —
Ha! lecz on nie wié o tém!... — Nic nie znaczy!
Muszę podwoić czujność dostrzegaczy! —
Giaur, pies pogański, Arab memu oku
Znośniejszy stokroć od jego widoku!“[320]

„Lecz otóż słyszę głos Zulejki mojéj! —
On mi wzburzoną duszę uspokoi:
Miły mym uszom jak hurysek pienia! —
W niéj widzę moje najsłodsze wspomnienia,
Pierwszéj, jedynéj miłości zadatki:
Droższa mi nawet, milsza od swéj matki!
Moja nadzieja, chluba, szczęście moje!
Jedna, co kocham — i co się nie boję!“ —

„Witaj, ty moja! ty Peri, bogini!
Chłodna fontanna w piaszczystéj pustyni
Mniéj miła ustom spragnionym pielgrzyma,
Niż tyś jest zawsze przed ojca oczyma! —
Pielgrzym nie może czuć wdzięczności więcéj,
Ni Prorokowi dziękować goręcéj,
Jak ja dlań w duszy za ciebie ją czuje,
Jak ja mu zawsze, i teraz dziękuję.“ —

VI.

Piękna, jak pierwsza ze stworzonych w raju,
Gdy z zaufaniem, z weselem dziewiczém,
Śmiała się patrząc w zakazanym gaju,
Jak ją wąż okiem urzekał zwodniczém,
I blask swych oczu zaszczepiał w jéj wzroku —
Źródło obłudy jéj płci, i uroku! —
Miła — jak sennéj pociechy widzenie,
Co łzy na jawie płynące osuza,
Gdy w nieśmiertelne ubrana promienie,
Duszę płaczących cieszy zmarłych dusza;
Tkliwa — jak pamięć miłości niewinnéj;
Czysta — jak wiara modlitwy dziecinnéj;
Była dziewica, cel ojca miłości;
Który ją witał ze łzami — radości.

Któż nie doświadczył, jak trudno słów dźwiękiem
Dać uczuć piękność, z jéj blaskiem i wdziękiem?
Kto nie czuł patrząc — nim niesyte oczy
Mgła upojenia albo łza zamroczy —
Jak wzbudzający cześć, i jak zwycięski
Jest niewinności urok czarnoksięski! —
Ona je łączy: — w niéj jednéj zebrane,
Kwitną powaby — jéj tylko nieznane:
Niebieskiéj łaski świętość tajemnicza,
Pogoda myśli, swoboda dziewicza,
Dusza — muzyka tchnąca z jéj oblicza![321]
I czułość, którą lada myśli wzruszą —
I ach! oko, co samo już zda się być duszą! —

Skromnie na piersiach krzyżując ramiona —
I pierwszém tkliwém słowem ośmielona,
Na szyję ojca zarzucając ręce,
Co jéj wesołe pieszczoty dziecięce
Dzielił i wzajem odpłacał, słowami,
Błogosławieństwy i całowaniami —
Zulejka przyszła. — Giaffir czuł w duszy,
Że zamiar jego miękczy się i kruszy.
Nie, by się troskał o przyszłém jéj szczęściu,
Czy je miéć może w wybraném zamęściu;
Lecz myśl rozstania zamysłem zachwiała —
Miłość ją wlała — Duma pokonała.

VII.

„Zulejko moja! dziecię méj miłości!
Dziś się przekonasz, jak cię kochać muszę,
Gdy niepamiętny tęsknot samotności,
W jakiéj twa strata pogrąży mą duszę,
Sam się ojcowskiéj pociechy wyrzekę,
Aby ci męża zapewnić opiekę:
Męża — którego, prócz chyba Padyszy,
Nikt w państwach jego w niczém nie przewyższy. —
Bo choć moślemin mało o ród bada,
Godna jest względu krew Kara-Osmana,[322]
Któréj potęga, z przodków przekazana,
Dzierżonym krajem, jak dziedzictwem włada,
I w razie wojny ma na swe skinienie
Tymaryjotów dzielne pokolenie. —
Z téj krwi Osmana wybrałem na zięcia;
Dziedzic i blizki Oglu-Beja krewny. —
O wiek nie będziesz dbała — jestem pewny —
Dzieckubym mego nie zwierzył dziecięcia!
Bogactwo twemu odpowiada wianu;
A temi śluby złączona moc nasza,
Urągać będzie ze śmierci firmanu,
Którego widok tak drugich przestrasza!
I gdy najśmielszy, najmożniejszy basza,
Śmie wprzód dać szyję, niż się oprzéć Panu;
My uczyć będziem sułtańskie Tatary,[323]
Jakiéj nagrody warte takie dary! —
Teraz, Zulejko! wiesz o woli mojéj,
Wiesz wszystko, co płci twéj wiedziéć przystoi. —
Do posłuszeństwa ojciec córkę skłania;
Sam mąż niech żonę nauczy kochania!“ —

VIII.

Zulejka milcząc skłoniła oblicze —
Czy żeby ukryć zmieszanie dziewicze,
Czy łzy, któremi czuła, że nie władła,
I twarz, co w kolej płonęła i bladła:
Gdy słowa ojca, jak strzały, przez uszy
Świszcząc leciały i więzły w jéj duszy? —
Lecz ten rumieniec, ta bladość, ta żałość,
Co oznaczają? — czy wstręt? czy nieśmiałość? —

Łza w piękném oku tak słodko porusza,
Że nawet miłość z żalem ją osusza;
Skromny rumieniec tak twarz piękną krasi,
Że nawet litość niechętnie go gasi! —
Czy to Giaffir czuł, czy nie obaczył
Łez i rumieńca; czy zważać nie raczył: —
Trzykroć w dłoń klasnął[324] — konia podać każe:
Rzucił z rąk cybuch oprawny w klejnoty,[325]
I szedł, gdzie zbrojne czekały go straże:
Jańczarów, spahów, mameluków roty.
I śród nich śpieszy na pole gonitwy,
Widziéć ich zręczność i wprawiać do bitwy. —
Sam Kizlar-Aga, na czele rzezańców,[326]
Został na straży haremu i szańców.

IX.

Selim na dłoni wsparł czoło, i okiem
Zdawał się toczyć po morzu szerokiem,
Gdzie prąc się między Dardanelskie skały
Z szumem w pieniste popiętrza się wały.
Nie widział jednak ni morza, ni brzegów,
Ni nawet baszy wojennych szeregów,
Co bliżéj przed nim tocząc bój udany,
To z koni twarde płatają turbany,[327]
To na dwie zręcznie rozbiegłszy się roty,
Biją na siebie stępionemi groty,
A wrzask ich „Ollah!“ powietrze rozdziera:[328]
Selim nie słyszy, nie widząc spoziera —
W myśli mu tylko — córka Giaffira.

X.

Zulejka nie śmie przerywać milczenia,
Lecz smutek myśli zdradzają westchnienia.
Selim wciąż z okna patrzał zamyślony,
Niemy, i blady, i nieporuszony.
Próżno nań siostra spogląda ciekawie:
Nic nie wyczyta w téj zimnéj postawie!
Smutek jéj równy, ale go pokrywa.
W sercu dla brata tchnie miłość tak tkliwa,
Że wstyd dziewiczy, sama nie wie czemu,
Nie dał jéj dotąd wyznać — nawet jemu.

Terazby chciała — chce mówić — daremnie!
„Tak smutny! tak się odwraca odemnie! —
Nie tak bywało za każdém spotkaniem;
Czyż się raz pierwszy tak zimno rozstaniem?“ —
Trzykroć komnatę obeszła dokoła,
Patrząc na niego; — on nie zwrócił czoła,
Ledwo nie płacząc, pochwyciła dłonią
Urnę stojącą z róż arabskich wonią,
I wonnym deszczem prysnęła z niéj wkoło
Na strop, na ściany — i Selima czoło!... —
Krople po twarzy stoczyły się zbladłéj,
I z szat złocistych na pierś jego spadły;
On się nie wzruszył, nie zwrócił baczenia,
Jak gdyby lice i pierś miał z kamienia.
„Co? jeszcze smutny? — ach! któż to wytrzyma!
Taka nieczułość — i to od Selima!...“ —
Wkrąg gmachu kwiaty najrzadsze na Wschodzie,
Kwitły w naczyniach, jak w sztucznym ogrodzie.
„On lubi kwiaty! — może z rąk mych przyjmie?... —
Musisz się rozśmiać, mój luby Selimie!“ —
Ledwo dziecinna myśl przyszła do głowy,
Kwiat był zerwany, i bukiet gotowy:
Z nim się po cichu zbliża niewidziana,
I u stóp brata ugięła kolana.
„Słowik tę różę przysyła za posła,[329]
By ci pociechę i radość przyniosła;
I sam prócz tego, jak jéj obiecywał,
Będzie noc całą dla Selima śpiewał.
I z wszystkich piosnek, co umie na wiosnę,
Wybierze same wesołe i głośne,
Z miłą nadzieją, że jak on swe tony,
Odmieni myśli Selim zasmucony.“ —

XI.

„Co? nie chcesz nawet przyjąć mego kwiatu? —
Jest-że gdzie siostra bardziéj nieszczęśliwa,
Coby nie mogła ulgi przynieść bratu,
Którego smutek serce jéj rozrywa? —
„O! nie patrz na mnie oczyma takiemi! —
Ktéż cię nademnie kocha na téj ziemi? —
Bracie mój drogi! — obym droższe imię
Wynaléźć mogła! — mój luby Selimie!

Podziel twój smutek ze mną! — lub przynajmniéj,
Jeśli się gniewasz — powiedz, że nie na mnie. —
Pójdź, usiądź! głowę skłoń na piersi moje!
Ja całowaniem twą boleść ukoję,
Gdy cię ni płochy żart mój nie rozśmieszył,
Ni mój zmyślony słowik nie pocieszył. —
„Wiem, że nasz ojciec niekiedy zbyt ostry:
Aleś ty takim nie bywał dla siostry!
Wiem, wiem, że ciebie nie kocha jak syna:
Ale czyż Selim o mnie zapomina?... —
„Ach! może zgadłam? — tyś jest nie rad z planu
Owego związku z Bejem Karasmanu?... —
Może ku niemu masz powód urazy?... —
Powiedz mi tylko! pomimo rozkazy
Ojca — przysięgam na Mekki ołtarze,
Jeśli się na nie przysięgać odważę —
Że bez porady, bez woli Selima,
Nikt mnie — sam nawet sułtan nie otrzyma! —
„Myślisz, że zniosę oddalenie twoje,
Lub mogę serce rozedrzeć na dwoje? —
Któżby nam został — jeśli się rozdzielem,
Mnie przewodnikiem, tobie przyjacielem? —
Nie, nie! dzień taki nie błyśnie na niebie,
Coby mą duszę oderwał od ciebie!
Nie! — sam Azrael[330] — on, którego ramię
Wszystko na świecie rozrywa i łamie.
Gdy się na jedno z nas dwojga zamierzy,
Uczuje litość — oboje uderzy!“ —

XII.

Ożył — odetchnął — z lic ogień wytrysnął —
Podniósł dziewicę — do piersi przycisnął.
Gniew, boleść znikła — z oczu niezwykła
Radość, jak jasność, błysła spojrzeniem,
Myśli promieniem, uczuć płomieniem.
Jak woda z gór lecąca,
Gdy ją ciasny brzeg zwęzi,
Wyrywa się iskrząca,
Z pod wierzbowych gałęzi;
Jako piorun, gdy z góry
Ogniem błyśnie w obłoku;
Tak z pod brwi téj ponuréj,
Dusza błyszczy w tém oku. —

Na dźwięk trąby koń wrzący,
Na wrzask łowów lew śpiący,
Na krzyk buntu szalony
Tyran ze snu zbudzony,
Mniéj gwałtownie się wzruszy,
Mniéj uczuje sił w duszy,
Jak Selim, słysząc przysięgę dziewicy,
Słysząc wyznanie uczuć tajemnicy! —

„Teraz tyś moją! tyś na wieki moją!
Bóg sam nas chyba, nie ludzie rozdwoją.
Mojąś na wieki! — ta święta przysięga,
Coś ty wyrzekła, oboje nas sprzęga. —
Dobrze zrobiłaś! bo przez to wyznanie
Niejedna głowa na karku zostanie! —
Lecz ty się nie trwóż! — póki miecz w méj dłoni,
Żaden włos nigdy nie spadnie z twéj skroni;
Strwożyć cię nawet nie miałbym zamiaru,
Za wszystkie skarby pieczar Istakaru!...[331]
„Z innych się przyczyn gniew w sercu mém warzył.
Giaffir dzisiaj zelżył mię, znieważył,
Nikczemnym prawie nazwać się odważył!...
Ha! teraz pora okazać mu w czynie,
Jaka krew w synu niewolnika płynie! —
Drżysz? — On tak nazwał! — lecz serce Selima,
Choć się nie chełpi przed ludzi oczyma,
Jeszcze mu w słowach i czynach dotrzyma! —
„Ja synem jego?.. — Lecz ukój twą trwogę! —
Przez ciebie jestem nim — albo być mogę, —
Tymczasem, pomnij! by przysięgi naszéj
Niebaczne słowa nie zdradziły baszy! —
„Znam ja nędznika, co u Giaffira
Ręki się twojéj i wiana napiéra;
Podlejszéj duszy, i skarbów niezmiernych,
Gorzéj zebranych, niéma kraj niewiernych,
Chciwszy od Greka, trwożliwszy od Żyda!
Gorszego nadeń Egripo nie wyda!...[332]
„Lecz dosyć o tém! — Okiem ni językiem
Pomnij, tajemnic nie zdradzić przed nikim!
Na resztę środek znajdziemy w potrzebie.
Osmana Beja ja biorę na siebie! —
„Słuchaj, Zulejko! — raz pierwszy wyznaję —
Słuchaj! — nie jestem, czém się być wydaję.

Tyś mi do szczęścia otworzyła drogę —
Mam broń, przyjaciół — zawady znieść mogę!“ —

XIII.

— „Co? ty nie jesteś, czém się być wydajesz? —
Dziwne mi dzisiaj zagadki zadajesz! —
O! mój Selimie! skąd ci ta odmiana? —
Byłeś tak dobry, tak wesół dziś z rana! —
Czém cię tak mogły wzruszyć moje słowa? —
Że ja cię kocham — czyż to rzecz ci nowa? —
Kocham! jak kochać nie można goręcéj,
Zawsze jednako — bo nie umiem więcéj! —
Innego szczęścia nie wystawiam sobie,
Jak by cię widziéć, słyszéć, być przy tobie —
I stąd dzień lubię, a nocą się brzydzę:
Że noc nas dzieli, a we dnie cię widzę. —
I gdybym mogła na przyszłość wybierać,
Z tobą chcę tylko i żyć i umierać;
Ciebie pocieszać, doglądać, piastować,
Bawić, usypiać, uściskać, całować...
Tak, tak! jak teraz — jak teraz!... — Już dosyć!
Dosyć, Selimie! — w twych ustach żar tleje! —
Nie, nie! nie mogę! — ach! przestań mię prosić! —
Ja sama nie wiem, co się ze mną dzieje!.. —
Obym tak zawsze być mogła przy tobie:
Strzedz twego zdrowia, doglądać w chorobie,
Rządzić twym domem — nie trwoniąc ci mienia,
Lub dzielić nędzę — bez łez, bez cierpienia:
I wszystko czynić i pełnić z pośpiechem,
I wszystko cierpieć i znosić z uśmiechem!... —
Jednéj ci tylko nie oddam posługi:
Oczy twe kiedyś niech zamknie ktoś drugi!... —
Bo wiem, że umrę, mając to oglądać, —
Mogę-ż co więcéj — ja zrobić — ty żądać?... —

„Lecz, mój Selimie, powiedz mi, dlaczego
Ty się tak ojca obawiasz naszego,
Aby się naszych uczuć nie dowiedział? —
Ja milczéć będę — boś ty mnie powiedział;
Lecz czemużbyśmy ojcu nie ufali? —
I to mi także powtórz zrozumialéj,

Coś wprzód namienił o sobie — o broni —
O przyjaciołach. — Kto są? gdzie są oni? —

„Jabym wolała ojcu się otworzyć!
Gniewby mię jego nie zdołał zatrwożyć. —
Lecz za cóż gniewy? — Ach! nie! on pozwoli,
On mię zostawi panią mojéj woli! —
Cóż w tém dziwnego, jeślibym życzyła
Być dla cię zawsze, jak-em dotąd była?
Że odłączona od ludzi i świata,
Świat i mąż obcy przeraża mnie trwogą?
Że nieznająca nikogo prócz brata,
Prócz niego kochać nie mogę nikogo?.. —
Czyżby te dotąd uczucia bez winy,
Grzechem dziś były? — lub z jakiéj przyczyny
Mybyśmy dzisiaj prawdy się wstydzili,
Cośmy jak cnotę kochali i czcili?... —

„Wiesz sam, Selimie! jak za fraszkę lada
Ojciec wnet na cię w zapalczywość wpada:
Cóż, gdybyś słuszne dał do niéj powody?...
Strzeż nas, Allahu! od takiéj przygody! —
Ta tajemnica, nie pojmuję czemu,
Jakby grzech jaki cięży sercu memu!...
Tyś ją narzucił — miéj litość nademną!
Zdejm ją — lub rozwiąż tę zagadkę ciemną!
Lecz nie zostawiaj w tych myślach i trwodze!... —

„Ach! Czokadera już widzę na drodze;[333]
Ojciec nasz wraca!... — Jak mi serce bije! —
Czuję, że wszystko z méj twarzy odkryje. —
Nigdym nie drżała na spotkanie jego —
Dziś drżę — i nie wiem — ty powiedz, dlaczego?!“ —

XIV.

— „Odejdź! ja sam tu spotkam Giaffira.
Będziem jak zwykle rozmawiać przy świadkach
O dżumie, wojnie, firmanach, podatkach,
I o złych wieściach z obozu Wezyra:
Jak stojąc mężnie nad brzegiem Dunaju,
Czas nieczynnością, a lud głodem traci;
Za co mu kiedyś giaur złotem zapłaci:

Jeśli wprzód jeszcze, za tę miłość kraju
Sułtan mu stryczka nie przyśle z seraju... —
To zwykły przedmiot rozmów — i w téj chwili
O niczém inném nie będziem mówili. —

„Ale pamiętaj! że skoro o zmroku
Bęben na hasło spoczynku uderzy,
Selim cię czeka u drzwi twojéj wieży! —
Zakryci nocą od dozorców wzroku,
Możem bezpiecznie do jutra, do wschodu,
Błądzić samotnie śród wałów ogrodu.
Strome — szpieg na nie nie wedrze się snadnie,
A choćby wdarł się — mam sposób, że spadnie.
Wtedy się dowiész o losach Selima,
Czego nikt o nim ani wié, ni mniéma. —
Ty się mnie nie bój! zawierz sercu memu!
Wiész, że mam klucze tajnych drzwi haremu...“ —
— „Ja się bać ciebie? — Z twych ust taka mowa?.. —
„O! mój Selimie!...“ —
— „Nie trać chwil na słowa!
Mam klucz haremu — straż rygle odsunie.
Umiałem wzbudzić przychylność w Harunie.
On nas nie zdradzi — zaufaj mu śmiele! —
Dziś ci odkryję mój los, moje cele. —
Ale, Zulejko! — pomnij, że nie taję,
Żem rzekł — nie jestem, czém się być wydaję.“






Pieśń druga.

I.

Wiatr hucząc wzdyma Hellespontu wody,
Jak w owéj strasznéj i pamiętnéj nocy,
Gdy urągając z fal i niepogody,
Piękny, szlachetny, odważny i młody,
Kochanek w bogów zaufał pomocy,
I sam zwiedziony nadzieją opieki,
Nadzieje lubéj omylił na wieki!

Lecz ach! gdy ujrzał, że z wieży jéj wierzchu,
Hasło jéj, lampa połyska się w zmierzchu:
Cóż, że mógł widziéć, jak niebo się chmurzy,
Że go krzyk ptastwa ostrzegał o burzy?
Że wiatry w górze, ryk wałów u dołu,
Zdały się grozić i radzić pospołu?
On, pełen uczuć i nadziei błogich,
Nie baczył znaków, ni głosów złowrogich;
Na światło tylko kochanki spoglądał,
Gwiazdę miłości! — i innych nie żądał,
Kochanki tylko śpiew słyszał z daleka:
„Śpiesz się, mój luby! kochanka cię czeka!“
Stara to powieść, lecz zawsze i wszędzie
Miłość ją lubić i powtarzać będzie.

II.

Wiatr dmie od morza, i w paszczę ciaśniny
Prze wał po wale, pieniący się, siny,
I noc ponurą rzuciła zasłonę,
Na pola niegdyś tylą krwi zbroczone,
Gdzie stare grody Pryjama świeciły: —
Dzisiaj pustynia, gruzy i mogiły!
Jedna znikłéj potęgi i chwały oznaka —
Prócz nieśmiertelnych marzeń ślepego żebraka!

III.

Oby mi jeszcze dano na te brzegi wrócić,
Gdziem raz już proch ich święty deptał stopą młodą;
Łamać się, jak-em łamał, z Hellespontu wodą,
I z tobą, wieszczu grecki! cieszyć się i smucić!
We wszystkiém widziéć ślady dzieł dawnych rycerzy,
Wierzyć, że w każdym grobie proch półboga leży;
Myśléć, że jako przed ich, przed memi oczyma,
Też góry błękitnieją, toż może się wzdyma;
Żyć ich myślą, ich czuciem, ich wiekiem! — któż z ludzi
Raz tak marząc, dla wieszcza wiecznéj czci nie wzbudzi?

IV.

Pomrok okrywa ziemię i morze — nim wznidzie,
Jako dziewicza jego bogini na Idzie,
Ów księżyc, co stąd niegdyś patrząc skróś ciemnoty,
Przeglądał mury Troi i Greków namioty. —

Nie klną mu dziś na zdradę śpieszący rycerze;
Lecz błogosławią dotąd spokojni pasterze.
Na zielonym pagórku pasą się ich trzody —
Grób to jest Achillesa! ołtarz jego chwały!
On, przed którym bił czołem Macedończyk młody![334]
Który króle wieńczyły, sławiły narody!
Grób, pomnik bohatera! — jak ciasny, jak mały!...
Dzieł jego i imienia zapomniał lud płochy;
Przez rozpadłe kamienie wiatr wydmuchał prochy;
Obcy chyba przychodzień, dumając w milczeniu,
Westchnie nad nim — i ducha wezwie po imieniu! —

V.

Późno dziś, poźno księżyc rozweseli
Smutny pasterza nocleg, i ośmieli
Błędną rybaka łódź — który inaczéj
Brzegów, ni drogi do nich nie zobaczy.
Chmurą się gwiazdy zakryły przewodnie,
Wzdłuż brzegów morskie pogasły pochodnie;
Z Zulejki tylko samotnéj komnaty
Mdle światło lampy miga się przez kraty.
W złotym kagańcu ta lampa się pali,
Z góry u stropu zwieszona śród sali,
Na sofach z tkani perskiego przędziwa,
Leżą w nieładzie, ale pełnym wdzięku,
Tu bursztynowe różańca kaliwa,
Z których woń cudna rozlewa się w ręku;[335]
Ówdzie, w szmaragdów promienie objęty —
(O! jak zła wróżba, że go zapomniała!)
Z tekstem Koranu amulet jéj święty,[336]
Co go jéj matka przed skonaniem dała,
By słów wyrytych mocą tajemniczą
Świecił jéj duszy gwiazdą przewodniczą,
I bliżéj przy nim, Alkoran otwarty,
Złotem barwnemi połyska się karty;[337]
I daléj nieco, zwoje lżejszéj treści,
Perskich poetów pieśni i powieści;
I na nich wsparta, brzmiéć niemi lubiąca,
Spoczywa lutnia — rzadko tak milcząca.
Śród izby, kwiaty świeżą tchnące wiosną,
Z japońskich naczyń, jak ze śniegu rosną,
I wszystkie zmysły czarują od razu
Barwą Kaszmiru i wonią Szyrazu. —
Wszystko, co tylko natura i sztuka
Pięknego stworzy, miłego wyszuka,
Wszystko się zbiegło w téj wdzięków świątyni —
I wszystko tylko smutniejszą ją czyni,
Gdy w niéj nie widać kapłanki — bogini! —
Gdzież ona? — mogłaż rzucić ją w téj porze,
Gdy taka noc, wiatr taki, i burza na dworze? —

VI.

W szacie czarniejszéj niż téj nocy cienie,
(Żadna z cór gminu równéj nie używa),
Którą ramiona i pierś swą okrywa,
Pierś, Selimowi droższą nad zbawienie:
Po krętych ścieżkach, krzewami zarosłych,
Drżąc na świst wiatru, na szum drzew wyniosłych,
Co wkoło z skrzypem chylą się ku ziemi;
W ciemności, mgłami zwiększonéj morskiemi,
Z wytężonemi przed siebie oczyma,
Niepewnym krokiem szła obok Selima.
I chociaż serce do powrotu radzi,
Choć w niém złych przeczuć potłumić nie może:
Czyż go samego zostawi w téj porze?
Czyż się ma lękać, gdy on ją prowadzi?

VII.

Doszli do groty, którą w łonie skały
Sztuka z naturą wspólnie wykowały;
Gdzie nieraz w chwilach wieczornych lub rannych,
Lub w skwar świeżego szukając powiewu,
Słuchała morza harmonij szklannych,
Lub głos swéj lutni budziła do śpiewu;
Albo się ucząc z Koranu miejsc świętych,
W marzeniach, wiary prostotą natchniętych,
Roiła obraz rozkoszy niezmiernych,
Jakie raj przyszły gotuje dla wiernych. —
Gdzie duszom niewiast przybytek oznaczył,
Prorok im o tém powiedziéć nie raczył;
Lecz jeśli Selim miejsce w nim otrzyma,
Czyż raj ten byłby rajem dla Selima,
Czyżby go przyjął, i w nim się weselił,
Gdyby z nią jego rozkoszy nie dzielił?... —
Jest-że huryska, któraby zdołała,
Kochać go tyle — jak ona kochała? —

VIII.

Od ostatniego niewidzenia groty
Zda się w niéj jakąś postrzegać odmianę;

Może to ciemność odmienia przedmioty,
Przy świetle tylko dnia dotąd widziane? —
Z wpół przygasłego na środku ogniska,
Mdłe ledwo światło na ściany odbłyska.
Patrzy ciekawie; — lecz czegóż tak zbladła?
Na dziwny widok źrenica jéj padła!
W głębi stos broni! — nie broń muzułmanów!
Zamiast jańczarek, łuków, ataganów,
Znać strzelbę obcą z kształtu i oprawy!
Proste pałasze — przebóg! jeden krwawy! —
Blask się od niego odbija czerwono. —
Na stole widzi czarę postawioną,
Ach! nie sorbetem zda się napełnioną!... —
Strach ją ogarnął — chce pytać Selima,
Zwraca się — Onże to przed jéj oczyma? —

IX.

Szat swych zasłonę rzucił na stronę —
Na skroniach jego, zamiast turbanu,
Szal okręcony, jak krew czerwony,
Dwoma końcami zwisa do stanu.
W pasie z rzemienia, z obojéj strony,
Zamiast nagłowia złotych sztyletów,
Zdobnych w kamienie godne korony,
Błyszczy żelazo dwóch pistoletów.
U boku prosty miecz przypasany;
Z ramienia krótki, w fałdy zebrany,
Z rozwieszonemi na dół wyloty,
Powiewa śnieżny płaszcz Kandyjoty.
Na piersiach kaftan — lecz z pod kaftana,
W srebrzyste łuszczki zręcznie łamana,
Zbroja od pasa sięga kolana;
Dalsza w poziomém świetle ogniska,
Greckim koturnem stopa połyska. —
Gdyby nie wyraz oczu i twarzy,
Gdyby nie ogień, co się w nich żarzy,
Rzekłbyś, że prosty galjongi grecki[338]
Lub, że na lądzie Arnaut zbójecki.

X.

„Widzisz! nie jestem, czém się być zdawałem! —
A teraz mojéj posłuchaj powieści! —
Jeżeli smutna, nie ja ją pisałem
Ogniem mych wstydów i łzami boleści;
Moja rzecz tylko — prawdę jéj okazać,
I krwią mych wrogów dopisać — i zmazać! —
„Tyś pierwsza na jéj słuchaczkę wybrana. —
Przysięgłaś nie być małżonką Osmana;
Lecz gdyby usta twe dziś nie zdradziły
Tajemnic serca, jak ci jestem miły:
I jabym strasznych nie rozwarł skrytości. —
Nie bierz słów moich za dowód miłości! —
Nie! — ja-ć jéj czynem dowiodę w potrzebie,
Życiem dla ciebie, lub śmiercią za ciebie! —
Tyś mi przysięgła nawzajem — dość na tem! —
Ja — ja, Zulejko! — nie jestem twym bratem!“ —

XI.

— „Ty nie mym bratem? — Boże! — O! ja biedna!...
Lecz nie! — ty możesz... — jeszcze czas zaprzeczyć!...
Milczysz? — Więc mamże pozostać tak jedna,
I żyć, by płakać, bo nie śmiem złorzeczyć,
Że się sierotą na świat narodziłam?... —
Ale się zlituj nad niedolą moją!
Mnie pozwól zostać przynajmniéj, czém byłam,
Siostrą, Zulejką, przyjaciółką twoją!... —
„Lecz ty mnie kochać nie zechcesz już dłużéj! —
Zdawna mi serce coś jakby śmierć wróży. —
Może ty nawet masz zemsty zamiary?
Może mię zabić chcesz śród téj pieczary?
Ach! dobrze! zabij! — lepiéj raz być w grobie,
Niż żyć tak obcą, nienawistną tobie!... —
Ach tak! — bo teraz pojmuję, dlaczego
Giaffir zawsze był z tobą tak ostry;
On cię obraził, a jam dziecię jego! —
Nie! ty nie możesz kochać mnie jak siostry.
Ale miéj litość nad biedną dziewicą!
Pozwól przy sobie być choć niewolnicą!“

XII.

— „Ty niewolnicą? — O! nie! mnie to raczéj
Twym niewolnikiem pozostać na wieki! —
Ale pohamuj ten zapęd rozpaczy!
Klnę się na świętość Medyny i Mekki,
Nikt cię, nikt z mojéj nie wydrze opieki! —
I niech tak święty tekst na mém żelazie,[339]
Na twą obronę, w niebezpiecznym razie,
Kamieniu memu dodaje potęgi,
Jak ja téj święcie dochowam przysięgi. —
„Tak! bądź spokojna! — choć odmieniam imię,
Które tak było sercu twemu drogiem,
Miłości brata nie tracisz w Selimie.
Choć ojca twego zwać muszę mym wrogiem,
Bliższe, niż myślisz, łączą nas ogniwa:
Słuchaj, i zadrżyj! — bo powieść straszliwa.
„Abdalla było imię mego ojca,
Giaffir jego brat — i bratobójca!
Brat zajrzał bratu potęgi — i zabił,
By urząd jego i skarby zagrabił!
Lecz mnie sierotą zrobiwszy w powiciu,
Mnie — nie wiem czemu — zostawił przy życiu,
I dotąd zdradą uwodząc nikczemnie —
Czegóż prócz zdrady ma czekać odemnie? —
Kazał mi zwać się — i sam zwał mię synem,
Fałsz słowa każdym okazując czynem.
Strzegł mię, jak gdyby potomka Kaima,[340]
Lub jak lwię młode, co kto w klatce trzyma,
Upokorzeniem gnębiąc siłę ducha,
By ją uczuwszy nie zerwał łańcucha! —
„Krew ojca mego wre we mnie, i woła
O pomstę w duszy, jakby głos anioła!
Mógłbym się pomścić, lecz uśmierz twą trwogę!
Dla ciebie-m przebaczyć gotowy,
Wszystko — krew ojca, i moje okowy —
Lecz już w nich dłużéj pozostać nie mogę.
Nie! — Lecz wprzód słuchaj! — choć wbrew twéj boleści,
Muszę dokończyć ciąg strasznéj powieści. —

XIII.

„Skąd się w nich bratnia zawzięła nienawiść?
Co ją zrodziło? — łakomstwo czy zawiść?
Nie wiem; — lecz często pożar nieprzyjaźni
W gwałtownych sercach lada skra rozdrażni.
„Abdalla w męstwie nie znalazł równego.
W Bośni dotąd brzmi sława dzieł jego,
Gdzie mieczem jego zwycięsko ścigana,
Pierzchała przed nim dzicz Oglu-Paswana.
Lecz o tém zinąd możesz się dowiedziéć —
Śmierć tylko jego ja muszę powiedziéć,
I jak to rodu mojego odkrycie
Dało mi wolność — choć zatruło życie.

XIV.

„Gdy Paswan Oglu, z buntownemi tłumy,[341]
Naprzód z obawy śmierci, potem z dumy,
Wszczął bój z Padyszą: i po latach wielu
Morderczych bitew, bez skutku i celu,
Twierdze Widdynu owładał nareście:
Bracia baszowie oblegli go w mieście.
Równi znaczeniem i z władzą podobną,
Każdy swém wojskiem dowodził osobno.
Z dwóch stron do szturmu iść miały ich roty;
Już obu wojskom plac bitwy wskazano;
Dla obu wodzów rozbito namioty:
Lecz ach! napróżno Abdalli czekano!
Céż mówić więcéj? — Puhar z ręki brata,
Z jadem ukrytym, jak myśl jego serca,
Posłał Abdallę do lepszego świata —
Dóbr tego tylko zazdrościł morderca!
„Abdalla nie czuł podejrzeń bojaźni,
Znać, że o bratniéj nie wątpił przyjaźni.
I gdy po łowach, po dniu skwarnéj spieki,
Wieczorem w łaźni orzeźwiał się z znoju;
Brat przysłał czarę chłodnego napoju,
Skosztował kroplę — i zasnął na wieki![342]
Jeśli ci trudno zawierzyć méj mowie,
Spytaj Haruna! — on świadek! on powie!

XV.

„Czyn raz spełniony — i władza Paswana
Zachwiana z gruntu, choć niepokonana:
Urząd, paszalik, i skarby Abdalli,
Mordercy brata, jak bratu oddali!...
„Nie wiész, co w naszym Dywanie niecnota
Dokaże mocą intrygi i złota!
Wprawdzie zbyt drogo tę łaskę opłacił:
Rozsypał wszystko, czém go mord zbogacił,
Ale wnet umiał odzyskać, co stracił!
Jak? — spytasz może! — Patrz na te pustynie,
Patrz na te ludy konające z nędzy!
Z krwi, z łez ich tyran ładuje w swe skrzynie
Stosy klejnotów i wory pieniędzy!
Ale dlaczego mnie życie ocalił?
Czemu nie wygnał? z ócz swych nie oddalił?...
Nie wiém — i nawet zgadywać daremnie.
Może zgryzota dręcząca tajemnie,
Może nadzieja przebaczenia winie,
Gdy krzywdę ojca poprawi na synie,
I wzięte jemu, mnie wróci bogactwa,
Może cel jaki, lub powód dziwactwa,
Złączone z małém ważeniem méj siły,
Uśpiły bojaźń, i mnie ocaliły:
Nie wiém. Lecz przyszedł dzień zdawna żądany,
Że nas łączące czas zerwać kajdany!
Mściciela we mnie czuć musi zabójca,
I ja nie mogę przebaczyć krwi ojca!

XVI.

„W pałacu jego, śród haremu progów,
Z między tych nawet, z któremi chleb łamie,
Znam wielu tajnych Giaffira wrogów:
Mógłbym do zemsty uzbroić ich ramię.
Dość, bym rzekł słowo, i ród mój powierzył,
Każdyby mieczem lub nożem uderzył.
Lecz Harun dotąd jeden wié, lub wiedział
Tę tajemnicę; — on mi ją powiedział —

Nie dość — o prawdzie słów swoich przekonał.
Z młodu w pałacu Abdalli sprawował
Ten co tu urząd. Harun mię wychował,
Kochał Addallę — widział go, gdy konał!
Lecz cóż mógł biedny niewolnik poradzić?
Zemścić się pana? — czyn już był spełniony.
Czy mnie ocalić, chronić i prowadzić?
Wybrał ostatnie; — i gdy otoczony
Niewolnikami, którzy przed nim drżeli,
Lub pochlebcami, co łask jego chcieli,
Giaffir łupy rozdzielał zbrodnicze;
Przyniósł mię dzieckiem przed jego oblicze.
I nie napróżno znać, że się domagał
Łaski, o którą na kolanach błagał.
Przysięgą tylko związał się wzajemną,
Kryć mnie przed światem, i ród mój przedemną.

„Wkrótce Giaffir paszalik swój zmienił,
I z Rumelji, z nad brzegów Dunaju,
Gdy ją swém zdzierstwem wyssał i wyplenił,
Jak sęp przeleciał do świeżego kraju,
Tu, gdzie jesteśmy, w ten ogród rozkoszy,
Co go dziś własny lud klnie, on pustoszy!
Sam Harun, z dawnéj niewolników zgrai,
Przybył z nim tutaj — zyskał ufność pana:
Widząc, jak święcie tajemnicę tai,
Przestał się lękać, że mu była znana.
Lecz tajemnica zbrodniarza i zbrodni
Cięży jak łańcuch na sercu człowieka;
By się jéj pozbyć, pory tylko czeka.
Skorom wzrósł, Harun uwolnił się od niéj.
Tak Allah nieraz zbrodniarzom udziela
Sług, wykonawców — nigdy przyjaciela.

XVII.

„Com rzekł, Zulejko! dziko razi uszy,
Lecz dzikszą jeszcze być musi ma powieść.
Nie radbym głębiéj rozraniać twéj duszy,
Ale ci muszę szczerości méj dowieść.

„Widziałem drżenie, gdyś strój mój spostrzegła;
Noszę go zdawna, długo muszę nosić!
Ten, komuś dzisiaj na wiarę przysięgła,
Co cię o trwałość przysięgi śmie prosić:
Jest — hordą morskich korsarzów dowodzi;
Bez praw — prócz miecza: bez domu — prócz łodzi;
A których czyny i o nich powieści,
Nie są dla uszu i duszy niewieściéj!
„Broń tę, co widzisz, ich dłoń tu przyniosła,
Na znak mój blizko czekają ich wiosła:
I na nich czeka ta czara na stole.
Z niéj krzepią męstwo — mniejsza! jakim płynem —
Pijąc, nie pomną na Proroka wolę: —
Ach! gdybyż tylko kalali się winem!

XVIII.

„Jestem ich wodzem; — czémże miałem zostać?
Gnębiony w domu niewolą i sromem,
Znikąd pociechy niemogący dostać,
Wyśmiany, gdym jéj chciał szukać za domem:
W gnuśnéj się nudzie młody wiek mój trwonił.
Giaffir miecza i konia mi wzbronił!
Choć nieraz — Allah! ty wiész, ile razy! —
W pełnym Dywanie śmiał tyran urągać,
Jakbym ja ostrza lękał się obrazy,
Lub nie miał siły wędzidła zawściągać!
Na wojnę nawet brać z sobą nie raczył,
Na wieczną nicość, na wzgardę przeznaczył.
Bym bez nadziei, bez siły, bez chwały,
Śród niewolników przegnuśniał wiek cały!
Gdy ty — ty! któréj przychylność i wdzięki,
Choć słabiąc duszę, słodziły jéj męki —
Na zamek Brusy zasłana spokojny,
Gościć w nim zwykłaś do skończenia wojny!...
„Harun naówczas, widząc, jak mię nękał,
Jak mię bezczynny każdy dzień przywalał,
Wzruszył się — kary, śmierci się nie lękał,
Więźniowi użyć swobody pozwalał;
Puszczał samego — ufny memu słowu;
Że wprzód niż basza — w pęta wrócę znowu.

Próżnoby mówić, com czuł, com doświadczył,
Gdym po raz pierwszy na wolnym przestworze,
Wolném powietrzem odetchnął — obaczył
Błękitne niebo i szerokie morze!
Nawskróś ich dusza leciała jak strzała,
Wszystkie ich cuda pojęła, zbadała!...
Do czegóż wtedy nie czułbym się zdolny? —
Silny, szczęśliwy, równy bogom — wolny! —
Znikł z myśli obraz cierpień i katuszy —
Świat — o! nie! Niebo czułem w mojéj duszy!

XIX.

„Harun naraił sternika murzyna,
Biegłego w sztuce i wiernego panu,
Ster nasz zwabiła wysp greckich drużyna[343]
Pas szmaragdowy szaty oceanu!
Każdą z kolei zwiedziłem tajemnie.
Lecz gdzie, jak hordę spotkałem, i kiedy,
Obrany wodzem, przysiągłem wzajemnie
Żyć nim lub zginąć? — opowiem ci wtedy,
Gdy wszystko dzisiaj zamierzone skończym.
Odetchniem wolno, i z niemi się złączym.

XX.

„Wprawdzie, Zulejko! są to rozbójnicy.
Równie w uczuciach, jak zwyczajach dzicy;
I każda wiara, i różne plemiona,
Mają, lub mogą miéć wstęp do ich grona.
Lecz dzielna ręka i otwarta mowa,
I dusza śmiała, na wszystko gotowa,
Co na nic strachu nie spójrzy oczyma,
I przyjaźń, którą jeden z drugim trzyma,
I wspólna ufność, i wierność bez skazy,
I posłuszeństwo na wodza rozkazy,
Łatwoby mogły otworzyć im drogę
Do wyższych celów, niż ja wskazać mogę.
Wielu z nich nawet — a wszystkich zbadałem,
Znaczniejszych czucia lub myśli zapałem:
Chociaż do rady tych raczéj przyzywam,
W kim większą Franków przebiegłość odkrywam;

Wielu z nich nawet roi wyższe cele:
Są to greckiego Lambra przyjaciele.[344]
Dusza ich, zamiast używać swobody,
Jakiéj im żadne nie dadzą narody,
Niewolą tylko Grecyji zajęta:
I czy wkrąg masztu legną na pokładzie,
Czy wkrąg ogniska zasiądą w gromadzie,
Rozmowa zawsze: jak skruszyć jéj pęta?
Jak wskrzesić z grobu ducha dawnych Greków,
I w krwi tyranów zmyć wstyd tylu wieków?...
Pozwalam gwarzyć i słucham zdaleka,
Jak rozprawiają o prawach człowieka,
I o wolności, któréj świat wygląda,
I o równości, któréj próżno żąda!...
Słucham z uśmiechem, i marzę sam w sobie:
Ach! i ja kocham wolność, choć w różnym sposobie!

„Obym mógł bujać, jak ów patryarcha morza,
Lub koczować jak Tatar śród pustyń przestworza![345]
Lekki namiot na brzegu, lotna łódź nad wody,
Milsze mi są nad wszystkie pałace i grody.
Na grzbiecie wzdętéj fali, na dzikim rumaku,
Na otchłaniach bez brzegu, na stepach bez szlaku,
Nie dbam gdzie wiatr popędzi, gdzie koń zwróci wodze,
Ty tylko, gwiazdo moja! przyświecaj méj drodze!
Ty, gołąbko pokoju! przodkuj mojéj łodzi,
I gałązkę oliwną przynieś z nad powodzi!
Lub, gdy dla niéj pokoju niéma prócz rozbicia.
Świeć mi przynajmniéj tęczą w burzach tego życia!
Promieniem, który pomrok nocnych chmur rozgania,
I proroczo jutrzejsze zwiastuje zarania!

„Święte, jak muezzina wołanie z wież Mekki,
Na które ze czcią pielgrzym przyklęka daleki:
Miłe, jak nuta pieśni znana z lat dziecinnych,
Wspomnieniem ich słodząca gorycz wszystkich innych:
Drogie, jak wygnańcowi dźwięk ojczystéj mowy,
Będą mi wszystkie twoje słowa i rozmowy!
Dla ciebie na tych wyspach wynajdę schronienie,
Kwitnące jako w nowo stworzonym Edenie;[346]
Tysiąc rąk, tysiąc piersi, tysiąc serc uzbroję,
By cię strzegły, służyły na skinienia twoje!

Na ich czele, przy tobie, zbiegłszy ląd czy morze,
Łupy krajów i ludów u stóp twoich złożę!
Czyż się pieszczot haremu gnuśnych i jednakich,
Zrzec nie warto dla trudów, dla rozkoszy takich?
Cóż, że patrząc w mą dolę, widzę, lecz nie blednę,
Niebezpieczeństw tysiące, szczęście tylko jedne,
Miłość twoję? — ach! ona wszystko mi nagradza!
Niech mię los prześladuje, niech przyjaciel zdradza,
Najczarniejszy mrok duszy ta myśl rozpromieni:
Wszystko się odmieniło. Jéj nic nie odmieni;
Niech tylko moc twa — mocy duszy méj dotrzyma,
Niech twa miłość dorówna miłości Selima,
Potrafim zdwoić rozkosz, smutek rozweselić,
Pokonać, lub znieść wszystko, byle się nie dzielić!
„Raz stargawszy me pęta, z przyjacioły memi,
Bez trwogi wojnę całéj wypowiemy ziemi,
Wojnę ludziom! bo wojna przeznaczeniem ludzi;
Bo sama w nich natura żądzę wojny budzi.
Patrz! gdzież się nasycili łupem i rozbojem?
Kraj zamienią w pustynię, i to zwą — pokojem!
A ja-ż nie miałbym ufać méj sztuce lub sile?
Nie, by ziemie zdobywać! — dość, gdy jéj mam tyle,
Ile mi wkrąg potrzeba na zamach méj broni,
Lecz, by nie być ich łupem, muszę być jak oni!
Chcę władzy — nie co z trwogą przez niezgodę włada,
Któréj dwoistém berłem jest moc albo zdrada:
Nie! — ja w moc tylko ufam! — podstęp przyzwiem wreście
Jeśli się kiedy w ludném zniewolniczym mieście.
Tam to niebezpieczeństwo godne naszéj trwogi!
Tam twa nawetby dusza mogła zboczyć z drogi.
Ileż serc nierozdzielnych w niebezpieczeństw fali,
Obłudnicy zwaśnili, zdrajcy rozerwali!
A niewiasta im łacniéj niźli mąż ulegnie.
Gdy los lub świat kochanka poniży i zegnie,
Gdy szyderstwo lub potwarz utopią weń miecze:
Trwożna o siebie próżność wyprze się go, zrzecze,
I wstydzić się go będzie! Precz te podejrzenia!
Nie skażą one mojéj Zulejki imienia!
„Lecz życie jest grą losu! — Po cóż zwlekać dłużéj,
Tu, gdzie nam nic wygranéj, wszystko zgubę wróży:
Tak, zgubę! — czyż mi jutro nie masz być wyrwana
Wyrokiem Giaffira, przemocą Osmana?

Lecz dziś jeszcze na wieki zbędziem téj obawy.
Niech tylko wiatr swe skrzydła przypnie do méj nawy!
Raz złączonych na zawsze o cóż bojaźń wzruszy?
Błądząc bez odpoczynku, pokój znajdziem w duszy.
Przy tobie, silny w czynach, śmiały w przedsięwzięciach,
Ląd, morze dla mnie jedno! — świat mój w twych objęciach!

„O! niech wre wściekła fala, niech grom w maszty bije,
Skoro ty mi tém tkliwiéj rzucisz się na szyję!
Każda myśl, każde słowo, każde me westchnienie
Będzie tylko modlitwą za twe ocalenie!
Najdziksza waśń żywiołów mniejszą trwogę wzbudzi,
Niżbyśmy tu drżeć mieli przed przemocą ludzi.
To skały, wpośród których nie ujdziem rozbicia;
Tam chwile niebezpieczne — tu każdy dzień życia! —
Precz złowrogie przeczucia! — ta chwila rozstrzygnie,
Czy nas los wtrąci w przepaść, czy miłość podźwignie?...
„W niewielu słowach skończę powieść mojéj doli,
Twoje jedno — wnet z mocy wrogów nas wyzwoli.
Tak! wrogów! — Czyż Giaffir nie jest wrogiem moim,
Lub Osman — co nas chciałby rozłączyć — nie twoim?“

XXI.

„Głowę Haruna by ustrzedz od kary,
Wróciłem na czas, wierny słowu memu;
Mało kto wiedział, nikt nie złamał wiary,
Żem się śmiał wykraść za progi haremu.
Odtąd choć zdala od wiernéj gromady,
Rzadko omylić mogę czujne straże,
Wszystkie ich czyny, zamysły i rady
Ja rozporządzam, kieruję i ważę:
Ja daję plany, ja wskazuję cele,
Ja godzę spory, i zdobycze dzielę.
Czas, bym sam wreszcie walczył na ich czele! —
„Skończyłem powieść. — Zulejko! czas nagli;
Łódź moja blizko — w chwili ją miéć mogę;
I wnet pod skrzydłem opiekuńczych żagli
Rzucim za sobą nienawiść i trwogę!
Jutro przybywa Osman — my téj nocy
Ujść stąd musimy — lub uledz przemocy.

Jeśli więc pragniesz oszczędzić krwi beja,
Krwi droższéj może — nie zwlekaj daremno!
W pośpiechu dla nas jedyna nadzieja:
Zulejko moja! bądź moją! pójdź ze mną!... —
„Lecz jeśli słysząc tajemnic wyznanie,
Żałujesz przysiąg wyrzeczonych z rana:
Zostań! — lecz wtedy i Selim zostanie,
Ale cię żoną nie ujrzy Osmana!“

XXII.

Rzekł — ona blada, bez ruchu i tchnienia,
Jako ów posąg i pomnik cierpienia,
Gdy wszystko tracąc, wszystko czując razem,
Matka z rozpaczy skamieniała głazem: —
W równéj postawie i lica żałobie,
Stała i sercem podobna Niobie.
Lecz wprzód nim usty, nim nawet oczyma,
Wydać zdołała myśl — wyrok Selima:
Brzękły wrzeciądze u bramy ogrodu —
I z mrocznéj głębi sklepionego wschodu,
Wybiegła jasność pochodni iskrząca;
Druga, i trzecia — i szereg bez końca!
W różne się strony rój ogniów rozlata: —
„Uchodź, mój! — ach! nie bracie! — lecz droższy od brata!“

Śród drzew, w ciemnościach, iskrzące czerwono,
Rozpierzchłe światła migają się, wioną:
Nie same światła; — w każdéj prawéj dłoni
Lśni od ich blasku ostrz dobytéj broni.
Dzielą się, plączą, zbiegają się razem,
Świecący ogniem, grożący żelazem.
Wśród nich Giaffir zżyma się i dąsa,
Miecz bratobójczy nad głową potrząsa. —
Już w głąb jaskini sięgają oczyma...
Maż ona stać się grobem dla Selima?

XXIII.

On czekał śmiało: — „Co ma stać się, stanie! —
Zulejko! uścisk i pocałowanie!
Może ostatnie nasze pożegnanie! —

Blizko gdzieś jednak łódź mych towarzyszy;
Może da pomoc, gdy hasło posłyszy! —
I tak nas mało! — lecz ujrzym, co znaczy
Złączona siła męstwa i rozpaczy!“
Rzekł, i ku wyjściu groty skoczył śmiało.
Echo wystrzału w powietrzu zagrzmiało.
Zulejka z żalu jak martwa opoka,
Ani zadrżała, ni zmrużyła oka! —
„Nie słyszą może — lub chociaż przybędą,
Śmierci méj chyba mścić się tylko będą! —
Strzał zwabił ku mnie nieprzyjaciół roje.
Teraz, mój mieczu, pokaż dzielność twoję!
Ty ojca mego spuścizno jedyna,
Dziś za krew jego daj pomstę dla syna!
„Bądź zdrowa, luba! — uchodź! albo raczéj
Schroń się w głąb groty! — Chroń się! już są blizko. —
Ojciec cię kocha, i wszystko przebaczy. —
Chroń się! na krwawe nie patrz widowisko:
By czasem kula zbłąkana lub strzała,
Niewinnéj piersi za cel nie obrała! —
„Nie drżyj o niego! — choć mego zabójca,
Wolałbym zginąć, niż ci wydrzéć ojca!
Nie! — choćby z mieczem sam na mnie nastawał,
Choćby mi podłość na nowo zadawał!
Ale się zgrai nie poddam tak snadnie;
Prócz głowy jego — każda inna spadnie!“

XXIV.

Skoczył ku morzu; — jak błysk piorunowy,
Miecz jego z pochew na powietrzu błysnął.
Drgająca głowa i tułów bez głowy
Padł mu pod nogi, z tłumu co się cisnął,
Padają drudzy — lecz nakształt mrowiska,
Ruchoma ciżba otacza go, ściska.
On w lewo, prawo, tnąc ścieżkę krwawą,
Z falą już prawie spotyka się w biegu:
O strzał już ledwo towarzysze z nawą —
Łódź bliżéj jeszcze: — jak szybko, jak żwawo,
Z rozpaczną siłą wiosłują do brzegu!
Ach! chwila jeszcze — a zbawić go mogą!... —
On już fal morskich dotyka się nogą —

Korsarze z czółna rzucają się w morze,
Z szablami w zębach, ze strzelbami w górze:
Zapamiętali, rozżarci, zajadli,
Już skaczą na brzeg — na bitwę przypadli... —
Ach! — Zemsta chyba teraz sił im doda! —
Krwią serca jego rumieni się woda.

XXV.

Śród kuł, i mieczów, i grotów miotanych,
Bez ran, lub wcale nie czując zadanych,
Przedarł się Selim — i ku morskiéj toni
Biegł spotkać odsiecz, lub ujść od pogoni.
Już wpław ku łodzi miał rzucić się bratniéj,
Już podniósł ramię na zamach ostatni —
Czegóż się wstrzymał? — nieszczęsna przewłoka!
Próżno w głąb groty chciał sięgnąć oczyma. —
Ta jedna chwila, ten jeden rzut oka,
Może go zgubić, lub w więzach zatrzyma!
O! smutny dowód, jak serce człowieka
Trudno ostatniéj pociechy się zrzeka!!..
U stóp się jego już fala rozpryska —
Pomoc tuż przed nim — już widna, już blizka!... —
Wtém razem wystrzał i głos zagrzmiał srogi:
„Tak giną wszystkie Giaffira wrogi!“ —
Czyj głos, czyj wystrzał? czyja, śród tak wielu,
Kula, zbyt blizka, by chybić do celu,
Świsła w powietrzu, i plusła do fali? —
Twoja to, twoja, morderco Abdalli!
W mękach trucizny ojciec życie kończył;
Prędszą z nim śmiercią sierota się złączył! —
Wrząca krew pluszcząc wylewa się z rany,
Śnieżne nią wkoło zbroczyły się piany.
On padł bez jęku — próżno usty ruszył,
Głos śmierć stłumiła, lub szum fal zagłuszył.

XXVI.

Ranek — wiatr w kłębach rozwiewa mgły nocne. —
Gdziéż ślady bitwy, co tak krwawą była?

Strzały, co echa budziły północne,
Groźby, błagania, jęki niepomocne.
Ścichły — dym opadł — krew woda obmyła —
Powietrze, morze spokojne.
Na piasku tylko gdzieniegdzie rzucone
Szczątki orężów, lub w nim wytłoczone,
W rozpacznéj z wrogiem czy ze śmiercią walce,
Ślady stóp zbrojnych, i rąk krwawe palce,
Świadczą człowieka czyn — wojnę.

Z brzegu na wodzie — znać ledwo co zniosła —
Pływa pochodnia i łódka bez wiosła,
I daléj nieco, w zielska zaplątany,
Okryty pleśnią i morskiemi piany,
Z falą się biały płaszcz wznosił:
Z rozrzuconemi na wodzie wyloty,
Zwykła greckiego odzież Kandyjoty —
Gdzież jest ten, który ją nosił? —
Widzisz tę plamę? — czerwona, straszliwa!
Morze jéj dotąd nie zmyło — nie zmywa!...
Lecz kto chcesz płakać nad ciałem ofiary,
W kim los jéj litość ocuca:
Idź, kędy płócząc Sygejskie pieczary,
Podwodnym nurtem morze swe ciężary
Na brzegi Lemnu wyrzuca! —
Tam czarne ptaki nad swoją zdobyczą
Ciężkiemi skrzydły podlatują, krzyczą,
Ilekroć fala, co ku brzegom dysze,
Leżącą na niéj głową zakołysze;
Ilekroć, jakby strasząca ptastw chmury,
Stężała ręka, dłoń blada,
Z silniejszym wałem wzniesie się do góry,
I znów z nim razem opada!
Cóż ma obchodzić, czyli go w swém łonie
Ziemia pogrzebie, czy morze pochłonie?
Czy, że szarpiące już go dzioby ptaków
Pozbawią pastwy ryby lub robaków?...
Jedyne serce, coby się krwawiło,
Jedyne oko, coby łzę wylało
Nad jego ciałem, lub jego mogiłą:
Serce to pękło, oko się zaćmiło
Wprzód, niż śmierć jego ujrzało! —

XVI.

W haremie Giaffira płacz i narzekanie;
Oko niewiast zroszone, i mężczyzn twarz blada.
Czyjże to okrzyk rozpaczy?
„Zulejko! córko moja!“ — daremne wołanie!
Biada ci, tyranie, biada!
Ona ci nie odpowie — ba! i nie przebaczy!

∗             ∗

Zapóźno, oblubieńcze, przybywasz na gody!
Nie widziałeś, nie ujrzysz narzeczonéj wdzięków!
Czyżeś nie słyszał, wjeżdżając w te grody,
Smutnych pieśni derwiszów i płaczennic jęków,
Że się przybliżasz tak śmiele?
Czyż te skupione przy bramach haremu
Tłumy niewieście:
Ta niewolników postać nieruchoma,
Z założonemi na piersiach rękoma:
Żal w mieście:
Nie dosyć jeszcze mówią sercu twemu,
Jakie cię czeka wesele?

∗             ∗

Pokój sercu dziewicy! — Allah twemu oku,
Duszy twéj, najsroższego oszczędził widoku:
Śmierci twojego Selima!
W chwili, gdy z objęć twoich wydarł się, i w mroku
Znikł przed twojemi oczyma:
Rozpacz twe serce strętwiła.
On ci był wszystkiém! — szczęściem, nadzieją i chlubą
Myśl, że go tracisz, ustrzedz nie możesz przed zgubą:
Ta myśl — zabiła!
Usłyszano krzyk jeden — głośny, niedaleki —
Czyj? — On zgadł! — wstrzymał się chwilę;
Słucha, próżno! — Już wszystko ucichło — na wieki.
Pokéj dziewiczéj duszy, i wczesnéj mogile!

∗             ∗

Szczęśliwaś! — jak kwiat w pełni rannego rozwicia,
Serce zwiędło, nie piło gorzkich mętów życia!

Ból ten, srogi, śmiertelny, był pierwszy, jedyny!
Nie doznałaś, co gorycz żalu, wstydu, winy,
Pychy, zemsty, zgryzoty! ach! ni téj katuszy,
Co jak wieczne szaleństwo wre w mózgu i w duszy:
Jak robak lęgnie w sercu, i nawskroś je wierci,
I nie śpiąc sam, nie daje zasnąć, prócz snem śmierci;
Każdą myślą, jak żądłem zatrutém kaleczy,
Obawia się ciemności, a światłu złorzeczy;
Jak ogień w suchém oku i we krwi się pali,
I aż w popiół obróci, wprzód się nie oddali!

∗             ∗

Biada tobie, morderco! na dni i na lata,
W życiu, i w wieczności biada!
Darmo tarzasz się w prochu, i sinemi usty
Klniesz siebie, i z przestrachem błagasz o odpusty —
Pokuta, rozpacz nie nada!
Dłoń, z któréj legł Abdalla, Selim, brat, syn brata,
Próżno będzie targała włos i szaty darła:
Zbrodni nie minie zapłata!
Chluba twoja, rękojmia przyjaźni Osmana:
Godna, gdyby ją poznał, dzielić tron Sułtana,
Córka twoja — umarła!

∗             ∗

Zgasła u wschodu gwiazda dziewiczéj czystości,
Któréj blask noc twéj chmurnéj duszy rozweselał:
Jutrzenka twych nadziei, zorze twéj starości!
Któż ją zagasił? Krew, którąś Ty przelał! —
Biada ejcu-zabójcy! tyranowi biada!
Słyszysz ten okrzyk rozpaczy?
„Gdzie dziecię moje?“ — Echo mu „gdzie?“ — odpowiada.[347]
Ona mu nie odpowie — ha! i nie przebaczy!

XVIII.

Między pomników i grobów tysiące,
Lśniących się spodem, gdy z boków i z góry,
Cyprysy mroczne, choć zieleniejące
Zimą i latem, ścielą cień ponury,
Jak myśl rzucona na groby:

Jest jedno miejsce, osobne, kwitnące.
Wiecznie zielone, rozweselające
Nawet te gaje żałoby.
Tam jedna tylko, tchnąc samotną wonią,
Róża rozkwita, posępna i blada,
Rzekłbyś, rozpaczy zasadzona dłonią:
Tak mdła, tak słaba, że zda się wiatr lada
Liść jéj po polu rozproszy;
Jednak choć wicher, choć burza się wścieka,
Kwiat jéj trwa cało; choć ręka człowieka,
Co wszystko piękne w tym kraju pustoszy,
Kwiat jéj oberwie: niepojęta władza
Kwiat ten nazajutrz na nowo odradza:
Jakby duch jaki miał ją w swojéj pieczy,
Który jéj rany łzami niebios leczy,
I czarodziejską mocą swego śpiewu,
Co noc kwiat nowy wykołysze z krzewu!

Nie dziw, że dotąd helleńskie dziewice
Wierzą, że kwiat ten nie jest z tego świata,
Co mu ni szkodzić nie śmią nawałnice,
Ni szrony zimy, ani skwary lata;
On zawsze smutny, lecz piękny jak w maju,
Zdaje się tęsknić po kraju swym — raju.

Nad kwiatem co noc ptaszek jakiś śpiewa,
Ukryty w liściach poblizkiego drzewa:
Sam dotąd ludzkiém okiem niedojrzany,
Lecz głos ma wdzięczny, jak hurysek lutnie.
Nie jest to słowik w róży zakochany —
Słowik nie śpiewa tak czule, tak smutnie!
Ci, którzy słyszą śpiew ten tajemniczy,
Doznają w duszy tak rzewnéj słodyczy,
I czują w sercu taką tęskność tkliwą,
Jak gdyby czuli miłość nieszczęśliwą,
I choćby chcieli, łez wstrzymać nie mogą.
Lecz te łzy same tak słodko im płyną,
Żal ten tak z żadną nie zmieszany trwogą,
Że się im zdaje rozkoszą jedyną,
Że się lękają promienia poranku,
Chcieliby słuchać, płakać bez przestanku...
Taki jest urok w tym śpiewie!
Lecz skoro pierwszy świt niebo zapłoni,

Ptaszek, nie wiedzieć, znika, czy się chroni,
I śpiew zamilka na drzewie.

Są nawet — może urok przesłyszenia —
(Lecz ci, co czują, nie będą się śmieli),
Są, którzy mówią, że śród jego pienia,
W najtkliwszéj jego nucie dosłyszeli
Brzmienie Zulejki imienia![348]
Bo dla niéj zda się ten ptaszek tak śpiewa,
Z cyprysowego nad jéj grobem drzewa;
Bo z jéj to właśnie mogiły dziewiczéj
Wykwita róży ów kwiat tajemniczy.

Niegdyś kamienny grób stawiać jéj chciano —
Lecz postawiony wieczorem, znikł rano.
Ni dłoń to ludzka, co go w nocnéj porze,
Wyrwawszy z miejsca, przeniosła nad morze!
Bo go tam właśnie ujrzano o świcie,
Gdzie Selim w boju dał za nią swe życie,
I skąd go fale uniósłszy, zbawiły
Czci pogrzebowéj i ziemskiéj mogiła.

I odtąd co noc, gdy księżyc lśni w górze,
Widać na białym pomnika marmurze,
Wspartą, jak gdyby dumającą z żalem,
Głowę czerwonym okręconą szalem.
Powieści o niéj lud z trwogą powtarza,
I pomnik zowie „Wezgłowiem Korsarza.“
A na Zulejki mogile, jak pierwéj,
Zakwitła róża — i kwitnie bez przerwy;
Smutna i blada, jak lice piękności,
Gdy słucha dziejów nieszczęsnéj miłości!






KORSARZ,
w przekładzie
A. E. Odyńca.

— „I suoi pensieri in lui dormir non ponno.
Tasso. Canto. X. Gerusalmme Liberata.



Pieśń pierwsza.[349]

— „Nessun maggior dolore,
„Che ricordarsi del tempo felice
„Nella miseria........
Dante.

I.

„Na modrych głębiach jasnéj morskiéj wody,
Jak ona z wiatrem, buja duch swobody;
Jak burza nad nią, grzmi nasza potęga.
Gdzie wiatr, gdzie fala, gdzie miecz nasz dosięga,
Tam dom nasz, państwo, łup naszéj odwagi!
Mórz i flot berłem jest maszt naszéj flagi.
„Nam w dzikiem życiu czuć wciąż, niespodzianie,
W każdym dniu nowość, rozkosz w każdéj zmianie!
O! i któż pojmie? — nie ty, zniewieściały!
Cobyś mdlał patrząc na wzburzone wały,
Nie ty, pieszczochu! co wiek w zbytkach trawisz,
Śpiąc nie spoczywasz, bawiąc się nie bawisz;
O! i któż pojmie? — prócz tych samych, którzy
Pląsali z falą rozigranéj burzy:
Tę pełność życia, ten war krwi, co pali
Serce żeglarza na bezdrożnéj fali;
Tę żądzę bojów, tę pewność zwycięstwa,
Ten szał, tę rozkosz śród niebezpieczeństwa?...
Gdzie trwożni rozpacz — my tryumf znajdujem;
Gdzie słabi mdleją — my żyjem i czujem:

Czujem, jak w piersiach krzepi się i wzmaga
Duch i nadzieja, siła i odwaga!...
„Nie strach nam śmierci — byle wprzód lub razem,
Wróg u stóp naszych skonał pod żelazem:
Byle wprzód z życia rozkosz wyssać w życiu!
Gdy ginąć — cóż stąd, w bitwach czy w rozbiciu?
Niech bojaźliwy zakochaniec świata
Woli w niemocy długie jęczeć lata,
I w puch przed śmiercią kryje się, nim skona!
Nam łożem piasek lub trawa zielona.
Gdy strach zeń duszę dzień po dniu wywleka:
Nam cios, strzał jeden — duch wolny ucieka!
„Jemu niech dziedzic pyszną złoci trumnę,
Radzi, że umarł, niech stawią kolumnę;
Po nas łzy płyną — krótko, ale szczerze,
Gdy nas w swe głębie ocean zabierze.
Nam ku czci nawet w biesiadniczém kole
Puhar pamięci zaiskrzy na stole;
Nagrobkiem dla nas zabrzmi chwała męstwa,
Gdy pozostali dzieląc łup zwycięstwa,
Wspomną poległych, i rzekną ze łzami:
Szkoda, że mężni nie dzielą go z nami!“

II.

Taka pieśń brzmiała na wyspie korsarzy,
Wkrąg przy ogniskach ponadbrzeżnéj straży,
I bijąc echem o chropawe głazy,
Jak one twardy był ton i wyrazy.
Leżąc na piasku rozrzuconą zgrają,
Ci ostrzą bronie, ci piją lub grają,
Próbują strzelby, handlują łupami;
Nie patrząc nawet na krew, co je plami.
Brzmią szczęki siekier ciosających łodzie:
Ów marząc patrzy po dalekiéj wodzie,
Ów czyha, rychło ptak mu w sidła wleci.
Mokre na słońcu rozwieszają sieci:
A każdy coraz pogląda ku morzu,
Czy gdzie nie dojrzéć żagla na przestworzu,
Lub wspominając ostatnią wygraną,
Radzą, skąd znowu świeży łup dostaną.

Skąd? wódz niech myśli! — im tylko przystało
Ufać, iść za nim, i uderzać śmiało.
Któż jest tym wodzem? Od brzega do brzega
Imię się jego jak piorun rozlega,
To dość — o resztę nie troszczy się rzesza.
W bitwach on tylko z ich tłumem się miesza;
Zresztą sam zawsze; — krótkie jego słowa,
Lecz wnet, co wyrzekł, dłoń spełnić gotowa.
Nie lubi gwaru; nigdy z niemi społem
Nie zasiadł wesół za biesiady stołem,
Śmiech ni żart nigdy ust mu nie umili:
Lecz mężny — męstwu hardość wybaczyli.
Próżno go koléj pełnego kielicha
Wabi w przechodzie: on z wzgardą odpycha;
A jego uczta! — najlichsi z czeladzi
Wzajem by z wzgardą odepchnąć ją radzi.
Jadło — chleb suchy; napój — czysta woda.
Zbytkiem nie częstym — owoc lub jagoda,
A i tych nawet ze wstrętem dotyka,
Jakby związany ślubem pokutnika.
Ale im żądze zmysłów trzyma srożéj.
Rośnie w nim dusza, i siła się mnoży.
„Płyń tam!“ — wnet płyną; — „rób to!“ — wnet zaczęto;
„Za mną, i naprzód!“ — poszli, i łup wzięto.
Tak skory rozkaz, skorsza jego ręka:
Każdy drżąc słucha, lecz pytać się lęka.
Szyderczy uśmiech, wzrok i twarz surowa,
Karcą zuchwalca za niewczesne słowa.

III.

„Patrz! żagiel, żagiel! — Nastawcie lunety! —
„Skąd? — czyja flaga? — czy zdobycz?“ — niestety!
Nie zdobycz — jednak cieszą się weseli:
Z masztu czerwoną chorągiew ujrzeli.
„Nasza łódź, nasza! powraca z wyprawy!
Dmij w pełne żagle, dmij, wietrze łaskawy!
Nim słońce zajdzie, zawinie do brzegu. —
„Patrz, patrz, jak lekka! zda się pląsa w biegu.
Jak wzdyma skrzydła! — jak buja wspaniale!
Z szumem przed sobą prze kipiące fale.

Weszła w zatokę — patrz! idzie jak żywa.
Zda się żywioły do walki wyzywa!
Możeż się lękać burz, bitew, lub trudu,
Pan takiéj łodzi, wódz takiego ludu?“

IV.

Skrzypią powrozy, krzyczą robotnicy,
Opadły żagle — łódź drga na kotwicy.
Spuszczają czółno: — w podwójnym szeregu
Siedli wioślarze i pędzą do brzegu.
Wkoło na piasku tłum zebrany czeka,
Poznaje, woła, i wita zdaleka.
O! słodkie głosu przyjaznego dźwięki!
O! słodki uścisk przyjacielskiéj ręki!
Gdy wita w porcie żeglarza z wyprawy,
Gdy na bezpieczny brzeg wiedzie go z nawy;
Słodkie łzy, uśmiech, słodkie zapytania,
Gdy pocałunek odpowiedzi wzbrania!...

V.

Wieść się rozbiegła, tłum rośnie z pośpiechem,
Gwar, ciżba, wrzawa, przerywana śmiechem,
I głosy kobiet znać w cichszéj rozmowie:
Imię kochanka, męża, w każdem słowie.
„Czy zdrów? czy żyje? czy na brzeg wysiądzie?
Czy dziś, czy jutro zabawi na lądzie?
Gdzie był? co robił? czy bił się walecznie?
Mniejsza, co zyskał? gdy wrócił bezpiecznie;
Lecz czy nie ranny? dlaczego nie z wami?
Czyż on nie wiedział, że czekam ze łzami?“

VI.

— „Gdzie jest wódz? — ważne przywozim nowiny.
Śpieszmy! czas nagli, drogie są godziny. —
Dzięki wam, bracia, żeście braciom radzi!
Lecz niech nas Żuan do wodza prowadzi.
Wrócim za chwilę — zostańcie tu blizcy,
Wnet, co kto zechce, dowiecie się wszyscy“. —
I poszli, kędy na najwyższéj górze
Zamek ich wodza wzbija się nad morze,

Śród bujnych krzewów i kwiatów pachnących,
Gdzie tysiąc zdrojów, świeżością dyszących,
Srebrzy się szemrząc po złomach granitu.
Poszli pod górę — dochodzą do szczytu.
Któż to nad brzegiem przepaścistéj skały,
Wsparty na mieczu, spogląda na wały? —
To on! wódz! Konrad! — sam, jak zwykle — myśli.
„Idź naprzód, Żuan! powiedz, żeśmy przyszli.
Okręt nasz widzi; — powiedz, że go prosim
O posłuchanie, ważną wieść przynosim.
Idź! my nie śmiemy; wiesz, jak się wnet zżyma,
Gdy mu kto nagle stanie przed oczyma.

VII.

Przystąpił Żuan — Konrad spojrzał srogo,
Wysłuchał, skinął, że się zbliżyć mogą.
Przyszli — ukłonem witają zdaleka.
Powitał wzajem — na słowa ich czeka.
„Wodzu! przynosim list od Greka szpiega,
Co nas o łupach i wrogach ostrzega.
Ważność tych wieści sam wódz niech oceni.
My téż...“ — „Już dosyć!“ — Zmilkli zawstydzeni.
Wziął list — ciekawi poglądają z boku,
Wrażenia wieści dojrzéć w jego oku.
Zgadł myśl — czytając twarz zwrócił na stronę,
Może, by ukryć uczucia wzburzone.
Skończył — na świstku coś pisze. — „Żuanie!
Gdzie jest Gonzalwo?“ — W łodzi. — „Niech zostanie!
Nieś mu ten rozkaz! — Wy nie stójcie dłużéj,
Każdy na miejsce, gotów do podróży!
Na waszéj nawie sam z wami dziś płynę“, —
— „Dziś, wodzu? w nocy?“ — „Dziś w dzień, za godzinę.
Wiatr będziem mieli. — Minuty nie zwlekać!
Wziąć mój płaszcz, pancerz — u portu mię czekać!
„Ty weź mą trąbkę i strzelbę opatrzyj!
Zamek źle spuszcza — oczyść go i natrzyj!
Wezwać płatnerza! niech mój miecz bojowy
Natoczy ostro i da mu bart nowy.
Rękojeść zwłaszcza niech szerzéj rozkuje:
Ta broń mię gorzéj niż bitwa morduje.

Śpieszcie! na hasło, że czas już odpłynąć,
Dać ognia z działa i żagle rozwinąć!

VIII.

Kazał — posłuszni odeszli w pokorze.
Nie w smak im znowu puszczać się na morze,
Gotowi jednak: — Konrad sam prowadzi.
Dokąd? — któż pyta, gdy on co uradzi? —
Dziwny ten człowiek dumy i milczenia,
Którego nigdy śmiechu ni westchnienia
Nikt z nich nie słyszał; którego zdaleka
Sam widok, twarz ich bladością powleka:
Rządzi ich duszą, z tą sztuką władania,
Co zmusza, mami, lecz sądzić zabrania.
Cóż jest ten urok, że mu nikt z korsarzy,
Choć szemrze, zajrzy, oprzeć się nie waży?
Co w nich dlań wzbudza tę cześć, posłuszeństwo?
Potęga myśli, duszy czarnoksięstwo!
One go wzniosły, gdy i los mu sprzyja.
Tém on ich wolę pod rząd swój podbija.
Walczy ich ręką, sam jak mistrz sprężyny:
Gmin dziełem jego własne mniema czyny.
Jest, było, będzie — to bieg świata tego,
Wielu pracować musi dla jednego.
Lecz niech nieszczęśnik, co w trudach umiera,
Nie zajrzy temu, co owoc z nich zbiera!
Niechby znał ciężar, co wielkość nań zwala —
O! jakże lżejsza niższych cierpień szala!

IX.

Nie na wzór świata dawnego mocarzy,
Szatanów w czynach, lecz bogów na twarzy,
Konrad nic w sobie nie ma nad człowieka.
Blask czarnych oczu ćmi smutna powieka.
Twarz ogorzała, skroń wzniosła i blada,
Włos kruczy bujno pierścieniami spada,
Krzepki w ramionach, lecz kształt nie olbrzymi,
Ani się wzrostem wyniósł nad innymi.

We wszystkiém jednak biegły wzrok badacza
Znajdzie coś, co go od gminu odznacza.
Patrząc nań, wszyscy dziwią się i śledzą,
Że tak jest, czują; lecz czemu? nie wiedzą.
Nieraz z brwi groźnych, z drżenia ust, lub z czoła,
Znać dumę, któréj poskromić nie zdoła.
Głos jego wdzięczny, serce jednak ziębi:
Więcéj niż mówi, znać, że tai w głębi.
Szybka gra rysów nagle się mieniących,
Wabi ciekawość, lecz miesza patrzących,
Jakby w tym duszy posępnym pomroku
Kryły się czucia zbyt straszne dla wzroku. —
Tak o nim sądzą — prawdy nieświadomi.
Wzrok jego śmiałość dostrzegacza gromi,
A i któż wzajem oka mu dotrzyma,
Gdy nań raz w pełni zaiskrzy oczyma?
Umie on sztukę — gdy ciekawość skryta
Mniema, że z twarzy myśl jego wyczyta —
Umie on sztukę, że wnet zamiar zgadnie,
I sam w ciekawca duszy brodzi na dnie,
Aż zadrżéć musi, by go wzrok Konrada
Nie przejrzał całkiem, niż on coś w nim zbada.
W szyderczym jego, chociaż głośnym śmiechu,
Jakby sam szatan śmiał się w jego echu,
Jest coś, co w sercu słyszących go ludzi
I gniew, i trwogę, i nienawiść budzi.
Wzrok jego gniewny zabija Nadzieję,
Przed groźbą jego, Miłosierdzie mdleje.

X.

Wstręt ma iść na jaw złéj myśli katusza,
Wewnątrz to, wewnątrz — tam pracuje dusza!
Miłość jest szczera, śmieje się, czy wzdycha:
Ale nienawiść, lecz zbrodnia, lecz pycha,
Drgnieniem ust chyba, uśmiechem goryczy,
Zdradzą ci przepaść głębi tajemniczéj.
Z gry chyba rysów, z mieniącéj się twarzy,
Poznasz namiętność, gdy się w piersiach żarzy.
Lecz kto chcesz dojrzéć jéj pełnię lub zmiany,
Wtenczas patrz chyba, gdyś sam nie widziany! —

Patrz! gdy wódz w nocy, z rozognionem czołem,
Załamał ręce, szybkiém chodzi kołem,
I nagle stanie, i zadrży — czy w ciszy
Śledzącéj zdrady kroków nie dosłyszy? —
Patrz, jak się dziko groźna brew nachmurza,
Gdy każdym nerwem wnętrzna miota burza.
Patrz w jego wzroku na szaleństwo ducha!
Iskrzy, mgli, krzepnie, i znów ogniem bucha
Patrz — jeśli zniesiesz widok téj katuszy,
Jaki los jego! jaki pokój duszy!
Jak cel zawiści gminu, śród ukrycia
Pożywa owoc występnego życia!
Patrz! tam go poznasz; — lecz któż tak z badaczy
Przejrzy człowieka? — kto ducha obaczy?

XI.

Lecz nie natura stworzyła w Konradzie
Srogiego wodza zbójeckiéj gromadzie.
Zmienił on duszę, wprzód nim czyny swemi
Wyparł się nieba, wojnę wydał ziemi.
Z młodu pan siebie, więzów świata jeniec,
Mędrzec w swych słowach, lecz w czynach szaleniec,
By drżéć, zbyt mocny; by uledz, zbyt hardy;
Za chęć być dobrym — cel szyderstw lub wzgardy:
Zamiast nawzajem wzgardzić zgrają podlą,
On przeklął cnotę, jak swych cierpień źródło
Z urągowiskiem wbrew stając obłudzie,
Choć znał, zapomniał, że są lepsi ludzie,
Dla których lepiéj darów swych używszy,
Znalazłby szczęście, i stał się cnotliwszy.
Lżony, gardzony, bez zgryzot nawzajem
Serce swe z ludzkim rozbratał rodzajem,
I obrał sobie, za swój cel na ziemi —
Za winy kilku, mścić się nad wszystkiemi.
Czuł się występnym — lecz dumny, rozumiał,
Że nikt nie lepszy, choć nim zdać się umiał,
I gardził dobrym, jak tym, co w obawie
Czyni to skrycie, co mężny na jawie.
Nienawidzony, wiedział, że u ludzi
Nienawiść jego strach i zgrozę budzi:

Przestawał na tém; — zimny, dziki, hardy,
Nie dbał o miłość, gdy nie bał się wzgardy.
Stronić, drżéć przed nim, potępiać go, skarżyć,
Kląć, może każdy — lecz nikt lekceważyć!
Depcą robaka — lecz któż bez bojaźni,
Kto nie pomyśli, nim węża rozdrażni?
Robak się zwinie, i nie mszcząc się kryje,
Wąż zginie, ale i wroga zabije.
Sam się nań rzuci — łamie się, pasuje,
Choć nie pokona, krew jadem zatruje.

XII.

Nikt nie zły całkiem: — i w duszy Konrada
Jedno tajemnie słodsze czucie włada.
Szydzi on z drugich, że ich wikła w sieci
Namiętność godna szaleńców lub dzieci;
Sam, próżno rozum przeciw niéj wytęża —
W nim nawet miłość wolę przezwycięża.
Tak! jest to miłość — wzajemna — płomienna.
Jedyna dotąd i niczém niezmienna! —
Tłum się mu branek na oczy nawija;
On ich ni stroni, ni szuka — lecz mija.
Nie jednę piękność w mocy swojéj trzyma,
Żadnéj słodszemi nie uczcił oczyma.
Tak, jest to miłość! — jeżeli myśl tkliwa,
Stateczna w próbach, w każdéj chwili żywa,
Któréj samotność, świat, szyderstwo ludzi,
Ani, co większa, sam czas nie ostudzi;
Któréj ni zmienne fortuny igrzysko
Nie zaćmi smutkiem — póki Ona blizko;
Która w boleści, w gniewie, ni w niedoli,
Cierpkiego na Nią słowa nie dozwoli,
I bez pociechy woli znieść katusze,
Niż ich podziałem zasmucić Jéj duszę;
Jeśli myśl taka, niezmienna, nie płocha,
Jest tém, co zowią kochaniem — on kocha!
Występca, zbrodzień, z każdéj cnoty zboczył,
Przeciw téj jednéj w niczém nie wykroczył;
Ona, gdy wszystkie zgasły po kolei,
Świeci mu jeszcze, jak gwiazda nadziei.

XIII.

Zaczekał nieco — brew marszczy ponuro,
Aż śpiesząc z braćmi Żuan znikł za górą.
„Straszna wieść! — tylem niebezpieczeństw przebył,
Cóż jest, żem nigdy jak dziś smutny nie był?
Źle wróży serce, ale się nie boi,
Ni mnie tak ujrzą towarzysze moi. —
„Idziem śmierć spotkać: — lecz gdybym tu zwlekał,
Pewniejbym śmierci i hańby doczekał.
Dziś, gdy plan pójdzie, los wzmoże w potrzebie,
Przybędzie płaczu na naszym pogrzebie! —
„O! niech spokojnie, niech śpią rozmarzeni,
Przyśpieszę dla nich świt takich promieni —
Wiej tylko, wietrze! — tak jasnych i ciepłych,
Że aż krew zawre w ich sercach zakrzepłych!
„Czas do Medory! — Milcz, milcz, serce moje!
Nie mogąc siebie, czyż ją uspokoję?
Jednak ja-m śmiały! — Lecz tu wszyscy śmieli,
Gad, gdy się broni, równą śmiałość dzieli.
Zwierząt, nie ludzi godna jest odwaga,
Gdy ją strach śmierci lub chęć łupu wzmaga.
Gardzę jéj chwałą! — Cel godny méj dumy
Był, uczyć garstkę, jak zwyciężać tłumy.
Wódz ich, nie dałem krwi ich marnie płynąć. —
„Lecz dziś! — dziś trzeba zwyciężyć lub zginąć. —
Ha! to los wojny! — i nie to mnie smuci. —
Lecz wieść tam wszystkich, skąd żaden nie wróci,
Albo tu drzemiąc dać się ująć w pęta?...
„Czyż pamięć wodza nie będzie przeklęta,
Co przywiódł na to: że, aby się zbawić,
Na jedne kartę trzeba wszystko stawić?... —
Losie méj, losie! czuję dłoń twą groźną;
Zbaw, jeśli możesz — jeszcze nie za późno!“ —

XIV.

Tak dumał w sobie, aż idąc ponury
Doszedł do wieży na wierzchołku góry.

Wstrzymał się u drzwi: — głos się ozwał w ciszy,
Głos, co choć często, zawsze on rad słyszy;
I taką piosnkę posępnéj czułości
Nucił z za kraty jego „Ptak piękności“.

„Żyje w méj duszy myśl-tajemnica,
Drży mi na ustach, gore w spojrzeniu,
Gdy obok ciebie patrzę w twe lica,
I znów się w dawném kryje milczeniu.

Jak lampa w grobie, skryta przed okiem,
Myśl ta w mém sercu błyska i tleje.
Smutek jéj blasku nie ćmi swym mrokiem,
Choć sam jéj blaskiem nie rozjaśnieje.

Przyjdź, gdy ja umrę, do méj mogiły,
Pomódl się za mnie, łzę wyléj po mnie!
Téj tylko myśli znieść nie mam siły,
Że ty, mój luby, zapomnisz o mnie!

Nie wstyd jest płakać zeszłych ze świata.
Raz pierwszy proszę — łzy i wspomnienia.
Będzie to pierwsza, jedna zapłata,
Mojéj miłości, mego cierpienia!“

Porwał się Konrad, pchnął drzwi, i z pośpiechem
Wszedł — struny arfy brzmiały jeszcze echem.
Smutna, Medoro, jest twoja ballada!“ —
— „Chciałabyś wesołéj, gdy niéma Konrada? —
Gdy ciebie niéma, a żal miota duszą,
Tęskne się myśli w pieśniach zdradzić muszą.
Każdy ton — serca uczucia wydaje;
Lecz choć pieśń milczy, boleść nie ustaje.
„Ach! ileż nocy, na bezsenném łożu,
Marzę jak we śnie, o skałach, o morzu!
Zmierzcha — ja myślę, że niebo się chmurzy;
Wiatr ledwo szemrze — mnie słychać szum burzy.
Cóż, gdy posępném odezwie się wyciem?
Zda się, że jęczy nad twojem rozbiciem! —

Zrywam się, patrzę, czy stróże niekarni
Nie dali zgasnąć portowéj latarni,
I o pogodę gwiazd pytam oczyma.
„Nastał poranek — ciebie jeszcze niéma!...
Jak wtedy zimno na me serce wiało,
Jak przez łzy słońce mgliste się zdawało! —
Patrzę i patrzę dzień cały — daremnie.
Konrad gdzieś jeszcze daleko odemnie! —
Wreszcie — postrzegam maszt, okręt — tu płynął,
Witam go, czekam; — zbliżył się — i minął.
Znów drugi! — twój był. — Powróciłeś z boju.
„O! mój Konradzie! mam-że w niepokoju
Zawsze tak czekać? — nigdyż serca twego
Nie ujmie powab szczęścia spokojnego? —
Masz dosyć skarbów — ach! więcéj, niż trzeba;
Znajdziem kraj milszy, pogodniejsze nieba,
Pójdźmy! — O siebie wiesz, że się nie boję.
Lecz twoje szczęście — lecz ach! życie twoje!...
Dziwne twe serce! gdy dla mnie tak tkliwe,
Tak razem srogie dla drugich, tak mściwe!...“ —
— „Tak, moja luba! dziwne jest to serce.
Zwiedli je zdrajcy, zelżyli oszczerce,
Jak płaz zdeptane, lecz mści się jak żmija:
Ludzie w nie wleli jad, co ich zabija! —

„Bez żadnéj znikąd pociechy, prócz ciebie,
Bez celu w życiu, bez nadziei w niebie,
W duszy się mojéj tak wiąże i splata
Miłość dla ciebie z nienawiścią świata,
Że gdy się jedna, wnet druga ostudzi:
Przestałbym ciebie, gdybym kochał ludzi!

„O to się nie bój! — przeszłość moja cała
Ręczy, że przyszłość nie będzie się chwiała.
Lecz uzbrój serce! — raz jeszcze, Medoro!
Dziś — muszę jechać ale wrócę skoro“. —
— „Jechać! dziś jeszcze? — ach! jam to przeczuła!...
Tak znikły wszystkie sny, com sobie snuła,
Sny moje złote!... — Lecz dziś? — być nie może!
Łódź ledwo przyszła, maż znów iść na morze?
Nie czekać drugiéj?... Znużeni jéj ludzie
Muszą choć chwilę odpocząć po trudzie!...
Nie! ty, mój luby, chcesz przez to udanie
Poznać, nauczyć, jak mam znieść rozstanie.

Igrasz z mém sercem! — ono ci wybaczy,
Lecz z takich żartów blizko do rozpaczy! —

„Milcz, milcz, Konradzie! — nie jedziesz dziś — wierzę.
Pójdź dzielić ze mną twą skromną wieczerzę!
Nikt prócz mnie nie śmiał tknąć jéj, ni zastawić.
Lekki trud wprawdzie ucztę ci przyprawić!
Owoc ten rwałam z najwyższego drzewa,
Im bliższy słońca, tém prędzéj dojrzewa.
Trzy razy górę obiegłam, nim w cieniu
Najświeższą wodę znalazłam w strumieniu.
Pójdź! niech cię sorbet orzeźwi po skwarze:
Patrz, jak się iskrzy w kryształowéj czarze!
Wina ty nigdy skosztować nie raczysz,
Drżysz jak muzułman, gdy puhar obaczysz.
Nie sądź, że ganię — o! nie! — to mnie cieszy,
Że i w tém nawet różnisz się od rzeszy.

„Lecz pójdź! stół gotów; ja okna zasłonie.
Srebrna ta lampa, patrz, jak jasno płonie!
Wezwę mych dziewic — niech zaczną wokoło
Lub raźny taniec, lub piosnkę wesołą! —
Lubisz mą arfę — czy chcesz? — wnet nastroję.
Lub jeśli wolisz, będziemy oboje
Czytać z Arjosta Olimpii żale,
Gdy zdrajca śpiącą zostawił na skale.[350]
Po tobie jednak mnie byłoby smutniéj!
Gdybyś dziś jechał, zrobiłbyś okrutniéj,
Okrutniéj nawet niż Tezeusz zdradny!
„Wiem, ty się śmiejesz, gdy ci Aryadny
Wyspę niekiedy wskazuję z wysoka,
A mnie myśl smutna łzy pędzi do oka:
Gdyby mnie kiedy Konrad tak porzucił?
Aleś ty lepszy! tyś do mnie powrócił!“ —
— „Wróciłem, luba, i powrócę znowu,
Zawierz miłości i Konrada słowu.
Wrócę, i rychło; — lecz teraz już chyża
Chwila rozstania na skrzydłach się zbliża.
Gdzie? po co jadę? — szkoda chwil na słowa,
Gdy je ma skończyć najgorsze: bądź zdrowa!
Odkryłbym jednak, lecz już czas zbyt drogi,
Nie bój się! wcale nie straszne są wrogi.
Tu ci zostaje straż silna, podwójna,
Będziesz bezpieczna — o mnie bądź spokojna!

Nie baw samotna, gdym ja oddalony.
Jadących ze mną poruczam ci żony.
W tém miéj pociechę, że po tém zwycięstwie,
Nagrodę trudów znajdziem w bezpieczeństwie. —
„Słyszysz! dźwięk trąbki? — ha! łódź już gotowa
Jeden wzrok, uścisk! — raz jeszcze! — bądź zdrowa!“

Łkając na szyi zawisła rękami,
Drżące w nim serce czuje pod ustami.
On nie śmiał podnieść, nie śmiał znieść widoku
Bladości w twarzy i rozpaczy w oku.
W całéj dzikości bezładnego wdzięku,
Włos jéj po jego rozesłał się ręku;
Stłumiony oddech i mdłe serca bicie
Świadczą w niéj tylko cierpienie i życie...
Zagrzmiał huk działa — odjazdu godzina!
Słońce zachodzi — on słońce przeklina.
Strzał drugi, trzeci; — ścisnął z uniesieniem
Niemą od żalu, proszącą milczeniem,
I drżącym krokiem zaniósł ją na łoże.
Spojrzał z rozpaczą — raz ostatni może!
Dreszcz przebiegł serce: — uczuł, że dla niego
Prócz niéj na świecie nic niéma miłego.
Dotknął ust, zimne; — spotkał wzrok, wpół zgasły.
Zwrócił się nagle — drzwi z łoskotem trzasły.

XV.

„Co? już go niema?“ — straszliwe pytanie,
Gdy kto tak nagle samotnym zostanie!
Myśl nie śmie wierzyć, że oczy nie mylą —
Przed chwilą jeszcze tu stał — był przed chwilą —
Gdzież jest? — Wybiegła obłąkanym krokiem,
Aż łzy jéj wreście lunęły potokiem,
Bujne, gorące; — myślą za nim woła:
„Bądź zdrów!“ — wymówić nie śmie i nie zdoła.
Ach! bo w tém słowie — choć się chcą uśmiechać
Wiara, Nadzieja — Rozpacz tylko słychać.
W bladych jéj rysach, jak w twarzy z kamienia
Tchnie dziki wyraz wiecznego cierpienia;

Oczy jéj modre, szkliste, bez promieni,
Jak gwiazdy we mgle błądzą po przestrzeni.
I ach! dostrzegły — to on! — już daleki!...
Wtedy raz jeszcze z pod łzawéj powieki
Błysły, jak słońce z za deszczowéj chmury.
Próżno! nie spojrzał, znikł w zaroślach góry.
„Poszedł!“ — Jak posąg blada, nieruchoma,
Łkające piersi przyciska rękoma.
Spojrzała jeszcze — port przed jéj oczyma:
Bielą się żagle i morze się wzdyma.
Nie patrzy więcéj — w drzwiach błysła jéj postać —
„Prawda więc! — jedzie! — saméj kazał zostać!“

XVI.

Szybko wprost z góry, na głaz skacząc z głazu,
Biegł Konrad — nazad nie spojrzał ni razu.
Lecz drżał ilekroć ścieżka przed nim boczy,
By na zakręcie nie wpadła mu w oczy
Samotna jego, lecz miła mu wieża.
Zawsze go pierwsza witała z nadbrzeża,
Jak on ją z morza! — i ona w niéj, ona!
Burzliwéj duszy gwiazda niezamglona! —
Jeden wzrok jeszcze — a moc w nim rozbroi.
Nie śmie go ujrzéć; pomyśleć się boi,
Że mógłby zostać; — chciałby — któż mu broni? —
Zostać? — by zginąć od katowskiéj dłoni?
Nie, nie! — Raz jednak, chciał stanąć, chciał wrócić,
Na los zdać wszystko, zamiar na wiatr rzucić.
Nie! — myśl niegodna! — nie! — prawego męża
Płacz niewiast miękczy, ale nie zwycięża.

Ujrzał swą nawę — zważa wiatr przychylny,
Zwrócił myśl ku nim — i znów w sobie silny,
Znów chyżéj naprzód; — i gdy z brzegu słyszy
Wesołą wrzawę mężnych towarzyszy,
I łoskot fali, co pod wiatrem rosła,
I hasła majtków, i szybki szum wiosła:
Gdy widzi okręt — maszt niebu urąga,
Rozskrzydlił żagle, kotwicę wyciąga: —

Gdy widzi czółna, w których ludzie zbrojni
Płyną na okręt — jak wszyscy spokojni!
Choć jak śnieg biało i gęściéj od śniegu
Chustki żon ku nim powiewają z brzegu;
Gdy widzi zwłaszcza, jak z masztu zwieszona
Igra z wiatrami chorągiew czerwona:
Sam się zadziwił, że był słabym tyle,
W wielkim zamiarze zachwiać się na chwilę.

Żar w jego oczach, dzikość w jego duszy,
Uczuł sam siebie — nic go już nie wzruszy.
Pośpiesza, bieży — aż zbiegł, gdzie równina,
Co skałę kończy a brzeg rozpoczyna.
Tam zwolnił kroku; — świeżość blizkiéj głębi
Krzepi znużenie, ogień lica ziębi;
Lecz stanął, raczéj, by zimną odwagę
Wrócić swéj twarzy, swym krokom powagę,
Wprzód nim go ujrzą. — Konrad sztukę umie,
Jak tając dumę, tłum zhołdować dumie.
Wyniosłość lica, i zimną postawę,
Co stroniąc niby obudza obawę;
I wzrok, i uśmiech, co choć serc nie zraża,
Hamuje płochość i śmiałość przeraża;
Wszystko ma w mocy, by zgraję zaślepić,
Rozbroić opór i władzę ukrzepić.
Lecz gdy chce ująć — z ufnością przyjaźni
Każdy wnet pierwszéj zapomni bojaźni.
Niewolnik, z duszą na rozkaz gotową.
Nad dary drugich, droższe jego słowo,
Gdy jakby z serca głębi tajemniczéj
Zagra do serca głos tęsknéj słodyczy.
Lecz rzadko słodycz w parze z jego duszą:
Nie dba, czy zechcą, gdy, co każe, muszą.
Czy podłość drugich, czy dumy szaleństwo,
On depce miłość, by miéć posłuszeństwo.

XVII.

Wkoło broń straży brzękła czcią wodzowi.
Zbliżył się Żuan. — „Czy wszyscy gotowi?“ —
— „Już są w okręcie; ostatnie przy lądzie
Czółno to czeka, póki wódz nie wsiądzie“. —

„Miecz mój, płaszcz, trąbkę!“ — Miecz przyjął z niechcenia,
Trąbkę ma w dłoni, płaszcz zwiesił z ramienia.
„Zawołać Pedra!“ — Przyszedł — Konrad wita,
Pierwszemu z wodzów grzeczność należyta.
„Weźmij ten papier! — zawiera rozkazy
Ważne — bacz pilnie na wszystkie wyrazy.
Anzelmo także, jak skoro przybędzie,
Ma je wykonać. — Straż podwoić wszędzie!
Za trzy dni, jeśli — jeśli wiatr posłuży —
Powrócę. Bądź zdrów!“ — i nie zwłócząc dłużéj,
Podał dłoń, ścisnął — skinął na wioślarzy,
I skoczył w czółno z wyniosłością w twarzy.
Ruszyły wiosła — jak gwiazd droga mleczna
Iskrzy za niemi jasność fosforyczna.[351]
Dopłynął nawy — stoi na pokładzie,
Gwiznięto z góry — ruch w całéj gromadzie.
On zważa okręt, jak lekki na fali,
Jak słucha steru — uważa, i chwali.
„Gdzie jest Gonzalwo?“ — Zbliżył się młodzieniec,
W skłonionéj twarzy radości rumieniec.
Uprzejme słowo wódz już w ustach trzyma.
Czegóż się wezdrgnął? czy się gniewem zżyma?
Ach nie! — on ujrzał swą wieżę na skale,
Wspomniał rozstanie, zgadł Medory żale,
Jeśli na okręt spogląda w tę chwilę, —
Nigdy on, nigdy nie kochał jéj tyle! —
Lecz nim noc minie, wiele zrobić trzeba.
Odwrócił oczy, spojrzał w błękit nieba,
I wnet z Gonzalwem zszedłszy na spód nawy,
Odkrywa cele i środki wyprawy.
Przed niemi mapa i lampa na stole,
I kompas; w ręku cyrkiel i półkole.
Północ — czuwają; twarz obudwu groźna.
Bezsennym oczom któraż chwila późna? —
Tymczasem w żagle dął wiatr pożądany,
Okręt jak sokół leci przez bałwany;
Sto wysp minęli sterczących granitem:
Cieszą się — celu dopłyną przed świtem.
Już przez szkła nocne liczą bez obawy,
W ciasnéj zatoce natłoczone nawy
Baszy Seida; widzą, jak niedbali
Stróże przy ogniach gasnących czuwali!...

Okręt ich koleni obiegł czaty przednie,
Wszedł, gdzie bezpieczny skryłby się choć we dnie,
Przy pustym brzegu, za skałą wysoką,
Straży ni szpiega nie dojrzy go oko. —
Konrad na pokład zgromadził swych ludzi,
Do powinności — lecz nie ze snu, budzi.
Wsparł się na poręcz, rozkazy objawia,
Rozmawia zimno, choć o krwi rozmawia.






Pieśń druga.[352]

„Conosceste i dubiosi desirit“
Dante.

I.

W zatoce Koron las masztów się jeży,
Na zamku Koron lampy błyszczą z wieży,
Tam Seid basza częstuje żołnierzy.
Święci swój tryumf — jutro spodziewany,
Gdy zbójców zgromi i pojma w kajdany.
Tak na Allaha przysiągł swemu Panu.
Wierny przysiędze i słowom firmanu,
Zwołał swe nawy; — coraz w liczbę rosną,
Tłum coraz większy tryumfuje głośno.
O łup, o branki, przed wzięciem się kłócą.
Jeszcze nie wyszli, już pewni, że wrócą.
O świcie dosyć niech pod żagle wsiędą,
Przed zmrokiem zbójców port i łup zdobędą!
Tymczasem straże mogą spać bezpiecznie.
Nie dość jest bić się — niech marzą walecznie!
Lub gdy sen komu nie cięży w powiekach,
Może ramienia próbować na Grekach!...
O! godne czyny barbarzyńskiéj dłoni!
Katować więźnia, gdy się sam nie broni;
Napaść dom Greka, sprzęt skruszyć pod nogą, —
Bić — byle tylko nie zabić nikogo! —
Dziś są łaskawi — nie chcą, czy nie mogą.

Gdzieniegdzie tylko słychać jęk i razy.
Lecz to żart! — Basza zakazał obrazy.
Wzdłuż brzegu wszędzie śmiech, muzyka, wrzawy
Kto kochasz głowę, śmiéj się, dziel zabawy!
Bo dziś muzułman wesół — choć bez wina,
Wytężył dowcip — łaje i przeklina.

II.

W biesiadnéj sali, w lśniącym złotogłowiu,
W białym zawoju, wsparty na węzgłowiu,
Seid śród gości spogląda wesoły.
Skończona uczta, odstawione stoły.
Twarz jego płonie, ogień iskrzy z oka:
Pije on, mówią, napój nie Proroka.
Nie śmieją drudzy; prawowierni, trzeźwi,
War wonnéj mokki myśl w nich tylko rzeźwi.
Z długich cybuchów dym bucha w około,
Gdy almy w środku tańcują wesoło.[353]
Jutro na bitwę! — lecz dziś, w nocnéj porze,
Nie dość bezpiecznie puszczać się na morze!
Na wzdętych falach sny nie tak powabne,
Jak gdy ich łoże kołysze jedwabne!
Więc się dziś bawią; — jak błyśnie świtanie,
Pójdą, bo muszą — nadzieja w Koranie!
Choć widok floty i gwar tłumnéj rzeszy,
Ziemską nadzieją niemniéj dumę cieszy.

III.

Ze czcią bojażni, od wnętrznych podwoi,
Idzie niewolnik, co w nich stróżem stoi.
Schylił się, czołem uderzył podłogę,
Nim w drżących ustach głos rozwiązał trwogę.
„Derwisz podróżny, zbieg z więzów korsarzy,
Przybył, i czeka, czy się wejść odważy?“ —
W skinieniu baszy zgadł znak jego woli.
Odszedł. — Wszedł derwisz — zbliża się powoli,
Skromnie na piersiach krzyżuje ramiona,
Krok jego słaby, źrenica spuszczona.

Trudów, nie wieku, starość znać z postawy,
Twarz jego blada z postów, nie z obawy.
Poświęcon Bogu włos spada szeroko,
Okryty czapką okrągłą, wysoką.
Długa, powiewna, rozpuszczona szata
Obwija piersi — oziębłe dla świata.
Pokorny, jednak pan siebie, bez strachu
Spotyka oczy iskrzące wzdłuż gmachu.
Nikt nie śmie pytać, lecz wszyscy ciekawi,
Co wnet spytany przed baszą objawi.

IV.

„Skądeś derwiszu?“ — „Przez zbójców pojmany,
Uszedłem z więzów“. — „Gdzie? kiedy zabrany?“
— „Do wyspy Scio z portu Skalanowy
Płynął nasz okręt, wiózł towar handlowy.
Nie szczęścił Allah — wola jego święta!
Napadli zbójcy, nawa nasza wzięta,
Towar złupiony — myśmy poszli w pęta.
Nie miałem bogactw, śmierci się nie bałem,
Lecz tracąc wolność, straciłem, co miałem.
Długo mię gniotła przemoc świętokradzka;
Aż dziś noc ciemna i łódka rybacka
Tu mię zbawiły — tu, w opiece twojéj,
Potężny baszo! któż się zbójców boi?“ —
— „Jakże ci zbójcy? jak zbrojni? czy śmieli?
Myślisz, że opór stawićby mi chcieli?
Czy wiedzą o mnie, że z jutrzejszą gwiazdą
Mam zniszczyć ogniem skorpijonów gniazdo?“ —
— „Baszo! wzrok we łzach niewiele dostrzega,
Trudna więźniowi przenikliwość szpiega.
Słuchałem tylko morskich fal łoskotu,
Ptastwu morskiemu zazdroszcząc przelotu;
Widziałem tylko — ach! przez kraty ciasne,
Niebo — zbyt czyste, słońce — zbyt mi jasne;
I żeby inném czém zająć mą duszę.
Czułem, że wolność wprzód odzyskać muszę.
Lecz z méj ucieczki znać, że się nie strzegą,
Że się nie muszą obawiać niczego.
Sposobność ujścia próżnoby mi znikła,
Jeśliby brzegów strzegła czujność zwykła.

Niebaczność straży, jak mojéj podróży,
Równie zbliżeniu twéj floty posłuży.
„Lecz baszo! głosu i sił mi już braknie,
Trud odpoczynku, głód posiłku łaknie.
Pozwól, bym odszedł. — Pokój, pokój z wami!
Odchodzę za was modlić się ze łzami“.
— „Stój, stój, derwiszu! mam cię jeszcze badać.
Stój! — słyszysz? każę — musisz odpowiadać.
Usiądź! wieczerzę przyniosą ci słudzy,
Nie będziesz pościł, gdzie ucztują drudzy.
Powiesz mi potém, jak naoczny świadek,
Krótko i jasno; nie lubię zagadek“.

Nie wiedziéć czemu, derwisz drgnął — i srogo
Z pod brwi zmarszczonych spojrzał jakby z trwogą.
Łaska w nim baszy nie budzi wdzięczności,
Ni go snać wzrusza cześć obecnych gości,
Bo przygryzł wargę, i bladość niezwykła
Jak błysk po licu przebiegła i znikła.
Usiadł w milczeniu, i wrychle na nowo
Przybrał wzrok zimny i postać surową.

Przynieśli ucztę — wykwintne potrawy.
Jakby w nich jadu lękał się zaprawy,
Zadrżał na widok, ze wzgardą odpycha —
Dziwna w zgłodniałym wstrzemięźliwość mnicha! —
— „Co ci, derwiszu? — jedz! — ust ci nie splami
Psie jadło giaurów; tuś nie ze zbójcami.
Co? sól odpychasz? — zgody zakład święty,
Co podzielona koi gniew zawzięty,
Sprzysięgłe na się łączy pokolenia,
I serc nieprzyjaźń w braterstwo przemienia?...“
— „Sól jest przysmakiem; — pożywieniem mojem,
Są polne zioła, woda mym napojem.
Prawa zakonu i ślub mój przed Bogiem[354]
Bronią mi łamać chleb z bratem, czy z wrogiem.
To cię zadziwia — i może obruszy,
Lecz względy ziemskie nie zbawią méj duszy.
Ty, ni sam sułtan nie zmusi mię niczem,
Bym dotknął uczty przed ludzi obliczem,
Bo gdy raz zgrzeszę, gniew mi Mohammeda
Do świętéj Mekki pielgrzymować nie da“. —
— „Dobrze, derwiszu! gdyś tak bogobojny,
Powiedz mi tylko — odejdziesz spokojny —

Ilu ich? — Cóż to? ha! to nie jest zorze!
Co za meteor? co za blask na dworze!
Patrzcie! nad portem jakby ognia morze! —
Pożar! do broni! spieszcie! pożar! zdrada!
Flota się pali! a jam tu — o! biada!
Przeklęty derwisz! — przyszedł w sidła zwabić,
Giaur, szpieg przebrany! — pojmać go i zabić!“

Porwał się derwisz na wybuch płomieni,
Nagłą w nim zmianą zbledli przerażeni.
Porwał się derwisz — nie już w mniszym stroju,
Lecz jak wojownik gotowy do boju.
Rozdarł swą szatę, czapkę zerwał z skroni:
Pancerz na piersiach, szabla błyszczy w dłoni!
Hełm nizki, lśniący, nad nim czarne pióro.
Twarz się zczerniła, oczy ogniem gorą.
Jak na zjawisko piekielnego ducha
Pierzchły z serc Turków męstwo i otucha.
Tłoczą się, biegną, śród zgiełku, śród gwaru —
Tu blask pochodni, tu łuna pożaru!
Krzyk, hałas, groźby, przekleństwa i jęki,
Huk trąb i bębnów, i oręża szczęki
Grzmią po powietrzu — jakby z mocą wściekłą
Całe na ziemię wyparło się piekło,
Zlękłe, zdumione, obłąkane straże,
Patrząc na morze, na niebo w pożarze,
Nie widzą pana — nie słyszą, co każe.
Próżno wre baszy wściekłość rozdąsana:
„Pojmajcie szpiega! pojmajcie szatana!“ —
On ujrzał popłoch — cofnął krok rozpaczny,
Którym się na śmierć miotał nieobaczny,
Gdy pośpiech braci, wcześniéj niż zalecił,
Niż wydał hasło, pożarem zaświecił.
On ujrzał popłoch — trąbkę do ust złożył,
Dźwięk krótki, ostry, trzykroć się powtórzył.
Odpowiedziano. — „Wy tu, bracia mili!
Mógłżem posądzać, w niebezpiecznéj chwili,
Że mię umyślnie samym zostawili?...“ —
Rzekł, miecz i ramię puścił w krąg szeroki,
Jakby chciał pierwszéj powetować zwłoki.
Przestrach we wrogach męstwo w nim podwaja. —
Pierzchła przed jednym rozpłoszona zgraja.

Toczą się głowy po krwawéj podłodze,
Nikt nie śmie dostać: żołnierze i wodze,
Nieufni w dłoni, zaufali w nodze.
Seid ostatni w pierzchających tłumie,
Grozi, klnie, błaga — wstrzymać ich nie umie
Mężny — sam jednak spotkania unika:
Strach uolbrzymił siłę przeciwnika.
Spojrzał z rozpaczą, gdzie flota się pali.
I rwąc swą brodę, wściekły wybiegł z sali.[355]
Nie czas już czekać; — przełamano wartę,
Bramy pałacu runęły wyparte.
Wpadają zbójcy. — Próżno trwoga blada,
Próżno pokora na kolana pada,
U nóg zwycięzców próżno składa miecze:
Przeszli — krew wrząca strumieniami ciecze.
Pędzą, gdzie znowu brzmi trąbka Konrada,
I jęk ginących tryumf zapowiada.
Wpadli — okrzykiem witają weseli:
Śród stosu trupów zwycięzcę ujrzeli!
Miecz trzyma w górze, ogniem iskrzą oczy,
Jak syty tygrys w krwi rozlanéj broczy. —
Krótka rozmowa: „Flota już w perzynie!“ —
— „Dobrze! Lecz Śeid musi zginąć“. — „Zginie!“ —
— „Za mną, i naprzód! z ogniem i żelazem!
Płonie port — czemuż i miasto nie razem?“

V.

Skorzy na rozkaz — każdy żagiew chwyta,
Miasto i zamek jedną łuną świta.
Z dziką rozkoszą Konrad się uśmiecha:
Wzdrygnął się nagle — jakież słyszy echa?
Ha! to jęk niewiast! — jak dzwon na pogrzebie
Wstrząsł sercem jego — tak twardém w potrzebie,
„Harem się pali! — za mną! do obrony!
Spieszcie! pomnijcie — i my mamy żony.
Na nie, ach! spadnie krew niewiast: — pomnijcie!
Nie krzywdzić żadnéj, kto stoi o życie!
Śmierć nieść mężczyznom — lecz pomoc kobiécie! —
Ach! jam zapomniał! — lecz czyż Bóg przebaczy
Sprawcy niewinnych śmierci i rozpaczy? —

Idź kto chcesz za mną! ja choćby sam, idę
Odeprzéć od nas téj zbrodni ohydę!“ —
I skoczył w ogień po wschodach runących.
Wyłamał otwór we drzwiach gorejących;
Po rozpalonych kamieniach podłogi,
Śród kłębów dymu i iskier pożogi,
On, i w ślad za nim śpieszący bez trwogi,
Wpadli — porwali — każdy na swych rękach
Unosi jednę — nie myśląc o wdziękach.
Ośmiela, cieszy, błaga, uspakaja.
Zna cześć piękności Konradowa zgraja.
Nie iść w ślad wodza najdzikszy się sroma,
Ratuje słabość, krwawemi rękoma.
Lecz któż jest? któż jest ta piękna i blada,
Ta najpiękniejsza w objęciach Konrada?
Postać niebianki, tronu godne lica,
Anioła godne! — Któż jest ta dziewica? —
Pani haremu, baszy niewolnica.

VI.

Krótko wódz spojrzał na wdzięki Gulnary,[356]
Krótko ośmielał niosąc przez pożary,
Krótko pożegnał; — nie czas stać spokojnie!
Gdy litość chwilę sfolgowała wojnie,
Wróg nieścigany zaczął się ozierać.
Zwalniać krok, stawać, zwracać się, opierać,
Widzi to Seid, widzi i poznaje,
Przed jaką garstką pierzchły jego zgraje.
Wstydzi się błędu — wstyd wściekłość w nim drażni,
Gdy widzi dzieło zbyt skoréj bojaźni.
„Alla il Alla!“ okrzyk zagrzmiał w gminie,
Każdy jak wściekły, pomści się, lub zginie.
Ogień za ogień, krew za krew niech płaci!
Lecą do boju, po trupach swych braci
Znów szczęk, wrzask, ciżba, wre bitwa straszliwa.
Szczęście, jak nagle wezbrało — odpływa.
Zwycięzcy tłuszczą ściśnieni zuchwalczą,
Już nie o tryumf, o swe życie walczą.
Ujrzał wódz — pojął, zgadł niebezpieczeństwo.
Słabnie przed tłumem siła — choć nie męstwo.

„Jeszcze raz, za mną! rozbić zgraję trwożną!“
Kupią się, biegną, uderzyli, próżno!
Wszystko stracone! — wróg ciaśniéj otacza,
Nikt ujść nie zdoła, lecz nikt nie rozpacza.
Jeszcze są w szyku! — ha! już przełamani,
Już rozpierzchnieni, ujęci, zrąbani!...
Kto został, milcząc pasuje się w gminie,
Aż z trudu raczéj niż z rąk wroga zginie;
Aż choć raz jeszcze, w konwulsyjniéj pięści,
Na czaszce wroga mściwy miecz zachrzęści.

VII.

Lecz nim tłum dziki wszcząwszy bój zażarcie,
Sam się na wstępne odważył natarcie,
Wraz ze swą panią, dziewice Gulnary,
W domu mieszkańca jednéj z niemi wiary,
Z rozkazu wodza umieszczone skrycie,
Przestały bać się o sławę i życie.
Z łez i Gulnary oschło czarne oko,
Lecz smutna, milczy i duma głęboko.
Tkwi w jéj pamięci wybawca z płomienia,
Dźwięk jego głosu, blask jego spojrzenia.
Dziw jéj, że zbójca, śród boju dzikości,
Zdał się być czulszym, niż Seid w miłości.
W pieszczotach nawet baszy niewolnica
Czuć musi łaskę, jaką pan zaszczyca;
Korsarz niósł pomoc, osłodę boleści,
Jak hołd należny godności niewieściéj!...
„Źle jest — co gorsza — wiém, że próżno żądać.
Chciałabym jednak — muszę go oglądać,
Winnam mu życie moje i tych branek.
Zapomniał o niém mój pan — mój kochanek!“

VIII.

I wnet go widzi, gdzie bój najzaciętszy,
Jęk najgłośniejszy, i tłok coraz gęstszy.
Sam wpośród trupów szczęśliwszych już braci,
Cofa się, groźny w licu i postaci.

Każda piędź ziemi krwią za nim przesiękła.
Miesza się pogoń, ustaje zalękła —
Aż w krwi ślizgocie krok się jego zwinął.
Zachwiał się, upadł — chce zginąć, nie zginął,
Wzięty! — Ha! zbrodnia nie ujdzie bezkarnie,
Niech tylko zemsta wymyśli męczarnie!
Tamują rany, śmierć nie czyni zadość.
Kroplą po kropli przelać krew, to radość,
Jęki po jękach słyszéć, gdy je wyda,
To będzie rozkosz dla baszy Seida!
Obyż mąk rodzaj wynaléść, wykonać,
By wciąż w nich konał, nigdy nie mógł skonać!

Widzi Gulnara — tenże to syn męstwa,
Przed chwilą jeszcze wódz i pan zwycięstwa,
Którego słowo lub ręki skinienie
Tysiącom niosło śmierć lub przebaczenie?
On to! — bezbronny, lecz mężny w złéj doli,
Życie go tylko, że je ustrzegł, boli.
Rany ma lekkie, choć sam ciosy wabił,
Choćby całował miecz, coby go zabił.
Nikt-że z tysiąców, jednego potrzeba,
Nie chce go posłać, mniejsza! czy do nieba?
Sam-że on z braci ma zostać na ziemi,
On, co śmierć spotkać śpieszył przed wszystkiemi!..
Czuł on, co człowiek czuje, gdy na czoło
Ze szczytu upadł pod Fortuny koło:
Czuł złe, co zbroił; czuł blizkie katownie,
Czuł hardość wroga, czuł gorzko, gwałtownie;
Ale taż duma, co go w głąb strąciła,
Wzmogła w nim serce, i boleść pokryła.
Wzrok pogardliwy i twarz obojętna,
W jeńcu, zwycięzcy jeszcze noszą piętna.
Ranny, znużony, lecz gdziéż są w téj chwili,
Coby spokojniéj i mocniéj patrzyli?
Słucha bez gniewu, jak stojąc zdaleka
Podła nań tłuszcza urąganiem szczeka;
Mężni, co zblizka w boju go widzieli,
Szanują w więzach dłoń, przed którą drżeli.
Ledwo nań który z wiodącéj go straży,
Żaden beze czci spojrzéć się nie waży.

IX.

Posłany lekarz, nie litość posyła —
Ma rzec, co w mękach zniesie jeńca siła.
Znalazł jéj dosyć, by dźwigać kajdany;
Znalazł dość czucia, by czuć ból zadany;
Jutro więc, jutro, gasnąc na gór szczycie,
Słońce obaczy pierwsze na pal wbicie,
A rano z morza w zwykłéj wstając mocy,
Ujrzy, jak dotrwał w mękach całéj nocy.
Z mąk to najsroższa, najdłuższe z cierpienia;
Z bólem konania łącząc żar pragnienia,
Śmierć, jednę ulgę, z dnia na dzień oddala,
Gdy już ćma sępów kracze wkoło pala.
„Ach! wody! wody!“ — Zemsta się naśmiewa,
Wskazuje puhar, zbliża, i rozlewa.
Próżno nieszczęśnik usta ku niéj kwapił:
Skończyłby cierpiéć, gdyby się raz napił.
To wyrok jego. Odeszli strażnicy,
On został — jeden, w kajdanach, w ciemnicy.

X.

Któż uczuć jego pojąłby męczarnie,
Gdy on, ofiara, sam ich nie ogarnie?
Noc, wojna, zamęt, w myślach jego duszy:
Wszystkie w niéj siły mdleją od katuszy,
Wszystkiemi jego uczuciami miota
Nieżałująca, rozpaczna zgryzota,
Ów wróg nasz mściwy, co milcząc w potrzebie,
Po czasie woła: „ostrzegałem ciebie!“ —
Próżno! — pierś mężna, jadem jéj zatruta,
Klnie albo milczy, dla słabych pokuta!
Przed chmurą ciosów, czyż obwód téj tarczy
Okryciu serca wielkiego wystarczy?
W téj nawet chwili, gdy nawpół jak w grobie,
Całe swe życie czuje, widzi w sobie,
Żadna w niém zbrodnia nad inne grożąca,
Żadna namiętność, ni myśl panująca,

Nie ćmi się przed nim tak, aby swém cieniem
Resztę przynajmniéj skryła przed wspomnieniem.
Nie! — okiem ducha patrzy on od razu
Na całą przestrzeń dzikiego obrazu:
Widzi rozpierzchłe sny dumnéj wielkości,
Skażoną chwałę, łzy, rozpacz miłości,
Znikłe nadzieje szczęścia, czcze zamiary,
Tryumf swych wrogów, kaźń swéj blizkiéj kary!...
Przeszłość się czerni, jak otchłań bezdenna,
Przyszłość, jak chmura gromami brzemienna;
Czyny i słowa, złe myśli i chęci,
Co jak ćma nocna kryły się w pamięci:
Błędy wesołe lub miłe w swym czasie,
Lecz z których dzisiaj każdy zbrodnią zda się;
I wszystkie krzywdy, któremi przewinił,
Co choć utaił, sam wie, że uczynił,
Których naprawić nie ma już sposobu:
Wszystkie, jak duchy z otwartego grobu,
Wznoszą się z serca, okryte żałobą,
I groźnym palcem wołają za sobą...
Wszystko on widzi, nim zwierciadło duszy
Ockniona duma porwie i rozkruszy,
Tak! duma pokryć, odwaga znieść śmiało
Potrafi wszystko, wszystko, co się stało;
Lecz któż bez trwogi? — cóż stąd, że ukryta?
Godzien jest tylko chwały hipokryta:
Nie nędznik, co się wprzód chełpiąc, ucieka,
Lecz ten, co nawet widzi śmierć — i czeka;
Lub gdy weń godzi grot niechybny losu,
Bieży w pół drogi na spotkanie ciosu.

XI.

W warownéj izbie, na najwyższéj wieży,
Okuty Konrad na posłaniu leży.
Pałac spalony, ta wieża zamyka
Baszę, kobiety, dwór i niewolnika.
Nie wini Konrad o srogość zwycięzcę,
Sam mu los równy gotował po klęsce.
Duma sam w sobie: — strach, zgryzotę przemógł;
Lecz jest myśl jedna, któréj uśpić nie mógł,

Któréj pomyśléć nie śmiał: — jak te wieści
Przyjmie Medora? jak zniesie boleści?...
Wtenczas, raz tylko wtenczas, z cichym jękiem
Porwał się z miejsca, i z kajdanów brzękiem
Wzniósł nagle ręce, jakby zerwać żądał
Więzy, na które z wściekłością poglądał.
Lecz udał męstwo, czy się w nie uzbroił:
Zaśmiał się gorzko, i gniew uspokoił.
„Teraz niech przyjdą! niech znajdą katusze
Gorsze! niech znajdą!... Lecz odpocząć muszę.“
Rzekł, padł na łoże, zamknął skrzące oko,
I co bądź marzy, znać, że śpi głęboko.

Noc jeszcze, północ już była minęła,
Gdy pożar floty i bitwa się wszczęła.
Jak Konrad w planach, godna wodza rzesza
Skora w pełnieniu i w pracy pośpiesza.
Nie było złego, choć w tak krótkiéj chwili,
Coby go mogąc, wrogom nie zrobili.
W godzinie Konrad, korsarz na pokładzie,
Na lądzie rycerz, derwisz na biesiadzie,
Odkryty, blizki śmierci, ocalony,
Zwycięzca, tyran, zbawca, zwyciężony,
Jeniec, w kajdanach, jak zbrodzień po wojnie
Skazany na śmierć — i usnął spokojnie!

XII.

Śpi — uśmiech w ustach, łza lśni z pod powieki
Oddycha lekko — oby spał na wieki!
Któż się to zbliża z łzawemi oczyma?
Wrogi odeszli, przyjaciół tu niéma!
Seraf-li, niebios utaiwszy blaski,
Niesie mu we śnie zwiastowanie łaski?
Nie! — choć anielska w licu piękność świta,
Ziemski to tylko jest anioł — kobiéta!
Wzniesioną lampę w jednéj trzyma dłoni,
Drugą jéj światło przed uśpionym chroni,
By blask niewczesny nie padał na oczy,
Co z snu otwarte, wnet znów śmierć zamroczy.
W powiewnéj bieli, postać jéj w milczeniu,
Jak duch wiejący, posuwa się w cieniu.

Lekka, wysoka, pierś tylko i lica
Mdłe światło lampy zaledwo oświéca.
Włos rozpuszczony, na białéj odzieży
Jak smug ciemności, wpół na piersiach leży,
Wpół spływa z ramion; stopa jak śnieg biała,
I jak śnieg cicho na ziemię spadała.
Któż ona? Sama, w nocy, mimo straży,
Jak tu wejść mogła? jak się wchodzić waży?
O! spytaj raczéj, przed jaką przeszkodą
Zadrży kobieta, gdy jéj duszę młodą
Czułość i litość, jak Gulnarę wiodą?
Nie mogła usnąć, i gdy basza we śnie,
Marząc o klęsce, klnie, jęczy boleśnie,
Marząc o jeńcu, nakazuje męki:
Wstała, i sygnet zdjęła z jego ręki,
Znak jego woli, który gdy okaże,
Wszelkie wnet przed nią rozstąpią się straże.
Przeszła bezpiecznie, nikt o nic nie bada.
Znużeni bojem strażnicy Konrada,
Zazdroszcząc więźnia spoczynkowi, sami
Wpół senni ziemię zalegli przed drzwiami.
Ujrzeli pierścień, mało się kłopocą,
Kto go przynosi, gdzie idzie i po co?

XIII.

Patrzy zdumiona — „On śpi? — gdy z rozpaczą
Tysiące po nim, lub na niego płaczą?...
Ja sama nawet!... — Jakaż czarów siła
Tak mi go nagle drogim uczyniła?
Zbawił mi życie, poświęcił sam siebie;
Mamże go wzajem opuścić w potrzebie?
Nie! chcę mu pomódz, nie dbam o sąd ludzi.
Lecz cicho! westchnął, poruszył się, budzi!“
Podniósł wzrok, blaskiem zaślepione oczy
Zdają się wątpić, czy sen ich niemroczy.
Lecz ruszył ręką, głuchy brzęk okowu
Dowiódł, że żyje, i cierpieć ma znowu.
„Któż jest ta postać? Anioł stróż z wejrzenia!
Zbyt zda się piękny na stróża więzienia.“
— „Nie znasz mnie? jestem z tych, co czują wdzięczność
Za czyn, do jakich rzadkoś miewał zręczność.

Patrz! czyż nie pomnisz, żeś sam swą odwagą
Wyrwał mię z ognia, ustrzegł przed zniewagą?..
Przyszłam — nie pytaj po co? lecz nie szydzić.
Ja cię nie mogę, nie chcę nienawidzić.“
— „Jeśli tak, pani! jesteś więc tu jedna,
Któréj śmierć moja uciechy nie zjedna.
Tem gorzéj! smutku nie radbym ci sprawić.
Lecz dziś ich pora! chcą, mogą się bawić.
Słuszna im jednak wdzięczność niewolnika,
Że tak pięknego ślą mu spowiednika.“
Z najgłębszym smutkiem niekiedy się miesza
Dziwna wesołość: serca nie pociesza.
Choć błyszczy w oczach, łza z nich nie osycha;
Uśmiech jéj gorzki, jednak się uśmiécha,
I nieraz światu, zamiast pożegnania,
Żart płochy rzuca z wierzchu rusztowania,[357]
Co choć nie radość, jak zda się, go budzi,
Ułudza drugich, lecz któż siebie złudzi?
Co bądź czuł Konrad, jak łuna z ogniska,
Dzika wesołość w rysach jego błyska.
Mówił z uśmiechem, z szyderstwem na poły:
Wesołe słowa, i ton ich wesoły
Znać, że mu obcy: w burzliwém swém życiu
Rzadko miał porę miewać go w użyciu.

XIV.

„Korsarzu! pal twój gotów, lecz ma władza
Często gniew baszy i wyrok złagadza.
Chciałabym, tak jest, chcę, muszę cię zbawić.
Dziś nie! dzień blizki mógłby nas wyjawić.
Lecz dość zyskamy, jeżeli, jak wróżę,
Czas twojéj kaźni do jutra przedłużę.
Dzisiaj nic więcéj nie żądaj odemnie,
Gdyżbyśmy tylko zginęli daremnie.“
— „Ja nic nie żądam, niech się kres mój zbliży!
Spadłem zbyt nizko, bym się bał spaść niżéj.
Więc oszczędź sobie trudu, mnie życzenia,
Bym jak zbieg podły uchodził z więzienia.
Gdym nie zwyciężył, mamże z braci całéj
Sam, nieśmiąc umrzéć, powracać bez chwały?..

„Jest wszakże jedna, o któréj duch marzy,
Któréj łzę, zda się, że czuję na twarzy!...
W życiu mém dotąd jedyne pociechy
Były: mój okręt, mój miecz, jéj uśmiechy,
I Bóg mój niegdyś! przeszłość to daleka!
Jam się Go z młodu, dziś On mnie wyrzeka.
Za niecześć ojca mściwy karze sędzia.
Zwycięzcy moi Jego są narzędzia!
Nie czas już wszakże, bym rozpacznik podły
Samolubnemi znieważał go modły!
Nie! nie mam prawa prosić, i nie proszę;
Co zesłał, cierpię; co znieść mogę, znoszę.
Miecz mój z niegodnéj wytrącono dłoni,
Niegodnéj dźwigać jak on wiernéj broni.
Okręt méj wzięty, lecz ta, tak mnie droga!..
Ach! za nią jeszcze chciałbym prosić Boga.
Ona jest wszystkiém dla mnie, a te wieści
Skruszą jéj serce ogromem boleści!
Ta myśl jest dla mnie nad śmierć sroższą karą.
Ona tak tkliwa, tak piękna! — Gulnaro!
Nimem cię ujrzał, przeszły lata długie,
Żem nie pomyślał, czy są piękne drugie.“ —
„Ty więc już kochasz? — ty już kochasz inną?
Cóż mi to znaczy? nic, nic nie powinno!
Jednak — ty kochasz! — ach! ja zajrzeć muszę
Duszy, wzajemną kochającéj duszę,
Która nie czuje i nigdy nie czuła
Téj czczości serca, co moje.“
— „Twoje? — sądziłem, że z ogniów haremu
Jam cię ratując, zachował lubemu.“
— „Seid mój luby? — ach! nie! nie mój luby!
Niegdyś to serce, dziś już wzięte w kluby,
Długo się niegdyś ubijało we mnie,
By czuć wzajemność, niestety! daremnie.
Pragnęłam kochać, kochać jestem zdolną,
Lecz czułam, czuję, wprzód trzeba być wolną:
Jam niewolnica, cóż, że z łaski pana
Na panią innych niewolnic wybrana?
Gorzkie pieszczoty, gdy je przyjąć każą,
Podląca wierność, pod dozorców strażą;
Lecz trudniéj jeszcze, gdy wstręt serce mrozi,
Udawać czułość, bo pan gniewem grozi!

Stokroć w dzień muszę w duszy méj złorzeczyć
Zimnym „czy kochasz?“ — nie śmiejąc zaprzeczyć.
Bierze mą rękę; ni daję, ni bronię,
Krew w niéj jak martwa, ni krzepnie, ni płonie.
Patrzy mi w oczy, niezmieszana stoję;
Ust jego żarem nie palą się moje.
Sama się sobą muszę tylko brzydzić.
Nie dość kochałam, by choć znienawidzić.
Nie, nic nie czuję! — Odchodzi — nie pytam
Gdzie? kiedy wróci? — Powraca — nie witam,
Nie widzę prawie. Straszliwa rozwaga!
Czuje, jak coraz wstręt i sytość wzmaga,
O! gdybyś wreszcie nasycon wzajemnie,
Chciał sobie milszą wynaléźć odemnie,
I mnie zostawił, przed godziną boju
Mogłabym jeszcze powiedziéć: w pokoju!
Lecz już się stało! Dzisiaj jeszcze muszę
Udawać czułość, nim twe więzy skruszę.
Za smutne życie ocalone brance,
Zbawcę mojego chcę wrócić kochance;
Wrócić jéj sercu szczęście i wesele,
Jakiego sama z nikim nie podzielę.
Bądź zdrów! dzień świta, straże zejść nas mogą,
Nie umrzesz dzisiaj, okupię cię drogo.“

XV.

Rzekła, i ręce okute Konrada
Z tkliwą pokorą do serca przykłada.
Poszła, jak przysyła, jako sen przelotny.
Byłaż tu ona? — znówże on samotny?
Jakaż to kropla, jak brylant promienny,
Lśni na okowach od jasności dziennéj?
Łza to najświętsza, niewieściéj czułości
Najdroższa perła, co z morza litości,
Nim tkliwa dusza na świat ją uroni,
Już wygładzona w cherubina dłoni!
O! jak urocza, jak silnie zwycięska,
W oczach kobiety, jéj łza czarnoksięska!
Broń jéj słabości, razem miecz i tarcza.
Jak do obrony, do zwycięstw wystarcza.

O! nie patrz na nią! Cnota z drogi boczy,
Mądrość się zbłąka, gdy w nią wlepi oczy.
Jedna łza w oku egipskiéj królowéj —
Pierzchnął bohater, świat poszedł w okowy.
Lecz nie potępiać błędu tryumwira!
Tylu się nieba na ziemi wypiéra,
Rzuca się w piekło, wieczność w mękach pędzić,
By zalotnicy kilku łez oszczędzić!

XVI.

Ranek; przez kraty na twarz więźnia pada
Dzień, co kres wszystkich dni mu zapowiada.
Dzień już bez jutra! a w nim pamięć wczora,
Straszniejsza stokroć, niż widok upiora!
Wczora pan morza, wódz dzielnych zastępów!
Dziś, jeniec wrogów, może pastwa sępów,
Kiedy to słońce, co wschodzi tak jaśnie,
Okiem już jego niedojrzane zgaśnie,
Gdy wkoło świeżość chłodu wieczornego
Ożywi wszystko — wszystko, oprócz niego!...






Pieśń trzecia.

„Come vedi — amor non m’abbandona. —
Dante.

I.

Zwolna — piękniejsze niż w dziennéj kolei,
Zniża się słońce za wzgórza Morei,
Nie w mgle, jak indziéj, blade, bez promieni,
Lecz jak ognisko żyjących płomieni.
Po śpiącéj głębi smugiem złota ciska,
Wre zda się woda, gdy z drżeniem połyska.
Nad wyspą Hydry, nad Eginy czołem,
Bóg wesołości, spojrzeniem wesołém,
Po raz ostatni luby kraj swój darzy,
Choć w nim już dawnych nie widzi ołtarzy.
Słupem z gór wierzchu cień zstępując siny,
Port niepodbitéj zaległ Salaminy.
Przez głąb wąwozów, we zwierciadłach fali,
Krwawą purpurą horyzont się pali,
Gdy na gór szczycie, jak złota korona,
Lśni jeszcze słońca jasność zawieszona;
Aż wreszcie blaski zagarnąwszy całe,
Utonie do snu za delficką skałę.

Taki był zachód dnia, w którym przed wieki
Najmędrszy z Greków miał zawrzeć powieki.
Jak wtedy jego uczniowie płaczący
Drżeli o każdy promień konający,

Gdy jak to słońce, z niém razem, przed niemi
Mądrość ich mistrza zajść miała na ziemi![358]
„Jeszcze nie! — jeszcze! — słońce zachód zwleka,
Chwila rozstania jeszcze jest daleka!“ —
Lecz słońce patrząc w konające oczy,
Blask swój przed niemi i swe barwy mroczy;
Żałobę zda się po kraju rozlewać,
Gdzie dotąd Febus nie umiał się gniewać.
I nim Cytery zakryła go skała,
Puhar stał próżny — duch uleciał z ciała —
Duch, co dla prawdy śmierć i trwogę przemógł,
Co żył, i umarł — jak nikt drugi nie mógł.

Lecz patrz! milcząca z za Himetu szczytów[359]
Wzbija się nocnych królowa błękitów.
Ni mgła, ni obłok, zapowiednik burzy,
Nie ćmi jéj kształtu, ani lic nie chmurzy.
Ówdzie śród ruin, pełnym wzrostem dumna,
Blaskiem jéj dawna bieleje kolumna;
Tam z okrągłego minaretów wierzchu,
Młody jéj obraz połyska się w zmierzchu.
Gajem oliwne rozsadzone drzewa,
Gdzie skromny Cefiz wązki nurt przelewa;
Między cyprysy gronami stojące,
Letnich kijosków wieżyczki błyszczące;[360]
I owa palma, samotna stróżyni
Przy Tezeusza zwalonéj świątyni,
Wszystkie koleją przynęcają oczy —
Ślepą ma duszę, kto idąc nie zoczy!

Wojną z wiatrami Neptun zmordowany,
Do snu Egiejskie uciszył bałwany.
W pręgach jasności złota i błękitu,
Leżą zwierciadłem u stóp ścian granitu.
Prócz gdzie cień wysep czerni się na wodzie,
Wszystko się w nocnéj uśmiecha pogodzie![361]

II.

Czas do méj treści — czyż myśl od niéj boczy?
O! ziemio grecka! o kraju uroczy!

Któż, gdy cię poznał — o czémkolwiek pienia.
Nie rad w nich twego uświęcić wspomnienia?
Kto widząc z Aten zachód twego Feba,
Ich wieczornego mógł zapomniéć nieba? —
Nie ten, co z gościa, jakby syn twéj ziemi,
Niezmienny miejscy, ni laty długiemi,
Myślą po tobie dawne licząc ślady,
Żyje zaklęty między twe Cyklady!
Ni hołd ten obcym pieśni swéj uważa.
Twą była wyspa mojego korsarza —
Wyzwól ją z jarzma, którem wróg znieważa! —

III.

Słońce już zaszło — i jak wyspa cała,
Z ostatnim jego blaskiem pociemniała
Dusza Medory; — trzeci dzień przeminął.
Dziś on miał wrócić: — zbłąkał się? czy zginął? —
Burzy nie było, wiał wciąż wiatr łaskawy.
Anzelmo wczoraj powrócił z wyprawy,
Lecz wieść jedyna, którą opowiada,
Jest, że nie spotkał okrętu Konrada.
O! gdyby spotkał! — chociaż krwawszych w treści,
Innychy w skutku doczekano wieści! —
Noc, wiatr dmie zimny: — ona przez dzień cały
Z okna swéj wieży patrzyła na wały,
Łudząc się widmem to masztów, to żagli.
Nie może dłużéj — niespokojność nagli.
Zbiegła nad morze, i w lekkiéj odzieży
Błądzi niebaczna wzdłuż płaskich wybrzeży.
Próżno ją fala pryskająca z brzega
Oblewa rosą, o burzy ostrzega:
Nie dba, nie zważa, w tył kroku nie ruszy,
Nie czuje zimna — jéj zimno w jéj duszy! —
Aż straszna pewność tak myśl jéj obległa,
Że gdyby wtedy kształt jego postrzegła,
Lub-by ją rozum, lub dusza odbiegła.

Wtém łódka jakaś weszła do przystani.
W niéj kilku ludzi — wszyscy krwią oblani,
Wszyscy Konrada towarzysze śmieli.
Uszli — jak? — sami prawie nie wiedzieli.

Widzą Medorę, poznali zdaleka. —
Zbliża się — milczą — każdy zda się czeka,
Aż drugi zacznie, sam w duszy niewieściéj
Bojąc się zbytniéj obudzić boleści.

Ona nie pyta — ona wszystko zgadła,
Jednak nie blednie, nie drży, nie upadła.
W dziewiczéj piersi wielkie czucia żyły,
Dotąd swéj własnéj nieświadome siły:
Póki nadzieja — bała się, płakała;
Straciwszy wszystko — czułość skamieniała.
I głos się w sercu z dziką ozwał mocą:
Kto wszystko stracił, bać się nie ma o co!
Nadludzkie męstwo! jakie w sercach ludzi
Szał chyba tylko, albo rozpacz budzi!
„Milczycie? — dobrze! — ja nic nie chcę wiedziéć.
Nic — jedno tylko — ktoby mógł powiedziéć?...
Nie patrzcie na mnie z twarzą obłąkaną!
Prędko i krótko, gdzie go pochowano?“
— „Pani! nie wiemy; — zaledwośmy sami
Z życiem ujść mogli. Lecz jest między nami,
Co utrzymuje, że wódz nie zabity,
Że jest w niewoli; że go sam ukryty
Widział pod strażą: — ranny, ale żywy“.
Nie słucha więcéj — wieści przerażliwéj
Nie zniosło serce: — przytomność i siła
Razem krzepnącą duszę opuściła.
Chwieje się, padła — i nawpół umarłą
Możeby morze mogile wydarło,
Lecz wnet ze łzami, choć dłońmi twardemi,
Skorzy w ratunku podnieśli ją z ziemi.
Nie ma sił stąpić — na rękach ją niosą —
Skroń, piersi, morską oblewają rosą,
Aż barwa życia wróciła na lice.
Posłali zbudzić śpiące służebnice,
I wnet, matrony zostawiwszy przy niéj,
Odchodzą szukać Anzelma jaskini,
Smutnéj wyprawy oznajmują skutki:
Zbyt długa powieść na tryumf tak krótki?

IV.

Złożono radę — słowa się zatliły
Groźbą i zemstą; — nie patrzą na siły,
Powinność woła! — zda się, że Konrada
Duch jeszcze z niemi na radzie zasiada
Co bądź go czeka, poprzysięgli zgodnie
Albo go zbawić, albo pomścić godnie.
Biada niewiernym! — bo jeszcze zostali
Śmieli na wszystko i o nic niedbali!

V.

W haremu swego głębi niedostępnéj
Zamknął się Seid, i duma posępny.
Miłość, nienawiść naprzemian nim włada,
Gdy lub Gulnarę wspomni, lub Konrada.
U stóp mu siedzi piękna niewolnica,
Wzrokiem obawy patrząc w jego lica
Mroczne; — daremnie jéj piękność i sztuka
Iskry uczucia w sercu jego szuka;
On licząc niby kaliwa różańca,[362]
Kroplami w myślach przelewa krew brańca.

„Baszo! dniem chwały dziś cię Allah darzy,
Bitwa wygrana, w więzach wódz korsarzy.
Ma umrzéć — słusznie! — wart twéj nienawiści.
Lecz czyżbyś większych nie osiągł korzyści,
Gdybyś pozwolił — sam to rozważ ściśle,
Ja radzić nie śmiem, lecz mówię, co myślę,
By on wszystkiemi skarby, które złupił,
Ten raz, na krótko z więzów się wykupił.
O skarbach jego wieść cuda rozgłasza,
Radabym, żeby posiadł je mój basza!
On znów, osłabion klęską poprzedniczą,
Z resztą swych łatwą stałby się zdobyczą.
Lecz gdy tu zginie, tamci zdjęci zgrozą
Uciekną z wyspy i skarby uwiozą“.

— „Słuchaj, Gulnaro! gdyby mi za każdą
Kroplę krwi jego, dyamentu gwiazdą
Zapłacić chciano; za każdy włos jego
Dawano sztabę złota dziewiczego;
Gdyby, jak plotą arabscy bajarze,
Skarb w Salomona zamknięty pieczarze
U stóp mi sypał: — za te wszystkie dary
Jednąbym chwilą nie zwlókł jego kary,
Gdybym nie wiedział, że raz w mojéj mocy,
Ujść z niéj nie zdoła, ni znajdzie pomocy.
Tymczasem myśleć kazałem w seraju,
Nad wynalazkiem nowych mąk rodzaju,
I sam rozmyślam, jakich środków użyć,
By ból powiększyć, a życie przedłużyć“.
— „Źleś sobie, baszo! myśl mą wytłómaczył.
Nie chcę, nie radzę, abyś mu przebaczył.
Nie! — chciałam tylko wskazać ci sposoby
Zyskania skarbów; — gdyż co do osoby,
Choćbyś go puścił — w tym, w jakim jest stanie,
Nigdy on całkiem wolnym nie zostanie.
Sam ranny, banda zmniejszona połową,
Byleś chciał, pojmać mógłbyś go na nowo“.
— „Mógłbym go pojmać? — i chcesz, bym dlatego
Miał go dziś puścić? — dziś już pojmanego?
Puścić psa giaura, zbójcę, wroga mego?...
Puścić? — i może powiedzieć, na czyje
Prośby? i komu zawdzięcza, że żyje?...
Chcesz, bym go może nagrodził, pochwalił,
Że mnie chciał zabić, lecz ciebie ocali!?...
Mądrze doradzasz! Słuchaj, ja téż radzę,
Co powiem, zapisz w sercu i uwadze.
Nie wierzę tobie, kobieto! — w téj chwili
Stwierdziłaś sama, co drudzy mówili.
Mów! czy gdy ciebie unosił z pożaru,
Ujść z nim natenczas nie miałaś zamiaru?...
Lecz nie! — milcz raczéj! — ten ogień na twarzy,
Sam już cię więcéj, niżbym żądał, skarzy.
Więc strzeż się, piękna! rada innych zbawiać,
Patrz, czy za tobą będzie się kto wstawiać?
„Rozumiesz? — dosyć! — Przeklęta godzina,
Gdy cię uniosło ramię poganina!..,
Wolałbym, gdybyś!... — Lecz nie! wtedy pewnie
Łzami kochanka płakałbym cię rzewnie.

Dziś pan ostrzega. — Próżne twe mamidła!
Wiesz, że zbyt lotne umiem obciąć skrzydła;
Nie w słowach tylko grożę, i nie próżno!
Wejdź w siebie dobrze! — pomnij! bądź ostrożną!“
Powstał, i dumnym oddala się krokiem,
Szyderstwo w ustach, gniew wisi nad okiem.
Nieznany jemu bart niewieściéj duszy,
Że go surowość ni groźba nie skruszy.
Nie zna Gulnary — nie wiedział, co ona
Czuje, gdy tkliwa — śmie, gdy obrażona.
W niewiarze mniema, że krzywdę poniosła;
Nie wié, skąd litość w sercu jéj tak wzrosła.
Zbawca — więc słusznie, że wdzięczność dlań czuje;
Branka — nad losem więźnia się lituje.
Nie śledzi daléj; — niepomna na groźby,
Na niebezpieczne znów się waży prośby:
Znów pogardzone; — aż w głębi jéj duszy
Zawziął się zamiar — nic go już nie wzruszy:
Ujdzie z nim z więzów — lub zginie w katuszy!

VI.

Tymczasem długie, tęskne, jednostajne,
Dzień i noc przeszły. Konrad męki tajne
Zniósł — w strasznéj walce zwątpień i bojaźni:
Gdy każda chwila zda się chwilą kaźni,
Gdy się krok każdy, co u drzwi rozlega,
Zdaje być krokiem oprawcy lub szpiega,
Kiedy głos każdy, co się ozwie w ciszy,
Mniema ostatnim, co przed śmiercią słyszy;
On zniósł to wszystko — mężnie i spokojnie
Dotrwał w najsroższéj z sobą samym wojnie.
Gorącość bitwy, groza, wściekłość burzy,
Dręczącą wewnątrz myśl tępi lub nuży:
Lecz być samotnym, wtrąconym w okowy,
Być, czuć się pastwą każdéj myśli nowéj;
Patrzéć w swe serce, i drżéć, lub przed marą
Zbrodni swych przeszłych, lub przed przyszłą karą:
Tamtych naprawić, téj nie módz odwrócić;
Kląć każdą chwilę, po każdéj się smucić;
Bez przyjaciela — coby słabość wspierał,
Coby rzekł ludziom, żeś mężnie umierał;

Śród nieprzyjaciół — co wiesz, że potwarzą,
Jak całe życie, śmierć twoję znieważą;
Wobec mąk, które choć duch widzi śmiało,
Nie wiesz, nie zgadniesz, jak je zniesie ciało,
A jednak czujesz, że jęk, że łza jedna,
Skazi twe męstwo, wrogom tryumf zjedna:
Gdy ci zbyt sroga surowość człowiecza
Nadziei nawet zbawienia zaprzecza,
A raj twój ziemski, pewniejszy niż w niebie,
Ta, którą kochasz, daleko od ciebie:
Oto są myśli, w których duch Konrada
Miota się, błąka — ale nie upada!
To są męczarnie, które musiał znosić —
Zniósł — źle czy dobrze? nie uległ — już dosyć.

VII.

Przeszedł dzień pierwszy — on miał być dniem kary;
Zszedł drugi, trzeci — nie widać Gulnary.
Lecz co przyrzekła, stało się; — nie wróżył,
By w mocy baszy jutra nawet dożył.
Idzie dzień czwarty — przeminął, a z nocą
Ciemność i burza przyszły z całą mocą.
O! jak mu luby szum, ryczenie morza,
Gdy zapienione wre u ścian pudnoża!
Porwał się — słucha — jakby z wiatry społem
Duch jego bujał nad dzikim żywiołem.
W takich on nocach, na wzdętych bałwanach,
Po rozhukanych latał oceanach,
Zawisał w chmurach i z dumnym uśmiechem
Spadał w otchłanie — ciesząc się pośpiechem!...
Dziś, głos tak znany, jak na pośmiewisko,
Woła, niestety! próżno, choć tak blizko!
Świszcząc dmie wicher; po nad dachem domu
Toczy się w chmurach huk ciągłego gromu,
Bucha nań łuna błyskawic tysiąca:
Blask ich dla niego weselszy od słońca!
Wdarł się ku oknu — przez kraty wyciąga
Okute ręce — błaga czy urąga?
Wzniósł je ku niebu, ku chmurom — i razem
Przyzywa gromu klątwą i żelazem.

Próżno! — kłębami chmura się przewala,
I poszła daléj. Ucisza się fala,
Huk coraz słabszy, oddala się, głuszy,
Ustał — ucichło — martwość w jego duszy!
Uczuł samotność, i serce zatwardził,
Jakby ostatni przyjaciel nim wzgardził.

VIII.

Północ — przed drzwiami usłyszał stąpanie.
Krok lekki — coraz pomknie się, i stanie,
Skrzypła pod kluczem klamka zardzewiona.
„Ona!“ — przeczuło serce — tak, to ona!
Anioł stróż jego! jakiebądź jéj grzechy,
Miła mu, piękna, jak anioł pociechy!
Lecz dziś w niéj zmianę widzi wzrok Konrada.
Krok bardziéj drżący, twarz jéj bardziéj blada.
Spojrzała dziko — w tym wzroku wyczytał
To słowo „umrzesz!“ — i o nic nie pytał.
„Tak! dziś masz umrzéć — lecz jest sposób, który...
Który nie gorszy niż pal i tortury!“
— „Ja go nie widzę — umiem znieść cierpienia,
Com rzekł, powtarzam — Konrad się nie zmienia.
Lecz skąd chęć w tobie ocalić zbrodniarza,
Gdy go świat cały potępia, spotwarza,
Gdy, jakbądź srogie ma być ukaranie,
Sam wiem, że słusznie zasłużyłem na nie?“
— „Skąd ta chęć we mnie? — ty mię pytasz o to?
Któż mię wybawił, ustrzegł przed sromotą?
Skąd ta chęć we mnie? — tak ci więc z mąk długich
Oślepła dusza na uczucia drugich,
Że chcesz, bym sama, chociaż wstydem płonę,
Zrywała z serca skromności zasłonę?
Tak jest! — pomimo twych zbrodni, ja czuję
Wielkość twéj duszy; dziwię się, lituję,
Kocham cię! — Nie mów! ja wiem, że daremnie,
Że kochasz drugą, że kocha wzajemnie,
Że może czulsza, piękniejsza odemnie!
Lecz gdzież jest? — czemu cierpień twych nie dzieli?
Czemu się na to, co ja, nie ośmieli?
Gdybym ja była twoją — o téj dobie,
Byłbyś już wolny, albo ja przy tobie!

Żona korsarza! samym go wyprawić!...
Czémże ta pani ma się w domu bawić?
„Nie marszcz brwi! nie czas gniewać się za słowo,
Gdy miecz na włosie wisi nad twą głową.
Jeśli chcesz działać — jeśliś działać zdolny,
Masz, weź ten sztylet — pójdź, a będziesz wolny!“
— „Mam iść? — zaprawdę, w brzęczących okowach
Piękniebym stąpał po ich sennych głowach!
Patrz! zapomniałaś widzę o mym stroju.
A z tém narzędziem cóżbym zrobił w boju?“
— „Nieufny człeku! — przekupiłam straże;
Chciwe zapłaty, uczynią, co każę.
Dość wyrzec słowo, a więzy twe spadną.
Myślisz, że sama przyjść tu mogłam snadno?
Czas choć był krótki, użyłam go godnie.
Na twój ratunek — choć może na zbrodnię.
Zbrodnię? — nie! — nigdy zbrodnią się nie wyda
Śmierć prześladowcy. — Pójdź, zabij Seida!
„Cóż to? tyś zadrżał? — skąd ci ta obawa?
Jam téż nie była ni dzika, ni krwawa,
Aż on sam jadem zatruł moje duszę!
Skrzywdził mię, zelżył — pomszczoną być muszę.
Obwinił o to, czém dotąd gardziłam,
Tak, choć pod strażą, ja mu wierną byłam.
Śmiej się! ty możesz — on nie miał przyczyny,
Nie! — jam się jeszcze nie czuła do winy.
Chciałam cię zbawić, krwiąbym okupiła,
Lecz nie wiedziałam, że to miłość była.
On to rzekł pierwszy — zawistny szyderca!
Sam on myśl zdrady wrzucił mi do serca.
Jam nie kochała jego, lecz nikogo
Kochać nie śmiałam. — Kupił mię — zbyt drogo,
Bo niekupione serce biło we mnie.
Znosiłam jednak — aż mi sam nikczemnie
Urągać, wmawiać nie zaczął zamiaru,
Żem chciała z tobą ujść podczas pożaru.
To fałsz, wiesz dobrze; — lecz wróżby zawiści
Skrzywdzone serce prędzéj — późniéj ziści.
„Nie sądź, że dla mnie spóźnił twe męczarnie,
Nie! — prosić nawet nie mogłam bezkarnie.
Na to on tylko czas téj zwłoki łożył,
By tobie cierpień, mnie żalu przymnożył.

Mnie téż on grozi! — czas jakiś łaskawie
Ku swéj mię pańskiéj zatrzyma zabawie,
Lecz nasycony, dość by skinął wzrokiem,
Wór się rozdziawi — śmierć w morzu głębokiem!
„Jaż mam za cacko służyć do pieszczoty,
Nim czas łudzącéj nie zetrze pozłoty?
Nie! kocham ciebie — poprzysięgłam zbawić,
By ci choć wdzięczność w pamięci zostawić.
Lecz gdyby Seid nie był mię znieważał,
Nie krzywdził sławy, życiu nie zagrażał,
A wiem, do czego okrutnik jest zdolny,
Wtedy!... — i wtedy musiałbyś być wolny,
Tak! — lecz krwi jego nie chciałabym przelać.
Teraz, jam twoją! — chcę twój los podzielać,
Słuchać, co każesz, i pełnić w pokorze.
„Ty mię nie kochasz, nie znasz, gardzisz może;
Nie przetom jednak gorsza, żem jest szczersza!
Pierwsza to miłość — i nienawiść pierwsza!
O! gdybyś kiedy wiary méj doświadczył!
Wtenczasbyś może pojął, i obaczył
Miłość, co plunie w sercach niewiast wschodnich!
„Ona ci świeci blaskiem gwiazd przewodnich,
Ona wskazuje wolność! — Jeśliś gotów,
Pójdź — w porcie na nas czeka łódź majnotów.
Lecz w izbie, którą przejść nam trzeba właśnie,
Śpi Seid — uderz! niech na wieki zaśnie!
Bledniesz?“ —
„Gulnaro! przed śmiercią nie bladłem,
Nie czułem dotąd, że tak nizko spadłem!
Seid jest wróg mój — mściwe i zażarcie
Ścigał nas, szkodził — lecz walczył otwarcie.
Myśmy téż przyszli moc jego osłabić,
Pomścić się braci, i zabójcę zabić.
Przyszliśmy z mieczem, nie z nożem; — ten, czyja
Dłoń niewiast broni, śpiących nie zabija!
„Nie na tom, pani, z ognia cię ratował;
Nie chciéj, bym czynu dobrego żałował!
Odejdź! — bądź zdrowa! — uspokój swą duszę!
Dzień wnet zabłyśnie — ja wprzód spocząć muszę“. —
— „Śpij, śpij! o wschodzie ockniesz się na palu!
Umrzesz jak zbrodzień: cel wzgardy, nie żalu.
Słyszałam rozkaz, widziałam zebrany
Lud, rusztowanie, pal już zaciosany.

Reszty nie ujrzę — nie zdołam cię przeżyć.
„Korsarzu! trudnoż wznieść dłoń, i uderzyć?
Rozmyśl się! — miłość, nienawiść, zniewaga,
Twe bezpieczeństwo téj śmierci wymaga.
Bez niéj ucieczka na nic się nie przyda,
Ujść nie zdołamy pogoni Seida.
„Pójdź! niech go słuszna nie minie zapłata,
Za moje młode, pohańbione lata,
Za krzywdy twoje, za krew braci twojéj!
Pójdź, pójdź — cios jeden wszystko zaspokoi.
„Co? — jeszcze nie śmiesz? — Więc ja się odważę!
Ujrzysz, co ręka kobiety dokaże.
Straż przekupiona — wychodź stąd czémprędzéj!
Ujrzym się wolni — albo nigdy więcéj!“

IX.

Rzekła — nie czeka, nie chce odpowiedzi.
Znikła — on drżący oczyma ją śledzi.
Wlokący łańcuch w węzeł zebrał w ręku,
By i szedł wolno, i nie wydał brzęku.
Drzwi otworzone — wyszedł; — straże zdjęte,
Pusto i ciemno — przejście wązkie, kręte
Nie wie, gdzie idzie; ręką ścian się trzyma.
Blask jakiś mglisty mignął przed oczyma;
Czy światło dzienne? — wierzy i nie wierzy.
Iść czy nie? — poszedł; — chłód rzeźwiący, świeży,
W twarz mu powionął: — czuje woń poranku.
Wnet na otwartym ujrzał się krużganku.
Odetchnął wolno, spojrzał wkoło siebie.
Ostatnie gwiazdy bledniały na niebie,
Wschód się zajmował brzaskiem; — wtém z uboczy
Blask, jakby lampy, uderzył go w oczy.
Z samotnéj izby blask się ten przeciska,
Drzwi wpół przeniknięte — wpatruje się zblizka:
Światło jest wewnątrz, lecz przy niém nikogo.
Usłyszał szelest, i cofnął się z trwogą.
Szybkiemi kroki, bielą otulona,
Postać wybiegła — stanęła — to ona!
Dłoń jéj bezbronna, krew szat nie plamiła,
Dzięki jéj sercu, dzięki! — nie zabiła!

Spogląda na nią: obłęd w jéj spojrzeniu,
Jakby je w jakiemś utkwiła widzeniu!...
Stanęła — baczném nasłuchuje uchem:
Cichość dokoła! — kouwulsyjnym ruchem
W tył odrzuciła włosy, co po całéj
Twarzy i piersiach w nieładzie spadały:
Znać, że musiała nachylać się nizko,
Na jakieś straszne patrząc widowisko.
Zwraca się — wzrok jéj spotkał się z Konradem.
Cofnął się przed nią. Na jéj czole bladém,
Nad brwią — nieznaczna — któréj pewno sama
Dojrzéć nie mogła — jedna mała plama!
Ujrzał jéj barwę — mdłość mu wzrok zaćmiła,
Pojął, zgadł wszystko, to kropla krwi była!

X.

Bywał on w bitwach — w niewoli bezbronnéj
Czuł blizkie męki śmierci nieuchronnéj;
Wykraczał, cierpiał, i jeszcze nie zgadnie,
Czy to okucie z rąk jego opadnie:
Lecz nigdy bitwa, niewola, zgryzota,
Która nim kiedy miotała lub miota,
Żadne cierpienie w całéj swojéj sile,
Nie przeraziło, nie wstrzęsło go tyle,
Jako ta plama, ta kropla zbrodnicza!
W niéj zgasł mu urok pięknego oblicza.
Widok krwi nieraz męstwo w nim zagrzewał,
Lecz gdy ją w boju, mężczyzna przelewał!

XI.

„Stało się! — pójdźmy!“ — Porwał się był z trwogą.
„Lecz już się stało! — kosztujesz mi drogo!
Pójdźmy stąd, pójdźmy! — nie tu czas na słowa!
Patrz! dzień już świta — łódź czeka gotowa.
Kupione straże wnet za mną pośpieszą,
Wszyscy chcą z twoją połączyć się rzeszą.
Czyn mój w wolniejszéj uniewinnię porze,
Gdy już bezpieczni wypłyniem na morze“.

XII.

Klasnęła w dłonie: skryci, niedalecy,
Wbiegli jéj słudzy, Murzyni i Grecy,
Zdjęli okowy na rozkaz władczyni.
Znowu on wolny jak wiatr na pustyni!
Lecz w sercu jego taki smutek cięży,
Jakby z rąk na nie przełożono więzy.
Skinęła — drzwi się otwarły tajemne,
Wiodą ku morzu przez przejścia podziemne.
Wyszli za miasto, przyspieszają biegu,
Gdzie fala szemrząc srebrzy się po brzegu...
Konrad szedł zwolna, nie dba i nie bada,
Co go ma spotkać? swoboda czy zdrada?
Czuje, że opór na nic się nie przyda,
Jak gdyby jeszcze był w mocy Seida.

XIII.

Łódź czeka, wsiedli; rozdęły się żagle,
Pękł sznur, łódź w pianach zaryła się nagle,
I poszła z wiatrem. Cieszy się gromada!
Ileż tu wspomnień dla duszy Konrada!
Dumał sam w sobie, aż głaz nad zatoką,
Gdzie wysiadł na ląd, spotkał jego oko.
Ach! od téj nocy, on, choć czas tak krótki,
Wiekowe przeżył trwogi, zbrodnie, smutki!
I gdy cień głazu posępny, olbrzymi,
Sięgając łodzi, czernił się nad niemi,
On wzrok odwrócił, twarz płaszczem obwinął,
I stał dumając, aż ten cień przeminął.
Przypomniał wszystko, Gonzalwa, swą nawę,
Braci swych, tryumf, klęskę, więzy krwawe,
I onę, tkliwą, kochaną jedynie!...
Wzniósł wzrok, i ujrzał — Gulnarę, zbójczynię.

XIV.

Długo w milczeniu spoglądała z trwogą
Na odwróconą twarz, zimną i srogą.

Spojrzał — nie zniosła oczu jego mroźnych.
Dzikość jéj wzroku zgasła w łzach, zbyt późnych!
Uklękła przed nim, dłoń łamie w rozpaczy:
„Przebacz mi! Allah może nie przebaczy:
Aleś ty sądzić powinien łagodniéj!
Cóżby się z tobą stało bez méj zbrodni?
Karz mię, gdy zechcesz, lecz ach! nie w téj chwili,
Nie dzisiaj jeszcze! dziś pozór cię myli.
Nie jestem taką, jak-em się być zdała.
Ta noc straszliwa, ta mię obłąkała!
Gdyby nie miłość, niewinnąbym była,
Lecz tybyś nie żył! karz, gdym przewiniła!“

XV.

Krzywdzi go: siebie, a nie ją on winił.
On źródłem zbrodni, choć jéj sam nie czynił!
Lecz mroczne, nieme, w duszy tylko na dnie
Krwawią te myśli, któż myśl jego zgadnie?

Pod lekkim wiatrem pełny żagiel wzdycha,
Mknie łódź swobodna: woda jasna, cicha
Na widnokręgu, z trwogą niespokojną,
Widzą punkt, plamkę, maszt, żagle, łódź zbrojną!
Znać, że ich łódkę postrzegła zdaleka:
Wszystkie swe żagle z pośpiechem nawleka,
Olbrzymia, nakształt morskiego straszydła,
Pędzi, nadbiega, nastawiwszy skrzydła.
Półkolem w pianach zarywszy się chyżo,
Iskrzącą ku nim zawróciła spiżą.
Błysnęło, kula świszcząc przeleciała,
Plusnęła w wodę, woda zasyczała.
Porwał się Konrad na znajome echo,
Oczy się jasną zaśmiały pociechą:
„Mój strzał! mój okręt! widzę flagę moję!
Jam znów pan morza, i nic się nie boję,“
Dał znak, poznali; z okrzykiem, weseli,
Spuszczają czółno, i żagle zwinęli.
„To Konrad! Konrad!“ — ciżba na pokładzie.
Próżny głos wodzów! w niesfornéj gromadzie
Tłoczą, się, patrzą, jak z dumną postacią
Wchodzi na okręt, stanął między bracią!...

Każdy go wita usty i oczyma,
Dłoń się ich ledwo od uścisku wstrzyma.
On, wpół niepomny swéj straty i klęski,
Wita nawzajem jakby wódz zwycięski;
Ścisnął Anzelma dłoń, i znowu czuje,
Że może walczyć, i że rozkazuje.

XVI.

Umilkła radość, żal im nie pomału,
Że wódz na wolność wrócił bez wystrzału.
Szli szukać zemsty, i gdyby wiedzieli,
Że dłoń kobiety spełniła, co chcieli,
Cześć jéj królewską niosłaby gromada.
Mniéj oni trudni, niż duma Konrada;
Wszystkie im drogi dobre, gdy u celu
Łup albo zemsta na nieprzyjacielu.
Kryjąc uśmiechy, z podziwieniem w oku,
Szepcą, i ku niéj spoglądają z boku:
A ona, wyższa, niższa od płci swojéj,
Krwi się nie bała, ich wzroku się boi!
Milczy — i na dół spuściwszy źrenice,
Gęstą zasłonę nawlokła na lice.
Ręce na piersiach złożone z pokorą.
Konrad bezpieczny, w piersiach tych nie gorą
Gniew ni nienawiść, i co bądź w nich wrzało,
Serce kobiety tkliwém pozostało.

XVII.

Pojął to Konrad, i czuł mimowoli
Wstręt dla jéj zbrodni, lecz żal dla niedoli.
Co uczyniła, żadna łza nie zmaże,
W dzień gniewu swego niebo ją ukarze.
Lecz już się stało! on karać niezdolny.
Wielka jéj zbrodnia, lecz on przez nią wolny!
Ona dla niego poświęciła siebie,
Wszystko na ziemi, i wszystko swe w niebie!...
Z żalem ku brance spojrzał czarnookiéj.
Skroń jéj schylona od myśli głębokiéj,
Bladość marmuru piękną twarz okrywa:
I tylko jedna ta plama straszliwa,

Krew zabitego, co barwy nie mieni,
Śród téj bladości jedna się czerwieni!...
Ujął jéj rękę, drżała, już za późno!
Tak trwożna teraz, mogłaż być tak groźną?
Ścisnął jéj rękę, drżała, i dłoń jego
Osłabła; uczuł drżenie głosu swego.
„Gulnaro!“ — milczy — „kochana Gulnaro!“
Podniosła oczy, z bojaźnią, z niewiarą,
Wzrok jéj rozjaśniał, i jakby zemdlona
Nagle się w jego rzuciła ramiona.
Gdyby odepchnął, on, jedna opieka!
Byłby coś więcéj lub mniéj od człowieka.
Pozwolił zostać; i gdyby nie ciemne
Przeczucia serca, straszne, choć tajemne,
Może w téj chwili ostatnia na ziemi
Cnotaby jego poszła za drugiemi.
Lecz przed nią nawet grzechem się nie stanie,
Jedno tak pięknych ust pocałowanie!
Pierwsze, co płochość wykradła wierności;
Jedna nagroda, tak wielkiéj miłości!

XVIII.

Brzegi swéj wyspy ujrzeli o zmroku.
Każda się skała uśmiecha ich oku!
U portu słychać zgiełk, wrzawę stłumioną,
Strażnicze ognie na swych miejscach płoną.
W zatoce szybkie ślizgają się łodzie,
Skacząc delfiny igrają po wodzie;
Krzyk nawet ptastwa, co się w krąg rozlega,
Brzmi dla nich wdzięcznie zwiastowaniem brzega.
Przy każdém świetle chcą dojrzéć postaci,
Każdy swéj żony, kochanki lub braci!...
Ach! któż tak czuje wdzięk własnéj ustroni,
Jak błędny żeglarz na burzliwéj toni?

XIX.

Palą się światła wzdłuż całych wybrzeży,
Lecz Konrad światła nie widzi na wieży.
Dziwią się wszyscy, i patrzą, daremno!
W jednéj Medory oknach tylko ciemno!

W nich zwykło jaśniéć powitania hasło:
Może i teraz śćmiło się, nie zgasło!...
Rzucił się w łódkę, leniwo zbyt niosła
Z niecierpliwością pogląda na wiosła.
Ach! onby pragnął sokolemi pióry,
Wiatrem zaleciéć na wierzchołek góry!...
Słabną wioślarze; znużenie ich zoczył,
Nie czeka dłużéj, i w morze wyskoczył.
Łamie się z falą, dopłynął do brzegu,
I biegł, na chwilę nie zwalniając biegu.
U drzwi zamkniętych wstrzymał się, i słucha:
Wszystko uśpione, wkoło ciemność głucha!
Puka, i głośno, echo się rozlega;
Nikt nie otwiera, i nikt nie przybiega.
Puka, lecz zcicha, bo dłoń jego drżąca,
Bo w duszy jego myśl przerażająca!...
Drzwi się otwarły, lecz przy nich nie ona,
Na któréj uścisk gotował ramiona!
A sługa milczy: on dwakroć probował,
Dwakroć chciał spytać, i słów nie znajdował.
Porywa lampę, w pośpiechu i trwodze
Z rąk mu wypadła i zgasła przy nodze.
Poszedł w ciemności, lampa tylko druga
Z głębi mrocznego kurytarza mruga,
Rozemknął izbę, wszystko się odkryło,
Co serce jego czuło, nie wierzyło.

XX.

Nie wyszedł, nie padł, nie płakał, wzrok wlepił,
Zimny dreszcz serce ścisnął, nie pokrzepił.
On patrzał, boleść wzrastała tajemnie;
Czuł, lecz pomyśléć nie śmiał, że daremnie!...
Za życia ona piękniejszą nie była.
Śmierć ją jak dziecię do snu otuliła.
Zimny kwiat, tkwiący w jéj zimniejszym ręku,[363]
Trzyma z ujęciem tak żywego wdzięku,
Że zda się żartem utaiła we śnie,
Że jeszcze budzić i płakać zawcześnie!
Śnieżne powieki rzęsami długiemi
Ćmią, myśl się wzdryga na to, co pod niemi!...

Tam to się naprzód pastwi śmierć niszcząca.
Gdy duszę z tronu światłości wytrąca,
I promieniste gwiazdy życia gasi:
Choć blask ich jeszcze, jak w niéj, usta krasi!
Zda się z uśmiechem zmordowane mile,
Drzemią, nim znów się uśmiechną za chwilę!...
Lecz biała, lekka, przejrzysta zasłona,
Żadnym na piersiach tchem nieporuszona;
Lecz włos jéj długi, utrefiony, lśniący,
Martwo na śnieżnych ramionach leżący,
Co kiedyś w pasma rozwiany promienne
Wonnością wiatry napawał wiosenne;
Lecz twarz jéj blada, nieruchoma postać!...
Ona umarła! — Maż on sam tu zostać?

XXI.

Nie pytał o nic, cóż nada pytanie?
Umarła, widzi, wie, że nie powstanie.
Miłość lat młodych, nadzieja następnych,
Źródło chwil miłych, osłoda posępnych,
Jedyna, którą między żyjącemi
Nie nienawidził, kochać mógł na ziemi:
Wszystko mu wzięte! — On zasłużył na to.
Ach! i tem srożéj czuł boleść nad stratą:
Czuł bez pociechy. Cnota ulgę znajdzie
Tam, kędy zbrodnia ni dojrzy, ni zajdzie.
Źli, dumni, cel swój co tu założyli,
Tracąc go, wszystko tracą w jednéj chwili,
Choćby rzecz błahą, lecz wszystko, co mieli!
Któż się bez żalu z swém szczęściem rozdzieli?
Niejedno czoło stoickie i oko
Maskują tylko ranę zbyt głęboką;
Niejedna rozpacz stroi się w uśmiechy,
Aby daremnéj nie żebrać pociechy,
Na niewetowne straty, albo grzechy!

XXII.

Któż z tych, co czują, wysłowi katusze,
Gdy chaos cierpień zwali się na duszę?

Gdy tysiąc myśli plącze się i miesza,
A wszystkie dręczą, żadna nie pociesza?
Gdy sercem coraz szarpią czucia nowe,
A ból ich ustom odbiera wymowę?..
Któż to wysłowi? Pod takiém brzemieniem
Dusza Konrada łamie się z cierpieniem;
Aż zda się czułość straconéj na świecie
W serce mu weszła, i płakał jak dziecię!...
Słabość to tylko, nie pociecha była,
Wydała boleść, ulgi nie sprawiła.
Nikt łez nie widział, i w téj nawet porze
Przy świadku z serca nie wyszłyby może.
Sam je wnet otarł; znów długo spoglądał,
Wyszedł, pociechy ni szukał, ni żądał.
Czy słońce wejdzie, ciemny mu blask słońca;
Czy noc zapadnie, noc jego bez końca!
Niéma ciemnoty, jak smutku pomroka,
Niéma ślepoty, jak ponurość oka,
Co na nic patrzéć nie chce, i unika,
I idzie w ciemność, ach! bez przewodnika!

XXIII.

Serce w nim było tkliwe: lecz skrzywdzone,
Strute zbyt wcześnie, zbyt długo drażnione,
Poszło ku złemu; czucia były czyste,
Lecz jako rosy krople przezroczyste,
W głębi grot zimnych, niedostępnych słońcu,
Ścięły się, skrzepły, skamieniały w końcu.
Grom kruszy skały: serce w nim jak skała,
Śmierć je Medory jak piorun strzaskała.
W cieniu się skały jeden kwiat rozwijał,
Cień groźny innym, jemu służył, sprzyjał;
Nadeszła burza, grom zniszczył od razu
Lilii piękność i wytrwałość głazu.
Żadnego liścia nie zostało z kwiatu,
By jego życie, śmierć przypomniéć światu;
A strzaskanego głazu zimne szczątki
Leżą, już tylko grobowe pamiątki! —

XXIV.

Ranek, południe, nie widać Konrada.
Samotność jego szanuje gromada.
Poszli nakoniec. — Pusta była wieża,
Wódz znikł! Przebiegli wyspę i nadbrzeża.
Noc — jego niéma; szukali noc całą,
Imię Konrada echa zmordowało.
Góry, doliny, jaskinie przebiegli,
Próżno! Dzień nastał, przy brzegu postrzegli
Zerwany łańcuch, gdzie barka stać zwykła.
Uszedł! z nim piękna niewolnica znikła.
„Ha! a więc w pogoń! wiatr ten sam co wczora!“
Żeglują w pogoń. Mylna, czy nieskora!
Minęło wiele tygodni, miesięcy;
Konrad nie wrócił, nie powróci więcéj!
Śladu ni wieści, gdzie swój żal tułaczy
Ukrył przed światem, lub zginął z rozpaczy.

Długo się wierna smuciła gromada;
Świetny grób wznieśli kochance Konrada;
Jemu nikt grobu, pomnika nie święci:
Zostało tylko długich lat pamięci
Imię Korsarza i powieść smucąca,
Jedynéj cnoty, a zbrodni tysiąca.[364]






LARA[365]
w przekładzie
Juliana Korsaka.


Pieśń pierwsza.

I.

Niewolnik w państwach Lary swobodny do woli,
W połowie zapominał swéj lennéj niewoli.
Pan ich niespodziewany, lecz niezapomniany,
Powrócił, — i weselem brzmią zamkowe ściany.
Na baszcie sztandar błyska, a puhar na stole,
Gościnny płomień w szersze roztoczon półkole.
Po szybach malowanych migocąc połyska,
Weseli goście gwarzą wokoło ogniska.

II.

Lara znów się rozgościł na ojczystym dworze;
Lecz po co Lara zwiedzał i lądy i morze?
Gdy go ojciec odumarł, jeszcze nadto młody,
Pan swéj woli na życia ważył się przygody;
Smutne dziedzictwo władzy! a kto ją posiadał,
Nieraz własne swe serce z pokoju okradał.
Nikt mu widać nie wskazał przy świetle pochodni,
Tysiąca błędnych ścieżek wiodących do zbrodni.
Właśnie gdy mu konieczną rada drugich była,
Już wrząca młodość Lary drugiemi rządziła.
Małéj wagi, z lat młodych jak, gdzie był i kędy?
Pośledzać wszystkie morskie i zamorskie błędy;
Choć krótkie jego były wędrówek przegony,
Dość długie, by był przez nie w połowie zgubiony!

III.

Lara młodo porzucił swego ojca progi,
Lecz od chwili, pielgrzymi gdy wziął kij do drogi,
Z dniem, tygodniem, miesiącem, ci, co go żegnali,
Zapomnieli odjazdu, wspominać przestali.

Ojciec Lary był prochem, jeden wasal trzyma,
I to wszystko, co wiedział, że Pana tu niéma!
Cały zamek zapomniał o Lary imieniu,
Jego portret na ścianie czerniał w zapomnieniu.
A ta, którą był poznał, pokochał na żonę...
Inny mąż już pocieszał Lary narzeczonę.
Młody o nim zapomniał, stary już był w grobie,
A dziedzic niecierpliwy rozmawiał sam w sobie:
„On żyć musi!“ choć radby głos ten w duszy przemógł,
I wzdychał do żałoby, któréj nosić nie mógł.
W części zamku, gdzie Lara miał komnaty swoje,
Z posępnym wdziękiem ściany poubierał w zbroje.
Lecz jednéj zbroi niéma, stąd go zawiść pali,
Bo radby dziś ją witał w téj gotyckiéj sali.

IV.

Lara przybył — i wasal pańską twarz ogląda,
Skąd? nikt nie wie, dlaczego? nikt śledzić nie żąda.
Po skończonych witaniach każdy się zdumiéwał,
Nie że przybył, lecz czemu dotąd nie przybywał?
Jeden paź służby pańskiéj cały orszak składa,
Cudzoziemskiéj postaci, twarz dziecinna, blada.
Lata lecą i równą pędzą czas pogonią,
Tym, co siedzą, i dla tych, co po świecie gonią;
Lecz z krajów zagranicznych brak wieści zapasu
Opóźnił rącze skrzydło zdrożonego czasu.
Widzą go i poznają, lecz wszakże złudzeniem
Teraźniejszość być sądzą, a przeszłość marzeniem.
On żyje, choć styrany trudami i latem,
Jeszcze męskością wieku słynąć mógł przed światem.
Jego błędy, występki, jakiekolwiek były,
Różnym losem zwikłane w zagadkach się kryły,
Gdy znudzona wieściami czujna zawiść drzémie,
Sprostać sławie ojczystéj mogło Lary imię.
Z dumną duszą w młodości, wszakże jego grzechy,
Jak rozkosze cel miały swawolnéj uciechy;
A dla tych, jeśli w zbrodni nie płużył z kolei,
Wymodlić rozgrzeszenie mógł nie bez nadziei.

V.

Jakkolwiekbądź, widz bystry łacno odgadywał,
Jakim dziś jest, że nie jest tém, czém kiedyś bywał.

Czoło coraz wyraźniéj marszczki mu zorały,
Ślad przeszłych namiętności; niedbałość pochwały,
Zimna postać, chód pewny, gdy oczyma ciskał,
Dumą, lecz już nie ogniem lat młodzieńczych błyskał.
Wzrokiem bystrym, któremu żaden wzrok nie sprostał,
Drugich myśli do razu aż z głębi wydostał.
I szczypiąca języka lekkość, jaką bawił,
To żądło serca, które wprzódy świat zakrwawił;
Co zwykle, grając humor wesela udany,
Rani tych, co nie radzi przyznać się do rany.
Wszystko to w nim i jeszcze coś w nim więcéj było,
Czegoby głos nie wybrzmiał, oko nie wykryło.
Honory, sława, miłość, cel społeczny ludzi,
Jaki niewielu zgoni, w wielu żądze budzi;
Zda się, że z piersi swojéj wszystkie wygnał szały,
Choć widać, że niedawno jeszcze nią wstrząsały,
I jakieś czucie, czego usta nie wyrażą,
Czasami przełyskało nad wybladłą twarzą.

VI.

Zapytań o przeszłości słuchać nie ochotny,
O krajach, ziemiach, które przebłądził samotny,
O cudownych pustyniach, stepach, co zwędrował,
Nic nie mówił, jak gdyby na to słów żałował.
Wszakże czasem, być może skutkiem nieuwagi,
Rozpowiadał podróżne dzieje małéj wagi.
Lecz gdy drugich ciekawość ostrzyła ta mowa,
Spostrzegał się i rzucał coraz rzadsze słowa;
Zbyt śledczo badających skroś okiem przenikał,
Wnet mu czoło ciemniało i usta zamykał.

VII.

Choć przyjazd Lary żywéj radości nie budzi,
Przecie żądanym gościem był dla ciżby ludzi.
Wysoko urodzony, szczodry, z obyczaju,
Wiązał się ze wszystkiemi magnatami kraju.
Czasem licznił ich tłumne uczty i zabawy,
I widział ich uśmiechy i nudzące wrzawy;
Tylko widział, bo Lara sercem nie podziela
Gminnéj, powszechnéj troski, wspólnego wesela.
Lara za tém nie goni, za czém wszyscy gonią,
Zwodzeni nadziejami, męczeni pogonią;

Za nic miał ziemskie zyski, honory, urzędy,
Gminną zawiść, rywali i piękności względy.
Od świata tajemniczém odgrodził się kołem,
Nudził z ludźmi, samotność była mu żywiołem.
W nim jakaś myśl szydząca wygląda oczyma,
Co karci śmiałą płochość i z daleka trzyma.
Bojaźliwsze stworzenia z trwogą nań patrzały,
Szepcąc wzajemną bojaźń, w głos mówić nie śmiały;
Drudzy mędrsi łaskawiéj o Larze mówili,
Niż postać wyrażała, lepszym go sądzili.

VIII.

To rzecz dziwna! w młodości cały czynny, żywy,
Polujący rozkosze, do walk nie leniwy;
Kobieta, oręż, morze, wszystko to, co daje
Niebezpieczeństwo grobu, obiecane raje,
Naprzemiany doświadczał! W nadziejach bez skutku
Szukał nagrody w saméj radości lub smutku.
Gardzący gminną miarą rozkoszy, cierpienia,
W nieskończoności uczuć chciał zbiedz od myślenia.
Burzą serca i duszy wstrząsany pospołu,
Z wzgardą patrzał na burze słabszego żywiołu;
Często w niebo posyłał zachwycone oko,
I pytał, czy Wszechmocny mieszka tam, wysoko!
Uwiązany do zbytku, niewolnik zapałów,
Jakże Lara się zbudził z tak marzących szałów?
Sam nie mówił, lecz z duszą zbudzony wylękłą,
Musiał kląć zwiędłe serce, że dotąd nie pękło.

IX.

Książki, bo wprzódy żywą księgą był mu człowiek,
Odtąd podobał czytać do znużenia powiek,
A często, jak zamkowi słudzy mówią sami,
Zamykał się od ludzi nocami i dniami,
I nieraz wielkim krokiem, kiedy wszystko spało,
Po ciemnych kurytarzach błąka się noc całą,
Gdzie jego przodków długi szereg malowany,
Żałobny na podłogę rzucał cień ze ściany.
Czasem była słyszana północna rozmowa,
Lecz w niéj był głos nie Lary i nie ziemskie słowa.
Ci coś słyszą, ci widzą, jedni z drugich szydzą,
Że nad to, co być mogło, oni więcéj widzą.

Po co swój wzrok tak często w trupią czaszkę wraża,
Gdzieś świeżo wykradzioną z trumny lub cmentarza?
Która wciąż przy otwartéj jego książce leży
I patrzącym prócz Lary włos na głowie jeży.
Czemu nie śpi, gdy drugich noc usypia głucha,
Czemu gości nie sprasza, muzyki nie słucha?
Wszystko to źle w nim widzą! — co ma pan ze sługą?
Gdzie obraza? lecz powieść byłaby przydługą,
Gdyby chcieli coś wiedziéć, mogli: — tam za stołem
Siedząc Lary wasale rozprawiali społem.

X.

Noc była — strumień Lary szumi po ogrodzie,
Gwiazdy patrzają w strumień i kąpią się w wodzie.
Tak cicho! żadnéj fali zda się wiatr nie wzruszy,
A przecież upływają, jak szczęśliwość z duszy.
I nieśmiertelne światła, co wzdłuż nieba żyją,
Naokoło z traw, z liści nocne rosy piją.
Bieg dzierzgany krzewami, najpiękniejszym kwiatem,
Na jakich pszczoła lubi bankietować latem;
Takie dzieckiem Dyjana wplatała w swój wianek,
Takie chciałby dać w darze kochance kochanek.
Tak strumień wciąż ubrany schodząc ku dolinie
W lśniących skrętach, zakrętach, jak wąż jaki płynie.
A tak cicho, spokojnie na ziemi i w niebie,
Że nie zadrżałbyś, gdyby sam duch spotkał ciebie.
Pewny, że złe podobać nie miałoby mocy
Przechadzki w takiem miejscu, ach i w takiéj nocy!
Taką chwilę, noc taką Bóg dla dobrych sprawił,
Tak Lara myślił w duchu, dłużéj tam nie bawił,
I ku bramie zamkowéj zwracał krok powolny;
Lara na takie sceny patrzéć już niezdolny,
W nim pamięć dni minionych budzi myśl marząca,
Nieba więcéj słoneczne, mniéj zamglone słońca,
Noce, serca piękniejsze, co kochał namiętnie,
A teraz — dziś-by Lara patrzał obojętnie,
Czy nad nim burze huczą, czy huragan głuszy,
Lecz noc piękna dziś z takiéj urąga się duszy.

XI.

Lara powrócił w swoje samotne mieszkanie,
Za nim cień jego wielki przemknął wzdłuż po ścianie,

Na któréj malowane wciąż jeden za drugim
Giermki, damy, barony stoją rzędem długim.
Cnota, zbrodnia, niesława przemieszana z chwałą,
To wszystko, co nam po nich z ich życia zostało,
Przytém ciemne podania, nagrobne kolumny,
Kryjące ich popioły, ich słabości trumny.
I pół karty zmieszanéj nagany, pochwały,
Którą w późną potomność brzmi ich żywot cały;
Gdzie historya zwykle swoje pióro łamie,
Kłamstwo ubiera w prawdę i jak prawda kłamie..
Lara chodził i marzył, tylko światłość blada
Księżyca kratą okien na podłogę pada;
Oświecając gotyckie sklepienia i szyby,
Na których święci klęczą i modlą się niby.
Kształty ich w fantastyczne przechodzą postaci,
Żyją, lecz każdy z twarzy barwę życia traci.
Włos ich czarny, zjeżony, twarz ciemna, ponura,
I szeroko rozwiane migające pióra,
Ich postać strojąc w całą okropność mogiły,
Jako godła upiora straszliwie świeciły.

XII.

Już północ, wszystko spało — stojąc gdzieś na boku
Jedna lampa się pali i ćmi się we zmroku.
Słyszysz! czy kto wybija drzwi z Lary mieszkania,
Łoskot, dźwięk, krzyk, i za nim straszliwe wołania,
Znów jęk głośny, przeciągły, to znów cicho, głucho,
Czy to echo zbudziło ich zaspałe ucho?
Słyszą, budzą się ze snu, bojaźliwie śmieli,
Bez tchu, gdzie jęk ich wzywał, na pomoc lecieli.
Z rapirami bez pochew, z pochodniami w ręku
Przychodzą, wytężają ucho na głos jęku.

XIII.

Zimny, jak marmur, blady, jak światło księżyca.
Co w téj chwili igrało wkoło jego lica,
Lara, pan ich, jak długi leży na podłodze,
Przy nim pałasz dobyty w nadzwyczajnéj trwodze.
Dość silny, choć go nagłe domęczyły bole,
Jeszcze wzgarda brwi Lary marszczyła na czole.
Mdłość zmieszana z przestrachem, choć sam jak bez życia,
Na ustach jego żyje jakaś chęć zabicia;

Jakaś klątwa zranionéj dumy, i w połowie
Widna groźba, przed chwilą co skonała w słowie.
Oko jemu ściemniało — lecz jeszcze uderza
W samych męczarniach dumném spojrzeniem szermierza.
Służba chwyta z podłogi i podnosi Larę.
Czy słyszycie? oddycha, przemówił słów parę.
I rumieniec twarz, usta sine zarumienia,
Oczy patrzą mu dziko; iskrzą się spojrzenia;
Członki rzeźwią się z mdłości, ale dziwne słowa
Brzmią z ust Lary, w nich zda się nie ojczysta mowa.
Ci, co słyszą, poznają głos nie swojéj ziemi,
I rzeczywiście były te słowa obcemi.
Pocóż niemi przemawia Lara na swym dworze?
Gdy ten, z kimby rad mówić, słyszeć ich nie może!

XIV.

Wtém paź Lary przychodzi, i paź jeden umiał
Pojąć pana i słów tych całą treść zrozumiał,
Choć, coby w drugiéj mowie mogły one znaczyć,
Ni Lara chciałby wyznać, ani on tłómaczyć.
Przecie z mniejszém zdziwieniem od tych, co tam wkoło
Stali, paź nań poglądał, przechylił mu czoło,
I swym własnym językiem Larze odpowiada;
Lara dźwięków téj mowy pilném uchem bada,
Ta mowa łagodziła okropność marzenia,
Jeśli mogły marzeniem być Lary cierpienia.
Ach! kiedy rzeczywista męczy nas katusza,
Czyż idealnych cierpień potrzebuje dusza?

XV.

Co bądź marzył w gorączce, lub widział oczyma,
Wszystko to, jak zaklęte, na dnie serca trzyma.
Zwyczajny ranek przyszedł, z nim wstał zdrowszy Lara,
Ni księdza, ni lekarza rady się nie stara.
I znów ten sam, jak zwykłe w ruchach i w rozmowie,
Ni mniéj zimny w uśmiechu, ni mniéj skąpy w słowie,
Ni więcéj zamyślony: choć noc nadchodząca
Dziś mniéj mu się podoba i klnie zachód słońca;
Śledzenia gminnych oczu uchodzi ta zmiana,
Wasale nic nie zgadną z twarzy swego pana.
Przytém sami wylękli od téj strasznéj nocy,
Poosobno na zamek chodzić nie są w mocy;

I tylko w drżących parach snują się tam czasem,
Ściskając się i blednąc za lada hałasem.
Szum chorągwi na baszcie, okna, drzwi skrzypiące,
Głośne echo podłogi, obicia wiejące,
Wielki cień drzew, co zamek wokoło obiegły,
Dziki świst wiatru, łoskot spadającéj cegły;
Co słyszą, widzą, wszystko mnoży przestrach nowy,
Zwłaszcza gdy zmrok zaczyna czernić mur zamkowy.

XVI.

Czcza chęć! druga noc taka nie przyszła po chęci,
Lub sam Lara grał tylko pozór niepamięci;
Co budzi więcéj dziwu między wasalami,
Czy mu pamięć zwietrzała z zdrowszemi zmysłami?
Czy im kłamał niepamięć téj pamiętnéj pory,
Tych marzeń gorączkowych jego duszy choréj?
Byłże to sen? czy była własna jego mowa,
Gdy z ust wyrzucał dzikie, jakieś dziwne słowa?
Byłże to własny Lary ów wzrok obłąkany,
Kłócący sen wasali krzyk i jęk słyszany?
I serce, co do walki z własnym bólem staje,
Aż walką spracowane w końcu bić przestaje.
Mógłże ten, co tak cierpiał, zapomniéć cierpienia,
Gdy ci, co je widzieli, dziś drżą od wspomnienia.
Czy tém ciągłém milczeniem sam Lara próbował
Uwięzłą pamięć w słowach, jakie radby chował
W trawiącéj go skrytości, co serce przejada;
Gdzie widny skutek, lecz nikt przyczyny nie zbada.
Lara jedno i drugie krył, zamykał ścisléj,
Gminny wzrok nie wypatrzy ziarna wszystkich myśli,
Na jakie często niéma głosu w żywéj mowie,
Jeśli się wyrażają, to ledwie w połowie.

XVII.

O nim wciąż sprzeczne sądy ścierają się, dwoją,
Ci go lubią, szukają, drudzy się go boją.
Dziwne zdania o Lary tajemniczym losie
W pochwałach lub naganach krążą w ludzkim głosie:
Jego skrytość podaje treść bajania drugim,
Ci śledzą — nic nie wiedzą po śledzeniu długiém.
Czém on jest, czém był kiedyś — radzi wiedziéć przecie,
Co to za nieznajomy chodzi po ich świecie?

Wróg, nieprzyjaciel ludzi, wszakże na téj ziemi
Czasem wesół ucztował, śmiał się z wesołemi.
Lecz ten uśmiech widziany, uważany z blizka,
W wesołości miał jakiś pozór pośmiewiska.
Nie był to uśmiech, w którym świt wesela dnieje,
Co całą twarz oświeci i oczy rozśmieje.
Wszakże czasem uderzał słodyczą spojrzenia,
Dając znać, że ma serce miękkie z przyrodzenia.
Lecz jeśli jaką słabość drugim okazował,
Jak niegodną swéj dumy zaraz ją strofował.
Wątpliwych zdań o sobie gardząc odkupieniem,
Wymykał się sam sobie, dręczył się myśleniem.
I sam pokuty cierpień na swe serce wkładał,
Które niegdyś czułością z pokoju okradał;
I duszę zmuszał gonić nienawiści cele,
Za to tylko, że niegdyś kochała za wiele.

XVIII.

W nim samym jest na wszystko jakaś wzgarda żywa,
On sam wiąże stworzenia i życia ogniwa:
Cudzoziemiec w tym świecie, z nikim się nie brata,
Zbłąkany duch strącony aż z drugiego świata.
Twór dzikich wyobrażeń, co tworzyć przywyka
Naumyślnie nieszczęścia, którym sam umyka.
I napróżno, bo często płacił mimo chęci
Pół rozkoszą, pół smutkiem haracz ich pamięci.
Z większém czuciem miłości od żyjących wielu,
Zacność ludzi za nadto może miał na celu;
Jego sny często prawdę za piękniejszą brały,
Tak młodość oszukaną zajął wiek dojrzały.
Na pogoni widziadeł lata mu schodziły,
Do lepszych skłonne celów własne trwonił siły.
Namiętne burze duszy, ogniste marzenia,
Co na młodość wywarły cały szał zniszczenia;
Wszystkie lepsze uczucia w polu walk zostawił,
A sam ich przypomnieniem dręczył się i bawił.
Lecz dumny, od skarżenia siebie będąc zdala,
Swój błąd i podział wstydu na naturę zwala;
A w cielesnéj powłoce, jaką śmierć nam kruszy,
Widzi karm dla robaków lub klatkę dla duszy.
Tak dobre i złe biorąc za jedno, powoli
Z dziejami przeznaczenia zmieszał dzieje woli.

Wyższy nad samolubstwo gminnego człowieka,
Swego dobra dla drugich czasem się wyrzeka.
Lecz nie, że był powinien, nie przez współuczucie,
Raczéj przez dziwne myśli zwichnienie, zepsucie,
Czém wciąż tajemną dumę duszy swéj sposobił
Robić to, co niewielu — coby nikt nie zrobił.
I taż skłonność, gdy w żyłach krew gorętsza wrzała,
Na rozdroża występku nieraz go zbłąkała.
I stąd wyżéj się wznosił, albo niżéj spadał
Ludzi, z któremi wspólny dar życia posiadał.
Wszystko, co żyje, żądze w nim rozdziału budzi,
Dobrém czy złém, by tylko różnił się od ludzi.
Dusza gardząc tym światem z myślami wszystkiemi
Zamknęła się w świat własny, zdaleka od ziemi.
Wszystko zimno przechodząc, co po ziemi chodzi,
W nim krew coraz to więcéj ziębi się i chłodzi.
Szczęśliwszy! gdy w nim nigdy zbrodnią nie paliła,
Jeśli wciąż równie chłodną, równie zimną była!
Wprawdzie napozór z ludźmi chodził ich drogami,
Robi, co drudzy robią, mówi ich słowami.
Ni szał jemu rozumu więzi w swe okowy,
Jego szaleństwo było serca, lecz nie głowy,
Obłąkać się w rozmowie rzadko mu się zdarza,
Myśli bijących w oczy słowem nie wyraża.

XIX.

Przy całéj tajemniczéj, ziębiącéj postaci,
Pozornéj wesołości Lara nic nie traci.
On zna sztukę, gdy nie był to dar przyrodzenia,
Jak wiązać, jak narzucać na drugich wspomnienia.
I ci, co jego widzą, nie darmo widzieli,
I raz widząc, już o nim wciąż-by pytać chcieli.
A ci, do których mówił, rozmową ujęci,
Wszystkie słowa rozmowy mają na pamięci.
Gdy w domysłach się gubi ciekawość prostacza,
On gwałtem obejmował za duszę słuchacza:
W niéj za pierwszém spotkaniem, co bądź z dwojga zyskał:
Miłość, albo nienawiść, swój obraz wyciskał.
Choć krótko przyjaźń, litość lub jéj wstręt podziela,
On tam w najgłębsze myśli nazawsze się wciela.
Ktokolwiek jego duszę bliżéj zbadać żąda,
Jak naprzekór w badacza duszę sam zagląda.

Ciągle myśli przytomny, w piersi drugich ludzi,
Musowy mimowolny wzgląd na siebie budzi:
A jeśli raz uwięznął w czyję sieć myślenia,
Ten nadaremnie będzie wołał — zapomnienia!

XX.

Brzmi uczta, ciągle płyną przez zamkowe bramy,
Dumne krwią i bogactwem rycerze i damy.
W końcu gość pożądany, pan szerokiéj ziemi,
Lara w zamku Otona zawitał z drugiemi.
Tysiąc świateł, pochodni na zamku się pali,
Wszyscy goście wesoło ucztują po sali:
W tańcu orszak piękności zwinnym, lekkim ruchem,
Wdzięku i harmonii wiąże się łańcuchem.
Szczęśliwe młode serca i młodzieńcze dłonie,
Co się łączą, zbiegają w tanecznym przegonie!
Jest to widok, co może zgładzić troskę z twarzy,
Patrząc starość z uśmiechem młode lata marzy,
I młodość zapomina, że swój wiek uroni.
Tak chciwie myśl wesoła za uciechą goni!

XXI.

I Lara wpół wesoły wzrok na wszystko trzyma,
Każdą piękność pośledza pilnemi oczyma,
Jak ta lekkim poskokiem w tańcu latająca,
Nawet echa nie budząc podłogi potrąca.
Wsparty o słup stojący na pośrodku sali,
Ręce na pierś skrzyżował — i poglądał daléj.
Ni uważał, jak ktoś go trzymał wciąż na oku,
Że nie połknąłby Lara tak śledczego wzroku.
Wtém spostrzegł — był to jakiś nieznajomy człowiek,
Zda się, jakby szpiegował tylko jego powiek:
Cudzoziemiec z postaci, stojący od ściany,
Wciąż aż dotąd na Larę patrzał niewidziany,
W końcu z sobą wzajemne spotkali spojrzenia,
Natrętnéj ciekawości, niemego zdziwienia.
I Lary w słup stanęła szydząca powieka,
Jakby wzgardzał spojrzeniem cudzego człowieka.
Cudzoziemca od głowy aż do stóp rozmierza,
Spojrzał mu oko w oko — i wzrokiem uderza.

XXII.

„To on!“ na całe gardło cudzoziemiec woła,
Głos ten w ustach słyszących rozległ się dokoła.

„To on!“ — „Kto on?“ — wtórzony głos po sali głuszy,
Daléj, bliżéj, aż obił się o Lary uszy;
Tak dziko, że nie wielu z tłumu było w stanie,
Ukryć przestrach powszechny, powszechne zmieszanie.
Lecz Lara niewylękły, choć zdziwienie w oku
Zrazu błysło, wnet zmierzchło w nieruchomym wzroku,
Na tłumy obojętnie pogląda z wysoka;
Ale wciąż cudzoziemiec nie spuszcza go z oka,
I poskoczywszy bliżéj z urąganiem pytał:
„To on! co on tu robi? skąd on tu zawitał? —“

XXIII.

To zawiele i darmo ukryć się sam stara,
Tak widnego szyderstwa nie mógł ścierpiéć Lara.
Z wzrokiem pewnym, choć w ruchach, w mowie zimny cały,
Więcéj łagodnie męski niż gorąco śmiały,
Odwrócił się i wołał — „Groźby się nie boję,
Na imię jest mi Lara! — gdy dasz poznać twoje,
Mam gotowe żelazo, co słuszność domierzy,
Za odpowiedź dworności podobnych rycerzy.
Jam Lara! dalszych badań oszczędzaj mi, proszę,
Ja pytań nie unikam, ja maski nie noszę!“
— „Ty pytań nie unikasz! — jest jedno pytanie,
Choć uchem stronisz, w sercu masz odpowiedź na nie.
Ty mnie zwiesz nieznajomym! spójrz i wpatrz się we mnie,
Przynajmniéj twoja pamięć dana nie daremnie,
Nigdy twa chęć w połowie długu jéj nie zmaże,
A zapomnienia nawet wieczność ci zakaże.“
Lara po nieznajomym pociągnął oczyma,
Lecz w tych oczach wyrazu, żadnéj myśli niéma.
Nie raczył odpowiedziéć obojętnym wzrokiem,
Tylko głową potrząsa i powolnym krokiem
Po przed tłumem przechodząc ku drzwiom sali kroczył,
Ale wtém nieznajomy drogę mu zaskoczył.
— „Słowo! stój i odpowiedz mi zaraz, któremu
Byłbyś równy, jeśli masz równą zacność jemu.
Czém byłeś, jesteś? — niech cię nie gniewa ta mowa,
Gdy ja kłamię, wszak łatwo zabić kłamne słowa.
Czém byłeś, jesteś? spojrzyj sam w siebie — na nowo
Kłam drugim swe uśmiechy, lecz nie wstrząsaj głową.
Ty sam, którego czyny!“.. — „Czém ja jestem, byłem?
Twe słowa, groźby twoje zadługo znosiłem.

Nie słucham dłużéj! drudzy, których nowość pieści,
Mogą dosłuchać końca cudownéj powieści,
Jaką im bez wątpienia język twój dopowie,
A którąś dla mnie zaczął w tak zalotnéj mowie.
Niechaj Oton ucztuje gościa tak grzecznego,
Cześć moja Otonowi a wzgarda dla niego!“
I wtém Oton im przerwał omawiając zdala:
„Cokolwiekbądź was obu do gniewu zapala,
Nie czas, miejsce po temu, by ucztę spokojną
I wesołość jéj mieszać gadatliwą wojną.
Jeśli baron Ezzelin ciskane potwarze
Dowieść i udowodnić chce hrabiemu Larze:
Jutro, tu, lub gdziekolwiek rano, z wschodem słońca
Czekam obu, życząc waszych sporów końca.
Ja sam jak za znajomym, za ciebie się ręczę.
Chociaż i hrabia Lara swe lata młodzieńcze
Spędził w dalekich krajach, z nich jak obcy wrócił,
Lecz Lara od swych przodków krwi się nie odrzucił
I nie zechce sam przeczyć sławie swego domu,
Powinności rycerskiéj chybiąc aby komu.“
— „Jutro! odrzekł Ezzelin, dobrze, jutro razem,
Będziem siebie doświadczać słowem i żelazem.
Ja w zakład życie daję, że mój miecz w potrzebie
Poświadczy słowa moje, tak jak chcę być w niebie!“
Co Lara odpowiedział? dreszcz go wzgardy ziębił,
I w oderwaniu myśli duszę swą zagłębił.
Tymczasem wszyscy goście zebrani na sali,
Słowami i oczyma na Larę rzucali.
On milczał, zda się, jakby myślą i powieką
Zbłąkał się w niepamięci daleko, daleko!
Ta niedbałość na wszystko, wszystkiego niechcenie,
Niestety! zdradza czegoś silne przypomnienie.

XXIV.

— „Jutro! — tak, jutro.“ Lara tylko dwa te słowa,
Wyrzekł, i na nich cała skończyła się mowa.
Żadnéj myśli nie wydał twarzą i źrenicą,
Ani w oczach zaiskrzył gniewu błyskawicą.
Ale w tych słowach brzmiała jakaś myśl niezłomna,
Ważenie się na wszystko i śmiałość przytomna.
Płaszcz na siebie narzucił, zlekka głową skinął,
Szedł koło Ezzelina i wśród tłumu zginął.

Lecz przechodząc z uśmiechem spotkał mars barona,
W czém była ni wesołość, ni duma gwałcona,
Co się zgina, gdy siebie długą walką zmoże,
Do pogardy wściekłości, któréj skryć nie może.
Raczéj pycha człowieka, co pewny jest w duszy
Wszystkiego, co zrobił, wytrwał dla katuszy.
Maż-li to być spokojność i ta cisza cnoty?
Lub zbrodnia zestarzała z rozpacznéj zgryzoty?
Niestety! często obie człowiek w dobréj wierze,
Ze wzroku i ze słuchu za podobne bierze.
Z czynów, i z czynów tylko szukaj prawdy klucza,
Co serce nieznajome czytać nas poucza.

XXV.

Lara skinął na pazia — i paź w okamgnieniu,
Zbiegł posłuszny pańskiemu słowu lub skinieniu.
On z nim z krajów dalekich jedynym był gońcem,
Gdzie dusza rośnie, gore pod gorętszém słońcem.
On dla Lary porzucił rodzinne zagrody,
Cierpliwy w służbie, cichy, choć jeszcze tak młody.
Jak pan jego milczący, wiarą swą u świata,
Słynął nad stan swéj służby i nad swoje lata.
Choć mowa kraju Lary nie obca dla ucha,
Paź w niéj pańskich rozkazów mniéj ochotnie słucha.
Lecz wnet nogi uskrzydlał ochotniejszy cały,
Kiedy słowa rodzinne z ust Lary zabrzmiały.
Dźwięk tych słów jak ojczyste góry miły w duchu,
Ich echa nieprzytomne budzi w pazia uchu.
Nieraz mu przypomina dźwięk rodzinnéj mowy;
Dawne przyjaciół, krewnych, rodziców rozmowy;
Dziś to wszystko! swych wszystkich związków, swojéj wiary
Wyrzekł się i odprzysiągł dla jednego Lary.
Paź prócz pana nikogo nie widział na ziemi,
Co za dziw, że mu wierniéj służył przed drugiemi.

XXVI.

Sam kształtny, smukły, z czoła barwa płci bijąca,
Przypalona promieniem ojczystego słońca;
Lecz słońcem nie nadpsuta białość lica świeci,
Gdzie często niewołany rumieniec się kwieci.
Lecz nie był to rumieniec, jakim zdrowie darzy,
Gdy całą serca barwę maluje na twarzy;

To raczéj skrytéj troski róża chorowita,
Co w chwilowéj gorączce na licu wykwita.
Dziki połysk spojrzenia wzięty gdzieś wysoko,
Wciąż elektryczną myślą oświecał mu oko.
Wszakże bijącą czarność swych powiek czasami,
Łagodził i ocieniał długiemi rzęsami.
Był to smutek czy duma, którą w oko wcielił?
Raczéj tęsknota, jakiéj niktby nie podzielił.
Jego żadne zabawy nie wyciągną w pole,
Gry, zalecanki chłopców i paziów swawole.
Lecz czasem radby z Lary nie zdjąwszy spojrzenia,
Poić się niepamięcią w szale zachwycenia.
Gdy się z zamku wychylał, rad chodził samotny,
Zwięzły w swych odpowiedziach, pytać nie ochotny;
Jego przechadzką lasy, zabawą czytanie,
Darniony brzeg strumienia stawał za posłanie.
On jak ten, komu służył, zdał się żyć zdaleka
Od wszystkiego, co łechce wzrok i myśl człowieka;
Żadnych darów od ziemi nie przyjąć z powicia,
Prócz jednego gorzkiego daru — oprócz życia!

XXVII.

Jeśli mógł sercem przylgnąć — to tylko do Lary,
Czcią jedną i czynami dowodząc swéj wiary,
Jego troska chęć pańską lubiąca pośledzać,
Wprzód nim w słowach zabrzmiała, zwykła ją uprzedzać.
Lecz w tém, co robił, była jakaś duma mała,
Jakaś myśl, coby groźby ścierpiéć nie umiała.
Choć pilniéj niż niewolnik wolę wykonywał,
Czynem tylko jéj służył, twarzą rozkazywał.
Jeśli pańskie rozkazy wypełniał z ochotą,
Łatwo zgadnąć, że Larze służył nie za złoto.
Lekką służby powinność pan na pazia wkłada,
Miecz nosić, trzymać strzemię, gdy konia dosiada;
Stroić lutnię, lub z panem w chwili wolnych wczasów
Ślepić wzrok nad księgami starożytnych czasów.
Lecz sam nigdy nie licznił domowników tłumy,
Wszakże im znać nie dawał ni wzgardy, ni dumy.
Lecz dobrze wzgląd użyty, czém chciał dać dowody,
Że sercem lgnąć nie umiał do służalców trzody.
Jakibądź stan, ród pazia, mógł się sercem zbliżyć,
Duszą zgiąć się do Lary, nie do nich się zniżyć!

Mógł miéć przeszłość szczęśliwszą, żyć w lepszym orszaku,
Z jego rąk gminnéj pracy nie pośledzisz znaku;
A tak niewieścio białe, że przy wdzięku lica,
Podobieństwem płci drugiéj uderza, zachwyca.
Lecz z ubioru, ze wzroku, co sam udać żąda,
Więcéj dziko niż oko piękności wygląda.
Surowość, z jaką drugim wydawać się boi,
Więcéj krajom gorącym, niż jemu przystoi.
Wprawdzie nigdy z ust pazia gniewami nie wrzała,
Lecz jego własna postać zgadnąć ją kazała.
Paź miał Kaled na imię, choć rozgłos wieść rzucił,
Że inne imię nosił, nim swój kraj porzucił.
Bo czasami to imię, choć go zblizka słucha,
Niesłyszane, jak obce, wpadało do ucha.
Czasem nagle się zrywał, jakby mimo chęci,
Dźwięku tego imienia szukał po pamięci.
Przynajmniéj tém imieniem wołał go głos Lary,
Co mu słuch, wzrok i serce więził swemi czary.

XXVIII.

Kaled rzucił oczyma, wzdłuż biesiadnéj sali,
Spostrzegł nagłe zmieszanie i gniewem się pali.
I gdy tłum wkoło pazia zdaleka i zblizka,
Gwarzył, dziwił się, ciskał żarty, pośmiewiska,
Jak mógł ścierpiéć spokojnie Lara dumny, hardy,
Pógróżki cudzoziemca i szyderstwo wzgardy?
Twarz młodego Kaleda naprzemian się mieni,
To mu usta sinieją, lice się czerwieni,
I na czole ściemniałém zimna rosa świta,
Kropla chorego serca, wilgoć chorowita,
Co wschodzi, gdy upada czynna pierś człowieka,
Pod myślami, od których rozwaga ucieka.
Są rzeczy, które musim lęgnąć, marzyć w głowie,
I działać, nim myśl nasza przewidzi w połowie.
Lecz cobądź Kaled dumał, coś takiego było,
Co mu usta zamknęło i czoło ściemniło.
Właśnie na Ezzelina poglądał z uboczy,
Gdy mu Lara przechodząc, rzucił śmiechem w oczy,
Lecz, gdy śmiech taki spostrzegł, opuścił źrenice,
Jakby poznał, rozwiązał śmiechu tajemnicę.
Pamięcią w pańskiéj woli, zda się, czytał z trwogą,
To, czego drudzy w Larze wyczytać nie mogą.

Skoczył naprzód — paź z panem ucztę pożegnali,
I wszystkich jak samotnych rzucili na sali.
Każdy wraził wzrok w Larę, z czujnością niemałą,
Wszystko tak swe uczucia z tą sceną zmieszało,
Że, gdy cień jego długi przemykał wzdłuż sieni,
W świetle lampy ze stropu bijących promieni:
Ich pulsa żywiéj biły, w gorączce zdziwienia,
Za prawdę brali widmo czarnego marzenia.
W każdéj trwodze rojonéj jest bojaźń prawdziwa,
Bo zwykle, co najgorsze, bliższe prawdy bywa!
Wszyscy goście odeszli, Ezzelin z natłoku,
Jeden tylko pozostał, z zamyśleniem w oku.
Po co dłużéj miał bawić, gdy uczta skończona?
W końcu ręki ściśnieniem pożegnał Otona.

XXIX.

Wszystkich noc nadchodząca do spoczynku skłania,
Każdy się rad wykrada na senne posłania;
Gdzie wesołość gwarzącą ciche więzi łoże,
Gdzie smutek wzdycha do snu — i zasnąć nie może.
A człowiek dniem zmęczony, rad ze snu przybycia.
Cofa się w to rozkoszne zapomnienie życia.
Tam drzemią gorączkowe nadzieje miłości,
Nienawiść, wola dumy, wybiegi chytrości;
Nad oczyma ich wieje skrzydło niepamięci,
I byt kona pod godłem grobowéj pieczęci.
Dla snu łoża, któż nada jakie lepsze imię?
Mogiła, cmentarz nocy, gdzie świat cały drzémie.
Słabość, siła, występek i zbrodnia leniwie
W puch tonie i w niemocy nagiéj śpi szczęśliwie.
Tak ludzie snu oddechem na chwilę weseli,
By walczyć z trwogą śmierci, budzą się z pościeli.
Choć każdy dzień im nowe oświeca cierpienia,
Stronią od snu, że może być snem bez marzenia.






Pieśń druga.

I.

Noc pierzcha, mgły poranne wkoło gór wiejące
Topią się w dziennym blasku, i świat budzi słońce.
Ciągle jutrem powiększa swoję przeszłość człowiek,
Choć już ostatni świeci dzień dla jego powiek.
Lecz natura wciąż młoda, jak wyszła z powicia,
Na niebie i na ziemi tyle światła, życia!
Kwiaty na błoniach, ciepło w słonecznym promieniu,
Wiatr w powietrzu i napój rzeźwiący w strumieniu.
Człowieku! wpatrz w jéj wdzięki swoich oczu dwoje,
I wykrzyknij z radości: „oto wszystko moje!“
Póki możesz, poglądaj żywemi oczyma,
Jutro przyjdzie, lecz może tobie jutra niéma,
I sam naucz się płakać na swoim pogrzebie,
Jednéj łzy nie zasłużysz u ziemi i w niebie,
Wiatr w dzień zgonu nie westchnie za wszystkich, za ciebie,
Nie więcéj chmur się zbierze, silniejsza ulewa,
Nie więcéj jak zwyczajnie, spadnie liści z drzewa.
Dla jednych gadów ucztę twoję sprawią zwłoki,
Nim je ziemia rozrobi w swoje żyzne soki.

II.

Już ranek — już południe — na zamkowéj sali,
Zwołani przez Otona, rycerze czekali.
Właśnie w zamku godzinę wybiły zegary,
Która miała rozstrzygnąć śmierć lub życie Lary,
W niéj Ezzelin miał zeznać, co mógł o nim wiedziéć,
I jakabądź jest powieść, musi ją powiedziéć.
Swoję wiarę dał w zakład, i Lara przyrzeka
Spotkać go tutaj w oczach nieba i człowieka.
Gdzież on jest? kto miał drugim prawd powiedziéć tyle,
Nie zniosą, by miał zwłoką spóźnić aby chwilę.

III.

Już godzina wybiła i Lara przybywa;
Postać jego spokojna i zimno cierpliwa.
Gdzie Ezzelin? czy taka jego słowność była?
Szmer powstał i Otona twarz się zasępiła.
— „Ja znam mojego druha! wiarę ma na względzie,
I jeśli jest na ziemi, wkrótce tu przybędzie.
Jego dachy błyszczące na dolinie stoją
Pomiędzy włością Lary a dzielnicą moją.
Gość taki zawsze zaszczyt robił w moim domu,
I mnie baron Ezzelin nie przyczyni sromu.
Będę ręczył za druha, póki tylko żyję,
Lub mu rycerską plamę sam krwią własną zmyję“.
Wtém Lara głos mu przerwał: — „Rano z wschodem słońca,
Jak kazałeś, przychodzę dosłuchać do końca
Powieści cudzoziemca, jaką wczora prawił,
Choć już dość jego język serce mi zakrwawił.
Widać zmysły niezdrowe w słowach go uwiodły,
Lub co gorsza, wróg z niego nieszlachetny, podły.
Ja go nie znam... on może znał mię w krajach... kędy...
Lecz po co nam te słowa jałowéj gawędy;
Jak widzę, język słabo zakład ubezpiecza,
Dowiedź mi jego wartość ostrzem swego miecza“.
Dumny Oton na ziemię rękawiczkę cisnął,
Zczerwienił się — i nagim mieczem z pochwy błysnął.
„Rad cię chwytam za słowo ostatnie, albowiem
W nieobecności gościa ja ci sam odpowiem“.
Niezmieniony na twarzy, choć gniew był w ich obu,
Choć niemniéj blizki swego, jak drugiego grobu;
Z ręką, którą pokazał od szabli ujęcia,
Że równie do odbicia wprawna, jak do cięcia;
Z okiem chociaż spokojném, lecz co w krwi podoba,
Lara pociągnął miecza — i zwarli się oba.
Nadarmo ich ściskają i wołają w tłumie,
Nikt wściekłości Otona oprzéć się nie umie;
Jeszcze sam, jak na wzgardę te słowa powiada:
„Tego miecz u mnie lepszy, kto nim lepiéj włada!“

IV.

Niedługa była walka — próżny, ślepy, wściekły
Oton w pierś szablą cięty, upadł krwią ociekły.

Lara zręczném podejściem podciąwszy mu nogę
Zranionego Otona rzucił na podłogę.
„Proś o życie!“ — Ten milczał — i padłszy na nogi,
Już odtąd ze skrwawionéj nie powstał podłogi.
Lara pali się w gniewie i twarz jego cała
W swojéj szatańskiéj barwie na węgiel zczerniała.
I wściekléj blaskiem miecza okrążył go wkoło,
Niż wtedy, gdy jak śmiałek wręcz mu stawił czoło.
Całéj sztuki szermierstwa doświadcza niezwłocznie,
Kryty wstręt jego serca budzi się widocznie.
A tak zapamiętale z wroga się urąga,
Że gdy go tłum zbliżony za ramię odciąga,
Z szału ostrze spragnione ku tym mierzy, celi,
Co przez litość odciągnąć, oderwać go chcieli.
Po chwili ich zamiaru niechętny się ima,
Lecz na niego wciąż patrzy takiemi oczyma,
Jakby walka bez skutku jakiś wstręt w nim sprawia,
Co wroga po zwycięstwie przy życiu zostawia.
Jakby w ranę śledzącą zaglądał powieką,
Jak ofiarę do grobu zbliżyła daleko?

V.

Rzeźwią, niosą Otona — i lekarz zamkowy
Zakazuje mu wszelkich pytań i rozmowy.
Ciekawy tłum się zbiera do przyległéj sali.
Lara tłumem gardzący szedł za niemi w dali;
Po walce ze zwycięską palmą zapaśnika
W dumném milczeniu zwolna ku drzwiom się pomyka.
Dosiadł konia i drogą, jak strzała puszczona
Leciał — i ani spojrzał na zamek Otona.

VI.

Lecz gdzie był ów meteor nocy, który sennym
Oczom przegraża, aby zniknął z blaskiem dziennym?
Gdzie Ezzelin? czy przyszedł, poszedł — i nie wrócił,
Aby sam żadnych śladów za sobą nie rzucił?
Ezzelin jeszcze ciemno, gdy dzień w zmroku świta
Rzucił zamek Otona — droga prosta, bita,
Nie mógł zbłądzić — a przytém blizkie miał mieszkanie,
Przecie zbłądził, i ledwo dniało na świtanie,
Zaczęto śledzić, goniec za nim w trop wysłany
Nic nie wie, prócz, że zginął gdzieś ich pan szukany.

Zamek pusty, nieczynny stoi koń przy żłobie,
Giermki płaczą po panu i chodzą w żałobie.
Ci rozbiegli się szukać po drodze, za drogą,
Krwawych znaków morderstwa — i znaléść nie mogą.
Ani kropla krwi świeci przez ciernie i wrzosy,
Płaszcz pański poszarpany, ni wyrwane włosy.
Wciąż po błoniach powiewa niezdeptana trawa,
Ani śladu, czy była jaka walka krwawa.
Ni palce czyjéj ręki, gdy krew tryska z żyły,
W mękach zgonu murawę zgniotły lub splamiły;
Gdy ręka nawpół trupia słaba do obrony
Cały gniew swój wywiera na trawnik zielony.
Takie znaki być muszą, kto gdzie krew przeleje.
Lecz tych niema — zostały wątpliwe nadzieje,
I dziwne podejrzenia, poszepty i gwary
Między tłumem czerniły codzień sławę Lary.
Gdy Lara się pokaże, wnet zawiść oniemi,
Ci życzą, pragną, aby dłużéj nie był z niemi,
By z nałogu znów szerzyć czerniące go zdanie,
I czarniejszym kolorem barwić domniemanie.

VII.

Dni lecą, i Otona zgoiły się rany,
Ale nie jego duma; zawiścią wstrząsany
Był pan możny, bogaty, zawziętszy niż Lara,
Przyjaciel tych, kto temu wręcz szkodzić się stara;
I w imię prawa kraju sam wołać poczyna:
„Niech Lara zda na gardło sprawę z Ezzelina!“
Któż jeżeli nie Lara trwogi mu użycza,
Że tak stroni od jego i drugich oblicza?
Samby cierpiał, więc winien, że Ezzelin zginął,
Gdyby nań swoje skargi szeroko rozwinął?
Zwykle rozgłos powszechny niewiadomość szerzy,
Ciekawość gminu rada tajemnicom wierzy.
Widoczna obojętność, zimny wstręt do ludzi,
Co stroni spoufaleń, miłości nie budzi;
Duma pomiatająca i zręczność nielada,
Z jaką ostrém żelazem po szermiersku włada.
Gdzie swe ramię przyuczył do bitwy rzemiosła,
Gdzie i kędy ta duma w sercu mu urosła?
Bo nie była to wściekłość przypadkowa, cudza,
Jaką słowo zapala i słowo przystudza.

Lecz właściwa, głęboko wyrobiona w duszy,
Co gdy raz w co uwięźnie, samę litość zgłuszy.
Podobnie długa władza i szczęście zbyt głośne
Zestrzela się w to wszystko, co jest bezlitośne.
Te więc budząc nagany, raczéj jak pochwały,
Z czasem na Larę wielką burzę zgromadzały.
Lara musi dać gardło, tak się chmury zwarły,
Temu, co go wciąż ściga żywy lub umarły.

VIII.

W kraju wszyscy wasale zniechęceni żyli,
I przeklinali władzę, któréj czołem bili.
Ziemia długo jęczała pod rózgą niewoli,
Gdzie w imię prawa rządził humor pańskiéj woli.
Częsty w domu niepokój i wojna za domem
Serce do krwi i zbrodni robiły łakomem.
Ludzie tylko czekają hasła albo słowa
I wnet mordem, zniszczeniem wre wojna domowa.
Ta nie zna, kto nijaki, cały kraj rozdziela
Pomiędzy dwa nazwiska — wroga, przyjaciela.
Zamknięty w lennym zamku każdy sam był panem,
Czynem, słowem poddany, z sercem niepoddanem.
Tak Lara odziedziczył swoje właści nowe,
Z niemi ręce leniwe i serca tchórzowe.
Lara długo za krajem będąc, to miał w zysku,
Iż był wolny od plamy ciemięstwa, ucisku.
W jego rządach łagodnych wasale powoli
Jęli odwykać jarzmu ciężącéj niewoli.
Jedna służba domowa w dawnéj trwodze trwała,
Chociaż więcéj o niego niż o siebie drżała.
Dziś nad nim się litują, chociaż z pierwszéj chwili
Złe sądy tworząc o nim na gorsze wróżyli;
I niemy humor pana, każdą noc niespaną,
Zwyczajnie za chorobę samotności brano.
A choć w pańskiém mieszkaniu żyła cichość sama,
Ponurość — lecz wesoła jego zamku brama,
Od niéj nędzarz nie odszedł nigdy bez ofiary,
Dla nędzy litość przecie znała dusza Lary.
Zimny z równym, na dumnych patrzący z wysoka,
Wieśniak obojętnego nie uchodził oka:
Mało mówił, lecz skoro wszedł pod dach zamkowy,
Często znalazł przytułek a nigdy obmowy.

I codzień, co godzina do zmroku od rana
Jakiś nowy przybylec licznił orszak pana.
Od straty Ezzelina, częściéj jak się zdarza,
Lara grał gościnniejszą grzeczność gospodarza.
Może Oton w nim budził wciąż bojaźni nowe
Zasadzki zgotowanéj na zbrodniczą głowę.
Cobądź myślił, ze swojéj gościnności plonów
Większy wzgląd zyskał ludu niż swych współbaronów.
Wasal, grozą barona z swych siedzib wygnany,
Przyszedł, wołał przytułku! — i wnet mu był dany.
Żaden wieśniak nie płakał zagrabionéj trzody,
A niewolnik zaledwo tęsknił do swobody:
Stara chciwość bezpiecznie swe skarby zbierała,
Przy nim wzgarda z ubóstwa urągać nie śmiała.
Obiecanéj nagrody nie zmylił nikomu,
Gość na zamku rad gościł, jak w swym własnym domu.
Nienawiści gdy niemoc tępiła sztylety,
W pomoc zemsty spóźnionéj ciężkie niósł odwety.
Miłość wciąż pomiataną przez nierówne śluby
Cieszył, i w jéj objęcia wracał przedmiot luby!
Wszystko gotowe — Lara tylko chwili czeka,
W któréj ma zdjąć lenniczą niewolę z człowieka.
Przyszła chwila — i Oton, co mu groził, fukał,
Stronił od zemsty, któréj wprzódy sam tak szukał.
Tłocząc się tysiącami lud na zamku gwarzy,
Między tłumem jest wielu odważnych zbrodniarzy;
Radzi jarzmo baronów że zrzucili z siebie.
Z wzgardą chodzą po ziemi, z nadziejami w niebie.
Lara wolność ogłasza, nastręcza sposoby,
Już nie kraj dla tyranów, lecz jak kopać groby!
Taki krzyk, takie hasło brzmiąc na wojnę krwawą
Musi szerzyć nieprawość, a hamować prawo.
Wiara, wolność i zemsta — co chcesz? dosyć słowa,
A ludzkość wzajem siebie zabijać gotowa!
Jedno zdanie stronnictwa wtórzone w zapale
Da tron zbrodni, nakarmi gady i szakale.

IX.

Tak wasal swym baronem pomiatał po kraju,
Rządzącego następcy słuchał ze zwyczaju;
W stronnictwach do obłowu szukając sposobu,
Niewolnik gardził jednym, nienawidził obu.

Czekają tylko wodza z imienia, ze sławy,
Znaleźli, — wódz się wiąże sercem do ich sprawy.
Przypadkowo zmuszony we własnéj obronie
Walczyć i znowu z ludźmi wspólne krwawić dłonie;
Dziwnym losem od wszystkich odcięty téj chwili,
Co mu po krwi i sercu wrogami nie byli;
Od téj nocy przeklętéj dla siebie, sam Lara
Z najgorszém, choć niejeden, wręcz spotkać się stara.
Choć gorąco poczynał, sam go rozum skłania
W czynach zdala snowanych unikać badania.
Nim sam ze swoją własną sprawą wszystkich zmieszał,
Gdy upadał, przynajmniéj swój upad zawieszał.
Troska, co długo w myśli więziona czuwała,
Burza, co sama siebie strawiła i spała,
Budziła się, a ciągnąc na wypadków pole,
Zda się gwałtem zbliżała jego czarną dolę.
Znowu Larę po świecie tenże sam los żenie,
Znów ten sam — tylko mała zaszła zmiana w scenie.
On mało dba o życie, mniéj jeszcze o sławę,
Niemniéj ważyć się zdolny na rozpaczną sprawę,
Stworzony, by na siebie klątwę drugich ściągał,
By ktobądź z nim los dzielił, nieszczęściu urągał.
Co mu z wolności tłumu, cel, nagroda jaka?
On, by tylko zgiąć pana, podźwigał żebraka.
Myślał, że w swéj zagrodzie spędzi dni spokojne,
Lecz mu tam los i człowiek wypowiedział wojnę.
Nawykły łowom, nie mógł siebie trudem słabić,
Kto chce zdobycz ułowić, wprzód go musi zabić.
Surowy a nie dumny, milczący z powicia,
Aż dotąd był spokojnym widzem sceny życia.
Lecz znów pchnięty do szranków stanął w walce nowéj
Jak wódz nieporównany do wojny domowéj.
Głosem, twarzą, postacią, gdy wzrokiem uderza,
Oczyma zdradza dzikość i męstwo szermierza.

X.

Co dadzą walk tak często powtarzane dzieje,
Każdéj bitwy i wojny tak zmienne koleje?
Uczta sępów, krwi przelew, szczęk i dźwięk oręża,
Ten słaby, że przegrywa, dumny, że zwycięża?
Wciąż dymiące ruiny, w gruz runące mury;
I ta była jak wszystkie podobnéj natury.

Prócz, że biorąc szał siły za rycerską cnotę,
Z piersi swojéj wygnali litość — i zgryzotę.
Nikt nie błagał, bo litość już nie miała ucha,
Na trupie zabitego jeniec zionął ducha,
A dla obu zwycięzcy równie wściekli byli;
I ci, co się za wolność lub za władzę bili,
Rozmyślali, że było im zabitych mało,
Gdy jeszcze do zabicia więcéj pozostało.
Daremnie ktoby szałom wojny się opierał,
Mord i głód naprzemiany cały kraj pożerał:
Palą ognie — i pożar szerzyć się zaczyna,
Nad swym czynem codziennym śmieje się ruina.

XI.

Zrazu wszystkich do bitwy świeży popęd żenie,
Szło za tłumami Lary pierwsze powodzenie.
Lecz wygrana sprawiła ich zagubę całą,
Rozpasane żołnierstwo wodza nie słuchało.
Bez szyku nacierają na wroga bezładnie,
Myśląc, przy tym wygrana, kto pierwszy napadnie.
Łakomstwo krwi, łupieży, nieporządek szyków,
Nadawały żołnierstwu postać rozbójników.
Darmo, co wódz powinien robić, robi Lara,
Darmo wściekłość walczących zawściągnąć się stara.
Głos wodza nie przystudzi w nich do krwi pragnienia,
Ta ręka, co zapala, nie zgasi płomienia.
Przezorny nieprzyjaciel szkodząc niepomału,
Otwiera obłąkanym ślepe oczy szału.
Zmyślony odwód, nocne wycieczki na stronę,
Zasadzki, trud codzienny i bitwy spóźnione;
Brak zapasów, stąd częsty głód i niewygody,
Obozy bez namiotów, nieba niepogody,
Wał twierdzy, co związkowym urąga z kolei,
I drażniona cierpliwość zwodzonych nadziei;
O tém oni nie myślą: — kiedy wróg uderza,
Oni walczą z odwagą starego żołnierza;
Lecz wolą śmierć obecną, całą wściekłość boju,
Niż powolnie się męczyć od trudów i znoju.
Głód dokucza, skwar pali gorącego lata,
W szeregach tysiącami gorączka wymiata.
Zrazu tryumf niewczesny nowe budzi wstręty;
Jeden Lara klęskami zda się być niezgięty,

Ale niewielu idzie w swego wodza ślady,
Tysiące podrobniały na szczupłe gromady.
Mężni chociaż nieliczni, najlepsi zostali,
Sami gardząc porządkiem, teraz go płakali.
Jeden środek pozostał — granica dość blizka,
Umknąć nieprzyjaciela, który ich naciska.
I muszą wstyd i rozpacz ponieść w kraj sąsiedni,
Pomiatane włóczęgi, lub wygnańce biedni!
Smutnie żegnać, porzucać swe ojczyste pola,
Lecz ginąć lub się poddać — to smutniejsza dola!

XII.

Uradzili — już idą — zakrytych mrokami
Noc prowadzi i z góry przyświeca gwiazdami.
Już widzą, jak ich promień zimny i daleki
Śpi spokojnie na falach pogranicznéj rzeki.
Już widzą — co tam świeci? czy porzeczne brzegi?
Nie — to wrogów nad rzeką czernią się szeregi.
Odwrót albo ucieczka! z poza drzew szumiących
Świeci sztandar Otona i włócznie goniących.
Czy to płoną na wzgórzach pasterskie ogniska?
Niestety! ognia łuna za dziko im błyska.
Widzą — i wszystkich zrazu owiał przestrach trupi,
Może mniéj krwi bogatszy choć raz łup okupi.

XIII.

Wstrzymali się — znużona wytchnęła gromada,
Czy mają naprzód pomknąć, czy im stać wypada?
To mniejsza: — gdy uderzą na nieprzyjaciela,
Co im broniąc przechodu od rzeki przedziela,
Jakich niewielu mimo wspólną obietnicę
Może złamie szeregi i przejdzie granicę.
„Natarcie będzie nasze! ich napadu czekać
Jedno co po tchórzowsku mężną śmierć odwlekać“.
Każdy koń okiełzany, każdy miecz dobyty.
Na łękach siodeł błyszczą tarcze i dziryty.
W tych kilku słowach Lary brzmiących w nocnéj ciszy
Niejeden może tylko głos śmierci posłyszy?

XIV.

Miecz ma w ręku — twarz Lary jakiś smutek znaczy,
Lecz zanadto spokojna na wyraz rozpaczy.

Ziębiąca obojętność wciąż mu duszę chłodzi,
Jakiéj mężni nie mają, gdy krew lać przychodzi.
Pogląda na Kaleda, w jego oczach bada
Jakiéjś troski; twarz pazia zasępiona, blada,
Może nocą przyćmiony sam promień księżyca,
Rzucał bladość niezwykłą na Kaleda lica?
Bladość strasznéj białości, jak kość od cmentarza,
Co wiarę jego serca, lecz nie strach wyraża.
Lara spostrzegł — i ręki pazia dotknął dłonią,
Lecz mu ręka nie drżała, oczy łez nie ronią,
Usta były milczące, serce ledwo biło,
Lecz „my się nie rozdzielim“ spojrzenie mówiło.
„Lud wyginie, związkowi odbiegną w potrzebie,
Życie moje pożegnam — ale nigdy ciebie.“
Wtém cwałem się kopnęli — śmiało, naprzód, daléj!
Uderzają w kolumnę, — szeregi złamali.
Każdy koń dobrze słuchał kolącéj ostrogi,
Skrzyżowały się miecze — i był pobój srogi!
Mniéj liczni, lecz mężniejsi, wśród kolumny skaczą,
Rąbią się, pomagając odwadze rozpaczą.
I krew była w strumieniu z falami zmieszana,
I strumień wciąż czerwony, płonął aż do rana.

XV.

Sam na czele walczących, całą bitwą włada,
Gdzie więcéj wróg naciska lub przyjaciel pada,
Grzmi głos Lary; wciąż miecza błyskawicą wieje,
I choć sam bez nadziei obudzał nadzieję.
Nikt nie pierzcha, bo wiedzą, że pierzchać daremnie,
Chwiejącego się, śmielszy zachęca wzajemnie;
Tam, gdzie ogień najgęstszy nieprzyjaciel trzyma,
Rzucają się i walczą, pod wodza oczyma.
Wódz, tłumem okolony, sam jeden się ściera,
To łamie ich szeregi, rozproszone zbiera,
Nie szczędzi siebie — wszędzie strach lub śmierć roznosi,
Właśnie był czas — do cięcia rękę w górę wznosi,
I ciął — wtém na szyszaku kita się zachwiała,
Pocisk celu nie chybił, w bok uwięzła strzała.
Ten giest odkrył na ranę miejsce mniéj bezpieczne,
A śmierć z szyi strąciła ramię tak waleczne!
Jeszcze słowo tryumfu na ustach mu kona,
Ręka dzielna, a teraz tak martwo zwieszona!

Przypadkiem zatrzymany miecz, po pochwie dzwoni,
Cugle słabo ujęte wyciekły mu z dłoni.
Wtém Kaled miecz i cugle pochwycił do ręku,
Wpół omdlały, na siodła pochylony łęku,
Lara ani spostrzegał, że paź cały w znoju,
Uprowadza go pilnie z krwawego poboju.
Goniących za nim straszy, odbija, naciera,
I śmierć niesie w obronie tego, co umiera

XVI.

Nad rannym i zabitym świeci gwiazda dniowa:
Tu pancerz porąbany, tam bez hełmu głowa;
Tu koń bez jeźdźca pada, pod nim ziemia jękła,
Odetchnął tchem ostatnim — i popręga pękła.
Tuż przy nim ostatkami jeszcze życia drgała,
Noga, co go bodła, ręka, co kiełznała.
Drudzy z gorączką w ustach, leżą przy strumieniu,
Co szmerem konających urąga pragnieniu;
To pragnienie pierś pali, gorączkę rozszerza.
Tym, co śmiercią gwałtowną konają żołnierza,
I zmusza nadaremnie szukać dla ochłody
Ust spalonych — ostatniéj, jednéj kropli wody.
Wciąż konwulsyjném drganiem, odrętwieli prawie,
Swoje członki skościałe wleką po murawie.
Ostatki życia trwoniąc mocowaniem siły,
Już dopadli strumienia — usta się schyliły,
Czują świeżość nadwodną, chłód rzeźwiący zdroju,
Czekają! — widać, że już nie pragną napoju.
Pragnienie niezgaszone — skądże ta odmiana?
Ach, była to męczarnia — lecz już zapominana!

XVII.

Pod lipą, na trawniku, ponadbrzeżnym rzeki,
Leży rycerz, od sceny poboju daleki,
Leży Lara i śmierci wygląda godziny.
Niegdyś jego towarzysz, a dziś stróż jedyny,
Kaled klęczy przy panu i ze łzami w oku
Pogląda, jak krew tryska z rany jego boku.
Radby ją zatamować szarfy swéj ściśnieniem,
Co z każdém drganiem lała czarniejszym strumieniem
A gdy słabszym oddechem pierś robić zaczęła,
Powolniéj, lecz wielkiemi kroplami płynęła.

Sam ledwo mówić może, lada jedno słowo
Dech więzi, boleść rany powiększa nanowo.
Ściska dłoń, coby chciała umniejszyć mu męki,
I paziowi ponuro wyśmiechnął swe dzięki.
Paź nic sercem nie czuje, nie widzi oczyma,
Prócz czoła, które pilnie na kolanach trzyma.
Prócz oczu, co choć zaszły mrokami ciężkiemi,
Jeszcze świecą mu światłem jedyném na ziemi.

XVIII.

Nieprzyjaciel nadbiega, goniący od rana,
Póki Lary nie schwycą, niczém ich wygrana.
Nadaremnie z rąk pazia oderwać go żąda,
Lara na nich ze wzgardą spokojną pogląda,
Co na surowość swojéj doli nie narzeka,
W prost z żywéj nienawiści, do śmierci ucieka.
Oton z konia zeskoczył, pogląda na wroga,
Co w krwi jego się broczył — i pyta, przez Boga,
Jak się ma rana? Lara nic nie odpowiada,
Jak na twarz nieznajomą, zimne oko pada.
Przemówił do Kaleda — przerywać nie śmieją,
Wyraźnie słyszą słowa, słów nie rozumieją.
Jego głos konający brzmi w téj drugiéj mowie,
Do któréj dziwną pamięć wiązał w swéj rozmowie.
Rozmawiają — lecz o czém? tylko Kaled umiał
Zgadnąć — i słów znaczenie sam jeden rozumiał.
Kaled mu odpowiada, Lara ciągnie daléj,
A wszyscy wkoło z niemém zdziwieniem patrzali.
Oni zdają się swoją przeszłością zajęci,
W połowie teraźniejszość gubić w niepamięci;
Między siebie podzielać jakiś los oddzielny,
Za któryby nie przejrzał żaden wzrok śmiertelny.

XIX.

Rozmowa była długa, cicha — z tonu mowy,
Kto słyszał, mógłby sądzić ważność ich rozmowy.
Lecz wierzyłbyś z oddechu, z mdlejącego tonu,
Że Kaled a nie Lara, więcéj blizki zgonu.
Tak smutny, przerywany, drżący był głos cały,
Że blade usta słowa zaledwo jąkały.
Głos Lary czysty — słuchacz rozpoznać był wstanie,
Nim pierś zaczęła dziko chrypać na skonanie.

Lecz z twarzy mało zbadasz, tak wciąż obojętna,
Tak ni żałująca i tak beznamiętna!
Prócz, gdy czasem przedśmiertny jego ból obejmie,
Uśmiechał się, na pazia spoglądał uprzejmie;
Gdy Kaled tak odpowiada, giestem mu dziękuje,
Podnosi rękę w górę — i na wschód wskazuje!
Może, właśnie gdy słońce wschodziło z za góry,
Złowił okiem blask dzienny, z przedporannéj chmury.
Może ręką krajobraz wskazał przypomniany,
Gdzie był ten sam, podobny, prócz miejsca odmiany.
Kaled załedwo widzi i patrzy niechcący,
Jak gdyby wstręt w nim budził ten dzień nadchodzący,
I od słońca odwrócił źrenice omdlałe,
By patrzeć w oczy Lary, gasnące, ściemniałe.
Lecz jeszcze zmysł widzenia nie zamierał w oku,
Choć lepiéj gdyby umarł: — bo gdy jeden z boku
Żegnał go i rozgrzeszał świętym znakiem krzyża,
I święcony różaniec do ust mu przybliża;
Śmiał się i patrzał na to jak bezbożnik hardy;
Boże przebacz! jeżeli był to śmiech pogardy!
Kaled, choć nic nie mówił i łzawe źrenice
Wciąż zatapiał w zmartwiałe swego pana lice;
Gwałtownym giestem rękę odpychał od Lary,
Jak gdyby miał go mieszać dar świętéj ofiary
W ostatnich chwilach zgonu: nie wiedział widocznie,
Że właśnie odtąd Lara drugie życie pocznie;
To życie nieśmiertelne, gdy zgon ciało skruszy,
Obiecane wierzącym w nieśmiertelność duszy.

XX.

Lary oddech był ciężki — wtém westchnęł głęboko,
Martwą błoną ściemniałe zamgliło się oko.
Członki się wyprężają, twarz siniała, bladła,
Zimna głowa paziowi na kolana spadła.
Pochwycił rękę pazia i do serca ciśnie,
Serce nie bije, stygnie; — Kaled jak umyślnie,
Choć czuje zimno, w sercu życie bada,
Lecz dłoni serce biciem już nie odpowiada.
Marzący! precz uciekaj z żywemi oczyma,
Pan, na którego patrzysz, skonał — już go niéma!

XXI.

Wciąż nań patrzał, jak gdyby jego duch wysoki
Jeszcze nie uszedł z swojéj cielesnéj powłoki.
Obecni z obłąkania budzą pazia z trwogą,
Lecz wpatrzonéj źrenicy oderwać nie mogą.
I gdy z kolan bezwładne podnosili ciało,
Co już w jego objęciach zastygło, schłodniało;
Pańska głowa, co widział oczyma własnemi,
Stoczyła się na piasek, jak ziemia do ziemi.
Nie rzucał się, swéj piersi nie zadawał ciosów,
Ani szarpał swych lśniących, swoich kruczych włosów,
Starał się stać i patrzéć — ale padł zachwiany,
Zaledwo więcéj żywy, niż pan ukochany.
Kochany! nigdy w piersi ludzkiéj nie spoczywa
Miłość podobnie szczera, podobnie prawdziwa!
Ta chwila próbująca zarazem wykryła,
Tajemnicę, co długo wpół tajoną była.
Gdy rzeźwiąc omdlałego, rozpięto ubrania,
Zdradzając płeć nie swoję, śnieżną pierś odsłania;
Kaled rzeźwi się — z wstydu nie spuszcza źrenicy;
Czém dla niéj teraz sława lub honor kobiecy!...

XXII.

Z prochami ojców Lary nie spoczęły zwłoki,
Lecz grób ma wykopany zarówno głęboki.
I śpi snem nie mniéj twardym, życia współ-wędrowca,
Choć ksiądz nie żegnał, marmur nie pokrył grobowca.
I płakał go żal jednéj choć mniéj głośny może,
Lecz ten przetrwał żal ciżby na barońskim dworze.
Daremnie była ciągle o przeszłość pytana,
Daremne były groźby — milczała jak ściana.
Gdzie powód? wszystko swoje, serce mu oddała,
Taki zimny, ponury! za co go kochała?
Ciekawy głupcze! — zamilcz — korz się przed powodem,
Czyliż jest ludzka miłość ludzkiéj woli płodem?
Dla niéj mógł on być czułym! zwykli są surowi,
Głębszych uczuć mniéj widnych gminnemu wzrokowi;
I gdy kochają, myśli nie pojmą niczyje,
Choć ich usta mniéj mówią, jak ich serce bije!...
Łańcuch był niepowszedni wzajemnéj ofiary,
Wiążący mózg i serce Kaleda do Lary.

Do wykrycia tych dziejów, niczém jéj nie zmogli,
A ci w grobie, co o niéj powiedziećby mogli.

XXIII.

Spuszczają go do ziemi — lecz na jego ciele,
Prócz rany świeżéj, widzą blizny i ran wiele!
Rany w ciało wszczepione, nie w ostatniéj wojnie;
Widać, że młodość życia spędził niespokojnie.
Choć ich sława lub zbrodnia zakryta, nieznana,
Dość świadczą, że gdziekolwiek była krew przelana.
Ezzelin, coby jeden ich prawdę rozwinął,
Od téj nocy jak poszedł, nie wrócił — i zginął.

XXIV.

Téj nocy (taka powieść krążyła po gminie),
Niewolnik przechodzący jak świt po dolinie,
Właśnie, gdy księżyc pierzcha przed idącym rankiem
I twarz wybladłą kryje mglistym wschodu wiankiem:
Niewolnik w gęste bory śpieszył, jako trzeba,
Drwa rąbać, za co dzieciom swym dostawał chleba.
I przechodząc wzdłuż rzeki, marząc zysk zdobyczy,
Która ziemię Otona i Lary graniczy,
Słyszy tentent; — koń, jeździec przemknął poza drzewa,
Od łęku jego siodła czarny płaszcz powiewa;
Tym płaszczem jakiś ciężar obwijał wokoło,
Głowę miał pochyloną i zakryte czoło.
Tknięty nagłym widokiem w tak niezwykłéj porze,
I wróżąc, że bądź jaka w tém zbrodnia być może;
Ciekawy, co to będzie? w ślad za jeźdźcem kroczył,
Jeździec stanął nad rzeką i z konia zeskoczył;
Z siodła ciężar pochwycił i w naglonym biegu,
Potoczył na brzeg rzeki — i cisnął go z brzegu.
Staje, patrzy i pilnie wciąż oczyma tropi,
Kędy jaki wir rzeki ciężar ten zatopi:
I ciągle szedł za falą, co z nurtem płynęła,
Gniewny, że fala ciężar nie dobrze ujęła.
Nagle zadrżał — i stanął: — z zimowych strumieni,
Zwalone wkoło stosy sterczały kamieni:
Z nich, co najcięższe zbiera, a sam co miał mocy,
Za ciężarem do wody cisnął je jak z procy.
Wtem niewolnik przypełznął po pod krzak nadrzeczny,
By niewidziany, wszystko mógł widziéć bezpieczny:

I schwycił okiem białość płynącego ciała,
Na sukui niby jakaś gwiazda przełyskała.
Lecz nim dojrzał wyraźniéj, już wir ciężar schłonął,
Legł pod ogromnym głazem i na dno utonął.
Znów wzniósł się na powierzchnię, robiąc krąg daleki,
Nurt za sobą czerwienił i znikł w wirach rzeki;
Jeździec w wodę poglądał drżący i wybladły,
Aż ostatnie jéj kręgi znikły i przepadły.
Odwrócił się, w téj chwili poskoczył na konia,
Bodąc ostrogą, pędził przez góry i błonia.
Twarz jeźdźca maskowana — oblicze zmarłego,
Jeśli to był umarły, umknęło od niego.
Lecz jeśli z trupiéj piersi widać gwiazdę było,
To jest znak, jaki zawsze rycerstwo nosiło:
I taki pierś barona zdobił, jak wiadomo,
Téj nocy, gdy z Otona uczty znikł kryjomo.
Jeśli tak zginął — Panie, świeć nad jego duszą!
Jego zwłoki spoczywać w oceanie muszą.
Oby litość krzepiła nadzieję niewiary,
Ezzelin taką śmiercią nie zginął z rąk Lary.

XXV.

Kaled — Lara — Ezzelin zniknęli pospołu,
Kamień, marmur nagrobny nie krył ich popiołu.
Pierwszy, sam nadaremnie oderwać się stara
Od miejsca, gdzie był ranny, kędy skonał Lara.
Dumną duszę domęczył smutek bezlitośny,
Jéj łzy były liczone, jéj płacz nigdy głośny.
Jéj z miejsca niktby ludzką nie odciągnął siłą,
Gdzie zaledwo wierzyła, że już go nie było!
Żywy ogień rozpaczy błyskał z jéj źrenicy,
Jaki w gniewie niesilnym gra w oczach tygrzycy.
Godzinami czas trawiąc na żal pogrobowy,
Z postaciami powietrza wdaje się w rozmowy,
Jakie czynny mózg tworzy w obłąkania szale,
I wzywa ich uwagi na swe czułe żale.
I pod tém samém drzewem wciążby siedzieć chciała,
Gdzie głowa Lary na jéj kolanach leżała.
I jakim był, gdy konał, w pamięci go chowa,
Z nim uścisk konający, jego wzrok i słowa.
Choć swój warkocz ostrzygła, dziś go nieszczęśliwa,
Często przez zapomnienie z za piersi dobywa;

Zwija, ciśnie do ziemi — tak w szaleństwo wpadła,
Niby ranę tamując jakiegoś widziadła.
Pyta go i za niego sama odpowiada,
Czasem zrywa się, w drżenie konwulsyjne wpada.
I ucieczkę mu radzi skinieniem swéj dłoni,
Od rojonych widziadeł w rojonéj pogoni.
To pod tą samą lipą znów siada na ziemi,
I twarz swoję zakrywa rękoma chudemi.
Lub dziwne charaktery wciąż na piasku kréśli,
Lecz długo trwać nie mogła ta gorączka myśli.
Jéj zwłoki spoczywają, gdzie jéj leży Lara.
Życie jéj tajemnicze — doświadczona wiara.






OBLĘŻENIE KORYNTU,[366]
w przekładzie
Frańciszka D. Morawskiego.


I.

Tysiączne lata i wojny i burze
Przeszły ryjące po korynckim murze,
A przeciéż dotąd mimo tylu wieków
Stoi ta twierdza, dzieło wolnych Greków.
Wśród trzęsień ziemi, wśród szturmów nawały
Nie zadrżał nawet gmach téj wzniosłéj skały,
Klucz téj Grecyi, którą jarzmo tłoczy,
Przecież wzrok dumny po téj górze toczy,
Dwóch mórz granicy. Przy niéj to gotowe
Z dwóch stron się zetrzeć fale purpurowe,
Jakby téj groźnéj zlękły się przegrody,
U stóp jéj kornie gniewne ścielą wody.
Gdyby od krwawéj śmierci Tymofana[367]
Aż do ucieczki perskiego tyrana
Wszystka krew, która kraj ten zalewa,
Z głębi tych lądów znów wytrysnąć miała,
I wszystkie kości w jeden stos się zbiegły,
Co w tylu wojnach ziemię tę zaległy,
Całe to sławne Grecyi przestworze
Nowe i krwawe zalałoby morze,
I wyższy kolos przebódłby lazury
Niźli ten ogrom Akropolis góry,
Któréj wierzch, w groźnéj tylu baszt koronie,
Piętrzy się dumnie i w obłokach tonie.

II.

Na ciemnym szczycie Cyteronu lśniące
Wznoszą się, sterczą liczne lanc tysiące:

Niżéj oparte o mórz obu brzegi
Bielą się różnych namiotów szeregi.
Wojska szykami stanęły długiemi.
Mnogie księżyce jaśnieją nad niemi,
Czernią się spahy, ciągną, a na przedzie
Każdego z hufców basza brodacz jedzie,
I jak daleko oko sięgnąć zdoła,
Same turbany wszystkie kryją czoła.
Tu wielbłąd pod swym przyklęka ciężarem,
Tam koń pod zwinnym pieni się Tatarem,
Turkoman rzucił swoje trzody, stada,[368]
W broń się uzbroił i znów szablą włada.
Ciągle grzmiącemi zagłuszane strzały
Gładzą się morza uciszone wały.
Przykop gotowy. W szybkim jak błysk locie
Śmiercią brzemiennych kręgów świszczą krocie,
Liczne od murów odpadają łomy
Ciągle ciężkiemi wybijane gromy:
Ale i twierdza odpowiadać umie
Wyzywającéj muzułmanów dumie,
I śmierć im za śmierć odsyła bez zwłoki
Przez gęste kurzu i dymu obłoki.

III.

Któż to w tych trudach najśmielszym przywodzi?
Kto codzień bliżéj pod ten wał podchodzi?
Nikt nie ma z wszystkich tam synów proroka
Jego wśród boju zręczności i oka;
Żaden wódz wyższém nie słynie tam męstwem,
Ani téż krwawszém pyszni się zwycięstwem.
Z czynu do czynu i z pola na pole
Pędzi i konia spienionego kole,
A gdy wróg nagle na przykop uderzy
I najcelniejszych wytnie mu żołnierzy,
Lub gdy obrońcę groźnéj działobitni
Szturmowi jego stawią opór zbytni,
Zsiada z rumaka, stawa na wojsk przedzie,
Krzepi zachwianych i sam na bój wiedzie.
On wśród tych wodzów pierwsze miejsce trzyma,
Któremi dumny sułtan się nadyma,

On to najzręczniéj prowadzi żołnierza
I lancą włada i działo wymierza,
Miecz jego w boju głów tysiące zmiata,
Alp mu na imię — z wiary, apostata.

IV.

Z świetnego niegdyś szczepu on pochodził,
W swéj się ojczyźnie — w Wenecyi zrodził,
Lecz gdy go za jéj wygnano granice,
Podniósł przeciw niéj tę same prawicę,
Którą do boju wprawiali ziomkowie,
I odtąd turban na swéj nosi głowie.
Po licznych zmianach całe państwo greckie
Przeszło z Koryntem pod prawo weneckie,
I teraz widzą tu pod mury temi
Wspólnych swych wrogów — widzą Alpa z niemi,
Alpa, co w takim zaciął się zapale
Młodych zaprzańców gorejącym szale,
Że ciągle w swojéj obrażonéj dumie
I mścić się tylko i w krwi broczyć umie.
Nie — już téj, co się dumnie — wolną — mniema,
Nie — już dlań staréj Wenecyi nie ma!
Miał on w niéj wrogów swego szczęścia, chwały,
Co bezimienną skargę nań podały,
Skargę — wśród nocy — w Lwiéj paszczy złożoną,
A któréj nie mógł swoją zbić obroną.
Dciekł on wcześnie i z życiem się schronił,
Lecz na to, by je późniéj w wojnach trwonił
I swéj ojczyźnie dowiódł straty męża,
Co wszystkich zwalczył, co sam krzyż zwycięża,
Świetne księżyca stwierdza panowanie
I lub się zemści, lub téż żyć przestanie.

V.

Ten sam — co późniéj w karłowickiéj klęsce
Padłszy, własnego uwiecznił zwycięzcę.
Co poległ na tych polach krwią okrytych
Pierwszy z walczących, ostatni z zabitych,

Bez żalu życia, przecież w wściekłym szale,
Klnąc i złorzecząc chrześcijańskiéj chwale,
Ten sam Kumurgi nieprzepomnéj sławy
Ostatni Greków ujarzmiciel krwawy,[369]
Dzisiaj to całe wojsko Turków sprawia,
Alpa na czele przednich hufców stawia,
Alpa, co stał się godnym téj nagrody,
Z ziemią zrównawszy liczne miasta, grody,
I codzień krwawszym dowodząc mu czynem,
Jak dzielnym, wiernym jest proroka synem.

VI.

Słabiał mur twierdzy kulami poryty
Szybko, potężnie i bez przerwy bity:
Podobnym burzy grzmotem wciąż ryczały
Działa częstemi rozpalone strzały.
Były dni, w których bomby muzułmańskie
Pękłszy, świątynie zapalały pańskie;
A gdy się który z owych gmachów walił,
Co go ten lotny wulkan wstrząsł i palił,
Grzmiał łom po łomie z dachów, ścian zwęglonych,
A ogień w słupach wybuchał czerwonych,
Lub téż w potężne iskry się rozpryskał
I jak gwiazdami ziemi, w niebo ciskał.
Grubą na słońce rzuciły osłonę
Obłoki, dymów kłębami zczernione;
Ciężko siarczyste wzbijając się chmury,
Szeroko niebios powlekły lazury.

VII.

Lecz nie dla zemsty, choć jéj zdawna wzywał,
Nie dla niéj tylko Alp twierdzy dobywał
I uczył Turków, jak zręcznemi strzały
I łamać mury i rozwalać wały.
Była w téj twierdzy uroczego wdzięku
Dziewica, którą chciał on z ojca ręku
Wydrzéć, zaślubić. Starzec ten niezgięty
W gniewie swym opór stawiał mu zacięty,

Choć przez lat tyle o jéj rękę prosił
I jeszcze imię chrześcijańskie nosił.
Niegdyś z szczęśliwszą dni weselszych wiosną
Nie jak dziś, zbrodnią obarczony sprosną,
W lśniących on salach lub téż lotnéj nawie
W zapust weneckich tak rozgłośnéj wrzawie
Jaśniał nad wszystkich — a w nocach miesięcznych
Tak w serenadach smętnych, słodko-dźwięcznych,
Grał jéj i nucił swe miłośne żale,
Że nigdy morskie Wenecyi fale,
Żadne dziewice w całéj Włoch przestrzeni
Tak wzruszających nie słyszały pieni.

VIII.

Wszyscy jéj serce za podbite mieli,
Nikt jéj nie zajął z śród tylu czcicieli,
Nikt ręki Anny nie mógł zyskać w darze,
Aby przed święte powiódł ją ołtarze.
Zważano nawet, że gdy Alp odpłynął,
I gdzieś do brzegów pogańskich zawinął,
Zwykły jéj uśmiech z ust jéj znikł niezwrotnie
Zbladła i często dumała samotnie.
Częściéj ją wpośród świątyń spotykano,
Rzadziéj na ucztach, na balach widziano,
W których spuszczała oczy obojętne,
Nowym już swoim zdobyczom niechętne.
Zimném na wszystko było oko Anny;
Ubiór jéj nawet bywał mniéj staranny,
Śpiew jéj utracił wiele ognia, siły,
Stopy, choć lekkie, lecz mniéj lotne były
W tych tańcach, które choć do ranka trwały,
Weselszym parom zbyt krótkie się zdały.

IX.

Gdy Sobieskiego potężna prawica
Pod Wiedniem hardość łamała księżyca,
A z greckich karków zastępy weneckie
Zwycięsko jarzmo zrzuciły tureckie,

Minotti prawem tém w Koryncie władał,
Które mu doża nad Grecyą nadał,
A któréj wreszcie po tak długim boju
Litośnie uśmiech zabłysnął pokoju.
Lecz nim ten pokój znów został zerwany,
Co z jarzma Turków wyrwał chrześcijany,
Minotti do swéj utęskniony córy,
W groźne Koryntu wprowadził ją mury.
Nie — odkąd słynna Menelaja żona
Kraj ten rzuciła niewiarą splamiona,
I odkąd swoją zbrodnią nam dowodzi,
Ile nieprawa miłość nieszczęść rodzi,
Nikt tak cudnego nie ujrzał tam lica,
Jakiém wenecka jaśniała dziewica.

X.

Pękł mur i runął. Otwór nad zwaliskiem.
Jutro więc, jutro z pierwszym dnia zabłyskiem
Groźny, potężny tłum celnych rycerzy
Rzuci się szturmem i w wyłom uderzy.
Wojsko sprawione i hufiec wybrany,
Hufiec szturmowy, stąd — straconym — zwany.
Pójdzie na czele, pójdzie z wzgardą życia
Pełen nadziei i pewien zdobycia.
Z mieczem on w ręku wedrze się na wały,
Lub drogę swemi tak uściele ciały,
Że drudzy po nich, jakby po drabinie
Pójdą, aż na niéj już ostatni zginie.

XI.

Północ. Księżyca jasność, zimna, blada,
Smętnie na wzniosłe czoła gór tych spada.
Błękit na wodach, a niebo w lazurze
Zda się jak morze rozwieszone w górze
Z wyspami światła, których blask wieczysty
Tak żywy — jasny — eteryczno czysty,
Że kto się spojrzy na ich świat uroczy
I znów ku ziemi korne spuści oczy,

Radby się ku nim puścić w lot daleki
Z ich nieśmiertelném światłem zlać na wieki!
Całe powietrze tak czyste, promienne,
Wody spokojne, a tak ciche, senne,
Że ledwie falą śnieżno się pieniącą
Z głuchym pomrukiem brzeżny żwir potrącą.
Ucichły morza z śpiących wiatrów ciszą,
Liczne sztandary wzdłuż swych drzewców wiszą.
I gdy tak zwiędłe chylą się ku ziemi,
Złote księżyce jaśnieją nad niemi.
Nic tu głuchego nie przerwie milczenia,
Prócz wołań straży i rumaków rżenia,
Które raz po raz sny żołnierskie kłócą,
I aż po górach śpiące echa cucą.
Jakby szmer liścia tak się w wojsku szerzy,
Rozległy pomruk zbudzonych żołnierzy.
Na muezzina głos posępnie brzmiący,
I do północnych modlitw wzywający.
Głos jego zda się smętnéj pieśni dźwiękiem,
Przeciągłym ducha samotnego jękiem,
Brzmi on tak dźwięcznie, tak łagodnie, smutnie.
Jak gdy wiatr trąci nastrojoną lutnię.
I w niéj ton wzbudzi długi, nieprzerwany,
Żadnéj śmiertelnéj muzyce nieznany.
Ciężko na serca oblężonych spada,
Zda się, że blizki zgon im zapowiada,
Zwycięzców samych zimnym dreszczem mrozi,
Im nawet jakąś czarną wróżbą grozi.
Głos ten swym drżącym, przenikliwym tonem,
Nagle krew ścina w sercu przerażonem,
Które, gdy płonność trwogi swéj odkryje,
I wstydem płonie i znów silniéj bije.
Tak nas pogrzebne przerażają dzwony,
Choć obojętne zwiastują nam zgony.

XII.

Stał namiot Alpa u nadbrzeżnéj skały,
Głos ów już ucichł i modły wybrzmiały.
Rozstawił czaty, nocne obszedł straże,
Wszystko spełnione lub spełnią, jak każe;

Jedna noc jeszcze troski, niepokoju,
Lecz jutro zemstę swą nasyci w boju,
Miłość mu długie nagrodzi czekanie:
Wojsko nie zaraz jeszcze ze snu wstanie,
Ma więc czas zasnąć: — chciałby użyć wczasu,
By do krwawego wzmocnić się zapasu;
Lecz jakieś myśli czarne i natrętne,
Tak się w nim warzą jakby wody mętne.
Stoi sam jeden wpośród śpiące tłumy,
Nie dzieli Turka fanatycznéj dumy,
Nie na to myśli życie swe narażać,
By dla księżyca chwały krzyż znieważać,
I aby w raju po swym spocząć zgonie,
W wiecznych pieszczotach na hurysek łonie.
Żar jego nie jest ogniem patryoty,
Nie zna téj wzniosłéj, gorejącéj cnoty,
Co się nie wzdryga krew i życie trwonić,
I wszystko ważyć, by kraj swój obronić.
Stoi sam jeden — lecz jak winowajca,
Zaprzaniec Boga i ojczyzny zdrajca,
Stoi sam jeden wśród tyłu rycerzy,
A żadnéj ręce, ni sercu nie wierzy.
Idą z nim na bój, bo ich wiedzie śmiele,
Bo jest tak hojnym przy łupów podziele:
Pełzają przed nim, bo w tym grubym tłumie
Zręcznie myśl dziką zgiąć i podbić umie;
Lecz, że mu życie dały chrześcijany,
Grzech go w ich oczach plami niezmazany;
Téj sprosnéj nawet zazdroszczą mu sławy,
Któréj się dobił dla ich walcząc sprawy;
Pomną jak zbrojny nazareńskim kordem
Krwawym za młodu wytępiał ich mordem.
O nie, nie wiedzą, jak to duma zmienia,
Serca zjątrzone hańbą poniżenia,
Nie wiedzą, jaki w podłém, czarném łonie,
Odstępców wiary fałsz i wściekłość płonie.
Włada, — bo władać można najgorszemi,
Kiedy się męstwem celuje nad niemi.
Taka to lwa jest nad szakalem władza,
Ten szuka łupu, a lew łup ten zgładza,
Karmi się, syci, aż wzgardą przejęty,
Na pisk mu podły krwawe ciska szczęty.

XIII.

Płonie skroń Alpa. — W sercu ciężkiém, smętnem,
Drgające żyły silném biją tętnem;
Próżno się do snu zmusza przez czas długi,
Z jednego boku przerzuca na drugi,
Nie śpi, a chociaż zdrzémnie się chwilowo,
Z najmniejszym szmerem zrywa się na nowo;
Turban go ciśnie po gorzącém czele,
Zbroja jak ołów cięży mu na ciele,
A przeciéż dawniéj wśród niejednéj wojny,
Spał on tak błogo, choć jak dzisiaj zbrojny,
I chociaż miewał leże mniéj dogodne,
Ziemię mniéj pulchną, niebo mniéj pogodne.
Nie — spać nie może — ni wpośród namiotu,
Tak sam, tak długo czekać dnia powrotu:
Chodzi wzdłuż morza piaszczystych nabrzeży,
Gdzie snem ujęte jego wojsko leży.
Któż im słał miększe niźli jemu łoże,
Czemuż śpią wszyscy, a on spać nie może?
Bardziéj im ciężą trudy, grożą boje,
Przecież spokojnie marzą łupy swoje;
On sam — on jeden, wśród liczne tysiące
Śpiące — i może raz ostatni śpiące,
Dręczy się, czuwa, błędnym stąpa krokiem,
I zazdroszczącém na nie patrzy okiem.

XIV.

Serce świeżością nocy mu ożyło,
Niebo, choć chłodne, ale czyste było.
W wonném powietrzu chmurne kąpał skronie.
Za nim był obóz — przed nim lśniące tonie,
Kręto-obrzeżnéj Lepantu zatoki:
Śnieg stroił wierzchy delfickiéj opoki.
Wzniosły, wieczysty, a tak jasny, biały,
Jakim tysiączne lata go widziały.
Wciąż on nad lądem i morzem jaśnieje,
Twardszy niż człowiek — z wiekiem nie topnieje.

Mniéj trwali na blask słonecznych promieni,
Nikną jarzmiący i nikną jarzmieni,
Gdy wierzch ten z wieków lśni się przystrojony,
W białość téj lekkiéj i wątłéj osłony:
Kruszą się groźne dęby, baszty, mury,
A ona wiecznie bieli szczyt téj góry.
Wolność się z ziemskim żegnając padołem,
Nad gór ją wzniosłych zawiesiła czołem,
Wieńcząc te szczyty, skąd jéj pieśń od wieków,
Duchem proroczym ostrzegała Greków.
O, ciągle ona po tych bojowiskach,
Grobach i świętych błąka się zwaliskach.
By znów ostygłym sercom dodać żaru
I do wielkiego wezwać je zamiaru:
Lecz próżno, próżno zwiędłe serca cuci,
Bo nie tak prędko owo słońce wróci,
Które widziało popłoch perskich szyków,
I męski uśmiech śmierci Spartańczyków.

XV.

Nie był Alp zimnym na świetne przykłady,
Pomimo swego odstępstwa i zdrady,
I wśród téj nocy, gdy tak chodzi, marzy,
W myśli swéj przeszłość i obecność waży,
I o tych zgasłych mężów duma sławie,
Co krew swą lali w lepszéj niż on sprawie,
Jakże ta chwała zdaje mu się lichą,
Któréj dziś z taką dobija się pychą.
On, co miecz wznosi na swych ziomków mordy,
Zdrajca, przywódca muzułmańskiéj hordy,
Co tyle zyska twierdzy téj zburzeniem,
Że świętokradcy ochrzcą go strumieniem.
Nie takim niegdyś laurem się wieńczyły
Męże, na których patrzy się mogiły.
Tu na tych polach wiedli bój potężny,
Z tych basz stawiali wrogom opór mężny,
Legli, lecz wiecznie w swojéj żyją ziemi,
Całe powietrze wciąż oddycha niemi,
Wody wciąż szemrzą ich wielkie imiona,
Sławą ich pustość lasów zaludniona;

Żyją po wszystkich Grecyi przestworzach,
Duch ich po górach, a pamięć po morzach
Drobna nić źródła, nurt potężnéj rzeki,
Płyną z ich chwałą zmieszane na wieki.
Mimo, że tyran ujarzmia go krwawy,
Kraj ten należy do nich i do sławy!
Grecya wiecznie światu hasłem będzie,
I ten, co na czyn wielki się zdobędzie,
Na nią się spojrzy, jéj wzorem zapali,
Dłoń swą uświęci i tyrana zwali,
Na nią się spojrzy i w ten bój się rzuci,
Gdzie lub polegnie, lub téż wolnym wróci.

XVI.

Alp wciąż nad morzem chodzi, duma, roi,
Rzeźwiącém nocy powietrzem się poi.
Wodom tym przypływ, ni odpływ nieznany,[370]
Toczą się wiecznie i toczą bez zmiany,
Tak, iż choć orkan najsroższy szaleje,
Mało co morze za swój brzeg wyleje,
I czy się wzniesie, spadnie, znów powstanie,
Księżyc żadnego nie ma wpływu na nie.
Nigdy tam przez nią wyzywane wały,
Nie dojdą groźnéj i warownéj skały;
Od tylu wieków na krańcu nabrzeży
Jeden pas ciągły morskiéj piany leży,
Co wazko piasek bieli tam żółtawy,
Ale zielonéj nie dosięga trawy.
Błądząc Alp brzegiem, zbliżył się do wału,
Jakżeby łatwo mógł poledz od strzału.
Dziwna rzecz! żadne nie widzą go czaty,
Skądże tak pewnéj uszedłby zatraty?
Czyż i tam zdrajce wcisnąć-by się miały,
Stęgłyż ich ręce, serca skamieniały?
Z żadnéj panewki ogień tam nie błyśnie,
Żadna ku niemu kula nie zaświśnie,
A przecież stoi pod warownią samą,
Pomiędzy morzem i obronną bramą.
Słyszy głos straży, wszystkie słyszy słowa,
Które ich nocna niesie mu rozmowa,

Słyszy ich wreszcie kroki stąpające,
Ciężko i zgodnie po brukach tętniące.
Pod samym murem tłuszcza psów zgłodniała
Szarpie ostatki leżącego ciała,
Dławi się, juszy, wżarta i zaciekła,
Zbyt zatrudniona, by na niego szczekła.
Jak kiedy figę obłuszczamy wkoło,
Tak muzułmańskie obdzierają czoło.
Ślizga się, skrzypi, bielsza od kłów białych,
Czaszka w paszczękach już wiekiem stępiałych,[371]
Twarde, oporne z mrukiem gryząc kości,
Ledwie że mogą wznieść się od sytości.
Taką to na ich ucztę sprosną, krwawą,
Bój zeszło-nocny obdarzył je strawą.
Alp z różnobarwnych szalów i turbanów
Najtęższych swoich poznał muzułmanów,
Poznał ich równie z tych głów wygolonych,
I z ich czerepów długich i zwieszonych.[372]
Liczne psy sprośnie szarpią ich głowami,
Owikłanemi w włosy drąc je kłami,
A tam, gdzie w dali morze brzeg ów myje,
Gniewny sęp wilka ciężkiém skrzydłem bije,
Co do ciał ludzkich skradał się zgłodniały,
Lecz kiedy od nich psy go odegnały,
Dopadł rumaka ległego na piasku,
I drze wśród kruków i kłucia i wrzasku.

XVII.

Z odrazą oczy Alp odwraca swoje,
Nigdy nim krwawe tak nie wstrzęsły boje,
Wolałby patrzyć na rannych tysiące,
W własnéj gorącéj jeszcze krwi leżące.
Jak ich ból dręczy i wnętrzny żar pali,
Niż na tych, którzy już cierpieć przestali.
Jakąbądź śmiercią człowiek w boju ginie,
Jest pewna duma w téj strasznéj godzinie.
Honor nad jego męstwem się unosi
I sława imię ginącego głosi.
Lecz kiedy wszystko już przeminie z zgonem,
Jakże się z czołem patrzym poniżonem,

Gdy płazy, ptaki, całe zwierząt stada,
Wszystko na zwłoki obnażone wpada,
Wszystko człowieka swoim mieni łupem,
Wszystko nad jego raduje się trupem.

XVIII.

Jest tam świątynia, co się z wieków wali,
Nikt już nie pomni tych, co ją stawiali.
Sterczą trzy słupy wśród głazów rozbitych,
Gruzów, marmurów już zielskiem pokrytych.
Tak to czas wszystko w swoim niszczy pędzie,
Zburzył, co było, i zburzy, co będzie;
Tyle on tylko zwalisk nam zostawił,
By w téj przeszłości przyszłość nam objawił.
Cośmy widzieli, to znów nasze syny
Będą widziały — gruzy i ruiny,
Szczęty dzieł wielkich i tych głazów łomy,
Które śmiertelnik wznosi tu poziomy.

XIX.

Na jednym z słupów tych Alp siada, marzy,
Dłoń swoję zwolna przeciąga po twarzy,
Jakby bolesném wspomnieniem ciśnięty,
Siedzi myślący i ku ziemi zgięty,
Głowę swą spuszcza na pierś wrzącą żarem,
Na walnych uczuć ciśnioną ciężarem.
Wciąż on palcami szybko bieżącemi
Stuka po czole, a tak bije niemi,
Jak gdy z klawiszów wyrywane dźwięki
Pędzą pod lotem artystycznéj ręki,
Która dopóty miesza je bezładnie,
Aż wreszcie na ton zamierzony wpadnie.
Ciężko mu, smutno, wśród téj nocnéj ciszy...
Lecz cóż to? — wiatru-że on dęcie słyszy?
Wiatr-że to świszcząc przez głaz wydrążony,
Tak rzewniącemi odzywa się tony?
Wznosi twarz nagle — patrzy się po morzu...
Najmniejszéj zmarszczki na całém przestworzu.

Patrzy na trawy — żadna się nie chwieje;
Coraz więc bardziéj na ten dźwięk dumieje.
Żagle, sztandary, drzewa liściem strojne,
Wszystko i wszystko tak ciche, spokojne:
Najlżejszy wietrzyk twarzy mu nie chłodzi,
Skądże więc, skądże taki dźwięk pochodzi?
Zwraca się — patrzy — nie śmie wierzyć oku...
Stoi dziewica cudnego uroku!

XX.

Zerwał się, zadrżał większym dreszczem trwogi,
Jak gdyby nagle zbrojne ujrzał wrogi.
Nieba! któż jesteś? — skądżeś tu przybyła?
Kto cię pod samę twierdzę tu przysyła?
Drżącą się ręką przeżegnać nie zdoła,
Wzdrygła się dotknąć apostaty czoła:
Podniósł ją mocą pierwszego natchnienia,
Lecz ją odtrącił nagle głos sumienia.
Patrzy się — widzi znane mu oblicze,
Znaną mu postać i wdzięki dziewicze,
Annę on, Annę widzi rzeczywiście,
Annę, z którą się chciał łączyć wieczyście.
Twarz się jéj zwykłym rumieńcem barwiła,
Lecz ta jéj barwa już gasnącą była.
Gdzież się ten ust jéj wdzięczny uśmiech podział,
Co nieraz w żywszą czerwoność je odział?
Błękit jéj oka, choć ciemniejszy może,
Tak był spokojnym jak spokojne morze,
Lecz jak te wody martwy, nieżyjący,
A wzrok, choć czysty, lecz zimno patrzący.
Szata jéj nakształt wiewnego obłoku,
Ledwie że śnieżną pierś jéj kryła oku,
A z przerwy włosów, co pasmy ciemnemi,
Wdzięcznie z jéj czoła lały się ku ziemi,
Biała i naga ręka się wznosiła,
Która tak lekką i tak bladą była,
Że tę jéj wątłość i przejrzystość ciała,
Jasność księżyca przeświecać się zdała.

XXI.

„Przyszłam tu, rzekła, z miłości natchnienia,
Dla mego szczęścia, dla twego zbawienia.
Tysiączne wojska, bramy, straże, wały,
Słabéj dziewicy wstrzymać nie zdołały;
Sam lew, jak mówią, drży na jéj spotkanie,
Gdy przed nim w dumie swéj czystości stanie.
Ta to moc wyższa, która cnotę słoni,
Przed kłem leśnego tyrana ją broni.
I mnie prawicą wiodąc potajemną,
Przez tyle przeszkód przybyła tu ze mną.
Przyszłam — lecz jeśli próżném przyjście moje,
Już raz ostatni widzim się oboje.
Spełniłeś zbrodnię, godną wiecznéj kary,
Przez odstąpienie ojców twoich wiary;
Lecz strąć ten zawój z chrześcijańskiéj głowy,
Przeżegnaj czoło — wyrzuć jad sercowy,
Tę czarną kroplę — a jutro nas spoją
Wieczne już węzły — wiecznie będą twoją.“
— „Lecz gdzież małżeńskie łoże ci umieszczę,
Wśród trupów, wśród krwi lejącéj się jeszcze?
Jutro już bowiem idzie z ogniem, mieczem,
Spalim świątynie i wszystkich wysieczem;
Wszyscy, tak wszyscy, jak przysiągłem, zginą,
Ty sama z twoją zostaniesz rodziną,
Wkrótce do milszéj schronię cię zaciszy,
Co naszych dawnych skarg już nie usłyszy.
Tam cię poślubię — lecz niech wprzód to ramię
Raz jeszcze dumę Wenecyi złamie,
Niech wprzód dłoń moja tę jéj zawiść skarze,
Co mię przez sprosne zniżała potwarze,
Niech nad plemieniem mszcząca się zbrodniczem,
Witym z padalców wychłoszcze je biczem.“
Wzięła go za dłoń — lekko jéj dotyka —
Cóż to za dziwny dreszcz mu w kości wnika?
Czuje w swéj piersi jakiś pomróz skryty,
Patrzy — słupieje — i stawa jak wryty.
Tak słabo zimny uścisk go ujmuje,
A przecież dłoń swą jak przykutą czuje.

Dziwna rzecz! ręka ściska go tak droga,
A krew mu w żyłach nagła ścina trwoga,
Te długie palce i tak wątłe, białe,
Życie w nim prawie wymroziły całe.
Skroń mu febrycznym już nie płonie żarem,
Serce wciąż większym opada ciężarem.
W miarę jak patrzy w jéj rysy mu znane...
Jakże straszliwą spostrzega w nich zmianę!
Piękna — lecz piękność ta w zwiędłości znika.
Żadnego duszy nie widać promyka,
Co tak gra każdą twarzą, piękną, młodą,
Jak dzień słoneczny iskrzącą się wodą.
Wyraz jéj zimny, postać jak grobowa,
Usta bez ruchu, bez oddechu słowa,
Pierś się nie wznosi skrytym uczuć bojem,
I krew w jéj żyłach skrzepłym zda się zdrojem.
Z stęgłych już powiek lśniącém błyszczy okiem,
Ale z tak dzikim i niezmiennym wzrokiem,
Z jakim marzący ciężko i boleśnie,
Idzie lunatyk obłąkany we śnie,
Lub jak ta postać z goblinu patrząca,
Którą wiatr rusza, a lampa gasnąca
Cmiąco objaśnia — postać przeraźliwa.
Bez iskry życia, a przecież jak żywa,[373]
Co zda się wryte oko gniewem mroczyć,
Z ocienionego muru ku nam kroczyć.
I w miarę jak nią rzuca wiatrów wianie,
Lub się przybliża lub cofa ku ścianie.
„Jeźli dla siebie zbyt wiele wymagam,
W imię więc Boga raz cię jeszcze błagam,
Zedrzyj ten turban z twéj niewiernéj skroni,
I przysiąż twojéj nie obracać broni
Przeciw ojczyźnie — gdyż z grzechy takiemi
Zginiesz — nie ujrzysz — nie mówię téj ziemi
(Gdyż z ziemią tobie już się rozstać trzeba,)
Ale nie ujrzysz nigdy mnie, ni nieba,
Jeźli usłuchasz Anny twojéj głosu,
Choć już ciężkiego nie unikniesz losu,
Niebo pół twojéj zbrodni ci przebaczy,
I może kiedyś zlitować się raczy.
Chwilę masz jeszcze, by ten grom odwrócić,
Który na swego zdrajcę Bóg ma rzucić,

Spojrzyj raz jeszcze — spojrzyj ostatecznie,
Na te niebiosa, co się zamkną wiecznie,
Widzisz tę chmurkę, co tam w górze płynie,
Wkrótce ten księżyc oćmi — przejdzie — minie,
Jeźli w tym czasie, nim ten żagiel mglisty
Przejdzie, odsłoni krąg ten promienisty,
Serce się twoje na lepsze nie zmieni,
I Bóg i ludzie zostaną pomszczeni:
Straszny los będzie zdrajcy kraju, wiary.
Straszniejszą jeszcze nieśmiertelność kary!“
Podniósł Alp oczy i ujrzał, jak w górze
Chmurka po czystym płynęła lazurze,
Ale zbyt krwawą była jego rana,
A duma jak on niczém niezłamana.
Ten to szał pychy jego pierś zapalał,
I jak płomienny potok serce zalał.
On błagać łaski! on się o nią korzyć!
Wróżbą lękliwéj dziewicy się trwożyć!
Onby swym wrogom — potwarcom przebaczył!
On, co im zemstę, co im śmierć przeznaczył!
Nie! — niech w téj chmurce jak w groźnym orkanie
Zagrzmią pioruny — śmiało czeka na nie.
Nic jéj nie odrzekł — zimno się wpatrywał
W drobny obłoczek — widział, jak przepływał,
Płynął — przepłynął! — a gdy blask księżyca
Pełném znów światłem jego oblał lica,
Rzeki: „Nie wiem, jaki los dla mnie wskazany,
Lecz już zapóźno — i nie cierpię zmiany;
Trzcina się w szturmie stokroć gnie, pokłada,
I znów powstaje — dąb na zawsze pada.
Jestem ja dziełem wrogów moich złości,
Dla ciebie czuły — dla nich bez litości!
Uszłaś im szczęściem — ujdź ze mną!“ zawoła...
Lecz skądże nagle patrzy się dokoła?
Znikła! — kamienne tylko słupy stoją...
Dziwne się mary w głowie jego roją,
Miałażby, miała w istocie mu zginąć?
W ziemię się zapaść, lub téż w mgłę rozpłynąć?

XXII.

Noc przeszła. Słońce tak świetnie jaśniało,
Jakby radosny dzień oświecać miało.

Z każdą się chwilą, bardziéj rozwidniony,
Ranek z swéj mglistéj dobywał osłony,
Straszny skwar wróżąc. — Ciszéj! czy słyszycie
Te grzmiące trąby i to bębnów bicie,
Te dzikich rogów przeraźliwe dźwięki,
Szelest sztandarów, strzelb i kordów szczęki,
Ten gwar obozu i to rżenie koni,
I to wołanie: do broni! do broni!
Wznoszą buńczuki i zbrojno, gotowo,
Stoją — na straszne oczekując słowo.
Turcy, Tatarzy, spuszczajcie namioty,
Spieszcie się wesprzéć szturmujące roty,
A wy znów spahy na koń! — pędźcie — bieżcie,
Okrążcie pola, każdéj drogi strzeżcie,
By żaden starzec, dziecię wam nie zbiegło,
I wszystko w twierdzy lub za twierdzą legło,
Kiedy wtém pieszy hufiec swym ogromem,
Krwią ubroczonym wedrze się wyłomem.
Chrapią rumaki na kiełzna swe gniewne,
Zgięte ich karki i grzywy powiewne;
Żują wędzidła pianą ich zbielone,
Wzniesione piki, lonty zapalone,
Działa gotowe do celnego strzału,
I do zwalenia wstrząśniętego wału.
Alp swych janczarów w groźny zastęp ściska,
W nagiém ramieniu nagi miecz mu błyska;
Już chan, baszowie stoją na wojsk przedzie,
Stoi i wezyr, co wszystkich powiedzie,
Ruszy on z pierwszym strzałem własnych szańców,
Wytnie, wysiecze wszystkich klas mieszkańców.
Padną ołtarze, kapłan przy kapłanie,
I z tylu gmachów kamień nie zostanie,
Bóg sam i prorok! wszystkie rykną głosy.
I dzikie Allah! będzie bić w niebiosy.
„Oto jest wyłom, a drabiny macie,
Macie i oręż — więc mi Korynt dacie.
Kto pierwszy krzyż ów zwali i roztrzaska,
Niech żąda nagród — żaden dar, ni łaska,
Nie miną męstwa.“ Tak Kumurgi rzecze;
Wzniosły się liczne na odpowiedź miecze,
Wściekłość się krzykiem radości ozwała,
Ciszéj! — słuchajcie — wystrzelono z działa!

XXIII.

Jak kiedy tłuszczą pędzące gromadną,
Wilki groźnego bawołu opadną,
Ryczy z wściekłości, wzrok ognisty toczy,
Ostrzem je racic bije, krwawi, tłoczy,
Największe śmiałki drażniące go zblizka,
Chwyta za rogi i o skały ciska:
Tak ku téj twierdzy muzułmanie biegli,
Niejedne piersi pancerzem okryte,
Tak się roztrzasły jakby szkło rozbite,
Kule, które ich na ziemię waliły,
Jeszcze tę ziemię po ich zgonie ryły.
Rzędem ich trupy widziano leżące,
Jak traw pokosy na ściętéj już łące.

XXIV.

Jak gdy wiosenny potok w skałę bije,
I silnym prądem twardy spód jéj ryje,
Walą się w nurty wód potężne łomy,
Grzmiące i pianą zbielone ogromy,
Podobne do téj śnieżystéj ławicy,
Co na alpejskie zwala się doliny:
Tak ciągle do niéj szturmując gwałtownie,
Turcy nakoniec już wstrzęśli warownię,
A jéj obrońcy upadali z znoju,
Parci potęgą przemożnego boju.
Na trud, na przemoc i na śmierć wytrwali,
Stojąc jak skały, masami padali;
Noga się z nogą, dłoń z dłonią ścierała,
I wśród téj wrzawy — sama śmierć milczała.
Cały war bitwy tak rozgłośny, dziki,
Krzyki o życie i zwycięskie krzyki,
Z hukiem dział grzmiących w jeden ryk się zlały,
Z drżeniem dalekie miasta go słuchały,
Nie wiedząc, komu losy się przeważą,
Czy im się cieszyć, czy téż płakać każą.

Ryk ten okropny nigdy nieprzerwany,
Przerażającém echem odbijany,
Groźno po ciemnych rozlegał się górach,
Grzmiał aż w Megary, Salaminy murach,
I jeśli wieściom wiarę dać należy,
Aż do pirejskich zasięgał nabrzeży.

XXV.

Każdy tam miecz swój po rękojeść skrwawił,
Lecz już zwycięski w mieście krok postawił:
Na łup się tłuszcza rozlata zdziczała,
Wszystko skończone — sama rzeź została.
Gdzie tylko wpadną tłumy łupu chciwe,
Słychać po domach krzyki przeraźliwe.
Iluż to krwią się w swéj ucieczce bryzga,
I po tych brukach zczerwienionych ślizga!
Gdzie jeszcze można bronić się chwilowo,
Tam chrześcijanie łączą się na nowo,
W drobne, rozliczne tłumy się jednoczą,
I jeszcze, jeszcze bój rozpaczy toczą,
Każdy plecami o mur się opiera,
Broni się zjadle i walcząc umiera.
Zbielony wiekiem wśród nich starzec stoi,
Lecz dzielny oręż silną dłoń mu zbroi,
Ciągle on walcząc z samém wrogów czołem,
Rozległém trupów ościelał się kołem,
Drogo on każdy cal im ziemi przedał,
Cofał się, ale oskrzydlić się nie dał.
Liczne pod zbroją rany go zdobiły,
Lecz te pamiątką dawnych wojen były.
Dzisiaj i jednéj kropli krwi nie zronił,
Jak gdyby Bóg sam swą go tarczą słonił.
Starość w nim twardéj siły nie przemogła.
I rzadko młodość z nią się mierzyć mogła.
Więcéj od jego dziś zginęło ciosów,
Niźli na głowie siwych liczył włosów.
Iluż on matkom serca ich zakrwawił,
Iluż swym mieczem synów ich pozbawił,
A z których żaden jeszcze się nie zrodził,
Gdy on już we krwi muzułmańskiéj brodził.

I jego niegdyś poległ syn jedyny,
Lecz jakże liczne wrogów jego syny
Odtąd pod mściwym ojca mieczem padły!
Tak on był w zemście téj srogi, zajadły,
Że żadna zbrojna dłoń żelaznéj siły,
Takiéj z ciał ludzkich nie wzniosła mogiły!
Jeźli krwi trzeba cieniom ległych w wojnie,
Achill w swéj zemście nie lał jéj tak hojnie,
Jak on po synie przez Turków zabitym,
I zdawna grecką już ziemią pokrytym.
Tam go złożono, gdzie ciągle walczące,
Od lat tysiąca grzebano tysiące.
Jakaż nam po nich pamiątka została?
Wiemyż, jak padli? — gdzie leżą ich ciała?
Niéma na grobach głazów, w grobach kości,
Sam wieszcz ich chwałę utwierdza w wieczności.

XXVI.

Słuchaj! krzyk nowy — grzmi Allah potężne!
Walczą jańczarów tłumy niezwyciężne.
Wódz się ich nagiém ramieniem odznacza,
Patrz! jak zabija — nigdy nie przebacza,
Zawsze on, zawsze takie toczy boje,
I zawsze ramię tak obnaża swoje.
Jedni wyższemi celują turbany,
Drudzy się w droższe stroją atagany,
Trzecich po świetném poznają odzieniu,
Alpa jedynie po nagiém ramieniu,
Gdzie się najzjadléj wojsko ściera, łamie,
Spojrzyj, a pewno nagie ujrzysz ramię;
Żaden z sztandarów idących na przedzie,
Daléj w głąb boju wojska nie zawiedzie,
Jak ta prawica swą białością lśniąca,
Błyska, jak gdyby gwiazda spadająca!
Gdzie tylko straszne to ramię postrzegną,
Tam najmężniejsi walczyć, umrzeć biegną,
Tam wściekła zemsta na podły jęk głucha:
Ni próśb, ni krzyków o życie nie słucha,
Tam to bohater w ciężkim milcząc zgonie,
Chciałby jęk śmierci w swojém stłumić łonie.

I jeszcze zdradnie swym sztyletem mierzy
W swojego wroga, który przy nim leży,
Ale śmiertelną osłabiony raną,
Uderza tylko w ziemię krwią oblaną.

XXVII.

Walczył wciąż starzec niczém nieugięty,
Alp go zoczywszy wstrzymał bój zacięty:
„Poddaj się — woła — i nie walcz daremnie,
Przez miłość córy, przyjm życie odemnie.“
„Nie! nigdy! sprosna wiary twéj zakało,
Choćby to życie wieczystém być miało!“
„Lecz Anna, którą chciałem był poślubić,
Czyż i ją także chce twa pycha zgubić?“
„Anna bezpieczna.“
„Gdzież jest? gdzież jest?“
„W niebie.
Skąd już jak zdrajcę odepchnięto ciebie,
Uszła w świętości niezmazanéj cnoty.“
Srogo się, mściwie uśmiechnął Minotti,
Gdy Alp tą wieścią jak gromem przeszyty,
Zachwiał się nagle i wzrok spuścił wryty.
„Boże! i kiedyż?“
„Dzisiaj w nocy zmarła,
Ale i jednéj łzy mi nie wydarła,
Nikt już z krwi mojéj ni w twych jeńców rzędzie,
Ni Mahometa służalcem nie będzie;
Przystąp i uderz!“
Daremnie nań woła —
Alp już zabity. — Strzał z wieży kościoła
Powalił zdrajcę. — Jeszcze nikt nie zoczył,
Ni krwi, ni rany, gdy się już potoczył.
I upadł wiecznie. — Chwilę przed swym zgonem,
Dziko się okiem spojrzał roziskrzonem
I wraz wieczystéj nocy mrok głęboki,
Drgające jeszcze jego okrył zwłoki.
Na wznak go blizkie kładą muzułmany,
Cały okryty kurzem, krwią oblany,
Krew ta się lejąc z żył kulą rozdartych,
Stęgła i zsiadła bucha z ust roztwartych.

Puls już nie bije — żaden głos, westchnienie,
Żadne walczącéj piersi wysilenie,
Żaden jęk zgonu ni ciężkiéj katuszy
Nie poprzedziły ujścia czarnéj duszy.
Wprzód nim w swéj myśli pomodlić się zdołał,
Wprzód nim do Boga o litość zawołał,
Umarł już z wszelkich nadziei zatratą,
W ostatniéj nawet chwili apostatą.

XXVIII.

Grzmiącym tryumfem chrześcijany krzykły,
A Turki zemstą i wściekłością rykły,
I znów się oba sprzeczne starły szyki,
Szczękają szable, krzyżują się piki,
Kłują się, rąbią i z obu stron razem
Trupy pod zbójczém padają żelazem.
Wciąż się Minotti ściera z wrogi swemi,
Każdéj ulicy, każdéj stopy ziemi,
Jako ostatka już tych krajów broni,
Których los mężnéj jego zdano dłoni.
Szczupła go wspiera liczba dzielnych męży
I męstwem serca i gromem oręży.
Jeszcze są zdolni bronić się w kościele,
Gdy Alpa niéma już na wrogów czele.
Zwolna więc z groźném ustępują okiem
Krew swą za każdym zostawiając krokiem,
Walczą i twarzą zwróceni ku wrogom
Ciągle ku świętym cofają się progom
I tak uchodzą i łączą się z temi,
Co już świątynię zajęli przed niemi.
Tam choć na chwilę za murem potężnym
Ogromnych kolumn, wytchną piersiom mężnym.
Krótkie spoczniecie! — nowe siły kroczą
I wciąż się mnożą, a tak cisną, tłoczą
W ciasnéj uliczce — że ten tłum zażarty
Ciągle rosnący i wciąż z tyłu party
Nie da naczelnym hufcom się usunąć
I muszą walczyć lub o ziemię runąć.
Giną. Lecz wprzód nim zgasłe zawrą oczy,
Już na ich ciałach nowy bój się toczy,

Świeższy tłum rzezie rozpościera krwawsze,
Wciąż przerzedzany, przeciéż pełny zawsze.

XXIX.

Garstka chrześcijan zlana krwią i znojem
Słabnie tym ciągłym zmordowana bojem,
Turek do saméj bramy już dociera.
Długo żelazny ciężar się opiera,
Lecz choć się z murów ciągłe sypią strzały
I z wszystkich okien lecą kul nawały,
Już jéj podwoje wstrzęsły się i jękły,
Skrzypły zawiasy i zapory pękły;
Chwieje się — pada brama rozwalona,
Leży ostatnia Koryntu obrona!

XXX.

Sam jeden — z twarzą groźnego wyrazu
Stoi Minotti na ołtarzu z głazu,
A obraz Boskiéj Matki i Dziewicy,
Urocze dzieło natchnionéj prawicy,
Zda się na starca postać nieugiętą
Okiem miłości zlewać jasność świętą.
Na to pobożne Ją tam ręce wzniosły,
By ciągle ku Niéj myśl i serca rosły
I każdy z rzewném widział to przejęciem,
Chyląc się przed Nią i Bogiem-dziecięciem,
Jak się uśmiecha naszym kornym głosom
I zda się z modłą swoją słać niebiosom.
Ciągłym był zawsze ów uśmiech uroczy
I teraz nawet, gdy krew kościół broczy,
Jeszcze ten uśmiech Jéj uwdzięcza lice.
Minotti łzawe podnosi źrenice,
Z ciężkiém westchnieniem żegna pierś i skronie,
Świecę, co właśnie na ołtarzu płonie,
Bierze i trzyma — gdy wtém wściekła tłuszcza
Zewnątrz i wewnątrz krwawy szturm przypuszcza.

XXXI.

W sklepach kamienną posadzką okrytych,
Mieszczą się zmarli wieków już przebytych;

Są tam ich w głazach wyryte imiona,
Lecz każda zgłoska we krwi zatopiona,
Wyrznięte herby, dziwnych żył tysiące
Po różnobarwnych marmurach krążące,
Wszystkie tak ślizkie, wszystkie krwią zalane,
Leżą i hełmy i miecze strzaskane.
Trupy w kościele — trupy pod kościołem,
Zamknięte w trumnach i złożone społem.
Widać przy bladym światełka promyku,
Jak tam za kratą w czarnym leżą szyku;
Ale i do tych wojna doszła lochów,
Groźne tam masy swych ukryła prochów;
Tam to przez całe twierdzy obleganie
Skład ich największy mieli chrześcijanie,
Tam od ołtarza aż w ów loch podziemny,
Ciągnął się kanał wązki i tajemny,
Na Minottego rozkaz wyrobiony,
Jako ostatni już środek obrony.

XXXII.

Nazbyt już siła chrześcijan zmniejszona,
Daremne męstwo i próżna obrona.
Idzie wróg liczny, a że już zamało
Dla jego zemsty żywych pozostało,
W trupich więc ciałach mściwe topi miecze,
Odcina głowy zmarłych — rąbie — siecze,
Zwala posągi i jak tłum zbrodniarzy
Bogate wota odziera z ołtarzy
Kłóci się, bije o kosztowne czary,
Złote naczynia, poświęcone dary.
Wreszcie na wielki ołtarz zwraca oczy,
Iluż on razem blaskami go mroczy!
Widzi tam, widzi na środku stojący
Świętych tajemnic kielich jaśniejący
Spory i z złota czystego ulany:
Z wrytém weń okiem lecą muzułmany.
Ach! dziś w nim jeszcze przed zebranym ludem
Wino w krew boską przemieniono cudem,
Dziś z niego ciało rozdawano Pańskie,
By na bój wzmocnić męstwo chrześcijańskie.

Widzi nakoniec ów tłum rozbójników
Dwanaście srebrnych i wzniosłych świeczników,
Co na ołtarzu w świetnym stoją rzędzie,
Łup to ostatni i najdroższy będzie.

XXXIII.

I już najbliższy z szturmującéj roty
W dłoń świętokradzką chwyta kielich złoty,
Kiedy Minotti rękę swoję zniża
I do ukrytych prochów świecę zbliża.
Ogień!
Wieża — sklepienie, — dach — ołtarze — trupy,
Święte naczynia — zgromadzone łupy,
Żywi — umarli — Turki — chrześcijany
I cały gmach ten, rozdarty, strzaskany,
Lecą z straszliwym ku niebu łoskotem,
Rykiem i grzmotem!
Walił się Korynt, mury zapadały,
Na chwilę morskie cofnęły się wały,
Góry się wstrzęsły, jak w trzęsieniu ziemi.
Z tysiącznych łomów szczęty strzaskanemi,
Wśród dymów, ogni niezmierzonéj chmury,
Wybuch ten w górne zaryknął lazury!
Popiół jak śnieżna sypie się nawała,
Dzielnych rycerzy poszarpane ciała
Czarne jak węgle i na części zdarte
Leżą po całym lądzie rozpostarte.
Kilka z tych trupów aż w zatokę padło,
Rozbite niemi morskich wód zwierciadło
W wielkie tysiączne zmarszczyło się koła;
Lecz któż te ciała, kto rozpoznać zdoła,
Któremi zdala ów nadbrzeg zasłany?
Któż są? czy Turki, czy téż chrześcijany?
Matek wołajcie, niech powiedzą matki!
Ach! gdy swe jeszcze kołysały dziatki
I w ciszy patrząc na ich sen uroczy,
Uśmiechające po nich wiodły oczy,
Mogłyż przewidziéć, by te drobne ciała
Dziś jedna chwila tak rozszarpać miała,
Że już i miłość nie pozna matczyna
Pod sercem niegdyś noszonego syna,

I w tym tak sprosnym, zwęglonym potworze
Ledwie człowieka domyślić się może.
Głazy wybuchłe i lecące gradem,
Ciężkim w głąb ziemi zaryły się spadem,
Mnóstwo potężnych, rozrzuconych bali
Czerni się, dymi i wciąż jeszcze pali.
Trzęsącym ziemię przerażone grzmotem,
Wszystko, co żyje, trwożnym znika lotem,
Pierzcha ptak leśny, psy spłoszoną zgrają
Nawpół już zżartych trupów odbiegają,
Wielbłąd się z ręki wyrywa człowieka,
Wół jarzmo łamie, zrzuca i ucieka,
Koń pierzcha, pędzi w przestrzeń nieprzejrzaną
Z pękniętym pasem i uzdą zerwaną.
Wilki dalekiem wyciem się ozwały
W górach, co ciągle hukiem twierdzy grzmiały.
Orzeł się jeży, własne rzuca dzieci,
Zrywa się z skały i ku słońcu leci,
Czarne go kłęby dymów gonią, duszą,
I do wyższego coraz lotu muszą,
Wzbija się — pędzi — krzyczy strachem zdjęty...
Tak to był Korynt stracony i wzięty.[374]






PARYZYNA[375]
w przekładzie
Frańciszka D. Morawskiego.


I.

Oto godzina, gdy z pośród drzew cienia
Najuroczniejsze słowik leje pienia,
Gdzie tysiąc zaklęć miłosnéj osnowy
Zdają cichemi rozpływać się słowy.
Głośniéj zdrój płynie, wiatr miléj szeleści,
Dźwiękiem ich ucho samotne się pieści,
Każdy kwiat lekko wonna skrapia rosa,
Pierwszemi gwiazdy iskrzą się niebiosa,
Wszystko ciemniejszą przybiera osłonę,
I błękit wody i drzewo zielone,
A na lazurze to światło pół mgliste,
Tak mile ciemne i tak ciemno-czyste,
Co po skonaniu dnia jeszcze jaśnieje,
Gdy księżyc wschodzi a zorza blednieje.

II.

Ale nie zdroje spadające nęcą
Z złotych jéj gmachów małżonkę książęcą,
Nie na to nocnym powierza się cieniom,
Aby gwiaździstym dziwić się sklepieniom.
Do gajów Esta Paryzyna wchodzi,
Ale nie kwiatów woń ją tam przywodzi:
Słucha i czeka — nie słowiczych jęków,
Choć równie słodkich oczekuje dźwięków.
Ktoś się w gęstwinę śmiałą wciska nogą,
Lica jéj bledną, sierce bije trwogą...
Wtém ciche słowo wsuwa się miłośnie,
Wraca rumieniec i pierś szczęściem rośnie,
Chwila już tylko — jedna chwilka mała,
Ujrzy kochanka — stało się, ujrzała.

III.

I czémże dla nich świat, ziemia, niebiosy,
I wszyscy ludzie, wszystkie zmiany, losy!
Martwi, jak gdyby już byli zmarłemi,
Na wszystko wkoło — nad niemi — pod niemi —
Jak gdyby wszystko już znikło w téj chwili,
I oni tylko wzajem w sobie żyli.
Ileż to ognia w ich westchnieniach pała!
Ach! gdyby radość ta zwolnieć nie miała,
Wkrótceby szczęścia zniszczone nadmiarem,
Serca ich własnym spłonęły pożarem.
Mogliż sen marząc tak ognisty, luby,
Pomniéć na zbrodnię lub lękać się zguby;
Któżby w téj burzy, téj uczuć nawale,
Hamował wrzące namiętności fale,
Któż wówczas myśli, jak czas ten przelotny?
Przeciéż już uszedł i uszedł niezwrotny;
Tak się to człowiek ze snu szczęścia cuci,
Wprzód nim się dowie, że już mu nie wróci.

IV.

Smętném się, rzewném żegnają obliczem,
Z minionéj winy miejscem tajemniczem.
Mają nadzieję — przyrzekli, że wrócą,
Przecież jak wiecznym rozdziałem się smucą.
Ileż to westchnień i uścisków długich...
Jak jedne, usta przyrosły do drugich!
Wówczas gdy pełném światłem blask księżyca
Z grożących niebios na jéj spada lica,
A każda gwiazda, świadek jéj niewiary,
Zda się ją winić i przyzywać kary.
Ten nawał westchnień — ten uścisk tak czuły
Silnie do miejsca zbrodni ich przykuły.
Lecz już czas nagli i rozstać się muszą,
Z drżącą więc, ciężką rozchodzą się duszą,
Skryty dreszcz trwogi krew ich lodem ścina,
I pierwszy zbrodnię już karać zaczyna.

V.

Hugo na łoże samotne się schronił,
Skąd tęskną myślą za kochanką gonił,
I ona także swe niewierne skronie
Na ufném męża złożyła już łonie.

Lecz jakaż sen jéj kłóci tajemnica,
Jakaż to burza uczuć barwi lica?
Cicho się senném odzywa imieniem,
Którego we dnie wyrzecby nie śmiała,
Miłosném męża przyciska ramieniem,
Do serca, które nie dla niego pała.
Zrywa się Azo uściskiem zbudzony,
Poi go widok sennych marzeń żony;
Jakże się mile tą pieszczotą łudzi,
Która w nim tyle dawnych wspomnień budzi,
Jakże rozrzewnia go ta miłość tkliwa,
Która się nawet i w snach jéj odzywa.

VI.

Lekko do swego przytula ją łona,
Sennym się słowom przysłuchuje w ciszy...
Lecz skąd ta nagła bladość, dreszcz Azona,
Rzekłbyś, że trąbę archanielską słyszy.
Mniéj ona strasznym grzmotem go przeniknie,
Kiedy nad jego grobowcem zaryknie,
I gdy na całą wieczność zbudzonego,
Przed niebios, ziemi wezwie go Sędziego!
Jeden dźwięk cichy sennego wyrazu
Całe mu szczęście rozproszył od razu,
Jedno to imię świadczy zbyt dowodnie
I jego hańbę i małżonki zbrodnię.
Czyjeż to imię? — jak gdy groźne wały
Nagle w wzburzonym zagrzmią oceanie,
I tak rozbitkiem uderzą o skały,
Że gdy raz padnie, już nigdy nie wstanie;
Taką to sromu i hańby nawałą
Imię to wstrzęsło jego istność całą.
Czyjéż to imię? — ach! krew się w nim ścina...
Imię Hugona, imię jego syna,
Syna zwiedzionéj młodych lat kochanki,
Zdrajcy z nieszczęsnéj zrodzonego Bianki,
Co się tak płocho dała wieść do zguby,
Nigdy prawemi nie złączona śluby.

VII.

Chwyta za sztylet — napół go dobywa...
I znowu zwolna w głębie pochwy spływa.

Niegodna życia! — lecz czyjéjże ręki
Te tak urocze nie rozbroją wdzięki?
Jakże ją zabić — jak zwłaszcza w tę chwilę,
Kiedy się we śnie uśmiecha tak mile?
Nie budzi żony — ale tak w jéj lice
Ostrzem piorunu gniewne wrył źrenice,
Że gdyby nagle roztwarła powieki,
Mrozem-by śmierci ścięły się na wieki.
Światłem wiszącéj lampy objaśniona,
Lśni się kroplistym potem skroń Azona,
Kiedy wtem cichszy sen ujmuje żonę...
Nie wie nieszczęsna, że jéj dni zliczone!

VIII.

I z ranném słońcem Azo śledzi, pyta,
Lęka się, przecież wieść za wieścią chwyta,
Aż wreszcie wszystko już widzi dowodnie,
Przyszłość mąk swoich i małżonki zbrodnię.
Długie współ nice przestępstw Paryzyny,
Chcąc przed Azonem oczyścić się z winy,
Na nią zwalają zbrodnię, wstyd i karę.
Wszystko już, wszystko odkryte nareszcie,
Jasne i zgodne wyznania niewieście,
Pełną Azona uzyskały wiarę.
Zaprzestał badań — dosyć już z tych wieści,
Serce i ucho wypiły boleści!

IX.

Nie cierpiał zwłoki. W radnych panów gronie
Strażą, rycerstwem, dworem otoczony,
Władca ich berła i dziedzic korony,
Na starożytnym Estów zasiadł tronie.
Stoją przed sądem Hugo, Paryzyna;
Jakże jest piękną — jak oboje młodzi!
Hugo — o Boże! — ojciec-że to syna
W takiéj postaci przed siebie przywodzi?
Odjął mu oręż, ręce okuł w pęta,
I sam swój straszny wyrok mu ogłosi —
Hugo, choć milczy, lecz dusza niezgięta,
Zbroi się w dumę i nad los swój wznosi.

X.

Stoi i ona niema, blada, drżąca,
Stoi na straszny wyrok czekająca;
Nie taką była, gdy w świetność godową,
Po lśniących salach wdzięczną ócz wymową
Radość i szczęście rozsyłała wszędzie,
Gdy dumą było stawać w sług jéj rzędzie,
Gdy każda piękność chcąc piękniejszą zostać,
W słodkie jéj głosu wuczała się dźwięki,
W jéj chód, w jéj układ, jéj uroczą postać,
I w jéj królewskie i godność i wdzięki.
Ach! gdyby wówczas jednę łzę zroniła,
Krzywda jéj wszystkich serc-by krzywdą była,
Tysiąc rycerskich powstałoby męży,
Tysiąc błyszczących wzniosło się oręży;
A dzisiaj jaka w niéj i drugich zmiana —
Możeż co kazać — i będzież słuchana?
Damy — rycerze — cały dwór dokoła —
Spuszczają oczy — milczą — marszczą czoła,
Sroży się dumna na ich ustach wzgarda,
I każda z twarzy tak zimna i twarda!
Ten Hugo nawet, co do jéj pomszczenia
Zwykł tylko czekać na błysk jéj spojrzenia,
Co gdyby więzy swe na chwilę zrzucił,
Lub-by sam poległ, lub jéj wolność wrócił;
Ten Hugo nawet, tak drogi, kochany,
Stoi cieżkiemi obarczon kajdany,
Nie patrzy na jéj łzy w oczach wezbrane,
Bardziéj dla niego, niźli dla niéj lane...
Ach! wczoraj jeszcze błękit żyłek drobnych
Krążył po śniegu tych powiek nadobnych,
A które były tak miłéj białości,
Że się zdawały wzywać ust miłości,
Dziś tak palące, zżółkłe i zwiędniałe,
Nie tyle słonią, ile cisną oczy,
Których spojrzenie łzami ociężale,
Coraz się bardziéj tłumem łez tych mroczy.

XI.

Byłby i Hugo nad nią łzę uronił,
Gdyby tak licznych świadków się ochronił,
Całą męczarnię w swojem zawarł łonie,
Dumne, posępne w górę wznosił skronie;

Umarłby z wstydu, gdyby swéj katuszy
Przed okiem świata nie mógł ukryć w duszy,
Na nią jednakże nie śmiał rzucić wzroku;
Stała mu w myśli okropność wyroku,
Zbrodnia — wstyd — miłość — pamięć dni tak świetnych,
Straszny gniew ojca — wzgarda serc szlachetnych,
Ziemska — wieczysta kara ciężkiéj winy,
A zwłaszcza, zwłaszcza przyszłość Paryzyny!
Nie — nigdy jego nie mogły źrenice
Spojrzéć się na jéj trupio blade lice,
Ryknąłby z żalu i przeklął tę chwilę,
Przez którą na nią ściągnął nieszczęść tyle!

XII.

„Wczoraj się jeszcze — tak Azo zaczyna —
Z chlubą patrzyłem na żonę i syna,
Dziś z tak drogiego marzenia ockniony,
Dziś jeszcze będę bez syna i żony.
Czeka mię ciężar dni pustych, samotnych...
Lecz niechaj losy spełnią się zacięte.
Któżby nie karał przestępstw tak sromotnych?
Nie jam to zerwał te węzły tak święte.
Stało się — Hugo, wyrok twój wydany,
Wszystko gotowe — kapłan przywołany,
Pójdziesz zapłatę zbrodni twéj odebrać.
Nim pierwsze w górze gwiazdy zajaśnieją,
Staraj się w niebie łaskę twą wyżebrać,
Tam tylko możesz sięgać twą nadzieją.
Gdyż na téj ziemi nigdzie się nie zmieści,
Twoja sromota przy mojéj boleści.
Żegnam cię — nie chcę patrzyć na śmierć syna...
Lecz ty — ach! gniew mi krew i usta ścina —
Ty, któréj sercem sama płochość władnie,
Kobieto, czarną niewiarą splamiona,
Ty patrzéć będziesz, jak ta głowa spadnie:
Nie ja — ty sama zabijasz Hugona.
Jeźli nie skonasz w tak okropnéj dobie,
Ciesz się twém życiem, zostawiam je tobie.“

XIII.

Skończył, twarz zakrył. — W każdéj czoła żyle,
Z taką potęgą bije krew wezbrana,
Jak gdyby z żył tych ciągle wypierana,
Ciągle w zdwojonéj powracała sile.

Zwolna nad okiem drżącą ciągnie rękę,
Jak gdyby swoję chciał ukrywać mękę,
Kiedy wtém Hugo dłoń okutą wznosi,
Ojca o wolność przemówienia prosi,
A gdy ten milczy, ozwać się nie wzbrania,
Rzecze: — „Nie bojaźń do tych słów mię skłania.
Widziałeś nieraz, jak na polu chwały,
Krwią twoich wrogów zbroczałem się cały,
I jak ten oręż w każdéj działał walce,
Który mi twoi wydarli służalce.
Dłoń ta w twéj sprawie więcéj krwi przelała,
Niż twój kat z mego wytoczy jéj ciała.
Dałeś mi życie i odbierz je, panie,
Żadnych ja dzięków nie składam ci za nie.
Dar ten był źródłem ciągłego cierpienia,
Wszystkie mi krzywdy matki przypomina,
Zdeptaną miłość i hańbę imienia,
Smutne, okropne dziedzictwo jéj syna.
Lecz grób ją schłonął — w którym już niezwłocznie
Ten syn jéj, a twój współzalotnik spocznie...
Wiecznie tam będą z swych mogił świadczyły,
Krwawe łzy matki, moja krew przelana,
Czém tu dla ciebie wszelkie węzły były,
I czułość ojca i miłość młodziana!
„Skrzywdziłem ciebie — słuszna zemsta, kara —
Krzywda to tylko krzywdę odpłaciła.
Ta nowa — droga dumy twéj ofiara,
Mnie, jak wiesz, wprzódy przeznaczoną była.
Ledwieś ją ujrzał, uwielbił jéj wdzięki,
Jużeś niegodnym uznał mnie jéj ręki,
I tak mię podłym wyszydzałeś rodem,
Jak gdyby nie był zbrodni twéj dowodem.
Nie mogłem wprawdzie zbyt nizko zrodzony
Do świetnéj Estów zasięgać korony,
Kilka lat przecież, a ten syn nieprawy
W wiecznéjby wówczas zajaśniał ozdobie,
I wszystkie laury, wszystkie wieńce sławy
Samemu tylko byłby winien sobie.
Mając mój oręż — przy tém sercu, dłoni,
Byłbym ja hełmu takiego się dobił,
Jaki monarszéj tylu Estów skroni
Przez cały ciąg ich wieków nie ozdobił.

Nie zawsze rycerz rodem znamienity,
Najzaszczytniejszych ostróg się dobijał,
Dzielny mój rumak ostrzem bodźca bity,
Ileż to wodzów i książąt przemijał,
Gdym z zwycięskiemi uderzając krzyki,
Z imieniem Esta spadał w wrogów szyki!
„Nie bronię zbrodni — nie będę cię wzywał,
Byś dla mnie kilka dni, godzin odrywał.
Od tego czasu, co już w krótkiéj dobie
Po moim zimnym ma przepłynąć grobie.
Znikły te krótkie dni młodzieńczych szały,
Jak trwać nie mogły, tak téż i nie trwały.
Podłym był ród mój, podłe imię moje,
Mogłeś je podnieść, uzacnić oboje,
Lecz byłbyś mniemał, że poniżasz siebie;
Przecież twarz tego podłego Hugona,
Niejednym z twoich rysów zaszczycona,
A dusza jego cała wzięta z ciebie.
Z ciebie to wziąłem, ten umysł niezgięty —
Lecz skądżeś zadrżał? — tak jest, z ciebie wzięty.
Z ciebie to we mnie przeszła nieodmienna
Ta dzielność w boju, ta dusza płomienna.
Nie samo tylko życie mi nadałeś,
Całego siebie w moję istność wlałeś;
Patrz, jakim zbrodnia owocem obdarza.
Zbrodniąś mię spłodził i masz téż zbrodniarza.
Prawy to płód twój, co jak ty w swym szale,
Najświętsze węzły potargał zuchwale.
Co zaś do życia, któreś mi tu nadał,
Na to, abym je tak wcześnie postradał,
Tylem je cenił, ile ty sam twoje,
Gdyś zwieńczon hełmem rzucał się na boje,
I gdyśmy jak dwa złączone pioruny,
Grzmiące po trupach puszczali bieguny.
Niczém już wprawdzie jest ta przeszłość cała,
Przyszłośćby nawet przeszłością się stała,
Żałuję przecież, żem nie legł ówcześnie;
Gdyż mimo żeś mię skrzywdził tak boleśnie,
Wydarł kochankę, a matkę zabiłeś,
Dla serca mego zawsze ojcem byłeś.
Wyrok twój dla mnie, acz srogi, straszliwy,
Choć z twych ust wyszedł, przecież sprawiedliwy,

Tak kończę życie, jak było zaczęte,
Zbrodnią nadane, a hańbą zamknięte:
I syn i ojciec zgrzeszyli wzajemnie,
Obu więc razem musisz karać we mnie;
Świat zbrodnię moję w wyższym stawia rzędzie,
Ale Bóg jeszcze rozsądzać nas będzie.“

XIV.

Skończył i ręce na piersiach zakłada,
Tłuką się dźwięczne kajdan ich ogniwa,
Ciężko na serca wodzów brzęk ten spada,
Którym wstrząśnięty łańcuch się odzywa.
Kiedy wtém wszystkie spojrzenia porwała
Nieszczęsna piękność małżonki Azona.
Stoi z wybladłém licem, oniemiała,
Żyjące źródło niedoli Hugona.
Oczy jéj w całéj pełności roztwarte,
I jakby w jedno tylko miejsce wparte;
Nigdy spuszczeniem powiek nie ocenia
Przykréj jasności strasznego spojrzenia.
Dziwnie się białość roztacza szeroka
Wkoło ciemnego błękitu jéj oka,
Które tak zimne, martwe, osłupiałe,
Jakby w niém życie wymarło już całe.
Niekiedy tylko z wezbranéj źrenice
Tak wielka kropla spuszcza się na lice,
Że każdy z widzów dziwi się, zdumiewa,
Skąd oko ludzkie taką łzę wylewa.
Chce się odezwać — boleść głos przydusza,
W bezkształtnym jeszcze wydobyty dźwięku,
Przecież w tym głuchym, nieforemnym jęku
Cała nieszczęsnéj wylała się dusza.
I znów ucicha — znów usta otwiera,
A głos jéj długim krzykiem się wydziera.
I w téjże chwili tak runie o ziemię,
Jak kolos z swojéj podstawy zwalony,
Nie jak żyjące lecz bezwładne brzemię,
Marmur — grobowy posąg Esta żony!
Któżby w niéj poznał tę wdzięczną grzesznicę,
Ten war miłości, tę żądz nawałnicę...
Ślepo się w zbrodni rzuciła bezdroże,
A swéj rozpaczy, wstydu znieść nie może.

Lecz jeszcze, jeszcze żyje i oddycha —
Ach, czemuż nawet i śmierć ją odpycha;
Jakaż w niéj ciemność — jak okropna zmiana...
Pękła nić myśli boleścią zerwana!
Jak ów łuk silny deszczem rozwolniony,
Zdala od celu błędne strzały ciska,
Tak i jéj umysł męczarnią zburzony,
Dzikiemi tylko marzeniami błyska.
Zmarła jéj przeszłość — a przyszłość zczerniała,
Takiém niekiedy światłem się rozświeci,
Jak kiedy nocna zaryknie nawała,
A błysk jéj czarną pustynię przeleci.
Czuje, że dusza jéj jak lodem ścięta,
Że ciężar jakiéjś tłoczy ją boleści,
Że się w tém jakiś wstyd i zbrodnia mieści,
Że ktoś ma umrzéć, lecz kto? — nie pamięta.
Żyjeż — nie żyje? — istotnież to ziemi,
Ziemi téj stopy dotyka się swemi —
Nieboż to widzi? — ludzież to tym wzrokiem,
Czy téż szatani grożą jéj dokoła,
Jéj — co niedawno śmiejącém się okiem,
Tysiączne wkoło rozjaśniała czoła?
Wszystko w obłędnéj duszy powikłane,
Zmącone czucia i myśli stargane,
Kłócą się dziwne bojaźni, nadzieje,
To się rozrzewnia, to znów dziko śmieje,
Radość jéj w burzę, boleść w szał się zmienia,
Walczy z widmami strasznego marzenia,
Zda się, że jakiś czarny sen ją łudzi...
Sen to szaleństwa — już się nie przebudzi.

XV.

Smętno-ciężkiemi z wieży jęcząc tony,
Zwolna klasztorne kołyszą się dzwony.
Jakże boleśnie dźwięk ich serca rani —
Słuchaj! hymn śmierci śpiewają kapłani.
Śpiew ten się zwykle za umarłym wznosi,
Lub téż żyjącym blizką śmierć ich głosi.
Hugo to, Hugo spełnia los swój smutny,
Jemu to nucą — jemu spiż ta jęczy —
Przykre odgłosy i widok okrutny...
Na gołéj ziemi przed kapłanem klęczy.

Przed nim pień sterczy — a wkoło żołnierze...
Kat obnażoną ręką topór bierze,
Nad dzielném, szybkiém przemyślając cięciem,
Lekkiém po ostrzu przeciąga dotknięciem,
Liczne się widze w niemy tłum gromadzą,
Patrzyć, jak syna z woli ojca zgładzą.

XVI.

Mile wieczornym przyglądać się wdziękom,
Gdy się do zajścia zbliża słońce letnie.
Nad tym dniem krwawym wzniosło się tak świetnie
Jakby się tylu urągało mękom,
Zlewa się jasno światło zachodowe
Na potępioną winowajcy głowę,
Gdy ten przy swoim klęczący kapłanie,
Win się swych zwierza i żałując za nie,
W całéj świętości skruszonego ducha,
Tych słów tak błogich i wszechmocnych słucha,
Których dźwięk z boskiém przebaczeniem spływa
I wszystkie plamy duszy ludzkiéj zmywa,
Żywém się światłem ta głowa promieni,
I ten włos wdzięcznych i ciemnych pierścieni,
Który tak białą osłania mu szyję —
Lecz stokroć żywszy odstrzela się promień,
Z toporu kata, co jak groźny płomień,
Strasznym, okropnym wkoło blaskiem bije!
Gorzką jest, gorzką ta krwawa godzina,
Twarde się nawet serce trwogą ścina:
Słuszny jest wyrok i zbrodnia straszliwa,
Wszystkich jednakże wstręt i dreszcz przeszywa.

XVII.

Skończył już wszystkie modły i pokuty,
Śmiały zwodziciel zdradnéj Paryzyny,
Zliczone wszystkie różańce i winy,
Życie ostatniéj dobiega minuty.
Zdjęty na rozkaz płaszcz na ziemi składa,
Pod ostrzem nożyc gęsty włos odpada,
Wszystkie przy saméj głowie mu ucięto.
Miłe mu szaty i pamiątki zdjęto,
Téj szarfy nawet, drogą szytéj dłonią,
Do grobu z sobą zabierać mu bronią.

Wszystko już, wszystko na zawsze złożone..
Kładą nakoniec na oczy zasłonę,
Ale nie — nigdy! — zniósł on obelg tyle,
Lecz téj ostatniéj krzywdy znieść nie umie,
Wszystkie uczucia stłumione na chwilę,
W téj obrażonéj zbudziły się dumie.
Jemuż to będzie, jemu kat ubliżał,
Jegoż to męstwo tą zasłoną zniżał?
Zadrżałże kiedy przed śmierci widokiem?
„Nie — nie — zawoła, krwi, życia nie bronię,
Jużeście moje skrępowali dłonie,
Niechże przynajmniéj z wolném ginę okiem.
Uderz!“ zakrzyknie — i w téj saméj chwili,
Klęka i śmiało nad pniem głowę chyli —
„Uderz!“ — i ledwie tego dorzekł słowa,
Spadł topór — ścięta potacza się głowa.
Krwią buchający kadłub na wznak runął
I z każdéj żyły silny deszcz krwi lunął,
Usta chwilowym bólem się skrzywiły,
Zadrgnęły oczy — i już wiecznie wryły.

Umarł, jak umrzéć występnemu trzeba,
Ni się wynosił, ni téż trwogą podlił;
Wyznał swą zbrodnię, korzył się i modlił,
I nie rozpaczał o litości nieba;
A gdy tak święta chyliła go skrucha,
I z ziemskich uczuć już oczyścił ducha,
Czemże dlań były wśród owéj godziny,
Straszny gniew ojca, miłość Paryzyny?
Żal, skargi, rozpacz — wszystko Bóg przemagał,
Każdą Go myślą, każdém słowem błagał,
Prócz tych słów kilku, które z jego łona
Wydarła nagle duma obrażona,
A które, jak na pożegnanie świata,
Wyrzekł, już prawie pod toporem kata.

XVIII.

Jak martwe trupy, tak bez tchu i głosu,
Stały dokoła świadki jego losu,
Kiedy wtém nagle przeszył tłum ten liczny,
Mroźnego dreszczu piorun elektryczny,

Gdy na tę miłość i tak młode lata,
Z szybkością błysku spadał topór kata.
Tysiąc się drących z piersi jęków ścięło,
Nagle urwało, w głębię serc cofnęło,
Najsłabszy nawet wykrzyk przerażenia
Nie skłócił ciszy strasznego milczenia,
Sam topór głuchym przerwał je odgłosem,
Gdy się aż do pnia silnym wrąbnął ciosem.
Cóż to był za krzyk — tak dziki, nieznośny —
Tak przeraźliwy — tak boleśnie głośny?
Takim to bólem ryczy pierś matczyna,
Gdy niespodziana śmierć jéj wydrze syna,
Tak okropnemi w niebo sięga jęki
Dusza na wieczne potępiona męki.
Wszystkie się oczy zwróciły w przestrachu
Ku górnym oknom książęcego gmachu,
Lecz wszystko nagle w głuchéj znikło ciszy;
Nikt nic nie widzi i nikt nic nie słyszy.
Krzyk ten okropny był to krzyk niewieści,
Wyraz tak srogiéj, nadludzkiéj boleści,
Że każdy w niebo korne wznosił ręce,
By śmierć tak strasznéj chciało zesłać męce.

XIX.

Nigdzie i nigdzie od owéj godziny
Już nie ujrzano znikłéj Paryzyny,
Nigdy i nigdy wspomnianą nie była,
Jak gdyby nigdy na świecie nie żyła.
Jakby słów strachu, przekleństw lub zhańbienia,
Tak się lękano dźwięku jéj imienia.
Wiecznie dla syna i dla żony zdradnéj,
Usta Azona stały się niememi,
Nie mieli grobów, ni pamiątki żadnéj
W niepoświęconéj złożono ich ziemi.
Taki przynajmniéj był udział Hugona;
Skryty los bowiem małżonki Azona
Tak był przed każdym tajony człowiekiem,
Jak proch grobowém przywalony wiekiem.
Poszłaż w klasztorne schronić się ukrycie,
Nieba przez twarde dobijać się życie,
Przez lata cierpień, przez modły i posty,
I łzy bezsenne i pokutne chłosty;

Sztyletże skarał zbrodnię jéj niewiary?
Czy téż z zatrutéj śmierć wypiła czary,
Czy téż Bóg zrządził tak przez litość swoję,
Aby cios jeden zgładził ofiar dwoje,
By uderzając wspólnika jéj winy.
Uderzył razem w serce Paryzyny,
I tak gwałtowném rozdarciem jéj duszy,
Od długiéj życia uwolnił katuszy;
Nikt tego nie wie, nikt wiedziéć nie będzie,
Zwodneby tylko łudziły go wieści,
Lecz na cóż w płonnym gubić się obłędzie,
Życie zaczęła, skończyła w boleści.

XX.

I Azo inną żonę wybrał sobie,
I znowu boże syny mu wzrastały,
Lecz żaden nie był tak piękny, tak śmiały,
Jak ten, co zdawna w swoim więdniał grobie.
Zimném on wzrost ich przymierzał spojrzeniem,
Lub téż z tłumioném patrzył się westchnieniem,
Lecz nigdy łzą mu nie błysła źrenica,
Uśmiech chmurnego nie rozjaśnił lica,
Czoło mu piękne, wzniosłe i szerokie,
Czarna myśl wnętrznym pokrajała bojem.
W brózdy przedwczesne, liczne i głębokie,
Gorącym cierpień wyorane krojem,
Zarosłe blizny rozkrwawionéj duszy,
Skutki zbyt długiéj i ciężkiéj katuszy!
Żal, boleść, radość — wszystko w nim zamarło,
Długie mu tylko — ciężkie dni zostały,
Oko, co nigdy snem się nie zawarło,
Martwość na wszelkie wzgardy i pochwały,
Serce, które się samo siebie bało,
Zmilczéć nie mogło — ustąpić nie chciało,
I kiedy postać przybrało spokojną,
Najgłębszą myśli, uczuć wrzało wojną.
Najgrubsze nawet i najtwardsze lody,
Powierzchnię tylko każdéj zetną wody,
Żywy nurt ciągle spodem pruje łoże,
Płynie i nigdy upłynąć nie może.
Twardego hartu był umysł Azona,
Nie mógł on nigdy z swego wydrzéć łona

Dręczącéj myśli wrosłéj zbyt głęboko.
Próżno, ach! próżno nasza tłumi pycha
Łzę, co się silnie w nasze ciśnie oko!
Rosa ta serca nigdy nie wysycha:
Każda łza, któréj oko nie wyroni,
W głąb swego źródła cofa się i chroni;
Nic tam jéj pierwszéj czystości nie zmącą,
I chociaż nigdy na jaw niedobyta,
Niewypłakana, przecież żywa, wrząca,
Tém droższa nawet, im bardziéj ukryta.
Musiał on często w swojém tłumić łonie
Żal się budzący po synu i żonie;
Nie mógł ten krwawy dwóch ofiar morderca
Zapełnić czczości pustego już serca;
Żadnéj nadziei spotkania się z temi,
Co już duszami złączyli się swemi:
A chociaż widział tak jasno, dowodnie,
Że słuszną karą życia ich pozbawił,
Że własne na nich ściągnęły ją zbrodnie,
Przecież jad ciągły jego starość trawił.
Tak gdy roztropne żelaza użycie
Drzewo z schorzałych gałęzi oczyści,
Drzewo to w nowe wysila się życie,
I majem bujnych ozielenia liści,
Lecz kiedy nagły piorun w nie ugodzi,
I ogień żywe strawi mu ramiona,
Pień pozostały usycha i kona,
I już żadnego listka nie urodzi.






WIĘZIEŃ CZYLLONU,
w przekładzie
Frańciszka D. Morawskiego.


I.

Włos mój osiwiał — lecz nie wiek zgrzybiały;
Ni ten grom nagłéj trwogi, przerażenia,
Co przez noc jednę ludzi w starców zmienia,[376]
Taką mu białość nadały.
Schylony — lecz nie prace, znoje,
Podła to gnuśność zgięła postać moję,
Strasznym był los mój — dźwigałem kajdany,
Zostałem z ziemi, powietrza wygnany,
W czarną wtrącony otchłanią!
Lecz, że to było w wiary méj obronie,
Chętniem do więzów moje podał dłonie,
Byłbym nawet umarł za nią.
Ojciec za wiary téj cnotliwy opór
Poddał swą głowę pod katowski topór,
A jak wspólników téj tak świętéj winy,
Wszystkie do więzień powtrącano syny.
Z siedmiu nas — jeden zostałem na świecie,
Ojciec był w leciech, bracia w wieku kwiecie;
Wszyscy tém w zgonie, czém i w życiu byli,
Wrogów się swoich wściekłością chlubili.
Jeden w płomieniach — dwóch na polu sławy
Krew swą przelało dla téj świętéj sprawy,
Mężnie jak ojciec za Boga umarli,
Którego nasi kaci się wyparli,
Trzech nas wrzucono w loch czarny, straszliwy,
Z których sam jeden pozostałem żywy.

II.

Straszne są głębie Czyllonu więzienia,[377]
Siedm kolumn czarne wspiera ich sklepienia;
Gockich tych słupów grube, śniade mury
Smutnie oświeca jakiś brzask ponury;
Ciągle tam bowiem przez szczelinę ściany
Wsuwa się słońca promyk zabłąkany,
Promyk ten jakieś zmarłe światło ciska
Na owe masy jaskini sromotnéj,
I jakby drżący meteor bagniska
Snuje się, czołga po ziemi wilgotnéj.
W każdą tam z kolumn jest pierścień wpuszczony,
W każdym pierścieniu łańcuch zawieszony;
Żrący ten kruszec, jakby rak się wtacza,
I takie ślady na ciele wytłacza,
Że póty na niém zostaną niezmienne,
Póki mi świecić będzie światło dzienne,
Tak nowe dla mnie, a tak przykre oku,
Już odwykłemu od słońca widoku,
Ileżkroć weszło przez te długie lata?
Nie wiem — gdyż odtąd już liczyć przestałem,
Odtąd — gdym stracił ostatniego brata,
I sam nad trupem jego żywy stałem

III.

Do trzech nas słupów przykuto sromotnie,
Byliśmy razem — a każdy samotnie.
Żaden z nas nie mógł naprzód ruszyć krokiem,
Ni bratnich twarzy cieszyć się widokiem,
Martwy blask bowiem, co je opromieniał,
W jakieś je dziwne, obce twarze zmieniał;
Tak będąc razem — przecież rozłączeni
W oddzielnych więzach, lecz męką spojeni,
Tęśmy przynajmniéj jeszcze ulgę mieli,
Żeśmy się wzajem mówiących słyszeli,
I choć w tym słońca i powietrza głodzie
Jeszcześmy mogli ku wspólnéj osłodzie
Jakąś nadziei nowéj roić marę,
Jakieś legendy opowiadać stare,

Lub o rycerzach dawnych śpiewać sobie,
Lecz i to w krótkiéj obmierzło nam dobie.
Głos się nasz zmienił w jakiś ton grobowy,
Głuchy i ciężki jak echo więzienia;
Zgasła już była z dźwięku naszéj mowy
Pełność i wolność dawniejszego brzmienia;
Zmiana ta może urojeniem była,
Przecież srogością prawdy mię dręczyła.

IV.

Najstarszym będąc między braćmi memi,
W każdéj smutniejszéj cieszyłem ich chwili;
Z tkliwą ja troską czuwałem nad niemi,
Ale i oni toż samo czynili.
Ostatni — oczu błękitnych młodzieniec
I stąd najdroższy ojca ulubieniec,
Że wdziękiem wzroku podobny był matce;
On to najbardziéj serce mi rozdzierał,
Bo któżby nie był z żałości umierał,
Taką ptaszynę w takiéj widząc klatce!
Pięknym był jak dzień w całym swym uroku,
Gdy dzień tak piękny memu bywał oku,
Jak orlikowi, który w niebo wzlata:
Pięknym był jak dzień polarnego lata,
Tam gdzie ta pora w całym swym przebiegu
Nie zna wieczoru — pora ciągło-dzienna,
Tak świetno-długa, słoneczna — bezsenna,
Dzieci światłości strojne szatą śniegu!
Tak miłym, czystym jaśniał on promieniem,
Nigdy wesołéj myśli nie zamraczał,
Nad cudzém tylko płakał on cierpieniem,
I wówczas całe zdroje łez wytaczał,
Zwłaszcza gdy nie mógł dary wesprzéć swemi
Tak mu nieznośnych tylu nędz téj ziemi.

V.

Drugi był równie czuły i szlachetny,
Lecz bardziéj męskich — wojennych przymiotów,
A taką siłą i odwagą świetny,
Że z całym światem byłby walczyć gotów.

Byłby on chętnie zginął z mieczem w ręku,
Lecz téj powolnéj nie mógł znieść katuszy,
Więdniał na odgłos kajdan swoich szczęku,
I coraz bardziéj upadał na duszy.
Nie mniéj i moja słabła już wytrwałość,
Zawszem go przecież w nową zbroił stałość,
By z tylu drogich, rodzinnych pamiątek
Ocalić jeszcze ten tak święty szczątek.
Szczęściem dlań niegdyś były w górach łowy,
Życiem, rozkoszą — gonić wilka, łanią,
Czyllon dla niego był piekieł otchłanią,
A z wszystkich nieszczęść najsroższém — okowy.

VI.

Przy samym murze Czyllonu leżąca
Woda Lemanu, w głębi stóp tysiąca,[378]
Ściera się, tłucze masy ogromnemi,
I śnieżno-biały gmach okrąża niemi!
W podwójném muru i wody więzieniu,
Jak w żywym grobie leży tam skazany,
A nad nim w górze po drżącém sklepieniu
Groźne jeziora toczą się bałwany:
Dzień i noc z głuchym warząc się łoskotem,
Z strasznym nad nami rozbijały grzmotem,
A kiedy nieraz szturmujące w chmurę
Wyły pod niebem wichry rozhukane,
Czułem, jak bałwan podrzucony w górę,
Zimną przez kratę na mnie ciskał pianę.
Trzęsła się skała, silnym bita wałem,
Czułem jéj drżenie — sam przecież nie drżałem;
Za szczęście bowiem byłbym śmierć poczytał
I jak wybawcę mego z łzami witał.

VII.

Brat mój, jak rzekłem, z tęsknoty usychał,
Słabła nakoniec duszy jego siła;
Wszelką on żywność od siebie odpychał,
Lecz nie dlatego, że zbyt grubą była;

Twarde, łowieckie, lubiący wyprawy,
Zdawna do wszelkiéj przywykliśmy strawy.
Na miejscu mleka z kóz alpejskich doju
Zgniłąśmy wodę mieli do napoju;
Chleb zaś był takim, jak go z lat tysiąca
Ciągle oblewa więźniów łza gorąca,
Odtąd gdy człowiek pierwsze ukuł pęta,
Bliźnich jak dzikie powięził zwierzęta.
Lecz nie to serce jego truło skrycie,
Nie to mu z ciała wytrawiało życie,
Taką mu bowiem nieba duszę wlały,
Że i w książęcych byłby usechł murach,
Gdyby z nich nie mógł wybiegać na skały
Błąkać się wolny i oddychać w górach.
Lecz na cóż straszne odwlekać wyznanie?
Umarł, niestety! — a jam nie był w stanie
Bladéj, schylonéj podeprzeć mu skroni,
Ani stygnącéj jego ścisnąć dłoni.
Próżnom wściekłością rozpaczy miotany
Rzucał się naprzód — szarpał, gryzł kajdany.
Umarł! — i przyszli — i zdjęli okowy
I wykopali dół ciemny, grobowy,
W lochu naszego martwéj — zimnéj ziemi!
Prosiłem — z łzami błagałem rzewnemi,
Aby gdzieś indziéj złożyli to ciało,
W miejscu, któreby słońce oświecało.
Dziwne marzenie! zbyt śmieszne i małe!
Ale nie mogłem wyobrazić sobie,
By wolne serce, nawet już zmartwiałe,
Miało bez cierpień w takim leżeć grobie.
Mogłem był milczéć, bo cóż mi odrzekli?
Zimno się śmiali — i w dół go zawlekli.
Znikał z mych oczu ziemią pokrywany,
Ziemią beztrawną okropnéj pieczary,
Próżne mu na grób zwieszono kajdany,
Właściwy pomnik podobnéj ofiary!

VIII.

Lecz i ów kwiatek, tak wdzięczny, nadobny,
I już tak drogi w pierwszy życia ranek,
On, matce naszéj tak mile podobny,
Braci i całéj rodziny kochanek;

On, ojca swego najdroższe marzenie,
I dla któregom jeszcze żyć zażądał,
Na to, bym jego łagodził cierpienie,
A kiedyś — może — wolnym go oglądał;
On, co tak silny, czy wiarą natchnięty,
Tak długo znosił srogość swojéj doli;
I on nakoniec, jakby kwiat podcięty
Więdniał, usychał i ginął powoli.
Ach! jakąkolwiek kto śmiercią umiera,
Strasznie jest patrzéć, jak z ludzkiego ciała
Zwolna, boleśnie dusza się wydziera;
Widziałem, jak się razem ze krwią lała,
Widziałem, jak się mocując z bałwanem
W szale rozpaczy, walczyła z orkanem,
Widziałem zbrodnię na łożu śmiertelném,
Jak bladła, drżała przed widmem piekielném;
Straszne to śmierci — ta zaś cicha, rzewna,
Lecz tak powolna — i tak smutnie-pewna.
Więdniał tak lubą łagodnością tchnący,
Tak mile smutny, tak cicho gasnący,
Bez łzy, a przecież tak czuły i tkliwy
I o mój tylko przyszły los troskliwy.
Kwiat mu się życia na licach rozwijał,
Jakim się zwykle młoda czerstwość wdzięczy,
Szyderstwo śmierci! — tak on gasł i mijał,
Jak nikły promień bledniejącéj tęczy;
Oko tak dziwnym blaskiem mu jaśniało,
Ze i więzienie widniejszém się zdało:
Ą przeciéż żaden żal, ni jęk bolesny,
Żadne szemranie na ten zgon przedwczesny.
Wspominał przeszłość, nadzieją pocieszał,
Lecz na to tylko, by ją we mnie wskrzeszał;
Milczałem bowiem, myśląc o mym losie,
O tym ostatnim i najsroższym ciosie!
I wkrótce zaczął tłumić swe westchnienia
Ostatnie schnącéj piersi wysilenia,
I oddech jego coraz rzadszym bywał,
I coraz ciszéj, ciszéj się odzywał;
Wytężam ucho — ale nadaremnie,
Wołam na niego — przestrach dziczał we mnie.
Zdawnam ja, zdawna śmierć jego przezierał,
Lecz znieść nie mogłem, aby już umierał.

Krzyczę — i słuchem w straszną sięgam ciszę...
I zdaje mi się, że głos jego słyszę;
Jednym mym rzutem więzy się rozdarły,
Biegnę ku niemu, przybiegam — umarły!
Sam więc zostałem — sam w tym lochu żyłem,
Sam to powietrze stęchłe, strute piłem.
Drogie, najdroższe ogniwo żyjące,
Co mi zostało jeszcze ostatecznie
Wiążące z ludźmi, z wiecznością dzielące,
W téj strasznéj chwili zerwało się wiecznie.
Stałem pomiędzy braćmi umarłemi,
Jeden pod ziemią — a drugi na ziemi.
Wziąłem go za dłoń — w lód się obróciła,
Niestety! moja równie zimną była.
Wpadłem w stan jakiś martwości i wrycia,
Czucie mi tylko pozostało życia,
Wściekłe uczucie, które w sercach ludzi
Strat ich, już wiecznych, straszna pewność budzi.
Chciałem umierać, a nie mogłem przecie,
Nie wiem dlaczego, gdyż wszystko już w świecie,
Wszystkom utracił — lecz wiara została
I ta na życie targać się nie dała.

IX.

Nie jestem w stanie i nigdy nie byłem,
Określić, co się wówczas działo ze mną;
Uczucie światła, powietrza straciłem,
Ciemność mi nawet niedość była ciemną,
Z zamarłém sercem martwy jak słup stałem,
Bez czucia — myśli — kamień wśród kamieni:
Tyle ja tylko o sobie wiedziałem,
Jak skała, co się chmurą mgły ocieni.
Wszystko tak było ciemne — martwe — śniade,
Ni to blask dzienny — ni nocna pomroka,
Ni nawet lochu mego światło blade
Tak nienawistne dla więzionych oka;
Lecz jakaś przestrzeń wymarłéj pustości,
Jakaś zastałość — jakaś wrytość w czczości,
Jakiś świat bez gwiazd — ziemi — czasu — zmiany,
Bez cnót — bez zbrodni — świat ciszą zalany,

Tchnienie zastygłe, które już nie żyło,
A przecież jeszcze i śmiercią nie było,
Jakieś stężałéj gnuśności przestworze,
Nieme — bezkresne — i umarłe morze.

X.

Naglem się z mego snu myśli przecucił;
Ptaszek wśród mego zaśpiewał więzienia,
I znowu ucichł i znowu zanucił
Słodkie, czarowne wywodzący pienia.
Podniosłem oczy i mile zdumiony
Wzrok mój na wszystkie rozsyłałem strony,
I tak te lube uniosły mię dźwięki,
Że nawet mojéj zapomniałem męki.
Lecz zmysły moje, wracając stopniowo,
W zwykłą się sferę ściągnęły na nowo,
I znów widziałem, jak loch mój ponury
Zwolna czarnemi zamykał mię mury,
I znów się światło błędnego promienia
Snuło — czołgało po ziemi więzienia.
Ptak się ten wsunął przez szczelinę muru,
I siadł nad brzegiem téj strasznéj głębiny,
Miał on skrzydełka ślicznego lazuru,
A mniéj był trwożnym od leśnéj ptaszyny,
Tysiąc on uczuć w swém pieniu wylewał,
I jak się zdało wszystkie dla mnie śpiewał;
Nigdym nie widział ptaszyny podobnéj,
Nigdy nie ujrzę tak wdzięcznéj, nadobnéj.
Zdala się smucić po jakiéjś utracie,
Przeciéż spokojniéj niźli ja po bracie.
Przyszła mnie kochać, kiedy już nie było
Żadnego serca, coby dla mnie biło.
Śpiew jéj tak mile do duszy się wciskał,
Żem przez nią myśli i czucie odzyskał.
Przybyłaż ona z lasów, gór, lub pola,
Czy téż z swéj klatki w moję otchłań ciemną?
Uroczy ptaszku, znając, co niewola,
Nie byłbym żądał, byś się więził ze mną.
I myśl mi przyszła — że w tym wdzięcznym stroju
Przybył on z krain wiecznego pokoju...
Grzeszném zapewne było to dumanie,
Jam się rozpłakał i uśmiechnął na nie,

Myśląc, że może dusza mego brata
Przyszła z tamtego odwiedzić mię świata,
Kiedy wtém skrzydły zerwał się płochemi,
A ja poznałem, że był ptakiem — ziemi!
Brat-by mię nie był tak srodze zasmucił,
Ni tak podwójnie samotnego rzucił.
Byłem samotny — jakby trup na marach,
Samotny — jak ta chmurka drobna, sina,
Co się tam błąka tak sama — jedyna
Po niezmierzonych błękitu obszarach.
Jedyna zmarszczka na czystym lazurze,
Powiewna plamka na świetném sklepieniu,
Co Bóg wie, po co czerni się tam w górze,
Gdy ziemia w kwiatach, a niebo w promieniu.

XI.

Doznałem wreszcie w losie moim zmiany.
Wzruszył dozorców stan mój opłakany.
Nie wiem dlaczego, gdyż od lat tak długich
Przywykli patrzéć na nieszczęścia drugich.
Pozostał, jak był, łańcuch mój skruszony,
I tak mi wolność nadano chodzenia;
Z jednéj do drugiéj przebiegałem strony,
I wzdłuż i w poprzek całego więzienia;
Gdzie tylko było stąpnąć mi podobna,
Wszystkom to schodził — każdy słup okrążył,
I wszystkie razem i każdy z osobna,
I znów się zwracał i na nowo dążył;
Strzegąc się tylko, abym stopy memi
Grobowéj braci nie nadepnął ziemi;
Na tę myśl bowiem tak okropną, srogą,
Że stopa moja groby ich bezcześci,
Ciężki się we mnie oddech ścinał trwogą,
Serce drętwiało — pękało z boleści.

XII.

Wybiłem wschody długiém w murze kuciem,
Ale nie na to, bym uciekał niemi;
Gdyż kto mnie tylko ludzkiém kochał czuciem,
Zdawna już, zdawna w zimnéj więdniał ziemi.

Cały ten okrąg — cały przestwór świata,
Szerszémby tylko dla mnie był więzieniem;
Nie miałem ojca — dziecięcia — ni brata,
Nikogo, coby mojém czuł cierpieniem.
(I szczerze wyznam, śmierć mnie ich cieszyła,
Gdyż ich męczarnia dla mnie piekłem była);
Lecz chciałem po tym wdzierając się murze
Z za kraty okna wykutego w górze
Raz jeszcze Alp mych cieszyć się widokiem,
Rzewném — miłośném na nich spocząć okiem.

XIII.

Spojrzałem na nie — i te same były,
Ja się zmieniłem, one nie zmieniły.
Wieńczył je zawsze ów śnieg lat tysiąca,
U stóp ich fale lśniły się Lemanu,
I zawsze sina i bystro lecąca
Szumnie się woda zlewała Rodanu.
Słyszałem w górach huczące potoki
Po pniakach krzewin, po łomach opoki,
Widziałem zdala miasta mur białawy,
I z bielszym żaglem pływające nawy;
Widziałem i tę wysepkę nadobną[379]
Tak wdzięczną, miłą dla mego spojrzenia,
Co mi się wówczas zdawała tak drobną,
Mało co większą od mego więzienia.
Wyspa ta była uroczéj zieleni,
Jedną — jedyną w wielkiéj wód przestrzeni,
Trzema się drzewy wieńczyła wzniosłemi,
I z gór płynący wiatr powiewał niemi;
Biły ją wody, a tysiączne kwiaty
Stroiły wdziękiem różnobarwnéj szaty.
Widziałem rybki igrające w wodzie,
W całéj wolności i szczęścia swobodzie.
Orzeł wysokim lotem w chmurach ginął,
Nigdy on może tak szybko nie płynął,
Jak mnie się wówczas z po za kraty zdało,
I oko moje łzami się zalało.
Osłabłem z tylu wolności widoków
I prawie moich żałowałem oków:
A gdy znów zszedłem, ciemność mi więzienia
Spadła na duszę, jak ciężar kamienia.

Zdało się, jakbym do życia wróciwszy,
Nagle i wiecznie zapadł w grób straszliwszy;
Przecież wzrok tylu znużony przedmioty,
Wśród takiéj tylko mógł spocząć ciemnoty.

XIV.

Liczne dni — lata mijały koleją,
Jam się ich płonną nie trudził rachubą,
Z wszelką się bowiem rozstałem nadzieją,
Bym kiedyś przejrzał przez tę mgłę tak grubą.
Przyszli mię wreszcie wywlec z lochu mego,
Lecz jam nie pytał, gdzie — dokąd — dlaczego?
Bo czémże dla mnie wszystkie były wieści?
Stałem się martwym na wszystkie odmiany,
Zimnym na wolność — zimnym na kajdany,
I jakoś w moje-m wkochał się boleści.
Gdy więc z tą nędzną wolnością przybyli,
I wszystkie-m węzły w jednéj zrywał chwili;
Śniade te mury z swą czarną jaskinią
Stały się dla mnie ojczyzną — świątynią!
I zdało mi się, jakby dłoń mych wrogów
Znów mię z rodzinnych wydzierała progów.
Zawarłem przyjaźń z pająkiem więzienia,
Zważałem zręczność wątłych nitek snucia;
Myszka mi w świetle igrała promienia,
Czemużbym nie miał podzielać ich czucia?
Wszyscyśmy jednę tylko ustroń mieli,
Jam był ich królem — mogłem dręczyć, zgładzać,
Przecież, rzecz dziwna! wszyscyśmy umieli
Zmieścić się, znosić i nawzajem zgadzać!
Same ja wreszcie pokochałem pęta,
Tak dusza długiém nawyknieniem gięta,
Gnie się i jakoś w nowy stan swój wrośnie. —
Zyskawszy wolność — westchnąłem żałośnie.






MAZEPPA,
w przekładzie
Frańciszka D. Morawskiego.


I.

Minął był właśnie straszny dzień Pułtawy
Gdzie od mocarza Szwedów szczęście zbiegło,
I już do krwawéj niezdolne rozprawy
Szerokim mordem całe wojsko legło.
Chwała, potęga i laury wojenne,
Czczone przez ludzi i jak ludzie zmienne,
Przeszły na cara zwycięskiego stronę
I mury Moskwy znowu ocalone,
Aż do dnia, roku krwawszego wspomnienia,
Gdzie większéj mocy, wyższego imienia,
Z całém swém wojskiem i sławą zwycięską
Sroższy wróg nagle cięższą runął klęską,
Cięższym upadem i większym ogromem,
Zgubą dla siebie, a dla wszystkich gromem.

II.

Taka kość padła w grze téj dla Karola:
Musiał uciekać przez wody, przez pola,
I dniem i nocą mimo ciężkiéj rany,
Swoją i swego ludu krwią oblany.
Tysiące padły w ucieczki obronie,
Nikt przeciéż nie śmiał w jego sarknąć gronie
W téj strasznéj chwili dumy poniżenia,
Gdzie prawda może ozwać się bez drżenia.
Koń pod nim poległ — Gieta pędzi, zsiada,
Daje mu swego i sam trupem pada.
Koń ten pod królem kilka mil przesunął,
Lecz i on wreszcie z przesilenia runął,
A Karol w lasach słoniących ogniska,
Co zdala z wrogów tlały koczowiska,

Wpośród snujące się podjazdów roje
Musiał na ziemi złożyć członki swoje,
O takież łoże, takie wieńce chwały
Dwa mężne ludy tyle krwi przelały!
Leżał wśród puszczy, z głową o dąb wspartą,
Z gasnącém życiem i duszą rozdartą;
Rany mu skrzepły, a znękane ciało
Zimnem mu nocy i bólem stężało.
Wrzący po żyłach ogień gorączkowy
Spędzał mu z oczu nawet sen chwilowy;
Przecież pomimo wszystkie klęski, ciosy,
Król po królewsku swoje znosił losy,
I choć pod gromem tak strasznéj niedoli
Wszystkie boleści podbił mocą woli,
Do tak niemego zmusił je poddaństwa,
Jak niegdyś mieczem swym podbite państwa.

III.

Orszak z nim wodzów — niestety, jak mało
Z téj strasznéj rzezi przy nim pozostało!
Lecz i w tym szczątku krew rycerska płonie,
Wre honor, wierność — wszyscy w niemém gronie
Smutni, posępni i trudem wybledli,
Króla i jego rumaka obsiedli,
Bo tam, gdzie równa grozi im zatrata,
Człowiek z zwierzęciem łączy się i brata.
W blizkości przy nich spokojny i mężny
Hetman i równie towarzysz monarszy,
Zasiadł Mazeppa, gdzie stał dąb potężny,
Dąb jak on twardy i mało co starszy.
Lecz pierwszą jego troską koń zziajany.
Kozacki hetman oczyszcza go z piany,
Mnogi i suchy liść pod nim gromadzi
Głaszcze po grzywie, bok i krzyże gładzi,
Zwalnia popręgu i uzdę odkłada
I rad się patrzy, jak mu smacznie zjada;
Bał on się bowiem, że po takim pędzie
Zroszonéj nocą trawy jeść nie będzie.
Lecz on z nim w wszystkich tak stwardniał wyprawach,
Że nie przebierał ni w leżu, ni w strawach;

Zmyślny, uczony i potulny razem
Wszystko za danym wypełniał rozkazem,
Śmiały i silny, długogrzywy, dziarski,
Tak się dał wodzić, jakby koń tatarski.
Posłuszny panu, przyszedł, gdy zawołał,
I wpośród wszystkich rozpoznać go zdołał.
On wśród tysiączne koczujące wrogi
W bezgwiezdnych nocach nie pomylił drogi,
A jak za matką swoją sarnię małe,
Gotów był za nim latać przez dni całe.

IV.

Hetman na ziemi płaszcz swój rozpościera,
Odkłada szablę, o drzewo opiera,
Patrzy, czy w skutku tak długiéj pogoni
Jaka część jego nie popsuta broni,
Czyli z panewki proch mu nie wypada,
Czy dość sprężysto zamek odpowiada,
Wszystko obziera po pułtawskim mordzie,
Temblak, rękojeść i szczerby na kordzie;
Wreszcie się do swych juk, manierki bierze,
Skromną i prostą rozkłada wieczerzę,
Wszystkich przekąską, napitkiem uracza,
Co najlepszego królowi przeznacza
Z mniejszą obawą, niźli w świetném kole
Pochlebny dworak przy monarszym stole.
Karol z uśmiechem i twarzą łaskawą
Na chwilę skromną posila się strawą,
Wreszcie w zmuszoną wesołość przybrany,
I jakby wyższy nad boleść i rany,
Tak się odzywa: — „Z wszystkich nas zarazem
Choć mężnych sercem i dzielnych żelazem,
Nikt tak nie wytrwał, nie podszedł, nie pobił,
Nikt mniéj nie mówił, a więcéj nie zrobił,
Jak ty, Mazeppo. W całym kręgu świata
Od Aleksandra aż po nasze lata
Nigdy dobrańszéj nie widziano pary,
Jak twój bucefał i ty, wodzu stary!
Ty wszystkie Scyty twą chwałą przechodzisz,
Gdy jak grom pędzisz, lub przez rzeki brodzisz“.

— „Straszna, szatańska (tak hetman zawoła)
Do takiéj jazdy wprawiła mię szkoła“.
— „Jak to? (król rzecze), jeżliś z jéj nauki
Tak dzielnie twojéj wyuczył się sztuki?“
— „Długa to powieść (starzec mu odrzeka),
A na nas tyle mil i bójek czeka,
Gdzie nieraz jeszcze trzeba w kord uderzyć,
Nieraz jednemu z dziesięciu się zmierzyć,
Nim tam gdzieś nasze już bezpieczne konie
Bujne Zadnieprza będą spasać błonie,
Lepiéj snem, panie, pokrzep siły twoje,
A ja noc całą na straży przestoję“.
— „Nie, nie (król rzeknie) proszę cię, hetmanie,
Może, iż nieco ulży mi słuchanie,
I z łaski twojéj dar ten zyskać zdołam,
Którego dotąd nadaremnie wołam“.
— „Kiedy tak, panie! a więc z całą chęcią
Siedmdziesiątletnią cofnę się pamięcią.
Dwudziesty-m pono rok miał w owéj porze,
Gdym zdawna bawiąc na warszawskim dworze,
Już od lat sześciu służył w paziów gronie;
Król Jan Kazimierz był wówczas na tronie.
Nie był on, panie, podobny ci w niczém,
Męstwem ci tylko zrównał wojowniczém,
Lecz chociaż wiele przewojował czasów,
Przecież prócz sławnych na sejmie hałasów
Nie byłby innéj pewno zaznał wojny,
Tak był z natury słodki i spokojny;
Z musu on tylko, lecz dzielnie wojował
I nie tak łatwo kord dobyty schował.
„Miał on i inne licznych trosk podniety,
Lubił poetów i lubił kobiety,
A te tak gryzły go przez zawiść swoję,
Że i najsroższe byłby wolał boje.
Szczęściem miał zawsze pociechę gotową,
Wziął nową książkę lub kochankę nową.
Król często uczty wyprawiał wspaniałe,
Do bram się zamku cisło miasto całe,
By się przypatrzyć pięknościom Warszawy
I groźnym panom książęcéj postawy.
Z łaski on wieszczów wielkim mędrcem został,
Oprócz jednego, który nic nie dostał.

Palnął satyrę i wciąż się przechwalał,
Że nigdy dzieł swych pochlebstwem nie skalał.
Dwór ów naówczas świetnością celował,
Grami, teatrem, a kto żył, rymował;
Ja sam skleciłem jakiś wierszyk tkliwy
Z smętnym podpisem: Tyrsys nieszczęśliwy.
„I był tam pewien magnat nad magnaty,
Jak soli lub srebra pokład, bogaty,
Miał tytuł hrabi, godność wojewody
I wszystkie rodem swym przewyższał rody,
Tak téż był dumnym, jakby jego plemię
Prosto z niebiosów zstąpiło na ziemię;
A że był z wszystkich przy tronie monarszym
I najbogatszym i ze krwi najstarszym,
Tak w swe rodowe drzewo oczy wlepił,
Tak się bogactwy, tak złotem oślepił,
Że skutkiem dziwnéj w głowie mieszaniny
Sobie przywłaszczał świetne przodków czyny.
„Nie tego zdania jego żona była,
Co lat trzydzieści mniéj niż on liczyła,
I stąd po różnych przykrościach codziennych,
Nudach, dumaniach i nocach bezsennych,
Kilku spojrzeniach na młodzież Warszawy,
Kilku nadziejach i nieco obawy,
Po kilku tańcach i śpiewach rzewniących,
Kilku łzach wreszcie cnotę żegnających,
Czekała tylko na owe szczęśliwe
Chwile — wypadki — które najmniéj tkliwe
Serca dam miękczą — by jak czuła żonka
Drogę do nieba złatwić dla małżonka,
A z któréj przecież w takiéj mężów rzeszy
Najnabożniejszy nawet się nie cieszy.

V.

„Byłem ja wówczas w samym lat mych kwiecie,
Siódmy już krzyżyk przeżywszy na świecie,
Mogę otwarcie pochwalić się, panie,
Że czy to w wyższym, czy téż niższym stanie,
W tém, co tu młodych czyni tak dumnemi,
Nikt się z zalety nie mógł równać memi:

Siłę ja, młodość i wesołość miałem,
I nie tak, panie, jak dziś wyglądałem;
Tak niegdyś gładkiém było czoło moje,
Jak dziś jest zrytém przez czas, troski, boje,
Co tak pierwotny z niego wyraz zdarły
I tak dawnego Mazeppę zatarły,
Że nikt mię pewno z własnych sióstr i braci
Jużby nie poznał w dzisiejszéj postaci.
Kwitnął mi jeszcze wiek mój młodociany,
Kiedym téj strasznéj w sobie doznał zmiany;
Lecz choć mię liczne lata przywaliły,
Nie zmogły przecież ni męstwa, ni siły,
Inaczéj bez téj dzielnéj, twardéj mocy,
Nie byłbym dzisiaj wśród téj czarnéj nocy
Pod gołém niebem, w głębi dzikich lasów
Powieść wam starych opowiadał czasów.
„Postać Teresy — ach! widzę ją jeszcze...
W téj chwili nawet z jéj widmem się pieszczę,
Zda się, że w mroku owych drzew przepływa...
Tak to pamiątka serca żywą bywa!
A przecież nie wiem, czyli w ludzkiéj mowie
I ludzkim głosem piękność jéj wysłowię.
Urocze oko Azyanki miała,
(Nieraz się bowiem krew polska zmieszała
Z blizkiemi granic sarmackich Turkami),
Tak czarném było, jak niebo nad nami:
Ciągle zeń strzelał taki promyk wdzięczny,
Jak z chmur północnych pierwszy błysk miesięczny.
Oko to płynnym promieniem się zdało
I niby w własnem swém świetle topniało,
Całe miłością — pół ognia — pół mdlenia,
Jak te z pod miecza męczennic spojrzenia,
Które ku niebu z takiém czuciem wznoszą,
Jak gdyby dla nich śmierć była rozkoszą.
Czoło, jak w lecie jeziór kryształ czysty,
Z słońcem na głębi, a do dna przejrzysty,
Gdy mruknąć nawet ciche nie śmią tonie,
A niebo w całém odbijają łonie.
Lecz na cóż tego wdzięków jéj wywodu,
Kocham ją zawsze, jak kochałem z młodu,
Taka jak moja miłość dzika, wrząca,
Ni w złem, ni w dobrem granic nie znająca,

W wściekłości nawet bojów nie ostyga,
I cień przeszłości aż w starość nas ściga.

VI.

„Spotykam — wzdycham. Spojrzała — spojrzałem,
Nic nie wyrzekła — przeciéż zrozumiałem.
Ach! bo są znaków i dźwięków tysiące,
Widzim je — słyszym — lecz któż je okréśli?
Są to te iskry mimowolne myśli,
Z nagłéj serc młodych burzy pryskające,
Co tworzą jakąś mowę dziwną, ciemną,
Mowę ognistą, wszechmocną, tajemną,
Łańcuch płomienny, co aż duszy sięga,
I bez ich woli serce z sercem sprzęga,
Rzekłbyś, że iskry elektrycznéj siła
Nagle w dwie dusze razem uderzyła.
Długom i długo z łzawém wzdychał okiem,
Jednym się nawet nie śmiał zbliżyć krokiem,
Ażem się wreszcie dał poznać, przedstawił,
I odtąd nieraz z nią rozmawiał, bawił.
Trudne mi było miłości wyznanie,
Raz przecie chciałem odważyć się na nie;
Ale zaledwie żem usta otwierał,
Już mój trwożliwy głos na nich zamierał.
Szczęściem, że wówczas pewna gra tam była,
Co wszystkich nieraz całe dni bawiła;
Stara już pamięć nazwać jéj nie zdoła,
Lecz wiem, że była pusta i wesoła.
Do niéj to trafem, czy przez szczęście moje,
Razem przy sobie siedliśmy oboje.
Żadną się ja tam przegraną nie smucił,
Ni ku wygranéj oczy moje zwrócił;
Dość miałem szczęścia, żem jéj głosu dźwiękiem
I jéj oblicza mógł się poić wdziękiem.
Byłem jak czata przy niéj przez czas cały;
(O, gdyby nasze dziś tak czuwać chciały!)
Gdym wreszcie spostrzegł jakieś zamyślanie,
Ciągłość roztargnień, obojętne granie,
Równą na zyski jak straty niedbałość,
A przecież dziwną przy téj grze wytrwałość,
Jakby ją jakaś myśl skryta i czuła
Całą potęgą do téj gry przykuła.

Jak błysk piorunu, tak myśl nagła, śmiała,
W tym ciemnym dla mnie mroku zajaśniała,
Że się w jéj twarzy coś takiego mieści,
Co mię nie skaże na wieczność boleści...
Szczęsny tą szczęścia mego przepowiednią,
Cały-m war uczuć moich wylał przed nią,
Wszystko wyznałem — Bóg wie, co prawiłem,
Słowa się w trwożnym plątały obłędzie,
Lecz, że słuchała, a więc pewny byłem,
Bo kto raz słuchał, daléj słuchać będzie:
Serce jéj czułe a pierwsza odmowa
Nie znaczy jeszcze ostatniego słowa.

VII.

„Kochałem, panie, i byłem kochany,
Mówią, że nigdy nie bywał ci znany,
Ten szał tak luby — jeźli tak jest, panie,
Próżnobym z mojém szczęściem się rozwodził,
Z śmiechem-byś tylko wzgardy patrzył na nie;
Ale nie każdy na króla się zrodził,
Nie każdy twojéj duszy hart posiadał,
Coś tak sam sobą jak ludami władał.
Jestem, lub raczéj niegdyś księciem byłem,
Tysiącznym w bojach szykom hetmaniłem,
Wszystkom zgniótł, złamał; z sercem tylko mojem
Ciągle daremnym ścierałem się bojem.
Kochałem, panie, kochano mię wzajem,
O! każda miłość byłaby tu rajem,
Gdyby jéj koniec mniéj bolesnym bywał...
Skrycie-m się tylko z Teresą widywał,
Lecz jeźli szczęściem było to spotkanie,
Szczęściem już dla mnie było czekać na nie,
Za nic dni, noce. — W téj jednéj godzinie,
Czułem, myślałem — i żyłem jedynie,
Nigdym podobnéj nie zaznał godziny,
I gdybym znów był panem Ukrainy,
Chętniebym na jéj oddanie się zgodził,
Bym tylko dawnym paziem się odrodził,
Tym szczęsnym paziem, co wszystko posiadał,
Gdy miał kochankę i kordem swym władał,
A w darach swoich natura wspaniała,
Zdrowie mu, męstwo, moc i młodość dała.

„Zejścia się nasze bywały skrytemi;
Mówią, że miléj jest się kochać skrycie,
Nie wiem — lecz setne byłbym oddał życie,
Gdybym raz usty mógł ją nazwać memi
Moją, w obliczu i nieba i ziemi.
Myśl ta mi bowiem ciągle truła duszę,
Że ją ukradkiem tylko kochać muszę.

VIII.

„Mnóstwo ócz patrzy na kochanków dwoje,
Mnóstwo i na nas patrzyło oboje,
Niegrzeczny dyabeł zdrajcę naprowadził,
Lecz krzywdzę dyabła — nie dyabeł nas zdradził;
Pewno tam na ten związek cudzołożny
Jakiś świętoszek wylał jad pobożny.
Czujne nas szpiegi nocną zeszły dobą,
Zeszły, napadły i porwały z sobą.
Wściekał się hrabia — ja byłem bez broni,
Lecz choćbym nawet i miecz trzymał w dłoni,
Cały się wreszcie uzbroił żelazem,
Cóż mogłem począć przeciw tylu razem?
Blizko to zamku pańskiego się działo,
Zdala od miasta — i ledwo że dniało,
Znikąd ratunku — w tak straszliwéj dobie,
Kilka chwil tylko jeszcze licząc sobie,
Boga za grzeszne przepraszałem życie,
Kilku się świętym polecałem skrycie,
Pewny, że zginę — gdy mię tłuszcza podła,
Z krzykiem przed bramę zamkową przywiodła.
Wieczny z Teresą rozłączył nas przedział,
I jużem odtąd nic o niéj nie wiedział.
Okropną była wściekłość wojewody,
I prawdę mówiąc, miał do niéj powody;
Najbardziéj przeciéż złościł się z obawy,
By po nim jakiś tam owoc nieprawy
Imienia jego potomka nie zyskał.
Nie mniéj i na tę myśl się wzdrygał, ciskał,
Że mu ta plama zbrudzi tarcz herbową,
Rodu, którego on właśnie jest głową. —
W rzędzie on szczytnych sam się mieścił ludzi,
Myśląc, że wszystkich swoim blaskiem złudzi,
Mnie zwłaszcza swoją wielkością omami:
A ta, o zgrozo! dla pazia się plami!

Gdyby przynajmniéj z królem przewiniła,
Zbrodnia ta jakoś mniejby straszną była,
Lecz z paziem! z paziem! — nie, nikt w ludzkiéj mowie,
Tak okropnego gniewu nie wypowie.

IX.

„Konia tu dajcie!“ — i przywodzą konia.
O, wprawdzie takich rumaków niewiele!
Ukraińskiego wychowaniec błonia,
Jakaś myśl w całém rozdrżała mu ciele.
Dziki, własnego obawiał się cienia,
Dziki dzikością młodego jelenia;
Nigdy ni uzdą, ni ostrogą tknięty,
I przed dniem jednym dopiéro ujęty.
Z zjeżoną grzywą i opornym krokiem,
Z chrąpiącém nozdrzem, zapienionym bokiem,
Strachał się, złościł, wspinał, rzucał dumnie,
Groźny syn stepu prowadzony ku mnie.
Tłum mię sług porwał, na grzbiet konia cisnął,
Na dłuż rozciągnął, rzemionami ścisnął,
I puścił nagle. — Lecim gromem, strzałą,
Potok z tak nagłą nie spada nawałą.

X.

Lecim i lecim — dech się we mnie ścinał;
Dzień wówczas ledwie bielić się zaczynał,
Poznać nie mogłem, w jakie pędzę strony:
On leciał, leciał pianą ubielony.
Ostatnim dla mnie już głosem człowieka,
Com go naówczas zasłyszał zdaleka,
Był ten sług podłych śmiech dziki, nieznośny,
Co jeszcze z wiatrem doleciał mię głośny.
Wścieklem się rzucał, twarz ku nim skierował,
Gryzłem ten rzemień, co mi kark krępował,
I choć ból straszny całą krew mi ścinał,
Wzniosłem się na pół i lżąc ich przeklinał.
Nie wiem, czy koń mój takim pędząc lotem,
Klątw mych nie zgłuszył kopyt swoich grzmotem.
Myśl ta mię trapi, gdyż się zemścić chciałem,
Zemściłem późniéj całym zemsty szałem.
Niéma tam, niéma i jednego złamku,
Mostów, bram, zapór, baszt i murów zamku,
Wszystkom rozorał, wszystko zburzył, skrwawił,
Na polach jednéj trawki nie zostawił,

Chyba, że gdzieś tam z gruzów się wyciska,
W miejscu głównego murów tych ogniska.
Stokroć przejść można plac téj rzezi sławnéj,
A nie zamarzyć nawet twierdzy dawnéj!
Ćmach się ten w oczach mych z wieżami palił,
Z grzmotem rozpękły mur po murze walił,
Z czarnych, gorzących dachów miedź stopniała
Naokół deszczem parzącym się lała;
Największą siłę z najgrubszym ogromem
Starłem silniejszym zemsty mojéj gromem.
Nie — nie myśleli oprawce zuchwali,
Gdy mię, jak błyskiem, na tę śmierć posłali,
Abym tam kiedyś niepojętym cudem,
Z dziesięćtysięcznym miał powrócić ludem,
I tak, w sowitéj odpłacił nagrodzie,
Przejażdżkę moję panu wojewodzie.
„Srogo mękami bawili się memi,
Ale ja srożéj poigrałem z niemi.
Czas wszystkie krzywdy spłaca nieomylnie,
Potrzeba tylko ciągle czuwać pilnie,
A żadna zręczność, żadna moc człowieka,
Nie ujdzie zemsty, co cierpliwie czeka,
W krzywdzie skarb widzi i codzień doń zcicha
Dolicza lichwę — a na porę czyha.

XI.

„Pędzim i pędzim jakby wichry, gromy,
Znikły za nami wszystkie ludzkie domy;
Pędzim i pędzim jakby szturmy, burze,
Krwawy meteor na niebos lazurze.
Nigdzie ni miasta, ni nędznéj wioszczyny,
Niezmierne tylko dzikich step równiny,
Czarnemi wkoło opasane lasy,
I prócz tych gmachów, co się w dawne czasy
Przeciw Tatarom w groźnych wzniosły murach,
A których ledwiem mógł dojrzeć po górach,
Ni śladu ludzi. — Rok właśnie przed nami,
Turek z licznemi przeszedł tam wojskami,
A gdzie koń spahów ziemię nogą zryje,
Grunt się skrwawiony trawą nie okryje.
Pochmurno było. — Wietrzyk smętnym głosem
Zdawał nad moim użalać się losem.

A koń tak w strasznym pędzie się zaganiał,
Że mi i westchnąć i modlić się wzbraniał.
Na grzywę jego, którą wiatr rozwiewał,
Pot się mój zimny gęstym deszczem zlewał.
On zaś na oślep, bez celu, bez drogi,
Pędził i chrapał ze złości i trwogi.
Nieraz myślałem, że za krótką chwilę,
Musi nakoniec już upaść na sile,
Gdzie tam! — zbyt wątłe i spętane ciało
Gniewnéj jędrności igraszką się zdało.
Każdy ruch, którym wyzwolić się chciałem,
Wścieklejszym jeszcze rozogniał go szałem.
Na głos mój z trudem z piersi wyciśnięty,
Tak w bok uskoczył jakby prętem cięty;
Z każdym tym głosem rwał się tak szalenie,
Jakby zasłyszał trąb wojennych grzmienie.
Strumień krwi czarnéj, co się z ran mych toczył
Spływał po ciele i pęta mi broczył,
A jak piekielnym gorzący płomieniem,
Język ognistém palił się pragnieniem.

XII.

Lecim do lasów — czernią się dokoła,
Dzikie, rozległe, okiem nieobjęte,
Sterczą potężne groźnych dębów czoła,
Najsroższym nawet wichrem nieugięte.
Co wyjąc stepy Sybiru przelata,
I grzmiącym szturmem całe bory zmiata.
Rzadko tam stoją te pyszne ogromy,
Lecz gęsto wśród nich rośnie krzew poziomy,
Przybrany w liścia uroczéj zieleni,
Nim je oberwie mroźny wiatr jesieni,
Nim je po lasach i borach rozwieje,
W przykrą i trupią czerwoność odzieje,
Co tak wygląda, jakby krew stężała,
Na placu bitwy leżącego ciała,
Którego żadna ręka nie pochowa,
A tak niejedna stwardzi noc zimowa,
Że i dziób nawet żarłocznego kruka,
Po zmarzłém licu jak po lodzie stuka.
Puszczę tę zarósł gąszcz młody, zielony,
Gdzieniegdzie stały dęby, sosny, klony.

Szczęściem że z rzadka — gdyż w takim rozgonie
Stokroć-bym pewno roztrzaskał się o nie.
Gnące się krzewy ciała mi nie darły,
A chociaż wszystkie rany się zawarły,
Zimnem okrzepłe — przecież ból przemogłem,
A żem był w pętach, z konia spaść nie mogłem.
„Szumiąc po liściach z całéj pędził siły,
Wśród drzew, wśród wilków, co za nim goniły,
A które ciągle tuż za naszym śladem,
Mordem dyszące całém biegły stadem,
Tym długim cwałem, co nieraz w manowcach
I gniew i zapał znuży w psach i łowcach:
O kilka kroków w dzień już prawie biały,
Widziałem, jak się przez gąszcz przewijały,
A w nocy-m słyszał jak chrzęszcząc liściami,
Zdradnym poskokiem suwały za nami.
O, jakbym chętnie z niemi bój był toczył,
Rąbał, mordował, miecz mój krwią ich broczył,
I gdym koniecznie już miał paść ich łupem,
Przynajmniéj licznym otoczył się trupem!
Z razu gdy koń mój z takim pędził szałem,
Chciałem, by ustał — a teraz się bałem,
Czy ujdzie wilkom; — lecz próżnom się lękał,
Dziki syn stepu twardych sił nie znękał,
Pędził sążnistym lotnéj sarny biegiem:
Ziemia tak szybkim nie ściele się śniegiem,
Gdy zbłąkanego na polu wieśniaka
Nagle osypie, oćmi zawiéj taka,
Że już do chaty swéj nie znajdzie drogi:
Tak pędził, chrapał, dziczał z gniewu, trwogi.
Dziczał, jak zwyknie krnąbrne dziecko dziczéć,
Gdy chce swą fraszkę na matce wykrzyczéć,
Lub jak kobieta z silnéj woli znana,
Gdzie znajdzie opór i poczuje pana.

XIII.

„Z południa było, gdym już przebył bory.
Drżałem od zimna, choć wśród letniéj pory,
Może, iż skryty w żyłach dreszcz mię ziębił,
Bo kogóż długi ból-by nie przygnębił;
A jam zupełnie wówczas był odmienny,
Silny, gwałtowny jak potok wiosenny;

Jeszczem nie zbadał uczuć mych przyczyny,
A już te czucia zmieniały się w czyny;
Cóż więc dopiéro, gdy się zlały w duszę,
Gniew, przestrach, wściekłość i wszystkie katusze,
Głód, zimno, nędza, boleść tak samotna,
I straszne pęta i nagość sromotna.
Byłem ja przytém z takiego plemienia,
Którego krew się łatwo rozpłomienia,
A taką rozkosz w pomście krzywdy czuje,
Jakby grzechotnik w chwili, kiedy kłuje.
Nie dziw, że ciosów wytrzymawszy tyle,
Pień ten się zachwiał i upadł na chwilę.
Ziemia się gięła pod końskich nóg grzmotem,
Chmury mi wstecznym uciekały lotem,
Zdało się, żem miał już na ziemię runąć,
Lecz dla pęt moich nie mogłem się zsunąć,
Serce pękało — skroń głazem ciężyła,
Krew w niéj chwilami biła, znów nie biła,
Nieba się wielkiém kołem obracały,
I jak pijane drzewa taczać zdały.
Jakiś błysk ciągle z pod mych tryskał powiek,
I znów ciemniało — konający człowiek
Bardziéj nie kona, niźli ja konałem.
Bity, miotany konia mego szałem,
Czułem, jak czarna już mię noc pokrywa,
I znów czasami z oczu moich spływa.
Chciałem się mocą duszy mojéj cucić,
Lecz już nie mogłem zmysłom życia wrócić.
Byłem ja w stanie morskiego rozbita,
Co się w ostatniéj burzy deszczki chwyta,
To się z nią wznosi, to znów w wałach ginie,
A wiatr go pędzi w wielką wód pustynię.
Drżące mu życie było jak te liczne,
W głęboką północ światła fantastyczne,
Które w malignach wzlatają przed nami,
A z zamkniętemi widzim je oczami.
Lekka to boleść w krótkiéj przyszła dobie:
Lecz sroższy po niéj czułem zamęt w sobie,
Bałbym się, przyznam, doznać tak straszliwéj
Męki, boleści przy śmierci prawdziwéj,
A przecież myślę, że człowiek przy zgonie
Więcéj wycierpi, nim duszę wyzionie;

Lecz mniejsza o to: — kto tylekroć czoła
Nadstawił śmierci, ten zadrżeć nie zdoła.

XIV.

„Wracam do zmysłów — cóż to? skądżem cały
Tak odurzony — tak zimny — skościały?
Słabe, leniwe serca mego bicie
Powolne w ciele mém rozbudza życie:
Gdy wtém ból straszny nagle krew mi całą
Na wstecz odlunął, choć zimną, stężałą.
Dziwny szum, szelest bije mi o uszy
I jakiś mroźny przestrach czuję w duszy.
Widzę nakoniec — lecz cóż mi to oczy
Jakąś powłoką, grubą, szklaną mroczy?
Może ja marzę jaką wód nawałę...
W głębi pod sobą widzę niebo całe,
Jasne gwiazdami. — Nie! — sen mię nie zwodzi!
Dziki mój rumak w dzikszych wałach brodzi.
Szerokiéj rzeki lśniące się bałwany
Szumią białemi warzące się piany.
Pół ja dopiéro byłem przebrnął rzeki,
Od nieznanego brzegu tak daleki.
Czuję, żem ożył, że silniejszy jestem,
Zimnym wód rzecznych orzeźwiony chrzestem.
Dzielny mój rumak, śmiało i zuchwale,
Piersią rosnące wciąż przecinał fale,
Płynął, aż wreszcie całą szerz ich przebył,
Lecz brzeg ten dla mnie portem szczęścia nie był,
Gdyż wszystko za mną mgłą się kryło ciemną,
A noc i przestrach czerniły przedemną.
Nie wiem, jak długo i czy w nocy, we dnie,
Te między życiem i śmiercią pośrednie
Trwały męczarnie. — W stanie, w którym byłem,
Zaledwiem wiedział, że na świecie żyłem.

XV.

„Z ciekącą grzywą, lśniąc się, kurząc cały.
Silił się, parskał rumak zadyszały,
Chwiał się, a przecież potężnemi kroki
Wdzierał się na brzeg stromy i wysoki.
Wdarł się nakoniec. — Przestrzeń nieprzejrzana
Szerzy się, grozą i nocą zalana,

I tak wciąż naprzód szerzy się bezkreśnie,
Jak czarna otchłań wymarzona we śnie.
Gdzieniegdzie tylko jakieś rozrzucone
Płace, to białe, to ciemno-zielone.
A które wszystkie oświecał bladawo
Księżyc, co właśnie wówczas wszedł na prawo;
Lecz nigdzie żadnéj wróżby, ni oznaki,
By gdzieś w pobliżu mieszkał wieśniak jaki,
Żaden nam płomyk z siedziby człowieka
Gościnną gwiazdą nie błysnął zdaleka.
Błędny się nawet ognik nie pojawił,
Któryby z mojém nieszczęściem się bawił.
Zwodném on wprawdzie światłem-by mię łudził,
Miłeby przecież zawsze czucie wzbudził,
Byłbym przynajmniéj doznał téj pociechy,
Iżby mi ludzkie przypominał strzechy.

XVI.

„Koń mój biegł ciągle — lecz ta dzika siła,
Z którą tak pędził, już złamaną była:
Słaby, dyszący i z spienionym bokiem
Cięższym, leniwszym posuwał się krokiem;
Każdy mu wówczas byłby mógł poradzić,
Dziecięciu nawet dałby się prowadzić,
Lecz nic to mojéj nie ulżyło męce,
Miałem związane i nogi i ręce,
A choćbym nawet i od pęt był wolny,
Nie byłbym może sobą władać zdolny.
Chciałem raz jeszcze z memi walczyć pęty,
Któremi byłem tak silnie ujęty,
Lecz tyle-m mojem miotaniem się zyskał,
Żem jeszcze mocniéj węzły moje ściskał.
Płonne więc odtąd porzuciłem boje,
Co rozjątrzały tylko rany moje.
Zdało się, że koń mój już wkrótce legnie,
Choć nie wiedziałem, gdzie jeszcze zabiegnie. —
Pierwszy brzask ranny wschód słońca zwiastował,
Lecz jakże długo z nocą się pasował,
Zdało się, że mgła, ciężąca na zorzy,
Nigdy przed młodym dniem się nie roztworzy.
Długo i ciężko dźwigała się w górę,
Nim wschód w płomienną przybrał się purpurę,

Nim wszystkie gwiazdy pogasił na niebie,
Wszelką ich jasność przyciągnął do siebie,
I z tronu swojéj potęgi i chwały
Własném swém światłem zalał okrąg cały.

XVII.

„Błysnął dzień jasny — mgłę rozproszył ciemną,
Leży świat blaskiem rozświecony słońca,
Tak pusty wkoło — za mną — i przedemną...
I po cóż pędzę przez ten step bez końca,
Przez lasy, rzeki. Nikt tu stopy swemi
Śladu w téj bujnéj nie wytłacza ziemi
Ni zwierz, ni człowiek. W żadnéj roku porze
Nikt tu nie przejdzie, nikt nigdy nie orze;
W całém powietrzu cisza tak straszliwa,
Ptaszek się ranną piosnką nie odzywa,
Nie słychać nawet ni z trawy, ni z krzaczka
Cichego brzęku drobnego robaczka,
Koń mój werst kilka biegł tak zadyszały,
Jakby w nim wszystkie żyły pęknąć miały,
Widocznie przecież w każdéj słabiał chwili,
Samiśmy tylko — ciągle sami byli...
Aż, gdy tak coraz bardziéj słabiał, dyszał,
Naglem gdzieś zdala rżenie konia słyszał.
Lecz nie — z błędnego sądziłem pozoru,
Wiatr to zapewne tak świszczał po boru...
Nie! nie! — z tych puszczy całe stado tłumnie
Sypie się, — zwiększa — tętni — pędzi ku mnie
Wielkim, rozległym pułkiem rozwinięte!
Chcę krzyknąć — próżno — usta na śmierć ścięte,
Pędzą w swéj całéj wolności i pysze,
Lecz cóż to? — ludzi ni widzę, ni słyszę,
Któż je prowadzi? — bez jeźdźca, tysiące!
Rozwiane grzywy, kity pływające,
Nozdrza na walnym oddechem rozwarte,
Pyski nie uzdą, ni kiełznem nie darte,
Boki kolcami nie kłute ostrogi
I nigdy podków nie znające nogi.
Tysiączny hufiec, dziki, wolny, śmiały,
Pędzi jak morza goniące się wały,
Pędzi, grzmi, tętni, cały step przelata,
Jakby chciał witać nieznanego brata.

Widok ten chwilę krzepi go i cieszy,
Zrywa się niby i choć słabo, śpieszy,
Sili się, cichém rżeniem odpowiada,
Chwieje się — plącze — i nakoniec pada.
„Leży i dyszy z okiem już zmartwiałem,
Z stęgłém, bezwładném, kurzącém się ciałem.
Skończył już bieg swój, pierwszy i ostatni.
Przybiegłe stada patrzą na zgon bratni,
Dziwi je moja postać rozciągnięta
I krwawe z koniem wiążące mię pęta,
Patrzą się — stoją — trwożném mierzą okiem,
Wietrzą — strachliwym przebiegają krokiem,
To się przybliżą, to znów pierzchną społem,
To w końcu wielkiém oblatują kołem,
Aż wreszcie nagły na nie postrach pada
Pędzą za jednym, jakby królem stada,
Który tak kruczą maścią lśni się cały,
Że jéj nie plami i jeden włos biały.
Pienią się — chrapią — rżą — od trupa stronią,
Płoszą — pierzchają — i po lasach chronią.
„Sam odtąd z wszelkiéj nadziei wyzuty
Zostałem w stepie — do trupa przykuty.
Leżał pode mną, zimném, martwém ciałem,
Któremu wreszcie już ciężyć przestałem.
Długom się z wspólnych nam więzów wydzierał,
Teraz z nim leżał — na zmarłym umierał.
Nigdym nie myślał, że w tak strasznéj doli
Bóg jeszcze jutra dożyć mi dozwoli.
Tak przez dzień cały z memi leżąc pęty
Każdą godziną, jak głazem ciśnięty,
Tylem żył jeszcze, abym widział słońce
Już raz ostatni dla mnie zachodzące.
W strasznéj pewności, że już umrzéć trzeba,
Zimnom się poddał był pod wyrok nieba,
Pod tę śmierć, co nam rok za rokiem grozi
I serca trwogą już ostatnią mrozi,
Co niezawodna — czasem darem bywa,
Nawet gdy uieco zbyt wcześnie przybywa,
Od któréj przecież, jak od sidła stronim,
Myśląc, że naszą troską się obronim;
Czasem naszemi wzywamy ją łzami,
Czasem téż sobie zadajem ją sami;

Lecz jakąkolwiek bywa tu śmierć nasza,
W każdéj postaci, razi nas, przestrasza,
I choć nam męki przerywa najkrwawsze,
Zawsze jest groźną i okropną zawsze.
Dziwna rzecz! — ludzie, co w rozkoszach żyli,
Nad miarę z pięknem pieścili się łonem,
Ucztami, złotem i władzą opili,
Spokojnym często umierają zgonem,
Spokojniéj, niźli ciągłych nędz ofiary:
Gdyż ten, co wszystko wypił z życia czary,
Wszelki wdzięk, nowość — czegóż już przy grobie
Może żałować, może życzyć sobie?
Nędzarz nadzieją lepszéj żyje doli,
A choć śmierć sama z nędzy go wyzwoli,
On na nią zwiędłém okiem się użala,
Że mu przyszłego raju drzewo zwala.
Jutroby może było dniem nagrody
Za wszystkie wzgardy, nędze i przygody,
Jutroby pierwszy dzień mu życia błysnął,
Któryby krwawych łez mu nie wycisnął,
Nie słyszał przekleństw — dzień szczęściem brzemienny,
Wróżbą lat długich tak jasny, promienny,
Przez łzy niedoli oddawna widziany,
Dzień, coby wszystkie mógł zagoić rany,
Dzień, w którym na raz odzyskałby tyle
W władzy — świetności — chwale — szczęściu — sile,
I dzień ten jego przyświeci mogile!

XVIII.

Słońce w zachodnich już gasło obłokach,
A ja na zimnych wciąż leżałem zwłokach,
Pewny, że nasze tam pogniją ciała;
Wzrok mój się ściemnił, śmierć potrzebą stała.
Bez tchu, ratunku, bez nadziei cienia,
Ostatnie w niebo wznosiłem spojrzenia.
Lecz gdym tak patrzył okiem już gasnącem,
Kruk mi przeleciał między mną i słońcem,
Co pewno na śmierć nie zaczeka moję,
Ażeby na nas zacząć ucztę swoję.
Latał i siadał i znowu się zrywał,
I coraz, coraz bliżéj oblatywał,

Wciąż mi on lecąc czernił się na niebie,
A raz tak blizko ujrzałem go siebie,
Żem mógł z łatwością silny raz mu zadać,
Gdybym choć najmniéj mógł był sobą władać,
Słaba jednakże walka z pęty memi,
Lekki ruch ręki — skrzyp drapanéj ziemi,
Krzyk mój ochrzypły z trudem wydzierany,
Co nawet nie wart głosem być nazwany,
Spłoszyły kruka, trwożnym pierzchnął lotem...
Odtąd już nie wiem, co się działo potem.
Sen mój ostatni był jak gwiazda lśniąca,
Co wdzięcznie zdala, znów bliżéj krążąca,
Wciąż mi się wolném przemykała snuciem,
Żyłem tém zimném, płynném, stęgłém czuciem,
Co nas przy zmysłów ożywia powrocie,
Znów głębiéj w śmierci tonąłem ciemnocie
I znów na chwilę życiem czuł na nowo
Chwilowo boleść i ulgę chwilowo,
Znów zimna niemoc serce lodem ścisła,
Raz po raz jakaś iskra z mózgu trysła,
Tchu mi zabrakło — dreszczem bólu drżałem,
Jeden puls — oddech — i już czuć przestałem,

XIX.

„Budzę się — gdzieżem? — cóż to za źrenice
Tak silnie w moje wpatrują się lice?
Istotnież ja to pod dachem przebywam,
Istotnież w izbie — na łożu spoczywam?
Ludzkież to oko? w ziemskim-że to wzroku
Tyle jasności i tyle uroku?
Zamykam oczy i jeszcze się boję,
Czy w męcie myśli dawnych widm nie roję?
Z długiemi włosy, hoża, wdzięczno-lica
Czuwa siedząca przy ścianie dziewica;
Już w pierwszéj chwili mojego ocknienia,
Silniem był uczuł iskrę jéj spojrzenia.
Dzikiém i czarném we mnie wryta okiem,
Rzewnym, litośnym zda się błagać wzrokiem,
Patrzę się — patrzę — i widzę nareszcie
I twarz istotną i rysy niewieście.
Czuję, że żyję, i że już na puszczy
Pastwą żarłocznéj nie zostanę tłuszczy.

Młode kozackie dziewczę ledwie zoczy,
Że z trudem chore znów roztwieram oczy,
Wdzięcznym swą radość objawia uśmiechem,
A gdy chcę mówić, zbliża się z pośpiechem
Z palcem na ustach daje znak milczenia,
Abym wszelkiego strzegł się wysilenia,
Na słaby nawet ruch się nie zdobywał
I do sił zwrotu w milczeniu spoczywał.
Bierze mię za puls, szuka go i bada,
Podgłówki moje dogodniéj układa,
Z izby się kroki wymyka cichemi,
I drzwi odchyla i szepce za niemi.
Żaden głos w życiu nie brzmiał mi tak miło,
W jéj chodzie nawet coś dźwięcznego było!
Ale że wszyscy jeszcze w chacie spali,
Wyszła więc z izby i jeszcze raz z dali
Troskliwém na mnie okiem się spojrzała
I jeszcze drugi niemy znak mi dała,
Bym się nie lękał, gdyż ludzie są blizcy,
A wszyscy pewni i chętni mi wszyscy,
Każdy z nich zaraz na mój głos się stawi
I ona także niedługo zabawi.
Wyszła, a wtenczas gdy ją z ócz straciłem,
Czułem dopiéro, jak samotny byłem.

XX.

„Przyszła, rodzice przywodząc mi swoje...
Ale już dłużéj nudzić się was boję,
A jeszcze prawić byłoby nie mało,
Co się tam ze mną wśród kozaków działo,
W dzikiém mię, pustém znaleźli bezdrożu,
W najbliższéj chacie złożyli na łożu,
Do zmysłów, życia, powrócili z trudem,
Na to, bym kiedyś ich zarządzał ludem.
Dumny mnie głupiec i przemyślny w karze
Pognał w głąb dziczy w całym zemsty żarze,
Bym w pętach, nagi, we krwi, blizki zgonu,
Pędząc przez stepy, dobiegł aż do tronu!
Któż przejrzy wświecie, co mu los przeznacza?
Niech więc nikt z naszych nie słabnie, rozpacza,
Jutrzejszy ranek może nasze konie
Ujrzéć za rzeką na tureckiéj stronie.

Nigdym tak żadnych nie uwielbiał fali,
Jak Dniepr uwielbię, gdy nas już ocali,
Dobra noc, bracia!“ — I wraz z słowy temi
Starzec, jak długi, kładzie się na ziemi,
Naprędce liściem zasłanéj dębowym,
Łożu dla niego ni twardém, ni nowém,
Na sen mu bowiem miły i swobodny
Każdy był zakąt, każdy czas dogodny.
Tak spał i teraz. — Król się nie odwrócił,
By mu choć jedno grzeczne słówko rzucił,
Lecz się nie dziwcie. — Z zbyt prostéj przyczyny
Karol tak milczał — zasnął od godziny.






Przypiski do Mazeppy.

Celui qui remplissait alors cette place, était un gentilhomme polonais, nomme Mazeppa, né dans le palatinat de Podolie; il avait été élévé page de Jean Casimir, et avait pris à sa cour quelque teinture des belles lettres.
Une intrigue, qu’il eut dans sa jeunesse avec la femme d’un gentilhomme polonais ayant été découverte, le mari le fit lier tout nu sur un cheval farouche, et le laissa aller dans cet état. Le cheval, qui était du pays de l’Ukraïne, y retourna et y porta Mazeppa demi-mort de fatigue et de faim. Quelques paysans le secoururent; il resta long tems parmi eux, et se signala dans plusieurs courses contre les Tartares. La supériorité de ses lumières lui donna une grande considération parmi les Cosaques; sa reputation s’augmentant de jour, obligea le czar à le faire prince de l’Ukraïne.


Le roi fuyant et poursuivi, eut son cheval tué sous lui; le colonel Giéta blessé et perdant tout son saug, lui donna le sien. Ainsi on avait remit deux fois à cheval, dans sa fuite, ce conquérant, qui n’avait pu y monter pendant la bataille.


Le roi allait par un autre chemin avec quelques cavaliers. Le Carrosse ou it était, rompit dans sa marche; on le remit à cheval, Pour comble de disgrace, il s’égara pendant la nuit dans un bois: là, son courage ne pouvant plus suppléer à ses forces épuisées, les douleurs de sa blessure devenues plus insupportables par la fatigue, son cheval étant tombé de lassitude, il se coucha quelques heures au pied d’un arbre, en danger d’être surpris à tout moment par les vainqueurs qui le cherchaient de tous cotés.
Voltaire, Histoire de Charles XII. p. 191, 220, 221.


„Mazeppa z konfuzyą wyszedł z Polski, a to z téj przyczyny. Na Wołyniu miał wioskę w sąsiedztwie z Falibowskim, któremu znęcił się był do domu, nie wiem po co; że zaś tam przebywał często, kiedy Falibowski wyjechał, dopowiedzieli o tém panu domownicy, ci osobliwie, co karty zapraszające nosili i byli świadomi owych konwersacyj. Pewnego czasu założył sobie Falibowski drogę jakąś daleką, pożegnał się z żoną i wyjechał. Stanął zaś na tym trakcie, którędy Mazeppa przejeżdżał, aż tu bieży z kartą ten, co zawsze zwykł bywać posłańcem i sam o tém panu powiedział. Falibowski wziąwszy kartę, przeczytał, jako się tam zapraszają na ochotę, obznajmując zarazem, że jegomość wyjechał w drogę. Oddawszy Falibowski tę kartę owemu tajnemu sekretarzowi, rzekł: „jedź, a proś go o odpis, mówiąc, że jejmość prędko kazała“. Tak uczynił, a pan go czekał, póki nie powrócił z odpowiedzią, bo dwie mile było biegać. Skoro go tam tedy wyekspedyowano, skoczył przodem i oddał panu kartę, w któréj Mazeppa deklaruje swoję gotowość do usług i obiecuje się zaraz stawić. Jakoż po chwili jedzie Mazeppa, spotkawszy się czoło z czołem, pyta pan Falibowski: „dokąd jedziesz?“ Powiedział, że gdzieindziéj. Falibowski: „proszę na ustęp“. Wymawia się Mazeppa, że pilną ma drogę, i pyta: „WPan téż widzę gdzieś jedziesz?“ Falibowski: „o, nie może być“, a wtem cap go za kark, pytając: „a to co za karta?!“ Mazeppa zdechł ze strachu; nuż prosić, że to pierwszy raz dopiéro jedzie i że tam nigdy nie postał. Falibowski woła owego sekretarza, i pyta: „chłopie! siła razy tam był w mojéj niebytności?“ Odpowiada: „ile włosów na méj głowie“. Dopiéro Falibowski kazał Mazeppę wziąć, a jadąc mówił do niego: „obieraj śmierć“. Prosił, żeby go nie zabijać, i przyznał się do wszystkiego. Takci Falibowski nacudował się nad nim i namęczył, a rozebrawszy go do naga, przywiązał go na własnym jego koniu, zdjąwszy kulbakę i obrócił twarzą do ogona, a tyłem do głowy, ręce opak związał, nogi koniowi pod brzuch przywiązał, a potém bachmata, dosyć z przyrodzenia bystrego, potężnie zhukano, kańczugami osieczono, a jeszcze mu nagłówek ze łba zerwawszy, kilka razy nad nim strzelono. Tak tedy ów bachmat jak szalony skoczył ku domowi, dokąd trzeba było jechać chróstami, przez głóg, leszczynę, gruszczynę i ciernie, a nie drogą przestronną, lecz ścieżkami, którędy koń drogę do domu pamiętał, bo często tamtędy chodził, jak to zwyczajnie na czaty nie gościńcem, ale manowcami jażdżą, i trzeba się tam bardzo często uchylać, choć cugle w ręku trzymając, mijać złe i gęste miejsca, a po staremu czasem i po głowie gałąź dała i suknie rozdarła, a tu dopiéro nagiemu, tyłem do głowy siedzącemu, na tak bystrym i zhukanym koniu, który od strachu na oślep jechał, gdzie go nogi niosły; ileż się tam nie dostało specyałów, dopóki owych szerokich chróstów nie przejechał, snadnie domyślić się można; a do tego miał i asystencyę z dwóch czy trzech ludzi, aby go nie puszczono i żeby się kto nad nim nie zlitował. Przypadłszy przeto przed swoje wrota ledwie żyw, woła stróża; stróż poznał głos i otwiera, lecz obaczywszy straszydło, co tchu zamknął i uciekł. Wywołał wszystkich ze dworu, ci zaglądają drzwiami i żegnają się; on się zwierza, że ich pan prawdziwy, oni nie wierzą; gdy już jednak mało co rzec mógł, będąc zbity i zziębły, puścili go. Falibowski zaś przyjechawszy do żony, wiedział już wszystkie sposoby, zakołatał więc w to okno, którędy Mazeppa wchodził. Otworzono i przyjęto jako wdzięcznego gościa, ale co za to ucierpiała, tego nie godzi się tu opisywać. Mazeppa téż ledwie nie zdechł, a wysmarowawszy się należycie, z samego wstydu wyjechał z Polski“.
Pamiętniki Paska, wydanie Raczyńskiego; p. 178—171.


Karol widząc, że bitwa już zupełnie przegrana, i że nadzieja ocalenia w najśpieszniejszém cofnięciu się mu pozostała, mimo boleści z ran pochodzącéj, siadł na konia, i z ostatkiem swego wojska uszedł do miejsca, zwanego Perewolochna, leżącego przy samém ujściu Worskli do Borystenu. Tam w towarzystwie Mazeppy i kilkuset zbrojnych przepłynął szeroką rzekę, a uchodząc krajem pustym i zniszczonym, ciągle przytém śmiercią głodu zagrożony, dostał się wreszcie do rzeki Bohu, gdzie uprzejmie przez tureckiego baszę przyjętym został. Piotr Wielki żądał od Turcyi wydania Mazeppy, ale nagła choroba hetmana, która jego skończyła się zgonem, uwolniła go od wściekłości straszliwego wroga. Barrow’s Peter the Great. p. 190—203.


Oprócz Woltera i Byrona, Puszkin w poemacie „Pułtawa“, Zaleski w dumie, Słowacki w dramacie, a Bułharyn w romansie, starali się imię Mazeppy rozsławić. Najwięcéj o nim i jego głośnych a tak licznych miłostkach wieści zebrał Aleksander Przezdziecki, i te w I tomie Athenaeum przez wydawcę Kraszewskiego umieszczone zostały. Znajdzie tam czytelnik oprócz Falibowskiéj ciekawe szczegóły tyczące się karlicy Naryszkin, Motrony Koczubejownéj i księżnéj Dolskiéj. Rozprawka ta Przezdzieckiego przyozdobiona jest ryciną wystawiającą Mazeppę i fac simile podpisu hetmańskiego.


Tłómacz uznał za potrzebne sprostowanie kilku rysów w obrazie Jana Kazimierza.





WYSPA
CZYLI
CHRYSTYAN I JEGO TOWARZYSZE.
w przekładzie
Adama Pajgerta.



Treść następującego poematu wzięta jest po części z dzieła porucznika Blaja (Bligh): „Opowiadanie buntu i porwanie okrętu Bounty, na morzu Południowém w roku 1789,“ po części z Marinera: „Sprawozdanie o wyspach Tonga.“

Przypisek autora.
Genua, 1823.



Piesń pierwsza.

I.

Nadeszła ranna na okręcie warta,
Płynęła nawa lekko kołysana,
A za nią fala połyska rozdarta,
Jak w skiby pługiem olbrzymim orana;
Przed nawą tylko sinych wód przestworza,
Po za nią wyspy australskiego morza.
Cicha noc kona, jéj cienie ruchome
Po oceanie rozproszyła zorza,
Delfiny, jakby przyjścia dnia świadome,
Pływały chyżo, promieni łakome.
Gwiazdy, w błękicie wód odbite jasno,
Już przed jaśniejszym świtu blaskiem gasną,
Ciemne wprzód żagle znowu zabielały,
I wiatry świeższym oddechem powiały,
Słońce zwiastował ocean czerwony,
Lecz nim dzień błyśnie — ma być czyn spełniony.

II.

W swojéj kajucie spoczął wódz waleczny,
We wybór straży zaufał bezpieczny;
We śnie Albjonu widział brzegi lube,
Trudów nagrodę i zapasów chlubę,
Bo swoje imię w tych umieścił rzędzie,
Co śledzą drogi przez biegunów lody,

Przebył najgorsze i resztę przebędzie,
Dlaczegóż nie miał użyć snu swobody?
Ale niestety! na jego pokładzie
Niechęć o czarnéj już przemyśla zdradzie;
Jego żeglarzy tęskni umysł młody
Do owych wysep słonecznego świata,
Gdzie kobiet wdzięki równe żarom lata;
Oni swych ojców rzuciwszy spuścizny,
Z dawna od własnéj odwykli ojczyzny,
I na pół dzicy, dzikich ludzi groty,
Nad fal niepewnych przenoszą kłopoty.
Słodkie owoców dojrzałych syropy,
I las, co ludzkiéj jeszcze nie zna stopy,
Pola, zasiane z obfitości roga,
Kraj, gdzie nie gniecie żadna przemoc sroga,
Chęć, któréj wieki w ludziach nie wygaszą,
Nie poznać pana, oprócz własnéj chęci,
Te młode dusze do tych wysep nęci,
Gdzie warstwy złota lice ziemi kraszą,
Gdzie każda grota jest domem swobody,
Każdy krok wolny — gdzie ogrodem niwy,
Gdzie cały naród jest dzieckiem przyrody,
Wesoły, wolny, dziki, lecz szczęśliwy,
Tam muszla, owoc i czółenko małe,
To wszystkie skarby, to bogactwo całe;
Łowy, żegluga — jedyném igrzyskiem,
A Europejczyk najnowszém zjawiskiem —
Taki był kraj ten, którego pragnęli;
Drogo te żądze okupić musieli.

III.

Wstań, śmiały Blaju! Wróg się stawia groźno!
Wstawaj! o! wstawaj! — Niestety, za późno!
Już przy twym boku orszak buntowniczy
Obwieszcza bezrząd, miota się i krzyczy;
Ty sam spętany, do twojego serca
Dłonią, co drżała na dźwięk twojéj mowy,
Przykłada bagnet zuchwały morderca.
Już dziś twój rozkaz do pracy nie znagli,
Nie rządzi sterem, nie rozwinie żagli:
Już cię na pokład wloką okrętowy,

Chcą dziką wrzawą stłumić głos, co woła,
Że swą powinność zdeptali niegodnie;
Patrząc na wodza, w swoję własną zbrodnię
Zaledwie trwożny wzrok uwierzyć zdoła;
Bo wprzód sumienia człowiek nie ukoi,
Aż trunek zbrodni: wściekłość go upoi.

IV.

Nieustraszony, choć ci śmierć zagraża,
Darmo tych wzywasz, co ci jeszcze wierni;
Ich liczba mała, przemoc ich zatrważa,
Ulegać muszą rozhukanéj czerni.
Napróżno głos twój o przyczynę bada,
Tylko przekleństwa krzyk ci odpowiada,
Nad tobą szale błyszczące się jeżą,
Omal ci bagnet gardła nie przewierci,
A wszystkie lufy w twoje piersi mierzą,
I w każdym ręku tkwi narzędzie śmierci.
Ty sam wołałeś: „Ognia!“ lecz ci twardzi,
Choć już z litości swe serca wyzuli,
Jeszcze dla męstwa podziwienie czuli;
Czy, że w człowieku, chociaż prawem wzgardzi,
Pomimo woli, jeszcze pozostanie
Dla dawnych władców swych uszanowanie,
Dość, że nie chcieli jeszcze rąk swych krwawić,
Wolą na pastwę falom cię zostawić.

V.

„Odsadzić czółno!“ zagrzmiał okrzyk głośny...
Któż: „Nie!“ odkrzyknie zgrai rozhukanéj,
W pierwszéj zwycięstwa godzinie radośnéj,
Wśród saturnaljów władzy niespodzianéj?
„Odsadzić czółno!“ i rozkaz się iści,
Z całym pośpiechem wrzącéj nienawiści.
Teraz cię tylko deska kruchéj łodzi
Dzieli od śmierci; a jéj przybór cały,
Przyrzeka spełnić na morza powodzi,
Czego ich dłonie dokonać nie śmiały.
Wreszcie na prośby tych, co nie widzieli
Żadnéj nadziei śród morza topieli,
Tyle ci wody dodano i chleba,
Ile do śmierci powolnéj potrzeba;

Sznurów i żagli i płótna dodali...
Och! to są skarby dla wędrowca fali!
Wreszcie bieguna drgającego sługę:
Kompas, co duszą ożywia żeglugę.

VI.

Teraz naczelnik, co się sam okrzyknął,
Zawołał: Pijcie! i z kielicha łyknął,
Bo nigdy gardła nie potrzeba suszyć,
Cudze i własne chcąc sumienie zgłuszyć:
„Wódki rycerzom!“ Burke niegdyś wołał,
Zaprawdę droga wilgotna do sławy!
I bohaterów zbuntowanéj nawy
Wśród takiéj mety, któżby wstrzymać zdołał?
„Do Otahajty!“ głos łamie się w krzykach...
Och! jakże zdziwią głos ten w buntownikach?
Pogodnéj wyspy mieszkania gościnne,
Łagodne serca i święta bez pracy,
Skarby prostacze, rozkosze niewinne,
Do tegoż tęsknić mogą ludzie tacy?
Majtek, do trudu przywykły i znoju,
Którym po fali każdy wicher miota,
Po świeżéj zbrodni, śmie pragnąć spokoju,
Jaki w nagrodę ledwo zyska cnota?
Takim jest człowiek! — Jedne wszystkich cele,
Tylko do mety dróg prowadzi wiele;
Kraj, urodzenie, obyczaj, majątek,
Nawet uroda kształtują nam życie,
Bardziéj na czynów oddziałają wątek
Niż cała wiedza o pośmiertnym bycie;
Lecz jest głos jeden, który każdy słyszy,
U jakichkolwiek świątyń klęka proga,
Wśród zgiełku sławy i wśród zysków ciszy..
Ten głos sumienia — to wyrocznia Boga.

VII.

Łódkę przepełnia ta garstka do zbytku,
Co towarzyszyć chce wodza niedoli,
Reszta pozostać musi mimowoli
W dumnym okręcie, moralnym rozbitku.
Ze łzą litości, ci los wodza widzą,
Drudzy nikczemnie z jego nieszczęść szydzą,

Na widok łódki lichego pozoru,
Co choć tak mała, tak pełna naboru.
Marny Nautilus w skorupianéj łodzi[380]
Statkiem i majtkiem, sam sobie być zdolny,
Jak jasna nimfa błękitnéj powodzi,
Mniéj jest ułomny, ach! i bardziéj wolny!
On, kiedy burza na morzu szaleje,
Port swój bezpieczny znachodzi w głębinie,
I szydząc, z ludzkiéj armady się śmieje,
Co światem wstrząsa, a od wiatrów ginie.

VIII.

Gdy wszystko było już przygotowanem,
I już buntownik został nawy panem,
Majtek, wzruszony nieszczęścia widokiem,
Okazał żal, co jeszcze bardziéj drażni;
W dawnego wodza łzawém utkwił okiem,
Dając znak niemy bezwładnéj przyjaźni,
Wreszcie mu zwilżył pomarańczy sokiem
Usta spieczone przesileniem kaźni;
Za to téż przy nim pełnił straż niedługo,
Reszta litośną nie zgrzeszy przysługą.
Naprzód wystąpił zuchwały młodzieniec,
Dawnego wodza niegdyś ulubieniec,
Wołał, na łódkę pokazując groźno:
„Precz stąd! bo wkrótce być może za późno!“
Jednak do gruntu czucia nie wyziębił,
A słowem zdradził, co w sercu zagłębił;
W ostatniéj chwili, gdy się zbrodnią mazał,
Co krył przed mnóstwem, jednemu okazał;
Gdy Blaj z surowém pytał go obliczem:
„Gdzie twoja wdzięczność? Gdzie nadzieje śmiałe,
Że twoje imię nieskalane niczem
Zapłonie jasno ojczyźnie na chwałę?“ —
Jemu rozpaczą usta drgnęły wściekle:
„Och! tak! — wykrzyknął — jestem w piekle! w piekle!“
Nic nie rzekł więcéj, i wpychał do łódki
Swojego wodza i falom powierzał...
To jego słowa, lecz choć dźwięk ich krótki,
W nich jego myśli cały ogrom leżał.

IX.

Północne słońce coraz okazaléj
Z fal się podnosi; już się wiatr uciszał,
Jak po eolskiéj harfie tylko dyszał,
I cichém skrzydłem popędzał po fali.
Samotna łódka do odległéj skały,
Co świeci tylko jak obłoczek biały,
Po źwierciadlanéj zwolna płynie szybie...
Z swoim okrętem nigdy się nie zdybie!
Lecz my nie będziem pieśnią nieszczęść głosić,
Która ma łódka skołatana znosić:
Dni niebezpieczeństw i nocy niewczasów,
I nadaremne męstwo śród zapasów,
Gdy głód tak siły zniszczył do ostatka,
Że jużby syna nie poznała matka;
I innych jeszcze różnych klęsk tysiące,
Co, jak głód straszne i jak głód trawiące,
Fale, co grożą raz pogrążyć na dno,
To znów łaskawsze, już się ciszéj kładną,
To ryczą groźnie, to zaszumią smętnie,
I tylko sile ulegną niechętnie.
To już gorączka pragnienia, niemocy,
Co każdą chmurę, jakby źródło wita,
I chciwie każdą kroplę deszczu chwyta,
Sinemi usty, w burzą grzmiącéj nocy,
I z mokrych żagli łakomie wyciska
Wilgoć, co nowym życia zdrojem tryska;
To znów wróg dziki, przed którego złością,
Chyba gościnne morza chronią wody.
Aż, gdy do trupów podobni bladością,
Wrócą, namorskie rozprawiać przygody,
Których, gdy dzieje wysłucha tułacze,
Mąż się przelęknie, niewiasta zapłacze.

X.

My ją własnemu zostawim losowi,
Rychło się Albjon o jéj krzywdzie dowie;
Złamana karność i zdeptane prawo
Wołają pomsty. — My powieścią naszą
Za buntowników popłyniemy nawą;
Dalekiéj zemsty groźby ich nie straszą...

Chyżo po fali — daléj! daléj! daléj!
Do lubych brzegów! Znów będą witali
Kraj, gdzie praw niéma, a gdzie rządzi zgoda,
Gdzie tych zuchwałych przynęca przyroda,
Wabi kobieta, przyroda bogini;
Gdzie prócz sumienia nikt ich nie obwini,
Gdzie wszyscy dzierżą równe części ziemi,
Gdzie chleb, jak owoc na drzewie się plemi,
Gdzie niéma spora o las, pola, rzeki,
I gdzie bez złota, złote kwitły wieki,
Nim Europejczyk od północy śniegów
Z darem kultury przybył do tych brzegów,
I obyczaje dzikie ich uprawił,
I w spadku swoje zbrodnie im zostawił.
Precz z tym widokiem! Nam dzisiaj potrzeba
Znać ich takiemi, jacy przedtém byli.
„Do Otahajty!“ bije okrzyk w nieba;
Ślizga się okręt i właśnie w téj chwili
Wiatr się podnosi, żagle wprzód zwieszone,
Już się jak luki wzdęły naciągnione,
I przy fal szumie i przy majtków gwarze,
Okręt jak strzała sine pruje tonie;
Tak niegdyś Argos po dziewiczém łonie
Euksynu snuł się, lecz jego żeglarze
Wstecz ku rodzinnéj poglądali stronie...
Ci od ojczyzny stronią swoją jazdą,
Jak kruk Noego, gdy wyleciał z arki,
A jednak dzielić chcą z gołębiem gniazdo,
W jarzmo miłości dumne zgiąwszy karki.






Pieśń druga.

I.

Jak mile dźwięczy pieśń Toobanaju,
Gdy słońce tonie w swém łożu z koralów!
Chodźmy do wyspy cienistego gaju
Słuchać turkawki gruchających żalów;
Dziewczęta mówią, że jéj skargi rzewne,
Jak z Bolotoo głosy bogów śpiewne.
Narwiemy kwiatków, gdzie umarły leży...
Kwiat najpiękniejszy na grobie rycerzy!
Siądziem o zmroku i obaczym w lasku
Drzewo tua przy miesiąca blasku;
Pod drzewem westchnień samotnie usiędziem
I smutnéj skargi smętnie słuchać będziem;
Pójdziem na wzgórza, usiądziem na darnie
I będziem patrzéć na walczące marnie
Bałwany morza z olbrzymiemi skały,
Co odtrącają słupy z piany białéj.
O! jak to pięknie! O! jak ci szczęśliwi,
Co z życia walki wyszli cali, żywi,
I teraz lubią patrzeć na tę wojnę,
Gdzie oprócz morza tak wszystko spokojne!
Nawet ocean czasem lubi ciszę,
Gdy księżyc fale do snu ukołysze.

II.

Grobowe kwiaty będziemy zrywali,
Będziem jak nieba mieszkańce weseli,

Potém w szumiącéj zanurzym się fali,
Potém na darniów wypoczniem pościeli;
Potém na członki wilgocią błyszczące
Będziem olejki wylewać pachnące,
I kwiecie z mogił rycerzy, grobowe,
Spleciem na wianek i włożym na głowę.
Lecz noc się zbliża i Moa nas woła,
Słychać już pieśni i widać już tańce;
Świecą na łące pochodnie, kagańce,
Przy ogniach pląsa drużyna wesoła.
I my téż będziem w tym tańcu się kręcić,
Będziem weselem pamiątkę dni święcić,
Nim Fidżi w konchę zatrąbił, gdy w łodzi
Pierwszy raz fala nam wrogów przyniosła;
Przez nich, o! biada! kwiat poległ nam młodzi,
Przez nich nam niwa burzanem porosła,
I znikła rozkosz, co serce zachwyca.
Błądzić z kochanką przy świetle księżyca,
Lecz niech tak będzie. — My dzisiaj ich ucznie,
Dzierżym maczugę, łuk, strzały i włócznie,
Niech zbiorą plony nauki swéj hojne.
Hej! dzisiaj w pląsy! a jutro na wojnę!
Z pełnych puharów dziś do dna wypijmy!
Jutro już może mogiła nas czeka.
Dzisiaj lekkiemi się szaty okryjmy,
Niech biały tapa nam biodra powleka,
Dzisiaj w czerwone przystrójmy się róże...
Na czołach kwiaty — w sercach wojny burze!

III.

Skończone pląsy. — Ach! jeszcze choć chwila
Niechaj ten uśmiech wam twarze umila!
Na jutro Moa już wzywa rycerzy,
Lecz ta noc jeszcze miłości należy!
Raz jeszcze krasne podajcie nam wianki,
O! wy czarowne Likoo mieszkanki!
Jak piękny kształt wasz, co kochać przymusza!
Do was się zmysły, do was garnie dusza!
Wyście jak kwiaty Mataloku błoni,
Co ślą na morze fale swoich woni...
Hej! do Likoo! O! ty serce moje!
Ale cóż mówię? — Wszak jutro na boje...

IV.

Od takich pieśni gaje wyspy brzmiały,
Nim tutaj wiatry Europę przywiały.
Och! i tu wprawdzie lud miał wady swoje,
Lecz tylko te, co są dziećmi natury:
To wady dzikich — my mamy oboje:
Kojarząc podłość obłudnéj kultury
I barbarzyństwa grzech przedpotopowy.
Kto widzi chytrość, co ster władzy trzyma,
I modły Abla przy czynach Kaima,
Wyzna, że stary świat gorszy niż nowy,
I ten nowego czcze już nosi imię!
Chyba gdzie owe bliźnięta olbrzymie,
Dzieci wolności, Kolumbji narody,
Gdzie Czimborasso, co w chmury pomyka,
Okiem Tytana widzi lądy, wody,
Lecz nie ohaczy nigdy niewolnika.

V.

Takie tu brzmiały z dni dawnych powieści,
Na zmarłych chwałę, ku rycerzów cześci,
Po których czynach, sławy świat jedyny,
Zostały pieśni, co śpiewały syny.
A pieśń swych dźwięków półboskim urokiem
Strzeże pamiątek przed natrętném okiem,
I całe dzieje melodyi powierza.
Achil chłopięciem gdy w struny uderza,
Lutnią Centaura wielbiąc przodków czyny,
Uczy się śmielsze zdobywać wawrzyny;
Bo nuta gminnéj pieśni lub ballady,
Zwiana ze skały, po nad traw kobiercem,
Albo ze szmerem zmieszana kaskady,
Więcéj ma władzy nad słuchaczów sercem,
Bardziéj podnosi niż wszystkie kolumny,
Które zdobywca stawia sobie dumny.
Bo kiedy martwe hieroglify trudzą,
Albo w domysłów plątają rozsnucia,
Lub gdy historyi grube tomy znudzą,
Wabi nas piosnka, pierwszy kwiat uczucia!
Dzikie to pieśni — lecz taka pieśń dzika
Towarzyszyła w zdobywczym pochodzie

Niezwyciężonéj broni Normandczyka;
I takie pieśni w każdym są narodzie,
Tam gdzie miecz obcych nie zaniósł tyranów,
Ani oświaty, ani téż kajdanów..
Wszakże i naszych poetów potęga,
Gdy serca wzruszy, już wyżéj nie sięga.

VI.

Takie tam słodkie, nieuczone pienie
Przerywa niebios rozkoszne milczenie,
Luby spoczynek przedwieczornéj chwili,
Gdy letnie słońce z południa się chyli,
Każdy krzew kwitnie, wonieje powietrze,
I każda palmy gałązka się chwieje,
I fala w cichym kołysze się wietrze,
I do skalistéj groty chłód swój wieje,
Gdzie dźwięcznych pieśni nadobna królowa
Z obcym młodzieńcem przed skwarem się chowa.
Ucząc się błogich kochania katuszy,
Któremi serca najsilniéj pałają,
Co jeszcze końca miłości nie znają,
I tak się cieszą nowym ogniem w duszy,
Jak męczennicy swym ofiarnym stosem;
I zachwyceniem takiém się unoszą,
Że śmierć im życia największą rozkoszą,
Szukają śmierci, to téż śmierć ich losem.
Bo nad te cudne wybuchy serdeczne
Nic niémasz w życiu, ani nawet w myśli,
Ni we śnie nawet, gdy nam nieba kréśli,
Nic nad miłości zachwycenie wieczne!

VII.

Tam w grocie dziewczę siedzi na murawie,
Wzrostem kobieta, wiekiem dziecko prawie,
Jak to w tych zimnych krajach się nazywa,
Gdzie nic prócz zbrodni rychło nie dojrzewa.
Młodziuchna córka młodzieńczego świata,
Urocza, wrząca, dojrzała nad lata,
Ciemna jak nocne niebo od gwiazd lśniące,
Lub jak jaskinie kruszcami iskrzące.
W oczach czar jakiś niewypowiedziany...
Piękna, jak Wenus, kiedy wyszła z piany!

Taka lubieżna jak przedsenne chwile,
A jednak wrząca w pełnéj życia sile,
Kiedy w jéj ciemnéj zwrotnikowéj twarzy
Wymowny wstydu rumieniec się żarzy,
I przez tę słońcem opaloną szyję
Jéj krwi jaśniejsza barwa się przebije,
Tak błyszczy koral przez ciemne tło morza,
I wabi nurka w czerwone swe łoża.
I taką była ta córka Australji,
Szybka i zwinna, podobna do fali,
Gdy cudze szczęście, niby łódkę, pławi,
Nie znając troski, prócz drugich cierpienia...
Dla niéj rozkoszą, kiedy rozkosz sprawi.
Zimny, probierczy kamień doświadczenia,
Co śliczne barwy ze wszystkiego ściera,
Jeszcze jéj żadnéj złudy nie odbiera;
Złe jéj nie trwoży, ona nie zna złego;
Lub jeśli znała, nie pamięta wcale;
Jéj łzy i uśmiech bez śladu przebiegą,
Jak wietrzyk, kiedy ciche zmarszczy fale,
Głębi nie wzruszy, a gór źródła hojne
Znów je wygładzą, znów cieką spokojne;
Aż gdy podziemny wulkan wstrząśnie lądy,
I do dna grotę rozedrze Najady,
Źródła zasypie i jeziora prądy
Zamieni w bagno, gdzie mieszkają gady!
Takaż jéj przyszłość? — Do zmian i zagłady
Wszystko, co ludzkie, wiecznym dąży ruchem,
A człowiek pada, tak jak padną światy,
Lecz sprawiedliwy wstanie śród zatraty,
By nad słońc zgliszczem wiecznie świecić duchem.

VIII.

Lecz któż jest przy niéj wśród skalistych ciemni?
Piękny młodzieniec, syn blękitnooki
Wysp więcéj znanych, ale dzikich niemniéj:
Zimnéj północy młodzian jasnowłosy,
Dziecko Hebrydów, gdzie wartkie potoki
Do ciemnych jezior toczą lodów stosy.
On od powicia burzą kołysany,
Duszą i ciałem przywyknął do gromu.
Z dziecka na wzdęte poglądał bałwany,

Z dziecka na morzu już czuł się jak w domu;
Morze piastunem było mu młodości,
Morze towarzysz jego samotności,
Z niém nieraz gwarzył na jałowéj skale,
Lub puszczał łódkę na wiatry, na fale!
Góralskie pieśni w jego duszy grały;
O los nietrwożny, wiódł żywot tułaczy,
Mężny w nieszczęściu, a w nadziejach śmiały,
Wszystkich już uczuć doznał, prócz rozpaczy.
Gdyby był w puszczy arabskiéj się chował,
Byłby najśmielszym synem pokolenia,
Byłby po piaskach z wielbłądem żeglował,
I jak Izmael znosił żar pragnienia;
Na brzegach Chili zostałby kacykiem,
Na greckich górach kleftem, buntownikiem;
Zrodzon w namiocie byłby Tamerlanem,
Na tronie może zaś tylko tyranem,
Bo jak do władzy kto się przedrze steru,
Gdy własnym żądzom już nie znajdzie żeru,
W siebie się zwraca i trawi sam siebie,
Aż z tortur duszy znów rozkosz wygrzebie.
Nero, co Rzymu największą sromotą,
I wiecznéj hańby stał mu się pomnikiem,
Zrodzony w niższym stanie, może cnotą
Byłby się zrównał ze swym imiennikiem;
Zostaw mu nawet i złość jego całą,
Jakże bez tronu mógłby szkodzić mało!

IX.

Ty się uśmiechasz, że ja w moim rymie
Nazbyt wysoko w porównaniach dążę,
Kiedy do takich wielkich imion wiążę
Nieznajomego ci człowieka imię,
Który nic nie wie o sławie, lub Rzymie,
Ani o Grecji, ni arabskiéj puszczy —
Śmiejesz się? Dobrze! Lepiéj się uśmiechać,
Niżeli miałbyś płakać, albo wzdychać.
Jednak on wyższym był od gminnéj tłuszczy,
On był z tych ludzi, którzy idą przodem,
I w innych czasach, z innych krajów rodem,
Mógł bohaterem zostać lub despotą,
Narodu chwałą, albo téż sromotą —

Lecz to marzenia! Nie mów, czém być zdolny,
Lecz czém jest teraz? To hoży młodzieniec,
Torkwil, buntownik, jak fala tak wolny,
Toobanajskiéj córki oblubieniec.

X.

On siedział z Neubą i patrzał na wody;
Zacnym się rodem piękna Neuba szczyci,
Och! bo i tutaj są wysokie rody,
Chociaż na tarczy żaden herb nie świeci...
Niech się szyderczo śmieją heraldycy!
Lecz jéj ojcowie, dzielni wojownicy,
Słyną wśród nagich téj wyspy rycerzy,
Ich groby dotąd stoją wzdłuż wybrzeży,
Gdy, Achillesie! twojego grobowca
Napróżno oko dziś szuka wędrowca —
Gdy cudzoziemców, zbrojnych piorunami,
Przyniosły łodzie wieńczone ogniami,
Z drzewem, co jeszcze wyższe niż palmowe,
Korzeniem wrasta w spokojne lazury,
A gdy wiatr fale zamąci perłowe,
Szerokie skrzydła rozpuszcza jak chmury,
I niby miasta po morzu pływają,
Aż same fale mniéj wolne się zdają.
Neuha się ślizga w swojéj lekkiéj łodzi
Szybko po falach, jak reny po śniegu,
To białe piany wiosełkiem rozgrodzi,
To jak Nerejda wypluśnie, to pierzchnie,
Widzi olbrzyma, co wali do brzegu,
Patrzy, durnieje. — Okręt na kotwicy
Już się na fali położył powierzchnie,
Jak lew na słońcu, wkoło niego dzicy
Snują się w łodziach, gwarzy rój wesoły...
Tak nad lwem śpiącym letnie brzęczą pszczoły.

XI.

Przybyli biali — i światu staremu
Nowy świat podał ogorzałe dłonie,
Wprzód dziwowiskiem był jeden drugiemu,
Nim podziw przyjaźń rozpalił w ich łonie;
Dzicy ich mile przyjęli jak braci,
Uprzejmość dziewic jeszcze bardziéj wróży

Uczucia wspólność; już synowie burzy
Znachodzą piękność w ich ciemnéj postaci,
Tamtym się bladość podoba ich lica...
W krajach bez śniegu białością zachwyca.
Łowy, gonitwy, mieszkańców gościnność,
Która w dom własny wszystkie zmienia strzechy,
Nocny spoczynek i dzienne uciechy,
Sieci rybackie i czółenek zwinność,
Niedościgniony pośród morskiéj jazdy,
Gdzie z fal błękitu świecą wysep gwiazdy,
Palma, najwyższa tych gajów Dryada,
Karmiąca Bacha u swojego łona,
(Orzeł tak chyżo gniazda nie zakłada,
Jak jéj wierzchołka winnica zielona)
Korzenie jamu i orzech kokosu,
Co czarą, mlekiem i ziarnem jest razem,
Chlebowe drzewo, nieżętego kłosu
Plon nieposiany, w ziemi, co żelazem
Oracz nie kraje, bez pieca, piekarza,
Hojnym owocem zbieracza obdarza,
I głód na zawsze od tych miejsc oddala;
Co las udziela, co użycza fala,
Luba samotność, rozkosz towarzyska,
Ludzie szczęśliwi, chociaż mniéj rozumni,
Tak ich do tego przykuli siedliska,
Że już się z niemi zbratali ci dumni;
I tyle na nich sprawił wdzięk natury,
Że ułagodził i syna kultury.

XII.

Tu, choć par wiele wije sobie gniazdo,
Neuha i Torkwil najpiękniejszą byli!
Wysep mieszkańce, chociaż się rodzili
Zdala od siebie, lecz pod jedną gwiazdą,
Morzu przyjazną, oboje karmiła
Jednych widoków czarująca siła.
A mimo losu późniejszych wydarzeń,
Serce wciąż wraca do najrańszych wrażeń,
Kto patrzał z młodu na gór sine szczyty
Każdéj się skały widokiem rozczuli.
Uściskiem duszy jéj twarde granity,
Jak przyjaciela do serca przytuli.

Długo wśród obcéj jam błądził krainy.
Kochałem Alpy, czciłem Apeniny,
Wielbiłem Parnas, Olimp niebotyczny,
Widziałem Idę Jowiszowi świętą;
Lecz nie sam wieków urok historyczny,
Ni wdzięk natury tu mi był ponętą;
Tu mi w pamięci młodości początki,
Tu mi odżyły szczęśliwsze dni moje!
Wraz z Idą patrzał Loch-na-gar na Troję,
Z frygijską górą celtyckie pamiątki,
Z kastalskiém źródłem szkockie mieszał zdroje.
Przebacz, o! Febie! Przebacz mi, Homerze!
Przebaczcie, greckie wy góry i wody!
Że was uwielbiać, że was kochać szczerze
Jam od północnéj uczył się przyrody.

XIII.

Miłość, co wszystko swym wdziękiem przystraja,
Młodość, co tęcze po powietrzu ściele,
Przebyta walka, co tak uspakaja,
Że i niszczyciel spocznie w swojém dziele,
Piękność, co wzrusza najtwardsze umysły,
Jak błyskawica, kiedy w stal uderza,
To wszystko łączy w jeden związek ścisły,
Napół dzikiego z tą zupełnie dziką,
I w jednę duszę tych dwie dusz sprzymierza.
Już mu z pamięci krwawe znikły boje,
Z walki rozkoszą i gromów muzyką,
Nie trawią duszy wrzące niepokoje,
I orzeł w gnieździe już nie ostrzy dziobu,
I bystrém okiem i skrzydłem zuchwałém
Nie szuka łupu. On chciałby do grobu.
Żyć tém rozkoszy życiem zniewieściałém,
Co urny męża laurem nie zaszczyci;
Laur więdnie, jeśli krew go nie podsyci,
Lecz gdy popioły złożą w padół ciemny,
Czyliż cień mirtu będzie mniéj przyjemny?
Gdyby nie znając nic, oprócz miłości,
Cezar był tylko Kleopatrę ściskał,
Rzym byłby swojéj nie stracił wolności,
A on nad światem berłaby nie zyskał.

Lecz cóż z tych wszystkich Cezara wawrzynów?
Cóż-li dla świata przysporzą ci krwawi?
Och! wstyd ludzkości, wstyd jéj takich synów!
Ich sława tylko kajdany nam rdzawi.
Choć sława, rozum, wolność, przyroda kazały
Czynić zbudzonym krociom, co ów Brutus śmiały,
Zgoń te szydercze ptaki, dumnych władców sługi,
Z konarów wzniosłych, gdzie już siedziały czas długi,
I ścigają nas sowy drapieżne, wyrodne,
My bierzem za sokołów to ptastwo niegodne,
Kiedy wolności słowo tych straszydeł zgraję
Wnet spędzi, jak ich bojaźń jawnie się wydaje[381].

XIV.

Dziewica wyspy już siebie niepomna,
Cała kobietą, cała jest miłością!
Tu zimny świat jéj nie rani zazdrością,
Ani ją rzesza otacza nieskromna,
Głupich pochlebców, podłych zwodzicieli,
Tu cnót przedrzeźniać nikt się nie ośmieli,
Ani tu, kiedy urągał szyderca
Wierności, szczęściu, lub czułości serca.
Naga w uczuciach, jak naga z postaci,
Stała, jak tęcza wzbita po nad burze,
Co mieniąc barwy, piękności nie traci,
I jakbądź łuk swój rozpina na chmurze,
Zawsze błękitu wyłoni przezrocza,
Wiecznéj miłości zwiastunka urocza!

XVI.

Gdzie o skał grotę łamały się cudnie
Bałwany morza, tam skwarne południe
Spędzili razem; czas mijał z pośpiechem,
Bo go zegara nie przerywa bicie,
Bo na minuty codzień dzieląc życie,
Szydzi z człowieka swym żelaznym śmiechem.
Dla nich przeszłości, ni przyszłości niéma,
Ich teraźniejszość w swoich więzach trzyma,
Ich chwil obrazem, ich czasu wymiarem,
Piasek, co ciecze, lub fale, co płyną.

Na niebios bani słońce im zegarem,
Godzin nie liczą, dla nich dzień godziną,
Słowików chóry — ich dzwony nieszporne,
Śpiewają różom swe pieśni wieczorne.
Słońce zachodzi nie zwolna i blado,
Jak się w północnych krajach słońca kładą,
Ale pełniejsze, gorętsze i krwawsze,
Jak gdyby ziemię żegnało na zawsze,
Jakby w grób skacząc bohaterskim zgonem,
W morzu się czołem zanurza czerwonem.
Oni powstali — wprzód po nieba globie,
A potem w oczy popatrzyli sobie,
Dziwiąc się, czemu słońce już nie świeci?
Czy téż doprawdy dzień tak szybko leci?

XVI.

Cóż w tém dziwnego? — Pobożny nie zważa,
Jak się świat wkoło niszczy i przetwarza;
On nie na ziemi, lecz w marzeniach żyje,
Nim umrze ciałem, duch w niebo się wzbije;
Czyż mniejsza władza miłości? Jéj droga
Prowadzi także do góry, do Boga.
Kto po nich kroczy, w kochanéj istocie,
Lepszą połowę widzi własnéj duszy,
Ogień przy rzewnéj tlejący tęsknocie
Bucha pożarem w uniesień katuszy,
A czułe serca, jak braminy, wkoło
Obsiędą stosy i giną wesoło.
Często samotni przy natury krasie.
Zapominamy o sobie i czasie,
Gdy wody, lasy, w uroczéj ustroni,
Z naszym umysłem rozmawiają o niéj!
Och! czyż nie żyją i gwiazdy i góry?
Czyliż we falach także niéma ducha?
Czyż las nie jęczy? Czyż nie płaczą chmury?
Czyliż jaskinia cichych łez nie roni? —
Dusza ogniwem jest stworzeń łańcucha,
I nim proch jeszcze otrząśnie poziomy,
Dąży tam, kędy wszechświata ogromy.
O! otrząś, otrząś ten pył, co tak cięży!
A duszą w górę! A coraz to wyżéj!
Ktéż, kiedy w jasne niebo wzrok wytęży,
Myśli o sobie? Któż, choć patrząc niżéj,

Myślał o sobie, póki umysł młody
Nie uczuł wzgardy, bo nie doznał szkody?
Sercu, w doświadczeń szkole niećwiczonem,
Matura państwem, a miłość jest tronem.

XVII.

Wstali, zmrok spłynął do skalistéj groty,
Wieczorną rosą sperlone kamienie
Odźwierciadlają złote gwiazd promienie;
A kochankowie, wolni od tęsknoty,
Dzieląc spokojne natury uciechy,
Idą pod palmą swojéj szukać strzechy.
To milczą, to się mile uśmiechają,
Jak te przedmioty, co ich otaczają.
Cudny jak miłość był widnokrąg cały,
I fale morza tak cicho szumiały,
Jak szumi muszla swoją skargą smętną;
Kiedy za głębią wód zatęskni mętną;
Kwili, jak dziecko za matką w oddali,
I żąda piersi karmicielki: fali.
Do gniazd wracają ptaki na skał szczyty...
I była senna cisza w ciemnym borze,
I wkoło niebios tak czyste błękity,
Jakby spokoju rozlało się morze.

XVIII.

Ale przez palmy, przez gęste platany,
Słuchaj! głos jakiś przerywa milczenie...
Wcale kochankom dźwięk niepożądany!
Bo to nie wiatru wieczornego drżenie,
Co ciche struny natury potrąca,
Nie szelest liści, nie fala szumiąca,
Ani chór echa; ni téż krzyk bojowy,
Lub gwar daleki wojennych hałasów,
Ani posępnéj téż monolog sowy,
Wielkookiego pustelnika lasów,
Kiedy skrzydłami o skały łopoce,
I smutne pieśni w ciemne huczy noce;
Ale świst długi, przenikliwy taki,
Jakim nad nawą morskie świszczą ptaki,
A potém pauza, wreszcie naostatku:
„Hop! hop! Torkwilu! A gdzieżeś to, bratku?“

„Kto tam?“ — rzekł Torkwil i oczyma śledzi..
„Ktoś!“ — głos doleciał krótkiéj odpowiedzi.

XIX.

I w téjże chwili, z téjże saméj gęby,
Tu wśród powietrza woni zwrotnikowéj,
Dziwnych zapachów jakieś wieją kłęby,
Nie jakie z grzędy wznoszą się fjołkowéj,
Lecz jak nad elu szklenicą lub grogu,
Snują się chmurą u szynkowni progu,
Z krótkiéj fajeczki, która dymy swoje,
Na hemisfery już wiała oboje,
Przy cichym wietrze, lub huku piorunów,
Już od Portsmoutu do obu biegunów,
Pośród nawałnic, pośród gromów blasku,
Wśród fali wycia i okrętów trzasku,
Niewyczerpanie swoje dymy szare,
Śle dla Eola na stałą ofiarę.
Jéj właściciela, być może, że błądzę,
Lecz filozofem, lub majtkiem być sądzę.
Sławny tytoniu! Ty, co na okręcie
Dzielisz trud majtka, jak dzielisz w orjencie
Turka spoczynek na miękkim kobiercu,
I równieś jemu drogim niebios darem
Jak opium, albo pełny dziewic harem,
Boski w Stambule! w Anglii miły sercu,
Przedni we fajce, kiedy dymek bucha
Z ozdobionego bursztynem cybucha;
Choć bardziéj nęcisz, nakształt zalotnicy,
Pod strojnéj szaty zazdrośną kotarą,
Jednak prawdziwi wolą miłośnicy,
Nagość twych wdzięków. — Dajcie mi cygaro!

XX.

Z ciemnych zarośli, po niedługiéj chwili,
Ludzka ma postać na jaw się wychyli;
Nowo przybyły ukazał się w stroju
Tak dziwacznego koloru i kroju,
Jakby był owych igrzysk uczestnikiem,
Które, gdy okręt staje pod równikiem,
Wyprawia majtek na twą cześć, Neptunie!
Już rydwan bożka na pokładzie sunie,

Król oceanu, od żeglarskiéj rzeszy,
Ucichłe pewno w ojczystych cykladach,
Imię swe znowu słyszy przy biesiadach,
I stary bożek igrzyskiem się cieszy,
Co choć udane, jednak wyobraża
Dawną potęgę wszystkich wód mocarza.
Naszego majtka kaftan był pstrokaty,
W różnych kolorów pozszywany łaty.
W niezgasłéj fajce węgiel dogorywał,
Idąc, gdy w ruchu jak okręt się kiwał,
Żeglarz dawniejszy stan swój okazywał;
Głowę obwiązał pstrym chustki kawałkiem,
Szyję i kark miał obnażone całkiem,
A zamiast spodni, co służyły wiernie,
Ale, gdy każdy las ma swoje ciernie,
Zdarły się teraz, miał słomianą matę,
Również nagradzał kapelusza stratę.
Nogi miał bose, a twarz ogorzałą,
Do każdéj rasy mógł należéć śmiało;
Na europejskiéj nie zbywa mu broni,
Która w rygorze oba światy trzyma,
Pałasz bez pochwy przy boku mu dzwoni,
Barki szerokie, jakich niedźwiedź niéma,
Choć zgięte służbą, lecz olbrzymiéj siły,
Na taśmie starą rusznicę nosiły,
A pistoletów parę miał za pasem,
O któréj możem powiedziéć nawiasem,
(Nie przez szyderstwo czyniąc porównanie)
Że za małżeńskiéj jedności wzór stanie,
Bo chociaż jeden nie dopisał gęsto,
Za to znów drugi sam wypalił często;
A przy nich rdzawy bagnet się najeżał,
Co nie tak stali połyskiem uderzał,
Jak gdyby w szafie był zamknięty leżał;
W takiéj to zbroi i w takiém ubraniu,
Majtek się w nocném ukazał spotkaniu.

XXI.

„Cóż tam, Ben Bunting! Czyli co nowego?“
Zagadnął Torkwil, gdy poznał żeglarza:
„Oj! rzecze Bunting, wcale nie dobrego!
„Jakiś na morzu okręt nam zagraża.“ —

„To być nie może! Próżne przywidzenia!
Na morzu żagli nie widać i cienia.“
„Pewnieś go z twego nie mógł widzieć brzegu!
Lecz ja na naszéj nawie nocowałem,
I sam z naszego pokładu widziałem,
Jak się po fali w szybkim toczył biegu.“ —
„Nim słońce zaszło, czy żagli nie zwinął?“
„Nie — nim wiatr ustał, prosto ku nam płynął.“
„Jaką miał flagę?“ — „Nie mając lunety,
Nie mogłem z mojéj dojrzéć jéj wedety,
Lecz mi ten okręt bardzo podejrzany.“ —
Zbrojny?“ — „Zapewne, przeciw nam wysłany,
Czas nam do żagli!“ — „Nie! ktobądź nas ściga,
Dusza się moja przed ucieczką wzdryga,
Walczmy jak męże, póki życia stanie!“ —
„Tak! rzecze Bunting, i to moje zdanie!
Chrystjan wie o tém?“ — „Wie, o walce myśli,
Strzedz obowiązku kazał jak najściśléj,
Czyścimy bronie, ciebie nam brakuje.“ —
„Och! lecę do was! zapał w duszy czuję!
Jażbym miał braci opuszczać nikczemnie,
I dać wam walczyć i ginąć bezemnie?
Czemuż, o! Neuho moja, piękna, tkliwa!
Losów mych fala i ciebie porywa?!
Och! tylko teraz w rozstania katuszy
Nie chciéj twym płaczem rozbrajać mi duszy!
Cobądź nastąpi, i w każdéj potrzebie,
Ja będę twoim! twoim tu i w niebie!“ —
„Dobrze! rzekł Bunting, walny majtek z ciebie!“






Pieśń trzecia.

I.

Walka skończona! — Działa już nie huczą,
Błyskawic śmierci już ustał lot szparki,
Już kłęby dymu i gęste mgły siarki,
Rzuciwszy ziemię, tylko nieba bruczą.
Ani o skał już odbija się złomy,
Echo, co walki powtarzało gromy.
I salwa salwie już nie odpowiada —
Walka skończona — zwyciężonym biada!
Wszystko ucichło. — Hardzi buntownicy
Zabici, ranni, albo niewolnicy;
A ci, co jeszcze zostali przy życiu,
Zazdrościć muszą tym, co legli w boju.
Kilku uciekło, błąkać się w ukryciu,
Na lubéj wyspie żyć w tułaczym znoju;
Z własnéj ojczyzny sami się wyzuli,
Dzisiaj już reszta ziemi im odjęta.
Uciekli w puszcze jak dzikie zwierzęta;
Na łono matki tak dziecię się tuli;
Darmo do nory lew i wilk ucieka,
Témbardziéj człowiek przed sądem człowieka.

II.

Nad brzegiem skała sterczy granitowa,
Wpół wychylona, pół w morze się chowa,

A o nią fala z wściekłością uderza,
Nakształt pierwszego we walce rycerza,
Pada i ginie we fal hufcu szarym,
Co ten bój stacza pod wiatru sztandarem.
Lecz teraz było spokojnie i cicho:
Tu się gromadzi swoją garstką lichą,
Reszta pobitych, w krwi, znoju i trudzie,
Jeduak oręże jeszcze dzierżą w dłoniach,
I dumę jeszcze widno na ich skroniach;
Wiele nie lubią dumać tacy ludzie,
A gdy im kiedy losy się sprzeciwią,
To z niemi walczą, lecz im się nie dziwią.
Los ten przewidziéć mogli byli dawno,
Kara przewiny wprzód im była jawną,
Lecz w sercach mieli nadzieję do końca,
Że ich występek wierności zgwałconéj,
Już zapomniany, choć nieprzebaczony:
Lub może okręt, wysłany za gońca,
Nie znajdzie drogi po fali obszarze,
Do wyspy, gdzie się ukryli zbrodniarze.
Tak, gdy od kary ich myśl już odwyka,
Praw ich ojczyzny zemsta ich spotyka.
Zielonéj wyspy rozkoszne wybrzeże,
Zbrodnią zyskany raj już ich nie strzeże;
Wstecz już ich wszystkie cofnęły się cnoty,
I tylko grzechu zostały zgryzoty;
Oni wygnańcy, wśród lądu i wody,
Wszystkie zaparte już widzą wychody;
Darmo dziś na nich sprzymierzeńcy nowi
Polegli w walce — cóż pomogą łuki,
Na cóż się pałka zda Herkulesowi,
Gdzie siarka dymi, gdzie dział ryczą huki?
Cóż włócznia nada tam, gdzie kule świszczą,
Nierozwinięte jeszcze siły niszczą,
I jak zaraza, grób pełen przekleństwa,
Kopią dla mężnych i razem dla męstwa?
Ich liczba mała okazała teraz,
Jak przeciw mnóstwu garstka walczy nieraz;
Lecz choć za wolność umierać tak mile,
I Grek miał jedne tylko Termopile!
Aż dziś w młodzieńczéj odrodzony sile,
Przekuł kajdany na oręż i zbroje,
I godne przodków znowu stacza boje.

III.

Szczupła ich garstka wygląda w skał cieniu,
Jak reszta trzody rozbitéj jeleni,
Zziajana trudem, z rozpaczą w spojrzeniu,
Lecz krwią myśliwca ich róg się czerwieni.
Mały strumyczek z wysoka się ciska,
Mile wśród ciszy i mruczy i błyska,
I wodospadem ze skały na skały,
Leci nieść morzu swe słodkie kryształy;
Tak blizki morza, jednak jasny, czysty!
Tak jak niewinność, lecz bardziéj bezpieczny
Świeci nad głębią srebrzysty, słoneczny,
Jak oko gemzy z opoki skalistéj;
A morze ćmi się alpejskim błękitem,
I igra falą ze skały granitem.
Do téj źródlanéj wszyscy biegną wody;
Z mąk swych pragnienie poczuli najprzódy,
Wszyscy ramiona na tył zarzucili,
Piją, jakgdyby raz ostatni pili,
I w czystym zdroju z krwi obmyli rany,
Które obwiążą już chyba kajdany!
Spojrzeli wkoło, jakby ich dziwiło,
Że jeszcze tylu z nich przy życiu było,
I wolnych dotąd! Wkoło była cisza,
Każdy z nich patrząc w oczy towarzysza,
Daremnie wzrokiem błagał o dźwięk słowa,
Jakby z ich sprawą skonała ich mowa.

IV.

Nieco opodal od reszty swych braci
Chrystyan stoi, surowy z postaci,
I ręce krzyżem na piersiach zakłada.
Twarz, niegdyś życia świecąca rumieńcem,
Dzisiaj jak ołów była brudno blada,
I włos mu w miękkich puklach już nie spada,
Ale nad czołem wężowym wstał wieńcem;
Jak głaz, milczący, o skałę się wspierał,
I jakby oddech chciał wstrzymać milczeniem,
Zacisnął usta a groźnie spozierał,
I gdyby lekkiém stopy uderzeniem
Piaszczystych żwirów nie potrącał ciągiem,
To rzecby można, że stał się posągiem

O kilka kroków w głębokiém milczeniu
Torkwil swą głowę oparł na kamieniu;
Z ran krew się sączy, lecz najgorsza rana
Och! ta mu była na wewnątrz zadana!
Czoło pobladłe i wklęsłe miał oczy,
Lecz krew, co złote kędziory mu broczy,
Okazywała, że jeśli pobladnął,
To nie z rozpaczy, ale z sił utraty.
Przy nim się Bunting na piasku układnął,
Szorstki jak niedźwiedź, lecz jak brat ochoczy.
Do ran przyłożył zwilgotnione szmaty,
I znów spokojnie dymem się ogarnia,
Z fajki, co przeszło sto bitew przetrwała,
I jak portowéj strażnicy latarnia
Dziesięć tysięcy nocy rozjaśniała.
Czwarty, ostatni w tych rozbitków rzeszy,
Tam i sam chodzi, to kroku przyśpieszy,
Stanie, to krzemyk podniesie, to rzuci,
To oczy ku swym towarzyszom zwróci,
Znów szybko kroczy, znów o kamyk stuknie,
To coś pod nosem pół gwizdnie, pół mruknie,
Pół niespokojny, pół niedbały w duchu,
Stan swój wewnętrzny okazywał w ruchu.
Długi to opis, chociaż w jego treści
Zaledwie czasu pięć minut się mieści,
Lecz w takich minut jednéj drobnéj chwili
Ci ludzie wieki cierpienia przeżyli.

V.

Nareszcie Skajskrep, człowiek krewki, rzutki,
Co nie znał trosków, ni zważał na smutki,
Bardziéj odważny niż stały i baczny,
Wolał śmierć nagłą niźli bój rozpaczny,
Zawołał: God damn! Ten wykrzyknik krótki,
To non plus ultra wymowy brytańskiéj,
Jak Proh Jupiter! Rzymiana pogański;
Włoskie: Per Bacco! a tureckie: Alla!
Przygasłe życie wskrzesza i rozpala.
Pomieszanemu trudno się wysłowić,
A że się Skajskrep tak był zmieszał szczerze,
Jak tylko zmieszać mogą się rycerze,
I że nie wiedział, co i jak miał mówić,

Klął, jako Anglik, w swych myśli odmęcie,
I nie daremnie, bo nim wyszła chwila
Ben Bunting fajkę od ust już uchyla,
I — wzrokiem skończył zaczęte przeklęcie.

VI.

Ale wyższego Chrystyan był ducha!
Dziki, surowy, posępny, milczący,
Był na wejrzenie, jak wulkan gasnący;
Z chmurnego lica namiętność wybucha,
Podniósł źrenicę, co pożarem błyszczy,
I gdy Torkwila ujrzał koło siebie:
„Do tegoż przyszło? jęknął, że i ciebie,
„Nieszczęsny chłopcze, me szaleństwo niszczy!“
Potém przystąpił do młodzieńca z blizka,
Gdzie piasek jego świeżą krwią przesięknął,
Wziął go za rękę, ale jéj nie ściska,
Drgnął, jakby własnéj czułości się zlęknął;
Lecz gdy usłyszał, że rany Torkwila
Lżejsze niż sądził, wzrok mu się rozżarzy,
I błogi uśmiech przeleciał po twarzy,
O ile taka dopuszcza go chwila:
„Och! walczyliśmy, zawołał, daremnie!
Ale nie podle, ale nie nikczemnie!
Drogo okupić musieli nas, drogo!
Resztę opłacić jeszcze drożéj mogą —
Ja muszę ginąć; ale ty mój miły,
Czy masz dość jeszcze do ucieczki siły?
Gdybym choć wiedział, żeś ty ocalony!
Nas już za mało i tak do obrony.
Och! gdyby czółno! Och! gdybym oglądał
Ciebie bezpiecznym! Mnie los już nie zdolny
Nic dać w tém życiu! Ja mam, czegom żądał:
Żyłem i ginę nietrwożny i wolny!“

VII.

Zaledwie skończył, na fali lazurze
Znać plamkę szarą, gdzie przylądku skała
Urąga falom i wyzywa burze.
Z razu jak skrzydło mewy wyglądała,
A za nią druga taka plamka goni,
To się wychyla, to znika wśród toni,

Aż kiedy bliżéj fala je przyniosła,
Sercu znajomy widok się odsłoni:
To dzicy płyną! — Oszumione wiosła
To się zanurzą, to z głębi wydźwigną,
Snują się łodzie, a fala szeleszcze,
I w srebrnéj piany rozpryska się deszcze,
Ani ich ptaki w polocie prześcigną,
Bo dla nich morze to ojczyzna druga,
A od dzieciństwa zabawą: żegluga.

VIII.

Lecz któż najpierwszy tak lekki w poskoku
Z fal jak Nerejda wypluska na piaski,
O ciemnéj twarzy, o wilgotném oku,
W którém miłości i nadziei blaski?
Neuha! ta tkliwa, ta wierna, ta stała,
Na pierś Torkwila jak strumień się zwiała.
Śmieje się, płacze — bliżéj się nagięła,
Jakgdyby jeszcze przekonać się chciała,
Że to doprawdy jego uścisnęła.
Z razu się wzdryga, gdy rany obaczy,
Widząc, że lekkie, znów się uśmiechnęła,
Bo do takiego widoku przywyka
Już od dzieciństwa córka wojownika...
Czuje żal, litość, lecz nie zna rozpaczy.
Jéj Torkwil żyje! Już losy i wrogi
Nie zdolne chwili zamącić tak błogiéj.
Radość w jéj płaczu, radość w jéj westchnieniu!
Radością tętni każde serca bicie!
I błogość rajska w każdém wionie tchnieniu
Dziecka natury, w natury zachwycie!

IX.

I harde dusze to spotkanie wzrusza,
Bo serce serca do współczucia zmusza;
Aż się rozczulił Chrystjan tym widokiem,
I patrzał na nich, choć nie łzawém okiem,
Ale z tą dziwną radością posępną,
Co i dla gorzkich myśli jest przystępną,
Gdy, choć już szczęście pierzchło nakształt tęczy,
Jeszcze z dni lepszych pamiątka się wdzięczy.
„A ja!“ — wykrzyknął, i oczy odwrócił,
Chmurny, milczący, lecz jeszcze raz rzucił

Na młodą parę spojrzeniem, tak właśnie
Jak lew na lwięta popatrzy, nim zaśnie;
I o kamienne znowu wsparł się stosy,
Jakby o przyszłe niedbający losy.

X.

Lecz krótka służy do dumania chwila;
Gdzie sterczy skała przylądku wyniosła,
Groźbą szumiące słychać wrogów wiosło.
Na ich zagładę wszystko się wysila,
A przeciw losom ich jedyna tarcza
Czyż Tobanaju dziewica wystarcza?
Ona przed niemi stanęła na straży,
I zbrojny zdala gdy dostrzegła statek,
Co chce tułaczów wytracić ostatek,
Szybko na swoich skinęła wioślarzy,
I dwa czółenka już fala kołysze,
W jednym Chrystyan i dwaj towarzysze...
Lecz jéj z Torkwilem nic już nie rozdzieli,
W drugiém oboje na morze pomknęli.
Daléj, a daléj! Po pianie, po białéj,
Płyną, gdzie wieńcem czernieją się skały,
Gdzie ptak się gnieździ, gdzie łoże narwala[382]
Sama w kamieniu wydrążyła fala.
Szybko po sinéj szczeblują się toni
Szybko za niemi prześladowca goni:
To grozi zdala, to naciera z blizka,
To znów ich traci, to znowu naciska,
Teraz ażeby omylić pogonie,
W przeciwną stronę każda łódka bieży.
O! prujcie wiosła, prujcie w fali łonie!
Od was tu życie i miłość zależy.
O! raźno, szybko, łódka Neuhy pędzi
Skrzydłem miłości tam do skał krawędzi!
Blizki ratunek — z blizka wróg już godzi —
Och! chwila jeszcze! — O! leć, lekka łodzi!






Pieśń czwarta.

I.

Jak biały żagiel na ciemnym lazurze,
Kiedy widnokrąg pół w blasku, pół w chmurze,
Pomiędzy niebem a morza topielą
Z wiatrem się chwieje i miga się bielą,
Tak i ostatnia nadzieja człowieka;
Chociaż w przepaściach stracona kotwica,
Za śnieżnym żaglem pomyka źrenica;
Choć z każdą falą żagiel w dal ucieka,
Samotne serce ściga go z daleka.

II.

Przy jasnych brzegach Tobanaju blizko
Czarna opoka z fal wyrasta toni,
Ludziom pustynia, a ptakom siedlisko,
Gdzie chętnie narwal przed burzą się chroni,
I snem bezpiecznym w jaskini spoczywa,
Lub się rozkosznie na słońcu wygrzéwa.
Tutaj, gdy okręt sine pruje wały,
Echo od czarnéj przyniesie mu skały
Chrypliwe krzyki ostrodzióbych ptaków,
Téj okolicy skrzydlatych rybaków.
Pomiędzy głazów sterczącemi kupy
Przesmyk żółtego wychyla się piasku;
Tutaj żółw młody pozbywszy skorupy,

Lezie do morza szukać swéj rodziny,
Ten słonecznego wychowaniec blasku,
A do tak ciemnéj przeznaczon głębiny.
A zresztą wszędzie czarnych skał granity,
Majtkom znak trwogi, a oraz ochrony,
Gdzie może nieraz żeglarz ocalony
Zazdrościł losu swéj nawie rozbitéj.
Ten dziki uchron dziewica wybrała,
Tutaj przed wrogiem skryć kochanka miała;
Wie ona dobrze, jaki skarb tajemny
Przed ludzkiém okiem kryje głaz ten ciemny.

III.

Nim się rozbiegły łodzie, Neuha każe,
Ażeby z łódki Torkwila wioślarze
Przeszli do łodzi, co Chrystjana niosła;
Szybkości nowe dodadzą jéj wiosła.
Wzbraniał się Chrystjan, lecz Neuha z uśmiechem
Wskazując skałę, co z fal się wychyla,
Jemu się każe ratować pośpiechem,
A jéj opiece powierzyć Torkwila,
I łódź przy nowéj mignęła pomocy
Szybko jak gwiazda po błękicie nocy.
Ani jéj w locie prześladowca sprostał,
Z daleka za nią jego statek został.
Teraz ku skale leci pogoń chyża,
Do któréj Neuha z Torkwilem się zbliża;
Pracują wiosłem, Neuhy dłoń choć mała,
Wprawna w żegludze i gdy sił nie skąpi,
Ledwie Torkwila ramieniu ustąpi,
I tuż przed niemi już piętrzy się skała,
Nieubłagana, naga, czarna, stroma,
Wkoło niéj fala zdobyczy łakoma;
A wróg wiosłami namaga raźnemi,
O długość ledwie stu łodzi za niemi.
Już Torkwil pytać zdawał się spojrzeniem:
„Czy takim Nenha ocala sposobem?
Czy to jest miejscem ratunku — czy grobem?
A głaz ten fali nagrobnym kamieniem?

IV.

Oboje ręce od wioseł odjęli,
Ona, wskazując na statek złowrogi,

Woła: „Śpiesz za mną, Torkwilu, bez trwogi!“
I skacze z czółna i znika w topieli...
Nie czas odwlekać! — Nieprzyjaciel z blizka
Co raz to silniéj pracuje wiosłami,
Urąga słowem, brzęczy kajdanami,
I nazwę jego zbrodni w twarz mu ciska;
I groźnym głosem wzywa do poddania,
Skoczył na głowę. — On zręczność pływania
Miał już wrodzoną, lecz gdziéż będzie płynął?
Skoczył, dał nurka, i z oczu im zginął,
I nie wstał więcéj. — Napróżno go śledzi
Ciekawe oko zdumionéj gawiedzi!
Patrzą na skałę, niéma na nią wchodu,
Stroma i slizka, jako bryła lodu;
Czekają chwilę, a fala szeleści,
Lecz żadnéj o nim nie poda im wieści,
I żadna bruzda nie marszczy jéj lica,
Odkąd z młodzieńcem plusnęła dziewica,
A nad nią fala kręciła się wirem,
I z białéj piany nad ciemnym szafirem
Grobowy pomnik wstał śród fal kobierca,
Trwały, jak w żalu swoim spadkobierca;
A próżna łódka gdzieś na fal obszarze,
To ślad jedyny po kochanków parze.
Gdyby nie ona, to przysiądzby można,
Że to sen tylko, albo mara próżna,
Długo daremne szukanie ich trudzi,
Aż się w umysłach zabobon obudzi,
I dłużéj w miejscu nie dozwala zostać.
Ten mu upiora przypisuje postać,
Tamten zaręcza, że rozwiał się dymem,
Jak błędny ognik, co świeci na grobie;
Trzeci przysięga, że stał się olbrzymem.
I coś strasznego miał w całéj osobie,
A wreszcie wszyscy wyraźnie widzieli,
Że twarz i czoło śmiertelnéj miał bieli;
A jednak, kiedy te miejsca rzucali,
Jeszcze raz wkoło spojrzeli po fali,
Czy nie dostrzegą śladu swéj zdobyczy?
Ale daremnie. — Znikł jak cień zwodniczy.

V.

I gdzież jest teraz ten pielgrzym głębiny,
Co w otchłań skoczył za śladem dziewczyny?
Czyli już płakać przestali na zawsze?
Lub wyżebrali gościnność u morza,
Na koralowe przyjęci tam łoża?
Czy może bogi tych głębi łaskawsze,
W orszak Trytonów oboje zabrali?
On trąbi w konchę, a ona po fali,
Trefione włosy rozwiewa i dzieli?
Lub téż oboje snem wiecznym zasnęli,
Odkąd do sinéj skoczyli topieli?

VI.

Skoczyła Neuha, Torkwil skoczył za nią,
Jéj krok tak śmiały, tak pewny w otchłani,
Jak gdyby ona sama była panią
Całego morza szafirowéj bani;
A kędy nurek w głąb po perły sięga,
Od stóp jéj jasna rozwiała się wstęga,
Jéj ślad Torkwila krokom przewodniczył;
W północnych morzach on nurzać się ćwiczył,
A teraz lekko i szybko i śmiało
Szedł, kędy światło od nóg jéj błyszczało.
Ona go wiedzie wciąż niżéj, wciąż głębiéj,
Aż nagle w górę na falach podskoczy,
Wyciąga ręce i z ciemnych warkoczy
Otrząsa pianę, co w puklach się kłębi,
A potém głośnym zaśmieje się śmiechem,
A śmiech jéj skała powtórzyła echem.
Znów są na ziemi, lecz dokoła ciemnie..!
Drzew, pola, nieba, szukać tu daremnie;
Neuha mu grotę wskazuje obszerną,
Fala jedyną jéj wchodu odźwierną,
A słońca promień do niéj nie doleci,
Chyba przez morza zielonego szyby,
Gdy fala w złote połamie się sieci,
I święcą morską uroczystość ryby.
I z ócz mu pianę swém wiosłem otarła,
I w dłonie klaszcze nad jego zdumieniem!

Wiedzie go daléj, gdzie ciemném sklepieniem
Grota się w chatę Trytona rozwarła;
Zrazu im wszystko okryło się cieniem,
Aż światłość dniowa szczeliną się wdarła,
Taka niepewna, i drżąca, i blada,
Jak gdy do świątyń przez kopułę wpada;
Tak w téj jaskini podmorskie siedliska,
Promień słoneczny ukradkiem się wciska.

VII.

Neuha z przepaski teraz wydobywa
Kawał smolnego z jedliny łuczywa,
Platanu liść mu służył za obsłonki,
I pod tym płaszczem sucho wyszedł z morza,
A Neuha z liścia okrusza korzonki,
Dobywa krzemień, Torkwil tylcem noża
Krzesze z nich ogień i ciemne sklepienie,
Nagle rozwidnią pochodni płomienie.
A przy tém świetle wewnętrze jaskini,
Nakształt gotyckiéj wygląda świątyni...
Gotyckim łukiem rozciąga się brama,
Jéj budowniczym jest natura sama:
Tego kościoła kopuła wyniosła,
Może śród ziemi trzęsienia wyrosła,
A te kolumny, podporę kopuły,
Chyba dymiące wulkany wykuły.
Póki świat gorzał i drżał na swéj osi,
Filar, co dumnie pośrodku się wznosi,
Jeszcze z olbrzymiéj wyrąbał się skały,
Kiedy we wodach świat kąpał się cały;
Gzymsy, babiniec i chóry i nawę,
Światło pochodni olśniło bladawe,
A ktoby trochę dodał wyobraźni,
Może obaczyć w głębi najwyraźniéj
Ołtarz, krucyfiks i mitrę biskupią;
W takie się kształty stalaktyty kupią,
Tak się natura cudotwórcza bawi,
I w głębiach morza kościół sobie stawi.

VIII.

A Torkwil ręką wiedziony kochanki,
Co przed nim cienie pochodnią rozgania,

Oglądał wszystkie framugi i ganki,
I każdy kącik nowego mieszkania;
Lecz nie dość na tém — troskliwość dziewczyny
I o osłodzie pomyślała losu:
Tu na posłanie leżą maty z trzciny,
Do jadła świeże orzechy kokosu,
Owoc chlebowy i jamu korzonki;
A od wilgoci, żeby chronić członki
Olej sandału, tudzież gnatu ziele:
Tu liść platanu obrusem się ściele,
Tu żółw, co mieści przysmaki w swéj skrzyni,
Własną skorupą służy za talerze,
Tu słodka woda w wydrążonéj dyni,
Tu i z ogrodu banany są świeże;
Przyczém wiązanka łuczywa w zapasie.
A ona sama, jak noc w swojéj krasie,
Jemu mieszkanie w tym świecie podziemnym,
Czyni wesołém, słodkiém i przyjemném.
Odkąd przybyli prześladowcy biali,
I że ucieczka nawet nie ocali
Przed zemstą ziomków; wtedy dach ochrończy
Przygotowała dla swego kochanka,
I odtąd tutaj płynęła co ranka,
Tutaj każdego wracała wieczoru,
Znosząc owoce ze sadu i boru,
A teraz przed nim swe skarby rozkrywa,
Wysep miłości dziewczyna szczęśliwa!

IX.

A gdy wdzięcznością Torkwil się rozczula,
Ona go ściska — do serca przytula,
I prawi dawną powieść o miłości!
Bo miłość wiekiem wyrówna wieczności...
Lecz choć tak dawna, dotąd nie zużyta,
Bo w każdém sercu nanowo rozkwita.
A Neuha prawi, jak raz rycerz młody,
A będzie temu już tysiąc miesięcy,
Na łówkę żółwi szedł nurka do wody,
I goniąc swojéj zdobyczy zwierzęcéj,
Odkrył jaskinię, co im dziś schronieniem;
Jak potém z drugiém wojował plemieniem,

I córkę wroga, swoję ukochaną,
Przez jego plemię w niewolę pojmaną,
Skrył tu bezpiecznie w podmorskiéj zaciszy;
Jak, kiedy wojny przeminęła burza,
On do téj skały swoich towarzyszy
Przywiózł na czółnach, wtém sam się zanurza,
Zniknął we fali i więcéj nie wstaje,
A towarzyszom wszystkim już się zdaje,
Że on oszalał i że już utonął,
Lub, że go może morski wilk pochłonął:
Około skały szukali go długo,
Wreszcie spoczęli, znużeni żeglugą;
W głębokim smutku głowy pozwieszali,
Gdy raptem wstaje bogini wśród fali,
(Tak się zdawało zdumionemu oku)
Roztrąca piany, a tuż przy jéj boku,
Ich rycerz młody dumnie się weseli,
Swą ulubioną, dziewicą topieli.
Jak potém wszyscy w weselnym szeregu,
Trąbili w konchy, wracając do brzegu,
Jak młoda para w dalszym życia biegu
Była szczęśliwą — i czemuż to szczęście,
I im-by przynieść nie miało zamęźcie?
Nie moją rzeczą opisać pieszczoty,
Któremi Neuha w zaciszu téj groty
Skończyła powieść. — Ta miłość serdeczna,
Żywa, a jednak, jak w grobie bezpieczna,
Gdzie jéj pośmiertne lata nie zatarły...
Od lat dwudziestu Abelard umarły,
Gdy Heloizy trupa przy nim kładą,
Wyciągnął jeszcze rękę martwą, bladą,
Tuląc do serca kochanki popioły.
Na zewnątrz groty darmo gwar wesoły
Skalistym brzegom fala wciąż powtarza;
Nikt jéj nie słucha i nikt nie uważa...
Muzyki serca w grocie dźwięczą pienia:
Stłumione szepty i ciche westchnienia.

X.

Lecz ten, co stał się ich wygnania sprawcą,
Chrystjan i jego losu towarzysze,
Och! gdzie są teraz? — Gonią przez fal cisze,
Lecz czyliż morze będzie ich wybawcą?

Czyż im da niebo, czego ludzie bronią:
Miejsce przytułku? Och! daremnie gonią!
Fala, co teraz pod ich wiosłem gnie się.
Kędy ich niosła, i wrogów poniesie.
Wróg, kiedy pierwszy połów go zawodzi,
Skierował pogoń ku Chrystjana łodzi,
Gniew go rozjątrzył i szybkość mu nadał,
Jak skrzydłom sępa, gdy zdobycz postradał.
Już ich dościga — ich nadzieja cała:
Przystań ukryta, albo stroma skała...
Czas już wyboru czynić nie dozwala,
A więc płynęli, gdzie ich niosła fala,
Ku stroméj skale, nim wróg zdoła natrzéć,
Z jéj szczytu jeszcze raz na świat popatrzéć,
Potém się poddać, lub broniąc się, zginąć.
Lecz wprzódy dzikim kazali odpłynąć,
Choćby ci za nich chcieli życie łożyć,
Lecz Chrystjan nie chce darmo ofiar mnożyć;
Cóż wreszcie łuki pomogą i włócznie,
Wśród takiéj walki, jak się tu rozpocznie?

XI.

Stali na skały urwisku wysokiem,
Co jeszcze nie zna śladu stóp człowieka,
Z nabitą bronią i z posępném okiem,
Każdy spotkania ostatniego czeka.
Tu żadnéj niéma nadziei zwycięstwa,
Ni żądza sławy dodaje im męstwa,
Na widok kajdan nie pociesza chwała,
Nie doda hartu w przedskonania chwili.
A ci trzéj stali, jak tych trzystu stało,
Co Termopile świętą krwią zbroczyli.
Lecz jakże inna była tamtych sprawa!
Sprawa jest wszystkiém! Ona zgon waleczny
Przekaże cześci lub sromocie wiecznéj!
Tych nie nagrodzi tysiącletnia sława,
Ni ocalona od wroga ojczyzna
Z uśmiechem szczęścia wielkiemi ich wyzna!
Ani ich poda wieszcz do potomności,
Ni im bohater zgonu pozazdrości,
Ni łzą narodu oczy zajaśnieją;
Ich grób swą rosą opromieniać co dnia,

Jakkolwiek mężnie swoją krew przeleją...
Ich życie hańbą, ich nagrobkiem: zbrodnia!
Czują to, wiedzą, jednak się nie chwieją;
Najbardziéj Chrystjan czuł tę śmierć bezchlubną,
Wódz, co ich wszystkich pchnął w tę przepaść zgubną,
On może wyższe niegdyś cele marzył,
Marzył o innéj dla siebie przyszłości!
Lecz na grę jednę całe życie ważył,
Ta gra trwa dotąd, teraz rzuca kości,
Wszystko niechybną grozi mu przegraną,
I jeszcze taką! — Jednak niezachwianą
Zachował duszę śród nieszczęścia razów,
Jak gdyby sam już stał się cząstką głazów,
O które wsparty, patrzał w lufek końce,
Ciemny jak chmura, co zakrywa słońce.

XII.

Zbliża się statek, a jego załoga
Pełni powinność i nie wie, co trwoga;
Niebezpieczeństwo tyle sobie ceni,
Co zwiędłe liście waży wiatr jesieni;
Jednak obcego woleliby wroga,
Niźli z tym hardym walczyć buntownikiem,
Co przecie także niegdyś był Anglikiem:
„Poddaj się!“ — krzyczą — odpowiedzi niéma...
Mignęli bronią przed jego oczyma:
„Poddaj się!“ głośniéj niż wprzódy wołają,
Lecz tylko skały im odpowiadają...
I do poddania jeszcze raz wezwali,
A głos ich echo pożegnało w dali,
Potém błysł krzemień, ryknęły wystrzały,
I kłęby dymu podniosły się wałem.
Kule się z hukiem odbiły o skały,
Padły daremnie, spłaszczone wystrzałem,
A potém przyszła odpowiedź z kolei
Tych, co już żadnéj nie mieli nadziei;
Po pierwszym strzale, skoro się zbliżyli,
Chrystjan zawołał: „Ognia!“ i w téj chwili,
Nim jeszcze echem skonało to słowo,
Dwóch padło, lecz już na skałę jałową
Drą się żołnierze, ich wrogów szaleństwo
Podwaja wściekłość, gniew podwaja męstwo.

Ale na skałę przystęp trudny, stromy,
Co krok zdobywać muszą twierdzę nową,
A między głazów sterczącemi złomy,
Gdzie tylko orzeł zakłada siedlisko,
Chrystjan dla swoich obrał stanowisko;
A wróg, którego stąd strzałami wita,
Spada ze skały, jak muszla rozbita;
Lecz tych, co jeszcze pną się na urwisko,
Dosyć na zgubę owéj garstki dzielnéj,
Choć do schwytania nie dosyć są blizko,
Blizko aż nadto na wystrzał śmiertelny;
A mężna trójca jeszcze broń podnosi,
Chociaż już życie wisiało na włosi,
Jak morska ryba, kiedy połknie wędkę;
Jedne po drugich padły strzały prędkie,
Ale jęk żaden przed wrogiem nie zdradził,
Że już śmiertelnym ciosem dwóch był zgładził.
Chrystjan ostatni ginął — krwią był zlany,
Wróg jeszcze raz go wzywa do poddania...
Żyć już za późno — nazbyt wielkie rany!
Lecz nie za późno jeszcze do skonania!
Choćby dłoń wroga miała zamknąć oczy.
Z nogą złamaną jeszcze wlókł się kawał,
Jak pozbawiony swojéj dziatwy sokół,
Zczerniałe głazy świeżą krwią swą broczy;
Głos go obudził, lub budzić się zdawał,
Raz jeszcze żywszém okiem spojrzał wokół,
Skinął na wroga, który stał najbliżéj,
Nie miał już kuli, strzelbę podniósł wyżéj,
Oderwał guzik od sukni i nabił,
Wymierzył, strzelił i śmiał się, gdy zabił.
Jak wąż się czołgał na szczyt stromy, twardy,
Straszny jak głębia, nad głębią zawisnął,
W tył się oglądnął, obie pięści ścisnął,
I rzucił ziemi pożegnanie wzgardy,
I skoczył w przepaść i tak się rozprysnął
Jak szkło, w kawałki, o twarde granity,
Że już w téj bryle niekształtnéj, rozbitéj,
Ludzkiéj postaci nie dopatrzéć znaków,
Ani nakarmi sępów i robaków,
Czaszki czerepem i skrwawionym włosem,
Co między gęstym czerwieni się wrzosem.

Lecz dotąd widne krwawych dzieł pamiątki,
Po skale broni rozrzuczone szczątki;
On do ostatka mężnie niemi władał,
I tylko razem z życiem je postradał,
A teraz błyszczą zdaleka na skale,
Nim rdzą szumiące obrzucą ich fale.
A rdza do reszty złamie i pokruszy —
A reszta wszystko niczém — oprócz duszy!
Lecz, gdzie jest dusza? Kto jéj los oznaczy?
Do nas należy tylko grzebać zwłoki,
Nie sądzić zmarłych. Ci, których wyroki
Spychają drugich w otchłanie rozpaczy,
Ci pójdą sami pod piekielne rózgi;
Chyba, że Bóg ich złym sercom przebaczy,
Ze względu na ich jeszcze gorsze mózgi.

XIII.

Czyn dokonany. — Z rzeszy buntowników
Już oprócz samych tylko niewolników
Nie pozostało zresztą ani śladu;
A do okrętu przykuci pokładu,
Gdzie niegdyś stali w swych znaków zaszczycie,
Dziś niedobitków nędzne wloką życie.
Tylko ostatnią krwią zbroczona skała,
Żadnych téj nawie trofeów nie dała,
Leżą, gdzie padli; nad niemi się tłumią
Zgłodniałe sępy i skrzydłami szumią,
I pieśń pogrzebu chrypliwie im kraczą.
A tam u stóp ich nieczule, niedbale,
Wiecznym się ruchem chłodne toczą fale;
Po nich delfiny rozigrane skaczą;
Skrzydlata ryba, gdy słońce zaświeci,
Znęcona blaskiem wesoło podleci,
Aż gdy jéj skrzydła oschną i opadną,
Po świeżą wilgoć znów powraca na dno.

XIV.

Zabłysnął ranek. — Neuha z morskiéj groty
Lekko wypływa witać dzionek złoty,
I patrzéć, czyli ich mokremu łożu
Nic nie zagraża? Wtém ujrzy na morzu

Żagiel, co łuk swój szeroko rozdyma...
Tchu jéj zabrakło, mgławo przed oczyma;
Sercem jéj miota straszliwa obawa,
Kędy skieruje bieg swój wrogów nawa?
Och! marna trwoga! Już żagiel daleki,
Coraz się zmniejsza i pierzcha z jéj oczu;
A ona z piany ociera powieki,
Patrząc jak w tęczę na nieba przezroczu;
Na widnokręgu maszty szarym szczytem
W niedostrzeżoną prawie nikną bladość!
Nikły i znikły — pod niebios błękitem
Wszędzie już tylko ocean i radość!
A Neuha w głębie znowu się zanurzy,
Budzi kochanka i rączkami klaśnie,
I opowiada, co widziała właśnie,
I jakie szczęście stąd na przyszłość wróży;
I znów wypływa nad morza otchłanią,
Wolny już teraz Torkwil płynął za nią;
Płyną do skały, gdzie w szczeliny ciemnie,
Neuha swe czółno ukryła tajemnie.
Wczoraj, gdy jeszcze ścigali ich wrogi,
Łódka bez wiosła o skał tłukła progi,
Lecz skoro okręt porzucił ich skałę,
Neuha wypływa i swe czółno małe
Kryje w szczelinę, gdzie go dziś znachodzi.
Siedli weń razem, już pełni radości,
I nigdy tyle szczęścia i miłości
Nie niosła fala, jak w téj kruchéj łodzi!

XV.

Znowu swe własne wybrzeża ujrzeli,
Lecz wróg już blasków téj ziemi nie kazi,
Ani ich oczu dumny okręt razi,
Jak pływające więzienie topieli.
Tysiąc wybiegło łodzi na odnogę,
Brzęcząc muszlami, zwiastują ich drogę,
Wyszli naprzeciw nich wodzowie z ludem,
Witać Torkwila zbawionego cudem!
Potém niewiasty i krasne dziewice
Czule ściskają Neuhę, jak siostrzycę...
Wszyscy pytają, gdzie ich wróg zagonił?
I jak uciekli, lub kto ich ochronił?

A Neuha całą opowiada powieść,
A każdy klaszcze, podziwia i chwali!
I odtąd wszyscy, aby czci swéj dowieść,
Jaskinią Neuhy tę grotę nazwali.
A na pagórkach sto ogniów się pali!
Jarzące światła owych nocnych godów,
Na cześć gościowi, co po długim znoju
Zyskał swobodę, wrócił do spokoju;
A po téj nocy weselnych obchodów
Takich szczęśliwych dni pasmo się plecie,
Jakie w młodzieńczym tylko znaléść świecie.






Przypiski do Wyspy.

1) Dla uniknienia fałszywego wymawiania, zmieniłem w nazwiskach ortografię angielską na polską. Nazwisko wzmiankowanego kapitana okrętu i dowódcy ekspedycyi, pisze się Bligh. Przyp. tłómacza.
2) Celem wyprawy kapitana Blaja było przywiezienie drzewa chlebowego do Europy.
3) Te pierwsze trzy oddziały téj pieśni są wyjątkiem ze śpiewów mieszkańców wysp Tonga, których tłumaczenie znajduje się w Sprawozdaniu żeglarza o wyspach Tonga. Wyspa Toobana nie należy wprawdzie do téj grupy, ale jest jedną z tych, gdzie się schronił Chrystyan z swojemi towarzyszami. Zmieniłem nieco oryginał tych pieśni i uczyniłem niektóre dodatki, ale zawsze zatrzymałem główne jego zarysy.
4) Mowa tu o konsulu Neronie, który wykonał ów marsz niezrównany, którym omylił Hannibala i pobił Azdrubala; roczniki wojny nic nie mają podobnego do wykazania. Pierwszą wiadomością, którą Hannibal o tém otrzymał, był widok głowy Azdrubala, którą mu do jego namiotu wrzucono. Z westchnieniem zawołał: „Teraz Rzym będzie panem świata!“ I rzeczywiście temu zwycięstwu Nerona zawdzięcza Rzym swoję całą władzę nad światem. Ale hańba cesarza Nerona zaćmiła sławę konsula.
Któż, słysząc imię Nerona, wspomni o tym ostatnim? — Tak dzieje się w świecie.
5) Gdy liczyłem lat osiem, przywieziono mię za radą lekarzy z Aberdeen, gdzie przebyłem szkarlatynę, w góry. I późniéj jeszcze kilka lat tam przepędziłem i moje przywiązanie do gór od tego się czasu datuje. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie na mnie sprawił, po kilkoletnim pobycie w Anglii, rodzaj gór, zwanych: Pagórki Malwerskie, były to bowiem jedyne wzgórza, które oddawna pierwszy raz ujrzałem. Wróciwszy do Cheltenham (Czeltenhem), oczekiwałem tam zachodu słońca z niewypowiedzianą rozkoszą. Było to rzeczywiście bardzo po dziecinnemu, ale liczyłem wtedy dopiéro lat trzynaście i przyjeżdżałem tam tylko w dni świąteczne.
6) Powieść o miłości słowika i róży zapewne czytelnikom na Wschodzie i Zachodzie dosyć już znana.
7) Niech czytelnik zdejmie morską muszlę z swego kominka i przyłoży ją do ucha, a zrozumie, o czém tu mowa. W poemacie Landora: Gebir znajdzie to samo lepiéj w dwóch wierszach wyrażone.
8) Hobbes, ojciec filozofii Lockego i innych, palił ogromnie — niezliczoną ilość fajek dziennie.
9) Rubaszne, ale wesołe obchody, zwyczajne żeglarzom przy przepływaniu równika, tak są powszechnie znane, że bliższéj wzmianki nie potrzebują.
10) Agezylausz, król Sparty, widząc maszynę do rzucania kamieni i strzał, zawołał: „Oto jest grób męstwa!“ To samo opowiadają o niektórych rycerzach z powodu wynalezienia prochu; ale oryginał téj anegdoty znajduje się u Plutarcha.
11) Byron pisał tę powieść na początku wojny greckiéj. (Przyp. tłóm.)
12) W oryginale: „But morely added to the oath his eyes,“ Anglicy klną bowiem zwykle: „God damn his eyes!“ Wynikającéj stąd dwuznaczności niepodobna mi było inaczéj przetłómaczyć. (Przyp. tłóm.)
13) Grota ta nie jest zmyśleniem. W dziewiątym rozdziale Sprawozdań żeglarza o wyspach Tonga, znajduje się jéj opis. Pozwoliłem sobie przenieść ją na wyspę Toobanai, skąd miano ostatnią wiadomość o Chrystyanie i jego towarzyszach.
14) Opisanie to zdawałoby się porównane z wyżwzmiankowaną książką, zanadto szczegółowe. Lecz mało jest podróżnych, którzyby czegoś podobnego nawet na stałym lądzie nie widzieli.
Nie wzmiankując nawet Ellory, przypominam tylko ostatni dziennik Mungo-Parka (jeśli się nie mylę, bo już od ośmiu lat nie czytałem téj książki), wspomina on tam o skale, która zupełnie tak wyglądała, jak gotycki kościół, tak, iż tylko jak najdokładniejsze rozpatrzenie się mogło przekonać, iż natura sama była jéj twórcą.
15) W historyi Heloizy jest wzmianka, że gdy jéj zwłoki do grobu Abelarda wniesiono, ten już przed dwudziestu laty zmarły, otworzył ramiona i trupa jéj do siebie przycisnął.
16) W dziele Thibaulta o Fryderyku drugim, królu pruskim, znajduje się ciekawa wzmianka o pewnym Francuzie, który równie jak jego kochanka, zdawał się pochodzić ze znakomitego rodu. W Szweidnitz dał się zwerbować, potém uciekł z wojska, po rozpaczliwym oporze został pojmany, ale wprzódy chociaż sam już ranny, zastrzelił oficera, który go chwyta guzikiem oddartym od swego munduru. Gdy stanął przed sądem wojennym, wzbudziły niektóre okoliczności wielkie współczucie w sędziach, starali się wykryć jego prawdziwe stosunki, ale on nie chciał ich wyjawić, tylko przed królem i prosił o pozwolenie pisania do niego. Tego mu odmówiono, a Fryderyk drugi, bądź z niezaspokojonéj ciekawości, bądź z innych przyczyn, bardzo potém się gniewał za to odmówienie jego żądaniu. Obacz dzieła Thibaulta, tom II. Przytaczam to z pamięci.





BEPPO,
w przekładzie
Antoniego Czajkowskiego.


1.

Wszakto w ostatni wtorek i w zapust tygodnie
Na całym świecie hulać i cieszyć się modnie;
I każdy się gotuje do postnéj pokuty,
Przez pijatykę, tańce, bale i reduty.

2.

Najciemniejsza noc sprzyja rozkoszom — gdy cienie
Powloką czarnym płaszczem niebieskie sklepienie,
Płynie czas dla kochanka słodszy niż dla męża,
Bo wstyd dzienne zapory łamie i zwycięża,
I śmiga lekką stopą pustota wesoła;
Z nią śmiejąc się, żartują grzeczne fanfarony,
W powietrzu się unoszą piosenki dokoła,
Słychać krzyki, szemranie, czasem głos pieszczony,
Lub hiszpańskiéj gitary harmonijne tony.

3.

Snują się tam bogate lecz dziwaczne mody,
Ujrzysz tam wszystkie wieki i wszystkie narody,
Turcy, żydzi, pajace, lub zręczni cyganie,
Czechy, Persy, Bramini, Grecy i Rzymianie.
A w tym wielkim pokoleń i narodów zbiorze,
Na jednym stroju zbywa — na księżym ubiorze.

5.

Lecz szanuj przyzwoitość, a wszelkie ci stroje
Wolno przybrać: weź szubę, czapkę lub zawoje,
Włóż ubiory sensackie, przebierz się jak dziecię
W kostiumy przedawane w Rag-fair, w Monmouthstrecie;

We Włoszech miejsc tysiące zaletami słynie,
Jakiemi te dwa miejsca są głośne w Londynie.
Mniejsza w ich wymawianiu dla języka praca,
W Anglii prócz Covent-Garden, tak miękko nie płynie
Żadne imię, jak słodkie we Włoszech Piazza.

6.

Bale zwą karnawałem, co z łaciny znaczy:
Bywaj mi zdrowe mięso. To imię tłómaczy
Rzecz wybornie, bo ledwo co karnawał minie,
Codziennie tylko ryba na półmisku płynie
Świeża albo solona. Lecz mówmy po prostu;
Czemuż świat się gotuje przez bale do postu?
Nie wiem, może iż czyni tak jak przyjaciele,
Gdy ucztują wesoło i puharów wiele
Spełniają w pysznym porcie, albo na strzemieniu,
Lub na stopniach karety przy swém rozłączeniu.

7.

Co bądź, to bądź, lecz trzeba pożegnać pieczenie,
Posilne mięso, smaczne w potrawkach korzenie,
Przez dni czterdzieści doznać prześladowań losu,
Żyjąc tylko rybami, a i to bez sosu.
Ach biada tym podróżnym, którzy nawyknęli
Jadać smaczne łososie z podlewą z serdeli!

8.

Dlatego radzę wszystkim wielbicielom sosu,
Nie próbować strasznego za morzami losu,
Nie wysławszy wprzód kuchtów, którzyby kupili
Dość serdeli, keczupu, albo octu z Chili.

10.

Z wszystkich krain wsławionych swemi karnawały,
Najświetniejsze zapusty w Wenecji bywały.
Tu bale najweselsze, i huczne biesiady,
Muzyka, maski, tańce, słodkie serenady,
Zawiłości miłosne, i pełne hałasu
Zabawy, których głosić nie znalazłbym czasu;
Bo gdy piszę tych zdarzeń zawikłanych księgę,
Córka morza, Wenecja, urosła w potęgę.

11.

Śliczne są Wenecjanki — czarne mają oczy,
Brwi w wązki łuk śmigają, a pociąg uroczy
I słodycz, jaką widać w dawnych rzeźbach Greków,
Tak źle naśladowanych od współczesnych wieków,
W ich się twarzach i kształtnych postaciach jednoczy.
Gdy je ujrzysz oparte o balkonów slupy,
Weźmiesz je za cudowne Wenery Tycyana,
(Z nich w Florencji najlepiéj jest wymalowana)
Lub za osoby sławnéj Giorgiona grupy.

12.

Farby tego obrazu są prawdziwe, cudne,
A choć sale Manfrynów w arcydzieła ludne,
Ja go wolę nad inne, chociaż wyobraża
Tylko synaczka, żonę i twórcę malarza.
Ale jaka, o Boże! jaka śliczna żona!
Ach to miłość żyjąca, to miłość wcielona!

13.

W saméj sile młodzieńczéj to miłość żyjąca!
Nie utwór wyobraźni, nie piękność bijąca
Powabami znanemi z imienia samego,
Lecz coś jeszcze wyższego, coś tak istotnego,
Iż się zdaje natychmiast z pierwszego pozoru,
Że malarz musiał ująć podobieństwo wzoru.
By ją tylko posiadać, każdyby z ochotą
Oddał wszystkie na świecie brylanty i złoto.
Samo złodziejstwo nawet stałoby się cnotą,
Jeśli dla niéj spełnione — jéj cudne wejrzenie
Obudza w twojéj piersi jakieś przypomnienie;
Zdaje ci się, żeś widział podobne oblicze!
Tak — tyś je widział kiedyś — lecz je tajemnicze
Mgły na wieki zasnuły — zostało wspomnienie!

14.

W młodości, kiedy oko za pięknością ginie,
Nieraz przed nami postać powiewna przepłynie,
Boskość, która chwileczkę błyska i wnet kona.
A nasza wyobraźnia żywa, rozogniona,
Stroi ją w młodość, wdzięki, i nazawsze traci,
Nie znając obyczajów, ni życia postaci.

Tak na wieki ziemskiemu zaginęła oku
Jedna z Plejad, usnąwszy w błękitnym obłoku.

15.

Mówiłem, że do sławnéj Giorgiona grupy
Podobne Wenecjanki; szczególniéj gdy błyska
Kształtna ich kibić wsparta o balkonów słupy;
(Bo piękniejsze są czasem zdaleka niż zblizka).
Tam jakby Goldoniego bohaterki drugie,
Patrząc wpoprzek żaluzji, krócą chwile długie;
Tam urodne zadają sercom czułym męki,
Bo bardzo lubią swoje pokazywać wdzięki.

16.

Po spojrzeniach mrugania, a po nich westchnienia
Idą zwyczajnym torem, a potém pragnienia,
Potém kilka słóweczek, a potém list, który
Doręczy choć bez skrzydeł u swych pięt Merkury.
Lecz pomimo tak wielkiéj w postawie różnicy,
Przecież ci Merkurowie, sprawni posłannicy,
Znają swoje rzemiosło... A gdy, wielki Boże!
Rzeczy aż dotąd dojdą, przytrafić się może
Jakie wielkie zgorszenie; bo schadzki we dwoje
Obmyślą kochankowie — stąd idą rozboje,
Cudzołóstwa i zdrady popełniane skrycie,
I czułych serc pękania, i głowy rozbicie.

17.

Szekspir Włoszki maluje, kreśląc Desdemonę,
Że są cudnéj kibici, ale rozwolnione
Nieco ich obyczaje. — I nikt nie zaprzeczy,
Że w Wenecji, w Weronie, jeszcze idą rzeczy
Dzisiaj jak za Szekspira — z tą tylko różnicą,
Że mąż na proste szepty nad swą połowicą
Nie wywrze zemsty, żony jednéj nie udusi,
Ani dwudziestu, bo dziś ich sług bać się musi.

18.

Zazdrość Włochom jeżeli do głowy zawita,
Jest nowego rodzaju, wcale wyśmienita
I nie taka, jak w czarnym Otella szatanie.
Bo ci przeciwnie w ślubnym utrudzeni stanie,

Z birbancką filozofią dziś patrzą przez szpary
Na złamanie małżeńskiéj od jejmości wiary;
I niż nad szyjką winnéj, każdy Włoch przekłada
Zemścić się nad wdóweczką lub żonką sąsiada.

19.

Wiecież wy, co gondolka? a jeźli nie wiecie,
Słuchajcie, a ja ją wam odmaluję przecie.
Jestto łódź długa, kryta, od Wenecjan znana,
I bardzo dobrze znana, z przodu malowana,
I w rzeźby przystrojona. Ona szybko bieży,
Bo ją dwaj popychają silni gondoljerzy,
A gdy stoi, jak trumna na kanale leży.
Kiedy w nią wsiądzie panna wiodąc z sobą druha,
Nikt jéj tam nie wypatrzy, ani nie podsłucha.

20.

Takie łódki migają i we dnie i w nocy
Wzdłuż i poprzek kanałów. Jedne z całéj mocy
Robiąc wiosłami lecą, drugie z lekkim wiatrem
Kołyszą się na falach — inne pod teatrem,
Jak stado dzikich kaczek, mącąc nurt spieniony,
Podnoszą tysiącami swe czarne zasłony.
Ale nie wnoś na oko z oznaków żałoby,
By w nich płynące miały smucić się osoby;
Bo w gondolach tak często weseli się cieszą,
Jak w żałobnych karetach, gdy z pogrzebu śpieszą.

21.

Lecz obiecałem powieść, przystąpmyż do treści:
Lat temu kilkanaście, trzydzieści, czterdzieści,
Mniéj lub więcéj, karnawał był świetny, wspaniały,
Na niego różne damy zewsząd się zjechały,
I jedna między niemi, obca mi imieniem,
Nie zgadłbym, jak się zwała; więc za pozwoleniem
Waszém mości pauowie, dam jéj Laury imię,
Bo ono bardzo łatwo płynie w moim rymie.

22.

Laura nie była stara, nie była téż młoda,
Miała wiek, który w Francji nazywać jest moda
Wiekiem pewnym, nad który, takie moje zdanie,
Nic nie masz mniéj pewnego; bo na me błaganie

Nikt mi nie wytłómaczył i nie wytłómaczy,
Jaką epokę życia ten pewny wiek znaczy;
A więc wielkiém dziwactwem to jego nazwanie.

23.

Jeszcze świeża, umiała Laura czasu użyć,
A czas jéj się z wdzięcznością potrafił odsłużyć,
Zachowując jéj wdzięki. Z niedługą toaletą
Była najurodziwszą w Wenecji kobietą,
I kędy tylko pójdzie, kędy się pokaże,
Swą krasą gasi nawet najpiękniejsze twarze,
Dziwi ust swych uśmiechem, wesołością czoła,
A żywém, czarném okiem, przyciąga dokoła.

24.

Poszła za mąż, to dobrze, bo rzymscy chrześćjanie
Dla mężatek szczególne mają pobłażanie.
Ale, jeżeli pannie pośliznie się noga,
Nie wiem, jak się wykręci od winy nieboga,
Jeźli ślubu nie zawrze w porę — albo głową
Przemyślną nie zasłoni błędu przed obmową.

25.

A po Adryatyckiém jéj mąż pływał morzu,
Choć żeglował po innych także wód przestworzu:
Wróciwszy do Wenecji, gdy jego dworzanie
I towary i on sam siedział w kwarantanie,
Laura szła na szczyt domu każdego poranka,
Skąd mogła widziéć okręt męża i kochanka.
Byłto kupiec bogaty, handlował z Alepem,
Nazywał się w prawdziwéj metryce Giuseppem,
A Włosi przez skrócenie, przezwali go Beppem.

26.

Beppa twarz śniada w długich drogach ogorzała,
Lecz kibić jego była wzniosła i wspaniała.
Byłto człowiek rozumny, dobrze zbudowany,
I nigdy lepszy majtek nie pruł morskiéj piany
Jak Beppo. — Jego żona, choć swém obcowaniem
Niebardzo odstraszała, przeciéż wszystkich zdaniem
Tak ostra i cnotliwa, iż mniemano wszędzie,
Że jéj serce warownią niezdobytą będzie.

27.

Wiele lat już ubiegło od téj smutnéj chwili,
Jak się ci małżonkowie z sobą rozłączyli.
Wieść biegała, że Beppo utonął z okrętem:
Głoszono, że znudzony swoich spraw zamętem,
Zaciągnąwszy w Wenecji długi, z własnych progów
Uciekł, nie chcąc już wrócić do ojczystych bogów —
Mimo tego niektórzy chcieli iść w zakłady,
Że on jeszcze powróci, bo częste przykłady
Uczą, że się zakładać u ludzi jest moda,
Dopóki ich rozumu nie nauczy szkoda.

28.

Mówią, że ich rozstanie było patetyczne,
Jak się zdarzać powinno w takim rzeczy zbiegu —
Gdy Beppo raz ostatni widział oczy śliczne
Swéj cudnéj Aryadny klęczącéj na brzegu,
Jakieś skryte przeczucie owładnęło niemi,
Że się już nie zobaczą nigdy na téj ziemi.
Jestto czucie wpół chore, a wpół poetyczne,
Którego ja przykłady oglądałem liczne.

29.

Przecież Laura czekała męża od lat wielu,
I popłakawszy nieco po swym przyjacielu,
Chciała z męskim umysłem znosić umartwienia:
Lecz nieboga straciła pociąg do jedzenia,
Spać nie mogła, więc czekać już minęła pora,
Zresztą bardzo się bała śmiałka lub upiora,
By jéj samą nie napadł w noc jak zakonnicę,
Połamawszy wprzód zamki, albo okiennice;
— Musiała więc na wice mężula się zgodzić,
Choćby tylko — by swojéj słabości dogodzić.

30.

Beppo może powróci z swéj długiéj wyprawy
Na łono drogiéj żony, ale dla zabawy
Laura teraz jednemu panu była rada
Z liczby tych, których zwykle płeć piękna ogada,
Choć lubi. Byłto szlachcic dźwigający grosze,
Grzeczny i bardzo szczodry na swoje rozkosze.

31.

Pan hrabia znał muzykę, umiał tańce nowe,
Grał na skrzypcach, znał Franków i Toskanów mowę,
Tak — umiał po toskańsku — a we Włoszech wcale
Rzecz rzadka tym językiem mówić doskonale.
Sądził, która opera, lub tragiedya która
Była najdoskonalszą — a niktby na świecie
Nie chciał słyszéć o aryi albo tryolecie,
Które hrabia poganił, krzycząc: „seccatura“.

32.

Jego bravo stanowcze — a na nie głęboko
Milcząc, czeka publiczność — gdy zwróci swe oko
Ku orkiestrze, muzycy boją się straszliwie,
Ażeby jakiéj nuty nie wzięli fałszywie.
Drży serce prymadonny, bojąc się, by czasem
Za nim ba! po teatrze nie brzmiało z hałasem,
I soprano i basso i sam contra alto
Życzą, aby sto sążni był już pod Rialto.

33.

Opiekun nauk, stance sam improwizował,
A stance wcale dobre — i wiersze pisował,
Jak najlepsze — warjował na romansów moto,
I każdego zachwycał piękną anegdotą.
Miał pojęcie malarstwa, i tańczył dokładnie,
Jak Włoch, lecz Włoch, jak Francuz nie tańczy tak ładnie.
Słowem, całkiem skończony już na kawalera,
Był nawet bohaterem dla kamerdynera.

34.

Choć kobiety wymyślne — nasz hrabia jedyny,
Wierny, stały, nie dawał do żalów przyczyny,
Bo nad martwienie pięknéj, nie znał większéj winy.
Jego serce wspaniałe i wzniosłe z natury
Brało jak wosk wrażenia, a jako marmury,
Tak je przechowywało. — Uczeń doskonały
Staréj amantów szkoły, dobry uczeń — który
Im stawał się zimniejszym, tém był więcéj stały.

35.

Z takiemi zaletami, wypadek nienowy —
Że zawracał kobietom najskromniejszym głowy;

Mniemano, że się z Beppem gdzieś rozbiła nawa,
Mógł być za umarłego mianym podług prawa;
Nie pisał — ani nowin żadnych z jego strony.
Najmniejszéj troskliwości nie miał względem żony,
Która lat kilkanaście czekała na niego;
A kto tak długo milcząc, Bóg wié, gdzie się kryje,
Tego już można słusznie miéć za umarłego;
A jeśli żyje, pewno już nie dla nas żyje.

36.

Zresztą, damom we Włoszech na przypadek wszelki
Wolno miéć dwóch mężulów. (Bóg widzi grzech wielki).
Nie wiem kto był twórczynią takiego zwyczaju,
Lecz on dziś jest powszechnym w zaalpejskim kraju;
A piękna instytucja sługi-kawalera,
Bez zgorszenia późniejszym ślub dawny zaciera.

37.

Tego drugiego męża czyczysbéj nazwano,
Lecz dziś jest grubiańskiém i brzydkiém to miano.
Hiszpanie go cortejo zwą w swoim języku —
To daleko przyjemniéj — dziś ich jest bez liku
Od Po do Tagu — może ten zwyczaj jedyny
Przeniesie się i w inne odległe krainy,
Lecz niech nigdy nie wpływa na Tamizy wody,
Bo w cóżby poszły skargi, pozwy, i rozwody?

38.

Dzieląc szacunek, jaki dla dziewictwa mamy,
Przecież, niżeli panny, wolę raczéj damy.
Bez przymówki dla Francji, Anglji, albo kraju
Jakiegobądź klimatu, prawa, obyczaju,
Mniemam, że czy w kompanji, czy z mężczyzną sama,
Zawsze jest przyjemniejszą od dziewicy dama —
Bo oswojona z światem, już łatwiéj roztoczy
Wrodzone swe powaby przed zdziwionych oczy.

39.

I mała miss jest także cudowne stworzenie,
Lecz ją miesza co chwila skromne ułożenie;
Tak się mieni za lada słóweczkiem, że czasem
Żenuje mówiącego swoim ambarasem.

Nie wié, kiedy się rozśmiać, a kiedy zapłonić,
Bojaźliwa czy trzpiotka musi ciągle gonić
Oczy swojéj mamuni, bo z nich ciągle czyta,
Co czynić, jak odrzeknąć, gdy się kto zapyta;
A kiedy zacznie mówić, to od zalęknienia
Nie złoży kilku razem słów bez zająknienia.

40.

Czyczysbéj kawalerem sługą dziś się zowie,
Onto w wielkiego świata ma oznaczać mowie
Tego nadliczebnego niewolnika — który
Do pani tak przypięty, jako część ubrania;
Jéj wolę ma za prawo, za nią się ugania,
A więc ten urząd nie jest nakształt synekury!
Kawaler-sługa woła lokai, karjolki
Dla pani swéj sprowadza, najmuje gondolki,
A kiedy z nią przebiega ulice, uliczki,
Niesie szal, palatynkę, wachlarz, rękawiczki.

41.

Mimo grzesznych mieszkańców — przecież włoskie kraje
Wabią mnie, bo tu słońce co dzień jasno wstaje,
Bo tu lubię winnice, które nie pod murem
Żyją, jak smutne mnichy w ustroniu ponurem,
Ale strojne gromami, swe miłosne ręce
Zarzucają na drzewa, i plotą się w wieńce,
Lub spływają w girlandach z gruzów pysznéj bramy,
Tak śliczne, jak kulisy pięknéj melodramy,
Lub opery, na którą lud się tłumnie gniecie;
A po skończonym akcie, przy pysznym balecie,
Wymowniejsze nad wszystkie słowa i wyrazy,
Podziwia winnic Francji piękne krajobrazy.

42.

W jesieni lubię konno wyjeżdżać wieczorem,
I nie bojąc się deszczu, nie każę mym torem
Pośpieszać koniuszemu z karrikiem u łęku.
A gdy zbłądzę w alejach cudnych, pełnych wdzięku,
Ledwo przejadę, tak jest droga zawalona
Wozami niosącemi słodkie winogrona,
I w Anglji takaż trudność, ale zamiast wina
Mgła swoje czarne żagle dokoła rozpina,

Podźwigają się dymy, wznosi się kurz szary,
I ogromne swe beczki wożą piwowary.

43.

Lubię jadać na obiad nogi w galarecie,
Lubię ja zachód słońca, gdy pogodném lecie
Tuszę, że znów zaświta nie jak lampka jaka,
Lub jak mgłami powite źrenice pijaka,
Lecz, że wkoło rozrzuci szaty promieniste!
Niech żyją dni bez chmurek, dni jasne, dni czyste,
Kiedy palić nie trzeba w Londynie latarni,
W mieście, w którém dym krąży, jak gdyby w palarni.

44.

Lubię się przysłuchiwać nieprawéj dziecinie
Mowy rzymskiéj — gdy słodko z ust niewieścich płynie,
Jakby strumień całusów, tak szemrząc, iż zda się,
Że ją piórkiem pelowém kreślą na atłasie.
Każda głoska tchnie ciepłym wiatrem południowym,
A żadna nie zabrzęczy odgłosem surowym,
Szorstkim, twardym, zwyczajnym w angielskim języku,
Który nie z słów się składa, lecz z świstu i ryku.

45.

Lubię (a każdy memu wybaczy dziwactwu),
Lubię się przypatrywać włoskiemu prostactwu,
Lubię włoskie kobiety, od młodéj wieśniaczki,
Któréj słońce opali różane buziaczki,
A któréj wielkie, czarne i żywe źrenice
Mówią wiele i słodkie wróżą tajemnice;
Aż do dam bielszéj cery, dumającéj twarzy,
Brwi więcéj w łuk zagiętych. W ich oczach się żarzy
Życie, budzące uczuć iskrę po iskierce,
Zdaje się, że na ustach wiecznie noszą serce,
Że w ich oczach tak słodkich jak pogoda cicha,
Świetnych, jak błękit włoski, ich dusza oddycha.

46.

Ewo ziemskiego raju, o włoska dziewico!
Rafael w twych uściskach skonał — twą źrenicą
Natchniony, stwarzał niebo cudniejsze w ułudzie,
Niźli je pojąć mogli i zapragnąć ludzie.

Który-ż wieszcz, lejąc myśli jako w urnę, w słowa,
Na swéj lutni natchnionéj wydzwoni twą chwałę
I przeszłą i obecną — gdy żyje Kanowa,
By tworzyć arcydzieła wzniosie i wspaniałe!

47.

Angljo! moja ojczyzno! ty masz wady, ale
Przecież cię kocham, rzekłem, przybywszy do Kale,
I nie zapomnę tego. — Lubię gadać wiele,
Lubię czasami także śmiechy i wesele,
Lubię nasz rząd, dzienniki, parlamentu spory,
Lubię Corpus habeas na praw naszych czele,
Bardziéj, niż wszystkie kłótnie i bilów rozbiory.

48.

Byle nie nazbyt wielka niech taksa zostanie!
Znoszę kamienne węgle, byle były tanie,
Pije piwo, jem béf-steak, jak go Anglik jada,
Lubię klima ojczyste, kiedy deszcz nie pada,
Co znaczy, przez rok cały dwa miesiące prawie,
Regenta, kościół, króla, co dzień błogosławię;
Co dowodzi, że kocham ojczyznę wogóle,
A tém samém i w każdym najmniejszym szczególe.

49.

Nasze wojska lądowe, floty rozpuszczenie,
Podatek na ubogich, izby przekształcenie
I moje własne — daléj długi narodowe,
Dżdżyste nasze powietrze i rozruchy owe,
Które dla pokazania swobody robiemy,
I bankructwa, o których w gazetach piszemy;
Nieczułość kobiet — wszystkie te drobiazgi małe,
Raz wybaczywszy — wielbię mego ludu chwałę
Świeżo nabytą, i choć w uwielbianiu-m skory.
Wolałbym przecież, aby mniéj działały Thory.

50.

Lecz już wróćmy do rzeczy, gdyż wszelkie zbaczanie
Nudzi i w czytających obudza ziewanie;
Bo mimo swéj grzeczności, nasz czytelnik może,
Nie dzieli mego smaku — a każdy w autorze
Chce doczytać się treści — i to jest, niestety!
Położenie zupełnie trudne dla poety.

51.

Czemuż wiersz mój niepłynny, by swém słodkiém brzmieniem
Zachwycał czytelnika! — gdyby siostry wieszcze.
Obdarzyły mnie wzniosłém i silném natchnieniem,
Pisałbym epopeję i oprócz nich jeszcze
Składałbym różne wiersze, duchowne i świeckie,
Opowieści syryjskie, assyryjskie, greckie;
W nichbym dziwił zachodnim sentymentalizmem,
Połączonym szczęśliwie wraz z orjentalizmem.

52.

Lecz ze mnie lichy pisarz, jakiś dandy — który
Zaczyna swe podróże i końcówki zbiera,
Jakie pierwsze napadnie w słowniku Walkera;
Jeśli to niestosowne — nie dbając na chmury
Panów krytyków, kładzie gorsze kalambury,
Aby tylko wierszować. Słowo kawalera
Daję, że w podłéj prozie wolałbym pisować —
Ale dziś w modzie rymy — więc trzeba rymować.

53.

Laury z hrabią mowa, jak się czasem zdarzy,
Przetrwała pół tuzina ściennych kalendarzy.
Ale to nie oznacza, by wśród ciągłéj zgody
Miała upłynąć. Czasem spoglądał zazdrośnie,
I dąsał się pan hrabia, co jednak ugody
Nie rwało — owszem, miłość przez te kłótnie rośnie;
A kochanek z pałaców, jak z pod wiejskiéj strzechy
Każdy z zazdrości jakiéjś doznaje uciechy.

54.

Lecz rzecz zważywszy, byli parą tak szczęśliwą,
Jak tylko życzyć można. — Pani urodziwą,
A hrabia był ognistym — ich zaś więzów kłódki
Tak lekkie, iż je zrywać rzecz nie była warta,
Świat ich wielki poważał — i tylko dewotki
Zgorszone, modliły się, aby w ręce czarta
Poszły prędzéj ich dusze. Ale djabeł przecie
Długich modłów i aktów strzelistych nie sluchał,
I wolał pozostawić grzeszników na świecie,
By ich przykład na ziemi występki rozdmuchał.

55.

Nasi dwaj kochankowie byli jeszcze młodzi!
Ach! bo i czémże miłość bez młodzieńczéj siły!
Czém młodość bez miłości — ona ją obwodzi
Tęczą uciech i stroi w jakiś powab miły,
Udziela mocy, prawdy, duszy — tak, iż trzeba
Poczytać jéj przymioty za święty dar nieba.
Lecz z wiekiem coraz słabszym płomieniem się pali,
Bo miłość w szczupłéj bardzo mieści się granicy
Owych przedmiotów, których czas nie doskonali,
Dlatego warci śmiechu starzy zazdrośnicy!

56.

Byłto właśnie karnawał — a Laura strój nowy
Gotowała — jak zwykło u Anglików bywać,
Gdy kto idzie do Boehma na wieczór maskowy,
Aby tam figurować lub się przypatrywać.
Między Włoch zapustami a balem u Boema,
Prócz téj tylko różnicy, innéj wcale nie ma,
Iż drugi trwa noc jednę, a w Wenecji maski
Sześć niedziel po ulicach wyprawiają wrzaski.

57.

Powiedziałem, że Laura po krótkiéj toalecie,
Gasiła najpiękniejsze kobiéty na świecie;
Była świeża, jak anioł nowo malowany
Na drzwiach szynku — lub jako napis wyzłacany
Sklepu — z wierzchu powity w angielskie papiery,
Aby kurzem nie zaszły błyszczące litery.

58.

Do Ridotto pan hrabia z Laurą przybywają.
Jestto sala, gdzie tańczą i gdzie wieczerzają,
I po wieczerzy znowu tańczyć zaczynają.
Kto wie, czyliby imię maskowego balu
Nie było stosowniejsze — ale mniejsza o to;
Ta sala zbudowaną jest w kształcie Vauxhalu,
Lecz jest mniejszą, i gości nie rozpędzi słotą,
Tam świat zmieszany — przez co kawalerzy modni
Mówią, że tam są ludzie uwagi niegodni.

59.

Wistocie, gdy kto powie — tam był świat zmieszany
To znaczy, iż prócz ciebie, mój panie kochany,
Prócz mnie, moich przyjaciół i czterdziestu osób,
Które powitać mogę w poufały sposób,
Byli tam ulicznicy, hołota, ladaco,
Na których ledwie rzucą pogardliwe oko
Owi wielcy panowie, zrodzeni wysoko,
Nazwani pięknym światem, chociaż nie wiem za co.

60.

Tak idą rzeczy w Anglji, lub szły takim torem,
Gdy dandowie dobrego tonu byli wzorem,
Dziś tamtych orginałów inni zastępują,
Tych znowu, nim przeminą, wszyscy naśladują.
Niestety! jakże nagle czas swym szybkim wozem
Zmienia mody, traktuje i z niemi ulata,
Ach! tu wszystko niestałe! tu wielkości świata
Upadają miłością, wojną, nawet mrozem.

61.

Lodowatém swém berłem wielki Bóg północy,
Zwalczył Napoleona, tego syna mocy.
Wstrzymany żywiołami, jak ów ziemskie lice
Całujący wieloryb, wyrzucony z wody,
Lub jak uczeń błądzący w nowéj gramatyce,
Zdobywca miał przynajmniéj niejakie powody,
Wątpić o podobieństwie takiego zdarzenia.
Lecz losu nie śmiém ganić, bo im dłużéj myślę,
Tém się mocniéj maluje w zdziwionym umyśle,
Wielka i niepojęta siła przeznaczenia.

62.

Ona stwarza obecne, przeszłe, przyszłe wieki,
Daje los na loterją i sprawia wesele,
W miłostkach lub małżeństwie. — I choć z jéj opieki
Po dziś dzień nie zebrałem jeszcze darów wiele,
Jednak gardzić jéj łaską wcale się nie godzi.
Nie skończyliśmy jeszcze z sobą obrachunków,
A za tyle mych nieszczęść i tyle frasunków
Ciekawym, czém mnie ona późniéj wynagrodzi —

Tymczasem nie chcę dłużéj nudzić téj bogini,
Aż godne podziękowań łaski mi uczyni.

63.

A przeklęte ustępy — wróćmy więc do treści!
Bo czyż nigdy nie skończę zaczętéj powieści!
Z każdą strofą się coraz oddalam od wątku,
To nudzi — czemuż strofę wziąłem na początku,
Za miarę moich wierszy? Teraz w środku pracy,
Nie pora rytm odmieniać — lecz jako śpiewacy,
Nucą wciąż na takt jeden wśród mszalnéj ofiary,
Tak już skończę mą powieść podług jednéj miary.

64.

A więc byli w Ridotto — tam jutro pojadę,
By się trochę rozerwać — bo mam ziomków wadę,
Nazwaną hipokondrją — tam może ożyje
Moja dawna wesołość, gdy zacznę dociekać,
Pod którą maską piękna twarzyczka się kryje,
Tak mi splen zpół godziny nie będzie dopiekać.

65.

Laura kręci się, ciśnie w radośnym natłoku,
Uśmiech igra na ustach, wdzięki błyszczą w oku,
Tu się odezwie głośno, tam szepnie do ucha,
To o potocznych rzeczach rozprawia i słucha,
Tu poufale mówi, na upał się żali:
Wnet hrabia z lemoniadą przybiega do sali,
Ona pije maleńkiém łykaniem powoli;
Potém staje i patrzy i gani do woli
Gust swoich przyjaciółek i z serca żałuje,
Że w ich strojach żadnego smaku nie znajduje.

66.

Ta ma włosy przyprawne — ta ma suknię tanią —
Jaki beret szkaradny — ach! ratujcie panią,
Tak blada, że zemdleje. — Jakaż parafianka —
Kibić prawdziwie wiejska — ta jedwabna tkanka
Dosyć piękna, lecz rudnąc, na swéj cenie traci —
Patrz, czém ta dama swoje muśliny zapłaci?
A ta — lecz skończmy, aby nakształt królów Banka,
Nie wywołać tu przeszło dwadzieścia postaci.

67.

Ona obgadywała, lecz tym obyczajem
Oddawały jéj damy za swoje nawzajem.
Laura słuchała mężczyzn pochwał, uwielbienia,
Półgłośnych mów kończonych przez czułe westchnienia,
Kiedy tymczasem damy mówiły: „O Boże!
Jak tak stara kobiéta podobać się może!
Ale dziś już mężczyźni tak rozpustnie żyją,
Iż podłe zalotnice serca ich podbiją!“

68.

Co do mnie, nie rozumiem jak światowe panie...
Lecz wstrzymam się; niech raczéj w milczeniu zostanie
Powód tak licznych zgorszeń.

69.

Gdy Laura wszystkich czułe ściągała wejrzenia,
Wśród spostrzeżeń, wyśmiewań, miłego gwarzenia,
Jéj przyjaciółki różne widziały w niéj wady,
I nad niemi wchodziły w poufałe rady.
To ganiły jéj kibić, to dziwaczne zwroty,
I tysiąc innych rzeczy; gdy tymczasem wkoło
Do Laury modna młodzież czyniła zaloty,
Każdy ją witał grzecznie, mówił z nią wesoło;
A jeden pan szczególniéj w pośrodku natłoku,
Ciągle kroki jéj śledził, wciąż ją miał na oku!

70.

Byłto Turczyn płci płowéj jak mahoniu słoje;
Laura się tém cieszyła, bo tureckie stroje
Kryją zazwyczaj serca czułe na kochanie,
Chociaż mniéj szanujące tak jak u nas panie,
Bo Turczyn, o czém nawet wspomniéć się nie godzi,
Z kobiétami, jak z swojskiém bydłem się obchodzi;
Kupuje jak konia, ma ich wiele w domu,
I widziéć ich oprócz niego, nie wolno nikomu.
Cztery żon razem pojąc, non est prohibitum,
A nałożnic mu wolno trzymać ad libitum.

71.

On je zamyka, strzeże od rana do zmroku,
Ledwo im tkliwe czasem uczyni wyznanie,

A więc ich życie niéma wielkiego uroku,
Stokroć się lepiéj bawią nasze piękne panie.
Bledną damy tureckie zamknięte w seraju,
A gdy pohańcy gwarzyć nie mają zwyczaju,
Wiecznie tylko próżnują ich piękne kobiety.
Umizgając się, albo siedząc u toalety.

72.

Bronią im czytać, przeto nie mają pociechy
Krytykować autorów i gromić ich grzechy;
Nie pisząc, tracą wiele przyjemnéj zabawy,
Nie mogąc się dobijać poetyckiéj sławy.
Nie znają epigramów i nigdy na świecie
Nie czytają nowości w dziennikach, w gazecie,
Nie słyszą o romansach, sztukach, quodlibecie.
Ach! jakże piękną schizmę w cudownym haremie
Zrobiłyby nauki — lecz Turczynek plemię
Nie należy do klubu niebieskiéj pończochy.

73.

Nie bawią ich ci starzy poeci gawędką,
Którzy przez całe życie łowią sławę wędką,
A ledwie drobna rybka czasem się dotyka
Małego i nędznego ich sideł haczyka.
Przecież ci trytonowie w przedsięwzięciu stali,
Nie nudzą ich pisarze wcale doskonali
W rodzaju miernym, starych mniemań zapaleńcy,
Echów echa, plotkarze, poeci młodzieńcy,
Jedném słowem, ci wszyscy prawdziwi szaleńcy.

74.

Głos ich, jakby wyroczni wzniosły i wspaniały,
Chwalą głupstwa, a ganią, co godne pochwały,
Brzęczą, jak rój komarów przy słońca zachodzie,
Usypiają kłótniami, nudzą, gdy są w zgodzie!
Syci sławy, tłómaczą dzieła z obcéj mowy,
Któréj liter nie znają, także z własnéj głowy
Piszą księgi, a księgi tak nędzne, mizerne,
Iż wolałbym złe raczéj, niżeli tak mierne.

75.

A więc słusznie tak wielka nienawiść urosła
Ku tym autorom, cudom swojego rzemiosła.

Zdają się być w liberją szaleństwa przybrani,
Pocięci scyzorykiem, atramentem zlani,
Tak natrętni, zazdrośni, chciwi, podejrzliwi,
Iż każdy ich unika i na nich się krzywi;
Ja mam często ochotę, i toby się zdało,
Policzkiem im zrumienić suchotnicze ciało.
Bo wolę ja partacza, kwiat wszystkich partaczów,
Niż te szczypce dymiące, tych nudnych bazgraczów.

76.

Liczba ich nieskończona, ale są tam przecie
Ułożeni poeci i godni żyć w świecie,
Jak Scott, Rogers, Moor, którzy oprócz swego pióra,
Znają jeszcze coś więcéj, znają grzeczność, która
Wszystkich ujmuje; kiedy balują tymczasem
Bez żadnéj przystojności z hukiem i hałasem
Owi zarozumiali głupstwa jedynacy,
Krzycząc: „Chodźmy, już dano herbatę na tacy!“
Lecz zostawmy tych panów z siebie ucieszonych,
Przy ich modnych koterjach, i paniach uczonych.

77.

Muzułmanki nie znają tych uczonych ludzi,
Których słodka rozmowa wielkie myśli budzi,
Pobyt z nich choć jednego w tureckim meczecie
Zadziwiłby pohańców, jak dzwon w minarecie.

78.

Turczynka nie zna wielkich dzieł metafizyka,
Nie chodzi do księgarni, nie czyta dziennika,
Ni sporów religijnych, moralnych powieści,
Filozoficznych uwag, politycznych wieści;
Nie ściska przy niéj chemik swoich sztucznych gazów,
Ani malarz nie robi wystawy obrazów,
Nie umie astronomji, ani botaniki,
I z łaski Boga, nie zna nic matematyki.

79.

Mój czytelnik się może zdziwi, lub zaprzeczy,
Jak Bogu dzięki składać za podobne rzeczy?
To fraszka, mam powody, a czytelnik z zgrozą
Może się ich domyśla, ale o tém prozą

Kiedyindziéj napiszę. — Na starość, mój Boże!
Człowiek jest w satyrycznym najczęściéj humorze,
Jak ja teraz — choć starzec stokroć raczéj woli,
Niżeli się pokłócić, naśmiać się do woli;
Lecz kiedy śmiech z zmarszczonych policzków uciecze,
Jeszcze większa ponurość twarz jego powlecze.

80.

O słodka niewinności! o przeczyste mleko!
I ty zbawienna wodo! wy pełne pociechy
Napoje przeszłych wieków szczęśliwszych daleko!
W naszych czasach, splamionych przez mordy i grzechy,
Człowiek wami już nie chce ugaszać pragnienia;
Aleja wam pochwalne będę nucił pienia:
Boże! wróć tamte wieki, tamte powodzenia,
Niech Saturn z urny losów ciągnie dawne gałki,
Tymczasem za ich powrót łyknę haust gorzałki.

81.

Turek gonił oczyma za Laury obrazem,
Z więcéj chrześéjańskim niźli pogańskim wyrazem,
I zdawał się wciąż poić jéj cudnym widokiem.
Jeśliby kiedy duszę można urzec okiem,
Lauraby już zginęła; lecz przeniewierzenie
Nie kaziło jéj serca, bo czuła kobieta
Żywiła w swojéj duszy tak stałe płomienie,
Iż ich zgasić nie mogła turecka lorneta.

82.

Już świtało: ja radzę, by nie czekać końca,
Lecz aby raczéj damy tańczące na balu,
Zawinąwszy się dobrze w tyftykowym szalu,
Wróciły do swych domów przed powstaniem słońca;
Bo gdy służba pogasi i lampy i świéce,
Przy dniu bardzo pobladną świeże kobiet lice.

83.

Kilka uroczystości i balów widziałem,
A na nich aż do końca samego zostałem;
Byłem ciekawy (a w tém nic tak złego niéma),
Która dama bezsenność najlepiéj wytrzyma;
Widziałem tysiąc kobiet, pięknych, w wieku wiośnie,
Na które można dzisiaj spoglądać miłośnie;

A tylko jednéj lica świeżością bijące,
Po całodziennym balu wyzywały słońce.

84.

Lecz téj nowéj jutrzenki wolę ukryć imię,
Choćbym je mógł z łatwością wyjawić w mym rymie;
Lecz osoby wymieniać, to źle — więc ciekawy
Niech się uda na pierwsze w Londynie zabawy,
A tam po świeżych licach, i po białém łonie,
Wnet odgadnie to bóstwo w towarzyszek gronie.

85.

Laura, która wiedziała zdawna doskonale,
Że nie potrzeba czekać, aż się dzień rozbudzi,
Po długim balu, wpośród trzech tysięcy ludzi,
Mniemała, że wypada już opuścić salę.
Hrabia z szalem na ręku, idąc przy jéj boku,
Torował dla swéj lady ku drzwiom ścieżkę w tłoku,
Lecz przeklęci rybacy zdala odpłynęli
Od miejsca, w którym pana hrabię czekać mieli,

86.

Równie tak nasz woźnica często czynić umie,
I przyczyna taż sama, w ciągłym będąc tłumie,
Ciśnieni, odpychani, z miejsca ruszyć muszą,
Mimo przekleństw, któremi przechodzących głuszą;
Oni tworzą melodję z kłótni, wrzasków, krzyków,
Którą wciąż przyzywają swoich najemników.
W Londynie na Bow-streecie więcéj jest porządku,
Bo liczna straż pilnuje owego zakątku;
Jednak ciągle tam słychać straszne przeklinania,
Niegodne naszych uszu, ani powtarzania.

87.

Wreszcie hrabia wraz z Laurą wsiedli do gondoli;
A gdy statek po nurtach uśpionych swawoli,
I roztrąca swą piersią kryształowe fale,
Oni tymczasem dawne roztrząsają bale,
I równają z dzisiejszym; wśród słodkiéj pustoty,
Przedrwiwają ubiory, tańcujących zwroty,
I honor dam szarpiące głoszą anegdoty;
Laura bawiąc się z haftką długiego tużurka
Pana hrabi, dumała; kiedy nagłe nawa

Przed oknami jéj domu na kanale stawa;
Więc wysiadła, lecz w bramie zobaczyła Turka.

88.

„Panie! rzekł hrabia gniewnie, pańska niespodziana
Obecność przymusza mnie zapytać waćpana,
Dlaczego nas tak śledzisz. Lecz dla świętéj zgody
Biorę to za omyłkę, i nie brnąc w wywody,
Chcę już rzecz skończyć“. Krzyknie, i tyłem doń stanie
Lecz Turek rzekł: „Tu nie ma omyłek, mospanie!

89.

„Bo jako Bóg na niebie, tak to moja żona!“
Zmieniła się i zbladła Laura zadziwiona;
Angielkaby zemdlała, lecz nie tak niezgrabna
W podobnych wydarzeniach jest Włoszka powabna.

90.

Laura słowa nie rzekła, słusznie, po co? komu?
Hrabia grzecznie zaprosił obcego do domu,
I uśmierzył gniew jego przez ważne przyczyny:
„Pójdź ze mną, mówił grzecznie, mój panie jedyny,
Pójdź, bo wolniéj u siebie będziemy mówili,
Pójdź, bo jakby słyszeli, wszyscyby z nas drwili,
Pójdź, bo ludzie dokoła natężają ucha,
By potém głosić bajki, których każdy słucha“.

91.

Wchodzą, każą dać kawę, bo równie chrześéjanie
Piją ten dobry napój, jak Turcy poganie,
Chociaż różnie go robią. Już Laura wróciła
Do sił dawnych, i czule do męża mówiła:
„Beppo, jak po pogańsku teraz się nazywasz?
Jak ci broda urosła! no, skądże przybywasz?
Czy z Ameryki, z Azji, czy z Afryki? Ale
Po co tak długo jeździć? — to nieładnie wcale!

92.

„Takeś zżółkł jak w żółtaczce, mój drogi aniele.
Czyś się w Turcji ożenił, czyli masz żon wiele?
Czy to prawda, że one bez widelców jedzą?
Że mieszkają w serajach, na poduszkach siedzą?

Jaki szal! — ty mi go dasz, mój mężu jedyny!
Mówią, że muzułmanin nie jé wieprzowiny?

93.

„Kochanku, źle ci z brodą, bo twa broda kole,
Tylko ją do wieczora nosić ci pozwolę.
Czemużeś jéj nie zgolił? może utrzymujesz,
Że tu zimniéj jak w Turcji? jakże mnie znajdujesz?
Nie prawdaż, że nie wyjdziesz, mój mężu, z pokoju,
Dopóki nie odmienisz dziwacznego stroju!
Bo plotkarze o tobie prawiliby dziwy.
Jakże masz włosy krótkie! jużeś trochę siwy“.

94.

Co Beppo odpowiedział, tego nie wiem wcale,
To pewno, że go morskie wyrzuciły fale
Na brzegi niegdyś sławne warowniami Troi,
A na których tu dzisiaj zgoła nic nie stoi.
Oczywiście, że zaraz został niewolnikiem;
Zasługi mu płacono chlebem i pejczykiem,
Aż uciekł do korsarzy sąsiedniego beja,
I tam przystał za łotra, zbójcę i złodzieja.

95.

Sturczył się i zbogacił zbójeckim zwyczajem,
Lecz niesłychanie tęsknił za rodzinnym krajem.
Raz będąc sam na wyspie, jak Robinson jaki,
Najął hiszpańską nawę z transportem tabaki,
Która do Korfu biegła, jak z depeszą poseł,
Bo ją dwanaście szybko popychało wioseł.

96.

Aż nagle u przylądka Zielonéj Nadziei,
Cisza trzy dni wstrzymała kamrata złodziei.

97.

Z Korfu na innym statku płynął z bagażami,
Udawał, że był Turkiem, handlował szalami;
Tak uszedł, bo gdyby lud poznał renegata,
Nie wymknąłby się żywcem poczciwy brat-łata.
Więc przybył do Wenecji wesoło i zdrowo,
Objąć żonę, majątek, i ochrzcić się nowo.

98.

A więc biskup go ochrzcił, dał błogosławieństwo.

∗             ∗

Wtedy schował swe dawne szaty do tłómoka,
A hrabia mu pożyczył na dzień swego fraka,
Wcale modnego fraka. Choć nie był czas długi,
Przyjaciele mu nieśli zewsząd swe usługi,
Gorący przyjaciele, bo przy nim się grzeli
Szampanem, obiadkami, a z boku się śmieli!
Bo kronika powiada: że... lecz potém o tém,
Bo kronika łgarz wielki, kronika nicpotém.

99.

Jakiekolwiek koleje znosił będąc młody,
Los mu za nie w przyszłości gotował nagrody,
Ponieważ się zbogacił, a jego przygody
Niewyczerpaném były źródłem do rozmowy;
Choć czasem Laurze grymas zawitał do głowy,
On przecież nie pomyślał nigdy o rozwodzie,
I z hrabią aż do śmierci żył w największéj zgodzie.
Już koniec méj powieści. Czytelnikby może
Rad ją wcześniéj ukończył, lecz kiedym w humorze
Wesołym, i gdy zacznę raz co opowiadać,
Wolę, niż się wstrzymywać, do woli nagadać.






MELODYE HEBRAJSKIE
w przekładzie
Adama M-skiego.


I. Idzie w piękności.

Idzie w piękności swéj jak noc
Gwiaździstych sfer południa ziem,
I blask i mrok, ich czar i moc
Łącząc w postaci, w oku swem,
Śród lubych, bladych nocy lśnień,
Jakich świetniejszy nie zna dzień,
Skrą więcéj, jednym cieniem mniéj
Mogłoby cudny wdzięk wpół śćmić,
Co płynie z kruczych włosów jéj
I z lic łagodnych zda się lśnić,
Gdzie myśl pogodą świadczy swą
Jak błogiém jéj mieszkanie to.
I taki spokój rysów tych,
Z lic tak wymowna słodycz lśni
Uśmiechem, grą rumieńców swych,
Iż widzisz ciąg cnotliwych dni,
Duszą, co zgodą wita nas,
Serce, gdzie miłość jest bez skaz!

II. Rozbita harfa.

Rozbita harfa monarchy psalmisty,
Wodza nad męże, niebiosom miłego,
Przez zdrój muzyki łez święcona czysty
Co wlała w nią boskie tchnienie ducha swego;
O płaczcie! płaczcie, niech z oczu łzy biegą.
Ona, żelazne zmiękczając natury,
Budziła dotąd nieznane w nich cnoty;
Gdzie słuch nieczuły lub duch zimny, który

Nie wrzał z nią ogniem, nie odczuł tęsknoty?
Moc Dawidowa to pieśń, nie tron złoty.
Ona sławiła królów naszych czyny,
Lub brzmiała hymnem ku chwale Jehowy,
Radość wstrząsała góry i doliny,
Wyniosłe cedry chyliły swe głowy,
Aż pieśń wróciła w swój kraj lazurowy.
I odtąd ton jéj dla ziemi zaginął,
Chyba pobożność, lub miłość, jéj dziecię,
Podniecą ducha, by skrzydła rozwinął,
Zasłuchan w dźwięki z nieb, tonąc w snów świecie,
O sny, co z brzaskiem dnia już nie pierzchniecie!

III. O, gdyby wiedziéć.

O, gdyby wiedziéć, że po skonie,
W świecie wzniesionym nad nasz kres,
Miłość namiętnie w sercach płonie
I w oczach nieznających łez! —
Ileż upojeń świat ów błogi,
Ileby czaru miał dla dusz!
Świat, gdzieby ziemskie łzy i trwogi
Pochłaniał blask wieczności zórz!
Tak musi być: — nie samolubną
Jest trwoga, co u śmierci bram
Każe się życia przez toń zgubną
Ostatnich ogniw chwytać nam.
Wierzmy! Tam będziem się weselić,
Ze źródeł wiecznych społem pić,
I serce z sercem radość dzielić,
I duchem w duchu wieki żyć!

IV. Gazela dzika.

Wzgórza Judei gazela dzika
Przebiega stopy chyżemi,
Wolno z każdego pić jéj ponika,
Co tryska z téj świętéj ziemi:
Powietrznéj stopie, dumnéj źrenicy
Nikt nie zakreśli granicy.
Ognistsze oczy, lżejszych stóp loty
Izrael widział w swym kraju;

Stokroć cudniejsze żyły istoty
W tym znikłych rozkoszy raju.
Z Libanu płyną cedrów powiewy,
Lecz gdzież wysmuklejsze dziewy?
Szczęśliwsze palmy, co kraj ten cienią,
Niż plemię Judy wygnane;
Bo kiedy w ziemię raz się wkorzenią,
Rosną w swéj krasie nieznane:
Ani opuścić krainę drogą,
Ani żyć w obcéj nie mogą.
Lecz my śród obcych tracący siły
W tułactwa wieczystym znoju,
Gdzie prochy ojców, gdzie ich mogiły,
Nigdy nie spoczniem w pokoju:
Chram w gruzach, a zaś tron nasz — o, biada!
Urągowisko zasiada!

V. Nad rzekami Babilonu.

Nad nami, co nad rzeki Babilonu schniem,
Których ołtarze w gruzach, zaś ojczyzna snem,
Zapłaczcie, oto harfa bezstrunna się wala,
A kędy Bóg nasz władał — dziś czciciel Baala,
W jakiém źródle Izrael spłucze z stóp swych krew?
Kiedy zabrzmi w Syonie słodki ojców śpiew?
Kiedy melodje Judy serce rozweseli
Tych, którzy na jéj dźwięk niegdyś wzruszeniem drżeli?
O ty! plemię tułacze, gdzie kres dla twych prób?
Dla twych zdyszanych piersi, dla twych błędnych stóp?
Gołąb gniazdo, lis norę ma — uchron dla obu —
Człowiek ojczyznę swą — Izrael nic — prócz grobu.

VI. Po brzegach Jordanu.

Arabski wielbłąd błądzi po brzegach Jordanu,
Na pagórkach Syonu poświęconych Panu
Ołtarz Baala... nawet na Synai górze!
Nawet tam... a Ty, Panie? Przecz grom twój śpi w chmurze?


∗             ∗

Tu, gdzie palec Twëj kréślił kamienne tablice!
Gdzie cień Twéj chwały błysnął przed ludu źrenice!

Twój cień w purpurze ognia; — tak, cień Przedwiecznego!
Bo któżby mógł żyć, Ciebie ujrzawszy samego?


∗             ∗

O, zwróć ku nam wejrzenie w ogniach błyskawicy,
Wyrwij oszczep z ciemięzcy osłabłéj prawicy:
Dlugo-ż tyran Twéj ziemi deptać nie przestanie,
A chram stać bez czcicieli? O Panie! O Panie!

VII. Córka Jeftego.

Jeśli ojczyźnie, gdy Bogu, Panie,
Śmierć moja chwały przyczynić w stanie,
Jeśli zwycięstwo ślubem zdobyto?
Ach uderz, ojcze, w tę pierś odkrytą!
Dziewczęcych żalów nie ronią wargi,
Śród wzgórz nie błądzę z rzewnemi skargi,
Śmierć od cię lekka — ręce kochane
Bez bólu w serce zadadzą ranę!
A wierz w to — czysta krew córy twojéj,
Jak myśl ostatnia, co mię tu koi,
Jak prośba, aby — nim nóż pierś skrwawił —
Swój głos serdeczny mi błogosławił.
Na dziew solimskich zgłuchnij lamenty,
Jak mąż, jak sędzia — trwaj nieugięty!
Przez mię zwycięstwo dziś dał wam bój,
Wolna ojczyzna i ojciec mój!
Gdy krew mą — dar twój — wytoczą żyły,
Gdy zaniemieje głos dziś ci miły,
Ty się pamięcią swéj córy chlub,
Pomnąc na uśmiech, z jakim szła w grób.

VIII. O, ty zagasła.

O, ty zagasła w piękności swéj kwiecie!
Głaz ciężki grobu twego nie przygniecie;
Ale co wiosna nad świeżą darniną,
Najpierwsze w roku róże się rozwiną,
I cyprys smutne gałązki rozplecie,
I nad szemrzące fale lazurowe,
Często w niemocy boleść skłoni głowę,
A myślą tonąc w zadumie głębokiéj
Odejdzie z żalem, przyciszając kroki;
Szaleństwo! Zmąciż szmer te sny grobowe?

Ach, próżno płakać! Wiemy, że śmierć głucha
Nie dba na boleść i skargi nie słucha;
Czyż przez to skarg mniéj? lub mniéj łez żal roni?
Ty sam, co mówisz mi: „zapomnij o niéj!“
Zbladłeś — i twoja powieka nie sucha.

IX. Posępny duch mój.
1.

Posępny duch mój... O niech twoja ręka
O struny harfy potrącić pośpieszy;
Niech z pod pieszczonych palców twych piosenka
Łagodnym szmerem ucho me ucieszy.
Jeśli w mém sercu tli choć skierka mała
Drogich nadziei — ten dźwięk ją dobędzie;
Jeśli łza jedna w tém oku została —
Spłynie — i mózgu palić już nie będzie...

2.

Lecz graj pieśń dziką, głęboką, co wzrusza,
Niech pierwszy akord weselem nie brzęknie:
Pomnij, minstrelu, łez żądna ma dusza,
Gdy łzy nie trysną — serce moje pęknie...
Ach, bo to serce zdawna bólu syte,
Bezsenne, milcząc znosiło swą nędzę;
Dziś czas już skończyć — niech pęknie rozbite,
Albo — niech pieśni ulegnie potędze[383].

X. Płakałaś.

Płakałaś! — wielka łza świecąca
Błysła na ócz twych błękicie,
I zdała się jak rosa drżąca
Na listkach fijołka w rozkwicie.
Błysł uśmiech twój — i zgasły śćmione
Szafiry z ogniem zmiennym;
Bo czyżby mogły zrównać one
Źrenicom twym promiennym?
Jak słońca blask barwi obłoki,
A taka barw tych krasa,
Że, choć wieczorne zajdą mroki,
W noc późno nie zagasa,
Tak uśmiech twój — radości czystéj
W głąb smutku śląc wrażenia —
Zostawia odbłysk promienisty,
Co serca rozpromienia.

XI. Skończon twój dzień.

Skończon twój dzień, lecz chwały byt
Dziś w pieśni się zaczyna;
Przelaną krew, oręża zgrzyt
Ojczyzna przypomina;
Tryumfów blask, wolności świt
Wróconéj jéj przez syna!
Póki w nas cześć swobody trwa,
Twe imię nie zaginie!
Nie wsiękła w proch krew zacna twa;
Niech w żyłach naszych płynie;
Niech tchnienie twe bart piersiom da
Twych braci w téj krainie!
Gdy z wrogiem bój będziemy wieść,
To imię hasło poda!

Twą śmierć za pień swych weźmie treść
Dziew naszych rzesza młoda!
Zniewagą łzy, gdzie taka cześć!
Skon taki — to nagroda!

XII. Saul.

„Ty, co zaklinasz cienie grobowe,
Tu prorokowi stanąć każ“.
„O Samuelu, wznieś z grobu głowę!
Królu, oto wieszczbiarz nasz!“
Otworzyła się ziemia; on stał w chmurze mgławéj:
Z całuna bił blask zmienny — bledszy, to jaskrawy.
Śmierć przeglądała z oczu, co się martwo szkliły,
A ręka była wyschła, a uwiędłe żyły;
Wycieńczone piszczele z obnażoną kością
Błyszczały zdala jakąś straszliwą białością;
Z ust zwartych, z piersi żadnym nie wstrząsanéj ruchem
Wyszedł głos, jakby wiatru szum w podziemiu głuchem.
Sauł rażony trwogą padł, w prochu się tarza,
Jak dąb, kiedy grom nagły zwali puszcz mocarza.
„Budzą mię? Kto śmiałek ten,
Co zakłóca zmarłych sen?
Tyś to, królu? Patrz na te
Bez krwi, skrzepłe członki me:
Takim przy mnie jutro już
Legniesz ty i twoi tuż:
Nim dzień jeden zdoła zbiedz,
Ty z twym synem macie ledz,
Żegnaj, lecz na jeden dzień,
Potém wspólny grób, proch, cień...
Widzę w polu wpośród ciał
Ty i syn pod gradem strzał;
Jeszcze miecz przy boku twym,
Ty w pierś własną godzisz nim;
Bez głów... koron... Och padł grom...
Legł król, syn, Saulów dom!...

XIII. Pieśń Saula przed ostatnią bitwą.

Boje, wodzowie, w boju pańskim tym,
Gdy miecz lub strzała utkwią w sercu mém,

Niech trup królewski nie cofnie was wstecz:
Niech w piersiach wroga każdy topi miecz!
Ty, który nosisz mój puklerz a łuk,
Gdyby me hufy z pola pognał wróg,
U stóp twych złóż mię niosąc krwawy cios!
Dla innych bojaźń — Saul przyjmie los.
Zegnajcie wszyscy, lecz ty przy mnie stój,
Najmilszy z synów, dziedzicu ty mój!
Świetnym dyadem, potężnym jest tron,
A gdy dziś legniem — królewski to zgon!

XIV. „Wszystko jest marnością, mówi kaznodzieja“.

Syt byłem władzy, mądrości, chwały,
Miłości, lat młodych, siły;
W czasach mych wszelkie wina kraśniały,
Wdzięki pieszczotą darzyły:
Serce me grzały ócz pięknych zorze,
Duch miękł w rozkoszy weselnéj;
Posiadłem wszystko, co świat dać może,
Czego pożądać śmiertelny.

∗             ∗

I oto szukam dnia w méj pamięci
Z téj życia wędrówki długiéj,
Czy mię choć jeden szczęściem nie nęci,
Bym go chciał przeżyć raz drugi?
Lecz gdzież dzień taki, godzina, w któréj
Rozkoszy gorycz nie zmąca?
Każdy szmat świetnéj królów purpury
Żółć zbryzgać musi gryząca.

∗             ∗

Sztuka, czar zaklęć polową żmiję
Z szkodliwych jadów rozbroi,
Lecz węża, co nam serce obwije,
Jakież zaklęcie ukoi?
Słowa mądrości przebrzmią bez śladu,
Melodja śpiewna nie wzruszy,
I wiecznie będzie czuć żądło gadu,
Kto w swojéj nosi go duszy.

XV. Gdy śmierci chłód.

Gdy śmierci chłód dotknie cierpiącéj gliny,
Dokąd się duch ma nieśmiertelny zwrócić,
Gdy ani skon, ni ziemskie dlań dziedziny,
A lichy proch musi za sobą rzucić?
Czy z ciała więź odtąd wyswobodzony
Przez nieba mknie z planety każdéj tokiem?
Czy sobą świat wypełnia nieskończony,
Jak gdyby był dlań wszechwidzącém okiem?
Bez granic, form, — istność wieczyście młoda,
Ukryta nam, lecz sama wszędzie wnika,
Dojrzy i wnet pamięci wszystko poda,
Co ziemia ta i niebios kraj zamyka:
Najsłabszy ślad przeszłości dawno zbiegłéj,
W pamięci mgłach kryjący się gdzieś mrocznie,
Duchowy ten obejmie wzrok rozległy,
Wszystko mu wraz przedstawi się widocznie.
Nim ziemski glob mogło „Stwarzania“ dzieło
Zaludnić — w toń chaosu wzrok ten pada,
W najdalszą głąb, gdzie niebo się poczęło
I kolej zmian rozwoju jego bada.
Co przyszły czas ma zdziałać albo zniszczy,
Wyzywa duch, widokiem się tym poi,
Gaśnie sto słońc, tam runął świat w stos zgliszczy,
A duch wciąż trwa w téj niezmienności swojéj.
Nad miłość, lęk, nienawiść i nadzieje,
Przeczysty on i beznamiętny wzlata:
Jak ziemski rok są dlań stuleci dzieje,
A nakształt mgnień migają jego lata;
Wciąż naprzód! wzwyż! Przez bytów wszech odmęty,
Bez skrzydeł piór unosi się w przestworze,
Bez nazwy treść, pierwiastek nieujęty,
Niepomny już, że śmierć gdzieś istnieć może.

XVI. Widzenie Baltazara.

Baltazar siadł na tronie
Wkoło satrapów tłum:
Lamp tysiąc w sali płonie,
Wre uczty gwar i szum.
Przynoszą złote czary,
Które czcił Judy syn,

Bezbożnik te puhary
Napełnia płynem win.
A w téjże chwili — w blasku
Zajaśniał dziwny znak,
Na ścianie, jak na piasku
Dłoń kreśli głosek szlak:
To cień samotnéj ręki,
Kształt ludzkich palców był,
Co jak na glinie miękkiéj,
Na murze napis rył.
Król dostrzegł tajemnicę,
Ucisza uczty szał:
I zbladło jego lice
I głos mu w mowie drżał:
„Niech wszystkich, ktoby wróżył,
Najmędrszych w świecie zwą
Tłómaczyć dziw, co schmurzył
Królewską radość mą!“
Chaldejskich ziem wieszczkowie
Od dawnych słyną dni;
Dziś milczą — w obcéj mowie
Wciąż groźnie napis lśni.
Babilon um głęboki
Szanuje starców swych,
Lecz dziś i te proroki
Zawiodła bystrość ich.
A wtém młodzieniec stanie,
Z dalekich jeniec stron,
Usłyszał rozkazanie
I wróżbę pojął on.
Lamp wkoło płonął wianek,
On przed napisem stał;
Wyczytał w noc, — a ranek
Świadectwo wieszczbie dał:
„O królu, tron się wali,
Otwarty grobu loch;
Tyś zważon jest na szali,
A lekkiś jako proch,
Całuny miast purpury,
Twój namiot grobu schron;
Med zbliża się pod mury,
Pers twój zagarnia tron!“

XVII. Ty, bezsennych słońce.

Gwiazdo melancholiczna, ty, bezsennych słońce,
Co przez łzy nam zdaleka ślesz swe światła drżące
I ujawniając ciemność, nie rozpraszasz cienia,
O jakżeś ty podobna do szczęścia wspomnienia!

∗             ∗

Tak świeci przeszłość nasza, to zgasłych dni zorze,
Która się nam promieni, lecz grzać już nie może;
Nocy pochodnio, zna cię boleść czuwająca:
Widnaś, lecz ach daleko! ach, chłodna... choć lśniąca!

XVIII. Jeślibym fałsz miał w sercu.

Jeślibym fałsz miał w sercu, jakeś mię osądził,
Czyżbym od Galilei zdala wiecznie błądził?
Wszak dość wyrzec się wiary, bym po wszystkie czasy
Starł klątwę, którą ty zwiesz zbrodnią mojéj rasy.
Jeśli złość nie zwycięża — więc pan ci łaskawy!
Jeśli grzech piętnem niewoli — tyś wolny, więc prawy!
Jeśli tułacze ziemscy i u nieb podwoi
Wyklęci — żyj w twéj wierze — ja chcę umrzéć w mojéj.
Dla niéj — cokolwiek dałbyś — jam więcéj postradał,
Wié to Bóg, co dopuszcza, byś ty szczęściem władał!
W Jego ręku nadzieje, serce me — tyś w swoje
Wziął kraj, życie — bierz: przy Nim ja o to nie stoję.

XIX. Żal Heroda za Maryamną.

Maryamno, krwawi się i miota
Serce, co twą przelało krew:
W krwi zgasła mściwość, a zgryzota
I boleść zastąpiły gniew.
Gdzieś ty? nie słyszysz?... Duch znikniony,
Gdyby skarg gorzkich słuchać mógł,
Przez ciebie byłbym rozgrzeszony,
Choćby odrzucił mię sam Bóg.
Więc niéma jéj? Więc zazdrośnego
Mogliście szału słuchać wy?
W niéj siebiem skazał ja samego:
Ten mściwy miecz nademną drży.

Lecz tyś już trup, moja miłości
Zabita! Próżny zaklęć głos;
Twój duch gdzieś w wyższych sferach gości,
Gdy gardząc życiem żyć — mój los.
W grobie wspólniczka méj korony
A z nią wraz szczęścia mego świat;
Przez nią z pnia Judy kwiat strącony,
Co dla mnie tylko kwitnął rad.
Jam zbrodniarz! Dla mnie żar piekielny,
Ten wiecznych zgryzot w sercu wąż;
Mąk słusznych ogień nieśmiertelny,
Co trawiąc wszystko sam trwa wciąż!

XX. Na dzień zburzenia Jerozolimy przez Tytusa.

Z ostatnich wzgórz, skąd jeszcześ dla oka widomy,
Jam patrzał, o Syonie, gdyś padł pod miecz Romy:
Zaszło ostatnie słońce twe, a me spojrzenie
Odbiło stosu twego pogrzebne płomienie.
Szukałem twéj świątyni i méj strzechy nizkiéj,
Na chwilę o niewoli zapomniałem blizkiéj;
Jednom dojrzał — Przybytek twój płonął pożogą:
Spojrzałem na me dłonie — skute — mścić nie mogą.
Ach, z tych wzgórz — dzisiaj świadków strasznego widoku,
Ileż razy na gród ten patrzałem o zmroku,
Kiedy ostatnich blasków zachodu odbicie
Skrzyło się na świątyni i na góry szczycie.
Dziś — z tychże samych wyżyn źrenica patrząca
Nie mogła dostrzedz blasków zachodniego słońca!
Och, czemu mi nie zabłysł zygzag piorunowy!
Czemu grom nie padł z niebios na zdobywców głowy
Lecz świątyni Jehowy obcy nie znieważy,
Gdzie Pan miał tron — poganin nie wzniesie ołtarzy;
Lud rozproszony, gnany w poniżeniu srogiem,
Ciebie tylko czci, Ojcze, Tyś jeden mu Bogiem.

XXI. „Nad rzekami Babilonu siedzieliśmy i płakaliśmy“.

U wód Babilonu siedliśmy ze łzami,
A ten czas okropny w pamięci nam stał,
Gdy wróg, brodząc we krwi pod grodu bramami
Szturmem święte mury Jeruzalem brał,

A córy Syonu rozdzielając z nami,
Śród jęków i płaczu na obczyznę gnał.
Gdyśmy na prąd rzeki patrzali boleśnie,
Co wolno u naszych przepływała nóg,
„Śpiewajcie! — wołano — hej, gdzie wasze pieśni?“
Nie, tego tryumfu nie doczeka wróg!
Wprzód zbezwładnionéj dłoni ręko każda zeschnij,
Nim ktoś z nas przed wrogiem harfy tknąćby mógł.
Na gałęziach wierzby harfa zawieszona,
O Solimo, wolnym winien być jéj ton;
Jedyna pamiątka przez nas uniesiona
W dniu, gdyśmy twéj chwały oglądali skon:
Dziś go nie wywoła ręka ujarzmiona,
I z głosem zwycięzcy nie zmiesza się on!

XXII. Klęska Sennacheryba.

Jak wilk na stado — na nas przypadł syn Assura,
Na jego hufach lśniły złoto i purpura,
A ostrza dzid błyszczały jako w falach zorze,
Gdy w noc brzeg Galilei kąpie sine morze.
Liczni, jak liść, gdy lato zieleni konary
Lasów, szli o zachodzie szeleszcząc sztandary,
I jako liście leśne, gdy tchnie wiatr jesieni,
Nazajutrz legli w prochu martwi, rozproszeni. —
Bo anioł śmierci skrzydła na wichrze rozpłynął,
Tchnął w oblicze najezdcy — i najezdca zginął;
Zagasł wzrok wojowników, stężały powieki,
Serca raz jeszcze drgnąwszy, ucichły na wieki.
Patrz, tu padł rumak, nozdrze jeszcze w górę trzyma,
Lecz już nie duma dawna tak mu je rozdyma;
Wkoło trawę konania ubieliły piany,
Chłodne jak szron na skale przez morze zraszanéj.
Tam, z zmienionemi rysy wybladli żołnierze,
Rosa przypadła czoła, a rdza ich pancerze;
Zwinięte ich sztandary, milczące namioty,
Milczy spiż trąb, rzucone pociski i groty.
I słychać krzyk ogromny wdów Assura szlochu,
Pokruszone bożyszcza walają się w prochu;
Bez miecza moc pogańska i mnogie szeregi,
Przed Twém spojrzeniem, Panie, stopniały jak śniegi.

XXIII. Z księgi Joba.

I przeszedł duch przedemną, nocą bez zasłony
Oglądałem go; świat był dokoła uśpiony;
Cisza — jam tylko jeden patrzał czuwający,
Na cień bez form wyraźnych, lecz boskością tchnący:
Dreszcz przeszedł mi po kościach, włos wstał, ledwiem dyszał,
Gdy jakoby szum wiatru takim głos usłyszał:


∗             ∗

Azaż się sprawiedliwszym człowiek sądzi w czynach,
Czystszy niż ten, co dojrzał skazy w serafinach?
Mieszkańce prochu, twory z gliny ulepione —
Owad je przetrwa — azaż prawsze nadeń one?
Jestestwa marne, kruche, dnia mające trwanie,
Niebaczne na Mądrości światło, ślepe na nie.



KONIEC.






  1. „Pisma K. Brodzińskiego“ wyd. 1873, t. V, str. 552—3.
  2. Pisma K. Brodzińskiego, wyd. 1873, tom VI, str. 178—181.
  3. Przypominam, że najdawniejszym u nas tłómaczem niektórych Melodyj hebrajskich był Julian Korsak (1830); po nim częściowo tłómaczyli też utwory: Antoni Edward Odyniec (1833), Feliks Chlibkiewicz (1836), Stanisław Rosołowski (1846), Fryderyk Krauze (1874), Adam Pajgert. Ten ostatni należy niewątpliwie do liczby tych, co najlepiéj odczuli Byrona i najświetniéj w języku naszym umieli oddać piękności jego utworów; wypada więc wyliczyć szczegółowo jego przekłady Melodyj, jakże znajdujemy w zbiorowém wydaniu „Poezyj“ jego (1876): „Dzika gazella“ „Córka Jeftego“ „O, zapłaczcie nad temi“, „Arab pasie wielbłądy“, „Widzenie Baltazara“. Zapewne znalazłyby się i inne jeszcze tłómaczenia rozproszone po czasopismach.
  4. Przez p. de Montbron, Paryż 1798. Lord Byron książkę tę nazywa dziełkiem wielce zabawném, pełném francuskiéj paplaniny.
  5. Listy Beattiego.
  6. Qu’on lise dans l’auteur du roman de Gérard de Roussillon, en Provençal, les détails trés-circonstanciés dans lesquels il entre sur la réception faite par le comte Gérard à l’ambassadeur du roi Charles; on y verra des particularités singulières, qui donnent une étrange idée des moeurs et de la politesse de ces siècles aussi corrompus qu’ignorans.“ Mémoires sur l’Ancienne chevalerie par M. de la Curne de Sainte-Palaye. Paris, 1781.
  7. Z ateńskim tym mizantropem porównywa się Byron we Wspomnieniach z lat dziecinnych („Childish Recollection“). Tł.
  8. Romans Moore’a. Tł.
  9. Janthe, imię pochodzące od greckiego słowa ’ιον, lilia. P. Karolina Harley, druga córka Edwarda hr. Oksfordu (późniejsza lady Karolina Bacon), nie skończyła była jeszcze lat jedenastu, gdy wiersze te napisane były do niéj w jesieni r. 1812. Na żądanie Byrona portret téj piękności wymalował Westall. Prz. tł.
  10. Peri, słowo pochodzenia perskiego — oznacza nimfę, rusałkę! Tł.
  11. Wioszczyna Castri zajmuje częściowo plan Delfów. Idąc wzdłuż gór od Chrysso, widzimy resztki grobowców, wykutych ze skał i w skałach. „Jeden z nich“ — powiedział mój przewodnik — „należy do króla, który skręcił kark na polowaniu. Jego królewska mość wybrał sobie najodpowiedniejsze miejsce do spełnienia takiego czynu. Nieco ponad Castri znajduje się grota, prawdopodobnie Pityjska, niezmiernéj głębokości; górna jéj część wybita jest kamieniami i służy za oborę. Po drugiéj stronie Castri stoi monaster grecki, nieco daléj znajduje się przełom skalisty z kilku jaskiniami, do których dostęp wielce jest utrudniony; przełom ten jest zapewne drogą, prowadzącą do wnętrza gór, prawdopodobnie do wspomnianéj przez Pauzaniasza jaskini korycejskiéj. Stąd właśnie wypływa krynica, „źródło kastalskie“. (Byron).
  12. W manuskrypcie Byrona znajduje się pierwotna nazwa: Childe Buron.
  13. Tym „paziem“ był Robert Rushton, syn jednego z dzierżawców Byrona. „Roberta wziąłem ze sobą“ — powiada poeta w liście do matki; — „kocham go, ponieważ tu jest sam, wydaje się stworzeniem, niemającem przyjaciela: powiedz jego ojcu, że jest dobrym i że dobrze się sprawuje“. Tł.
  14. Widząc „troskę“ pazia, spowodowaną opuszczeniem rodziców, Byron przybywszy do Gibraltaru, odesłał go do domu pod opieką starego służącego, Murraya. Tł.
  15. Giermkiem tym był Wiliam Fletcher, który po dwudziestoletniéj służbie (według własnych jego słów był dla niego Byron w ciągu tego czasu więcéj, niż ojcem) słyszał pod Missolongi ostatnie słowa wielkiego „Pielgrzyma“ i nie opuszczał jego zwłok, dopóki ich nie pogrzebano w grobowcu rodzinnym w Hucknall. Ten prosty „giermek“ był dla poety niewyczerpanym źródłem zabaw. Tł.
  16. „Opuszczam Anglię bez żalu — wrócę do niéj bez rozkoszy. Jestem podobien do Adama, który, uwiedziony, skazany został na wygnanie; tylko, że nie mam żony i nie jadłem jabłka“.
  17. Jakby dla wynagrodzenia za brudy Lizbony oraz jéj wiecznie brudnych mieszkańców, wieś Cyntra, pięć mil odległa od stolicy, jest może pod każdym względem najrozkoszniejszą miejscowością w Europie. Zawiera ona piękności, jak naturalne tak i sztuczne: pałace i ogrody, wznoszące się z pośrodka skał dzikich, wodospadów i przepaści; klasztory zadziwiającéj wysokości; rozległy widok na morze i na Tag, a do tego (choć podrzędne ma znaczenie) jest ona uwagi godną, jako miejsce, w którém zawartą została konwencya p. Hew Dalrymple. Miejscowość ta łączy w sobie dzikość zachodnich krajów górskich z zielonością południowéj Francyi“. — B. w liście do matki r. 1809.
  18. Klasztor „N. Panny Bolesnéj“, Nossa Seńora de Pena, wzniesiony na wierzchołku skały. Niżéj, w pewnéj odległości, jest drugi klasztor, gdzie św. Honoryusz miał swoję jaskinię, nad którą znajduje się jego nagrobek. Ze wzgórz widzimy morze, które widokowi dodaje piękności. (Uwaga B. do 1 wydania Harolda.)
    Po wyjściu tego poematu dowiedziałem się, że określenie Nossa Seńora de Pena wyłożyłem mylnie. Było to z powodu opuszczenia znaczku nad ń (w słowie peńa), który zmienia znaczenie słowa; ze znaczkiem nad ń — peńa oznacza skałę, bez niego zaś posiada takie znaczenie, jakie mu przypisałem. Uważam za niepotrzebne zmieniać sens owego ustępu; jakkolwiek bowiem miejsce to powszechnie nazywanem jest „N. Panna na Skale“, to znaczenie drugie odpowiada surowości i powadze, jaka tutaj panuje. B.
  19. Powszechnie to znaném, że w r. 1809 zabójstw, dokonywanych na ulicach Lizbony i jéj okolicach, nie ograniczyli Portugalczycy do swoich ziomków; mordowano codziennie także Anglików: o zadosyćuczynieniu tak dalece nie można było myśleć, że proszono nas, abyśmy się nie mieszali w sprawy, jeżeliby który z naszych ziomków zmuszony był się bronić przeciw tym sprzymierzeńcom. Pewnego razu zatrzymano i mnie idącego właśnie do teatru, o god. 9 wieczorem, gdy ulice nie były mniéj ludne, niż zwykle o tym czasie bywają; stało się to pod sklepem otwartym; znajdowałem się z przyjacielem w powozie; gdybyśmy nie byli dobrze uzbrojeni, nie wątpię, że raczéj my stalibyśmy się byli przedmiotem historyi, zamiast, że ja ją dzisiaj opowiadam. Zbrodnie, morderstwa nie ograniczyły się jedynie do Portugalii; tak samo w Sycylii i na Malcie walą nas codziennie po głowie, a przecież żadnego Sycylianina lub Maltańczyka dotychczas za to nikt jeszcze nie ukarał. B.
  20. „Watek“ — powiada lord Byron w jednym ze swych dyaryuszów — „był jedną z tych powieści, które we mnie prawdziwy wzbudzają podziw etc...“ William Beckford, syn sławnego ongi senatora i dziedzic jego olbrzymich bogactw, ogłosił, mając lat osiemnaście „Pamiętniki niezwykłych malarzy“, a w rok potem romans p. t. „Vathek“. Wystawił on sobie wspaniały pałac w Portugalii, w którym jednak krótki czas mieszkał. Pamięć jego przepychu zachowała się jeszcze do chwili, gdy Byron w podróży swojéj zawitał i nad brzegi Tagu. Wróciwszy do Anglii, autor Vatheka, pobudował sobie kolejno przepyszne zamki gotyckie w Fonthill Abbey i Bath, w których atoli niedługo zabawiał. Po ich opuszczeniu przez właściciela, pałace te waliły się w gruzy, jakby „jakąś klątwą skazane na zagładę“. Tł.
  21. Konwencya w Gotrze podpisaną była w pałacu margrabiego Marialwy. B.
  22. Rozmiary Mafry są zadziwiające; zawiera ona pałac, klasztor i przewspaniały kościół. Jest tam sześć organów, które są najpiękniejsze z tych, jakie kiedykolwiek widziałem — t. j. co się tyczy ich ozdób zewnętrznych; nie słyszeliśmy ich, ale opowiadano nam, że ich głos odpowiada zupełnie ich przepychowi. Mafrą nazywają Eskuryalem Portugalii. B.
  23. Królowa Marya Portugalska, która w r. 1792 dostała obłąkania. Tł.
  24. Przedstawiłem charakter Portugalczyków tak, jak ich wówczas widziałem. Że od tego czasu wiele zyskali, zwłaszcza pod względem waleczności, jest powszechnie wiadomém. Ostatnie czasy lorda Wellingtona zatarły błazeństwa, popełnione w Cyntrze. Zdziałał on naprawdę cuda; może nawet zmienił charakter całego narodu, wyrównał spory i odparł wroga, który przed jego poprzednikami nigdy się nie cofał. — 1812. B.
  25. Hrabiego Juliana córka, Helena, Hiszpańska. Pelagio zdobył niezawisłość w górach Asturyi, atoli po kilku dopiéro wiekach udało się jego następcom zdobyciem Grenady walkę zakończyć. B.
    Historycy hiszpańscy przypisują przyczynę najścia Maurów na Hiszpanię, a właściwie ułatwienie im przejścia przez cieśninę Kalpejską hrabiemu Julianowi. Sprowadził on Maurów, aby się zemścić na królu Rodryku, który mu uwiódł córkę Floryndę. Jak wiadomo, cieśninę Kalpejską nazwali Arabowie od wodza Taryka Gibterek (ląd Taryka), z czego powstało późniéj Gibraltar, Floryndę zaś Kabą albo Kawą (nierządnicą). Hiszpanie tak zohydzili sobie imię Floryndy, że, jak mówi Cervantes, imienia tego żadnéj nie dawali kobiecie, a wabili niém tylko psy. Tł.
  26. „W Sewilli mieszkaliśmy w domu dwóch niezamożnych dam hiszpańskich, kobiet z charakterem, z których starsza była piękną, młodsza zaś milutką. Swoboda obyczajów, panująca tutaj powszechnie, nieco mnie uderzyła, w ciągu dalszych obserwacyj spostrzegłem, że powściągliwość nie jest znamienną cechą nadobnych Hiszpanek. Starsza zaszczycała Twego niegodnego syna iście niezwykłemi względami; na odjezdnem (byłem tutaj trzy dni tylko) uścisnęła go z wielką czułością, poczém odciąwszy mu kosmyk włosów, dała mu w zamian pęk swoich, jakie trzy stopy długich; posyłam ci je i proszę, schowaj mi je aż do mego powrotu. Ostatnie jéj słowa były: „Adios, tu hermoso! me gusto mucho!“ „Bądź zdrów, luby towarzyszu: bardzo mi się podobałeś!“ Byron w liście do matki w sierpniu 1809.
  27. „Viva el Rey Fernando! Niech żyje król Ferdynand“ jest zakończeniem prawie wszystkich patryotycznych pieśni hiszpańskich. Zwrócone są one głównie przeciw staremu królowi Karolowi, przeciw królowéj i książętom pokoju. Słyszałem z nich niejedne: melodye niektórych są prześliczne. Don Manuel Godoy „Książę Pokoju“, ze staréj lecz podupadłéj pochodzący rodziny, urodził się w Badajoz, na granicy portugalskiéj, i służył pierwotnie w szeregach gwardyi hiszpańskiéj, dopóki nie zwróciła na niego oczu królowa i nie wyniosła go do godności księcia Alkudyi etc. etc. Jemu to właśnie przypisują Hiszpanie upadek swéj ojczyzny. B.
  28. Czerwona kokarda z cyfrą Ferdynanda VII w środku.
  29. Kto widział baterye, temu wiadomo, że jéj ładunki poustawiane są w kształcie piramid. W drodze do Sewilli widziałem, że Sierra Morena miała wszystkie przesmyki ufortyfikowane. B.
  30. Te są czyny Dziewicy z Saragosy, która swém męstwem wyniosła się na najwyższe szczyty bohaterskie. Gdy autor bawił w Sewilli, chodziła ona codziennie po Prado, obwieszona medalami i orderami, które jéj Junta przyznała. B.
  31. Sigilla in mento impressa Amoris digitulo
    Vestigio demonstrant mollitudinem. Au. Gellius. B.
  32. Zwrotka ta pisaną była w Turcyi. B.
  33. Zwrotka ta pisaną była w Castri (w Delfach), u stóp Parnasu, nazwanego dzisiaj Αιακυρα. W grudniu 1809. B.
  34. „W r. 1809, schodząc z Parnasu ku źródłom w Delfach, spostrzegłem 12 orłów (Hobhouse mówił mi, że to były sępy); uważałem ich za przepowiednię, dzień przedtém napisałem zwrotki do Parnasu (w Rycerzu Haroldzie), patrząc na owe ptaki; nabrałem nadziei, że Apollin hołd mój przyjął. Uzyskałem wreszcie imię i sławę poety; zostały mi one przez ciąg poetyckiego życia (od 20 do 30 r.); czy w końcu ich nie stracę, to inna sprawa. Byłem atoli czcicielem bóstwa owego miejsca, i wdzięczny będąc za to, co mi to bóstwo dało, składam w jego ręce przyszłość moję — tak, jak poruczyłem mu przeszłość“. Dziennik Byrona 1821.
  35. Rzucając oczy na miejsce, gdzie się wznosiły starożytne Delfy, nie można sobie wyobrazić, co się stało z murami niezliczonych gmachów, o jakich mówią dzieje ich dawnéj świetności, a które ciągnęły się na przestrzeni dwóch mil. Z wyjątkiem kilku dotychczas zachowanych murów, niczego więcéj dzisiaj nie ujrzysz. Rozmaite łupieże Sulli, Nerona i Konstantyna nie wiele tu mają znaczenia; usuwały one statuy z bronzu, marmuru i kości słoniowéj, nie mogły jednak zmieść z powierzchni całych grodów...
    Wiliams’a Podróże po Grecyi. B.
  36. Sewilla to Hispalis u Rzymian. B.
  37. „Kadyks, uroczy Kadyks — najprzedniejsze to miejsce na świecie. Piękność jego ulic i gmachów przewyższa chyba tylko czar, jaki roztaczają jego mieszkańcy. Jest to prawdziwa Cytera, pełna najpiękniejszych w Hiszpanii kobiet; nadobne córy Kadyksu to laurashire’skie czarodziejki owego kraju“. List Byrona do matki 1809.
  38. Strofy te pisane były w Tebach, a więc w najodpowiedniejszém miejscu do zadania takiego pytania i do udzielenia na nie odpowiedzi, nie dlatego, że tu się urodził Pindar, ale dlatego, że Teby były stolicą Beocyi, gdzie podaną i rozwiązaną była pewna zagadka (o zwierzęciu, które rano na czterech, o południu na dwóch, w wieczór zaś na trzech nogach chodzi. Przyp. Tł.) B.
  39. W Highgate istniał zabawny zwyczaj, który zachował się do ostatnich niemal czasów, że każdy, wchodzący do karczmy, składać musiał na dwóch rogach bawolich przysięgę, że nie będzie całował służącéj, mogąc całować panią; nie będzie jadał razowego chleba, mogąc jeść bułki, nie będzie pił cienkuszu, mogąc pić porter — za każdym jednak razem dodawał „chyba mi się inaczéj podobać będzie“. Tł.
  40. „Medio de fonte leporum
    Surgit amari ahquid quod in ipsis floribus angat. Luc. B.
  41. Dotyczy to zachowania się i śmierci Solana, gubernatora Kadyksu. B.
  42. „Bój choćby na noże“. Odpowiedź Palafoksa, dana gienerałowi francuskiemu podczas oblężenia Saragosy. B.
  43. John Wingfleld, oficer gwardyi, który w Koimbrze umarł z gorączki (maja 1811). Znałem go lat dziewięć; była to lepsza połowa jego życia, a najszczęśliwsza mojego. W krótkim czasie jednego miesiąca straciłem tę, która mi dała życie, i większą część tych, którzy to życie czynili mi znośném, dla mnie następujące słowa Younga nie są urojeniem:

    „Insatiate archer! could not one suffice?
    Thy shaft flew thrice, and thrice my peace was slain,
    And thrice ere thrice you moon had fille’d her horn“.

    (Nienasycony łuczniku! nie dość było ci jednéj? Trzy razy wypuściłeś swą strzałę i trzy razy zabiłeś mój spokój; trzy razy, nim trzy razy księżyc róg swój wypełnił). B.

  44. Jak głosi data, położona przez Byrona w rękopiśmie, pieśń pierwsza ukończoną została 30 grudnia 1809.“ Tł.
  45. Część Akropolis zburzoną została podczas oblężenia weneckiego wskutek wybuchu, jaki nastąpił w magazynie prochu. (Na najwyższéj stronie Lykabettu, jak naoczny świadek opowiadał Chandlerowi, ustawili Wenecyanie r. 1687 cztery moździerze i sześć dział, któremi bombardowali Akropolis. Jedna z tych kul zniszczyła rzeźbę na zachodnim szczycie Partenonu. (W r. 1667 — powiada Hobhouse — „zabytki, których dzisiaj pozostały w Akropolis zaledwie ślady, znajdowały się w jako tako zachowanym stanie. Tę wielką świątynię można było wówczas nazywać jeszcze całą; przemieniona na kościół chrześcijański, stała się późniéj meczetem, w każdym razie najpiękniejszym w świecie. Dziś nawet ta część, która się oparła zniszczeniu, rodzi uczucia podziwu i czci w najobojętniejszym nawet widzu; te same uczucia budzą się w nas na widok olbrzymiéj masy ruin, rozsianych na miejscu, w którém stała owa świątynia“).
  46. Wszyscy możemy odczuć lub wyobrazić sobie ów żal, jaki ogarnia widza, patrzącego na zwaliska grodów, które onego czasu były stolicami państw; refleksye, jakie one w nas wzbudzają, zbyt są codziennemi, aby je tutaj powtarzać. Stałość człowieka, oraz próżność najlepszych jego przymiotów, patryotyzmu, który ojczyzną zachwycać się każe, i poczucia siły, aby stać na straży swéj ziemi, nigdzie nie ujawnia się wyraźniéj, aniżeli w przypomnieniu tego, czém Ateny były ongi, i w pewności, czém są dzisiaj. Ta arena walki potężnych i wielkich stronnictw i mówców, podnoszenia się i poniżania tyranów, tryumfów i kar wymierzanych dowódcom, stała się dzisiaj widowiskiem drobnostkowych intryg i ciągłych wichrzeń pomiędzy kłótliwemi ajentami panów i szlachty brytyjskiéj. „Szakale, sowy i węże pośród zwalisk Babilonu są zapewne mniéj hańbiącemi, aniżeli tacy mieszkańcy. Turcy mają podbój na uniewinnienie swego uciskania, Grecy zaś ucierpieli tylko wskutek przypadłości wojny, co się zdarza i najwaleczniejszym; lecz, jak nizko upadli ci potężni, jeżeli dwóch malarzy pomiędzy sobą walczyć może o przywilej obrabowywania Partenonu i tryumfowania na przemian, stosownie do treści następujących po sobie fermanów. Sulla mógł Ateny ukarać, Filip poddać je pod jarzmo swoje a Kserkses spalić; nędzny zaś badacz starożytności i jego wstrętni ajenci przybyli tutaj, aby je hańbić! Przed częściowém swém zniszczeniem przez pożar podczas oblężenia weneckiego był Partenon świątynią, kościołem, meczetem, pod każdym względem był on więc godnym czci; zmieniali się jego wierni, on atoli był zawsze miejscem nabożeństwa, uświęconém trzykrotnie; jego zhańbienie jest zatem świętokradztwem podwójném.
    Ale —
    „Man, proud man,
    Drest in a little brief authority,
    Plays such fantastic tricks before high heaven
    As make the angels weep.“ B.
  47. Nie zawsze było zwyczajem u Greków palić ciała umarłych; wszczególności wielki Ajaks pochowany był w ziemi. Po większéj części uważano wszystkich wodzów po śmierci za bogów; do rzędu zapomnianych należeli zaprawdę ci, przy których grobie nie urządzano igrzysk dorocznych albo uroczystości poświęconych ich pamięci, jak to uczyniono dla Achillesa, Brazydasa etc., a w końcu nawet dla Antynousa, którego śmierć tyle była bohaterską, ile haniebném było jego życie. B.
  48. Pitagoras i Solon.
  49. Stancę tę pisał Byron w Newstead, w październiku 1811, posłyszawszy o śmierci szkolnego w Cambridge towarzysza, młodego Eddlestone’a. P. Tł.
  50. Kościół Jowisza olimpijskiego, gdzie jeszcze szesnaście kolumn zostało; pierwotnie było ich do stupięćdziesiąt. Kolumny te należały, jak przypuszczają niektórzy, do Partenonu. B.
  51. Okręt rozbił się na Archipelagu. B.
  52. Patrz notę A, dotyczącą uwożenia dzieł sztuki z Aten. B.
  53. Z listu d-ra Clarke pisanego do Byrona, podał tenże jako komentarz do słów powyższych następującą uwagę: „Gdy ostatnią z metop zabierano z Partenonu i gdy przytém robotnicy lorda Elgina zrzucili wraz z górną częścią budowy jeden z tryglifów, patrzący na to znieważanie gmachu, Disdar wyjął lulkę z ust i otarłszy łzę, zawołał do Lusieriego błagalnym głosem: Τελοσ! (skończcie) — ja byłem przytem.“ — Wzmiankowany Disdar był ojcem obecnego Disdara. B.
  54. Według Zozyma, Achilles i Minerwa odparli Alaryka od murów Akropolis; inni atoli twierdzą, że król Gotów prawie tyle narobił tutaj złego, co i magnat szkocki. Patrz u Chandlera. B.
  55. Gozza ma oznaczać starożytną wyspę Kalipsy. B.
  56. Pani Spencer Smith, dla któréj autor zabawił kilka miesięcy na wyspie Malcie. O pobycie swoim i o lady Florens znajdujemy w jednym z listów Byrona, pisanym do matki, następujące uwagi:
    „List ten posyłam przez ręce nadzwyczajnéj kobiety, o któréj musiałaś zapewne słyszéć. Jest to ta sama pani Spencer Smith, któréj ucieczka z rąk władz francuskich posłużyła margrabiemu de Salvo za przedmiot do powieści.
    „Podczas podróży morskiéj rozbił się statek, na którym płynęła; — jedném słowem, życie jéj, od dzieciństwa począwszy, było tak pełne nadzwyczajnych wypadków, że w powieści nawet wydałyby się zbyt przesadzone. Urodzona w Konstantynopolu, gdzie ojciec jéj bar. Herbert był ambasadorem, nieszczęśliwa w pożyciu z mężem, umiała jednak uniknąć wszelkich podejrzeń, uwłaczających jéj charakterowi. Niedawno, na odgłos zbliżających się wojsk francuskich, opuściła Tryest i mieszkającą tamże swą matkę. W czasie pobytu mego na Malcie, z nią jedną prawie cały mój czas przepędzam. Jest to piękna, powabna i bardzo oryginalna kobieta. Napoleon tak jest dotychczas na nią zagniewany, że życie jéj mogłoby być w niebezpieczeństwie, gdyby się drugi raz dostała w ręce policyi francuskiéj.“
  57. Skander, Iskander po turecku oznacza imię Aleksander.
  58. Itaka.
  59. Leukadya, dziś Santa Maura. Z Przylądka (zw. Skokiem miłości) miała Safona skoczyć do morza. B.
  60. Akcyum i Trafalgar nie potrzebują dłuższéj wzmianki. Bitwa pod Lepanto (pomiędzy Turkami a Wenecją. Tł.) tak samo krwawa i ważna, choć mniéj znana, stoczoną była w zatoce Patras. Tam to autor Don Kichota stracił lewą rękę.“ B.
  61. Opowiadają, że w przeddzień bitwy pod Akcyum, miał Antoniusz w otoczeniu swém trzynastu królów. Dzisiaj (12 listop.) widziałem resztki miasta Akcyum, niedaleko od miejsca, gdzie Antoniusz świat przegrał — w małéj zatoce, w któréj zaledwie dwie fregaty krążyć mogą. Kawał złamanego muru, to jedyny zabytek. Po drugiéj stronie zatoki stoją ruiny Nikopolu, zbudowanego przez Augusta na pamiątkę odniesionego przezeń zwycięstwa (B. w liście do matki).
  62. Nikopol, którego zwaliska znaczne posiadają rozmiary, położony obok Akcyum; z hipodromu jego pozostały tylko kawałki muru. Zwaliska te składają się z olbrzymiéj masy cegieł, pospajanych wapnem, które w równie olbrzymiéj znajduje się ilości i równie jest trwałem jak cegły. B.
  63. Podług Pouqueville’a jezioro Janiny, ale Pouqueville zawsze się myli. B.
  64. 5,000 Suliotów opierało się z skał oraz w twierdzy sulijskiéj 30,000 Albańczyków przez lat 18. Twierdzę wzięto wreszcie za pomocą przekupstwa. Zdarzały się tu czyny, godne lepszych dni Grecyi. B.
  65. Klasztor i wieś Zica oddalone są o 4 godziny drogi od Joanniny lub Janiny, stolicy paszaliku. Dolinę przepływa potok Kalamar (ongi Acheront), piękny, niedaleko Zicy tworząc wodospad. Jest to może najpiękniejsza miejscowość w Grecyi, jakkolwiek Delwinachi i niektóre okolice Akarnanii i Etolii, mogą iść z niemi w zawody. Delfy, Parnas, przylądek Kolonny i port Rafti mniéj są pięknemi; to samo da się powiedziéć o wszystkich okolicach Jonii lub Troady: to samo mógłbym zauważyć także o Konstantynopolu, zbliżywszy się do tego miasta. Atoli piękność jego tak jest odmienną, że trudno ją przyrównać do innych. B.
  66. Góry chimaryoskie były, zdaje się, wulkanami. B.
  67. Starożytny Tomarus.
  68. Gdy autor przebywał te okolice, rzeka Laos była wezbraną powyżéj Tepalenu; była tak szeroką jak Tamiza koło Westminsteru, przynajmniéj taką się wydawała autorowi i towarzyszom jego podróży. Latem jest ona zapewne daleko węższą. Jest to z pewnością najpiękniejsza rzeka Lewantu; ani Achelous, ani Acheront, Alfeus, Skamander, ani téż Kaister, nie dorównają mu pod względem szerokości oraz piękności. B.
  69. „Ali-Basza usłyszawszy, że utytułowany Anglik bawi w jego państwie, wydał rozkaz, aby mu w Janinie przygotowano mieszkanie i dostarczono bezpłatnie wszystkiego, co tylko potrzeba. Jechałem na koniu wezyra i widziałem jego i jego wnuków pałace. Nie zapomnę nigdy nadzwyczajnego widoku, jaki mi się przedstawił, kiedym wjeżdżał do Tepalenu o godz. 5 po południu (11 października), gdy słońce już zaszło. Przed drogą stanęły mi (jakkolwiek z pewnemi zmianami co do strojów) opisy w „Picini“ Skotta, dotyczące zamku Branksome i zwyczajów feudalnych. Albańczycy w swych strojach (najwspanialszych w świecie, składających się z długich, białych spódnic, złotem dzierzganych płaszczy, z czerwonych, aksamitnych, złotem obszytych kurtek i kamizelek, z pistoletów oprawnych w złoto, oraz sztyletów); Tatarzy w wysokich czapicach, Turcy w ogromnych pelissach i turbanach; zaciężnicy i czarni niewolnicy wraz z końmi, ustawieni w szeregach w olbrzymiéj otwartéj galeryi na froncie pałacu, w pogotowiu dwieście rumaków w rzędach bogatych; posłańcy, wbiegający lub wybiegający w wielkim pośpiechu; dobosze bijący w kotły; chłopcy, donośnym głosem oznajmujący godziny z minaretów moszei — wszystko to razem wraz z szczególnym kształtem pałacu, tworzyło dla cudzoziemca nowy rozkoszny obraz. Wprowadzono mnie do bardzo pięknego apartamentu, a o zdrowie moje dopytywał się potém, zwyczajem Turków, sekretarz wezyra.“ Byron w liście do matki.
  70. W liście do matki, pisanym w tym samym czasie, Byron tak opisuje przyjęcie swe u Ali-Baszy: d 12 października wprowadzony byłem do Ali-Baszy. Byłem w perskim mundurze sztabowca, przy niezwykle wspaniałéj szabli etc. Wezyr przyjął mnie w obszernéj komnacie, posiadającéj marmurową posadzkę; w środku biła fontanna, naokół sali stały szkarłatem pokryte otomany. Przyjął mnie stojąc (niezwykła to u muzułmanina grzeczność), a potém posadził mnie obok siebie po prawéj ręce. Pierwszym jego pytaniem było, dlaczego w tak młodym wieku kraj swój opuściłem. Następnie oświadczył mi, że konsul angielski, kapitan Leake, powiadomił go, że z znakomitéj pochodzę rodziny; mówił, że chciałby méj matce wyrazić swą cześć, którą ja ci niniejszém w imieniu Ali-Baszy składam. Powiedział mi daléj, że znakomitość pochodzenia mego nie ulega żadnéj wątpliwości, ponieważ małe posiadam uszy, kędzierzawe włosy i drobne, białe ręce. Wyraził się, abym, dopóki tu bawię w Turcyi, uważał go za ojca, gdyż on chce się ze mną obchodzić jak z synem. I w saméj rzeczy traktował mnie jak dziecko, posyłając mi to migdały, to sorbety, to owoce i słodycze ze dwadzieścia razy na dzień...“ Hobhouse, towarzysz podróży Byrona, przedstawia Ali-Baszę jako człowieka nizkiego wzrostu, nie więcéj jak pięciu stóp i pięciu cali wysokości i mocno otyłego, posiadającego przyjemną, okrągłą, piękna twarz i żywe, niebieskie oczy „człowieka bez zwyczajnéj u Turków ociężałości.“ Doktór Holland porównał duszę Alego, wyglądającą z pod zwykłéj powierzchowności, z ogniem ukrytym w zimnym, polerowanym kamieniu. Ten sam doktór, wróciwszy w r. 1813 z Albanii, przywiózł Byronowi list od Ali-Baszy, pisany po łacinie. Poeta opowiada, że „rozpoczynał się od słów excellentissime nec non carissime“ i że mu pomiędzy innemi doniósł Ali, jak „ostatniéj wiosny zdobył nieprzyjazne sobie miasto, w którém przed laty załoga bułgarska obeszła się z jego matką i siostrą w sposób niegodziwy. Po wzięciu miasta, kazał Ali wszystkich pozostałych przy życiu mieszkańców, nie wyłączając dzieci i niemowląt wsadzić na okręt o sześciuset tonach wagi i wysadzić w powietrze. Tyle o „moim najdroższym przyjacielu.“
  71. Los Alego był takim właśnie, jak to poeta powyżéj przepowiedział: zamordowano go w lutym 1822; głowę posłano do Konstantynopola i zatknięto nad bramą Seraju. Ponieważ imię Alego narobiło w Anglii dużo hałasu, ze względu na jego stosunki z Tomaszem Maitlandem, a może więcéj jeszcze z powodu powyższych stanc lorda Byrona, znalazł się w Konstantynopolu spekulant, który chciał nabyć głowę i wysłać ją do Londynu któremuś z przedsiębiorców widowisk; atoli zamiarowi temu zapobiegł pietyzm starego sługi Baszy, który katowi zapłacił sumę znacznie większą i głowie swego pana godziwy sprawił pogrzeb. Przyp. wydaw. Czajlda Harolda (Londyn u Johna Murraya 1837).
  72. Mowa tu o traktowaniu rozbitków w Cornwall. B.
  73. Albańczycy od wina się nie wstrzymują.
  74. Palikar po grecku παλικαρι (właściwie παλληκαριον po nowogrecku. P. tł.) jest to pomiędzy Grekami i Albańczykami, używającemi narzecza romaickiego, ogólna nazwa żołnierzy; właściwe znaczenie wyrazu tego jest chłopak (od nowogreckiego Παλληξ Przyp, tł.) B.
  75. Wzmiankowany już Hobhouse, towarzysz podróży Byrona, scenę tę opisuje w sposób następujący. „Wieczorem pozamykano bramy i zajęto się przygotowaniem wieczerzy dla naszych Albańczyków. Zabito kozę i upieczono ją w całości; cztery ogniska zapalone były na dziedzińcu, a około nich zasiedli żołnierze kupkami. Po jedzeniu i napitku, przeważna część zgromadzonych otoczyła największe ognisko i skoro my, wraz z ich starszyzną zasiedliśmy na ziemi, zaczęła tańczyć na około ognia w takt pieśni, śpiewanéj przez siebie głosem dobitnym. Wszystkie te pieśni odnoszą się do ich wypraw zbójeckich. Jedna z nich trwająca przeszło godzinę, tak się zaczynała: „Gdyśmy z Pargi wracali, było nas sześćdziesięciu“; potem każdy wiersz kończył się refrenem:
    „Zbójcy z Pargi!
    Zbójcy z Pargi!“
    Κλεφτεις ποτε Παργα!
    Κλεφτεις ποτε Παργα!
    „Śpiewając te zwrotki, kręcili się naokoło ognia, rzucali się na kolana, jednym rzutem stawali znowu na nogach i znowu kręcili się, póki chór nie powtórzył tego refrenu na nowo. Szum fal, odbijających się o brzeg żwirowy, u którego siedzieliśmy, wypełniał przestanki śpiewu łagodniejszą i nie tak jednostajną muzyką. Noc była bardzo ciemna, ale blask ogni odsłaniał nam lasy, skały i jeziora, które łącząc się razem z dzikim widokiem tańczących, przedstawiały nam scenę, godną opisu takiéj ręki, jak autora Tajemnic Udolfa“. Gdyśmy się już obyli z charakterem Albańczyków, nie zmniejszyła nam wcale rozkoszy świadomość, że każdy z naszych towarzyszy był niegdyś rozbójnikiem, a niejeden z nich przed niedawnym jeszcze czasem. Była godzina jedenasta, gdyśmy wrócili do mieszkania, Albańczycy zaś, otuleni w swe białe kapoty, położyli się w tym samym czasie naokoło ognisk, ażeby się przespać.“
  76. Czém się różni narzecze albańskie czyli amauckie od języka illiryjskiego, patrz notę C.
  77. Te i następne zwrotki wzięte są poczęści z rozmaitych pieśni albańskich, o ile mogłem je sobie przetłomaczyć z pomocą języka romaickiego i włoskiego. B.
  78. Szturmem odebrana była Francuzom. B.
  79. Delhi — jazda turecka.
  80. O dzisiejszym stanie Grecyi i Turcyi, patrz notę D.
  81. Fyle, z któréj szczytu cudny widok na Ateny, posiada dziś jeszcze znaczne zwaliska; przed wypędzeniem trzydziestu tyranów, zdobył jéj twierdzę Trazybul. B.
  82. Dotyczy to zajęcia Carogrodu przez Łacinników i panowania ich tamże przez długie lata. B.
  83. Mekka i Medyna wzięte były przez sektę Wehabitów, która z każdym rokiem wzrasta. B.
  84. O Konstantynopolu lord Byron tak się w jednym z swych listów wyraża: „Widziałem ruiny Aten, Efezu i Delfów, przejechałem większą część Turcyi, oraz niejednę część Europy i Azyi, nigdzie atoli nie widziałem dzieła natury lub sztuki, któreby takie wywierało wrażenie, jak tutaj widok każdéj strony, od „Siedmiu wież“, aż do końca „Złotego Rogu“.
  85. Kaiki — małe czółna tureckie.
  86. Na niejednéj z gór, głównie zaś na Liakurze śnieg nigdy nie topnieje całkowicie, wytrzymuje on największy upał lata; nigdy natomiast nie widziałem śniegu na dolinach, choć byłem tam zimą. B.
  87. Na górze Penteliku, skąd brano marmur na publiczne gmachy Aten; nazwisko nowożytne téj góry brzmi „Mendeli“. Olbrzymia grota, utworzona przez kamieniołomy, pozostała dotychczas i pozostanie do końca wieków. B.
  88. W całéj Attyce, wyjąwszy Ateny i Maraton, niéma miejscowości bardziéj interesującéj nad przylądek Kolonny. Dla starożytnika i artysty stanowi szesnaście znajdujących się tamże kolumn niewyczerpane źródło spostrzeżeń i wzorów; dla filozofa pożądaną będzie jako domniemane miejsce niejednego z dyskursów Platona; podróżnika zaś zachwyci piękność widoku na „wyspy wieńczące głębiny egejskie“; dla Anglika przedstawia Kolonna inny jeszcze interes: jest to miejsce, na którem odgrywa się Falconnera „Rozbicie okrętu“. Pallada i Platon zapomniani dzisiaj, we wspomnieniu Falconnera i Campbella:
    „Here in the dead of night by Lonna’s steep
    The seaman’s cry was heard along the deep“.
    „Świątynię Minerwy widać od strony morza w wielkiéj już odległości. Do Przylądka Kolonny odbyłem dwie podróże lądem i jednę morzem. Widok od strony lądu mniéj był ponętny, niż gdyśmy się zbliżali od strony wysp. W drugiéj naszéj wycieczce lądem z wielką biedą umknęliśmy przed Majnotami, kryjącemi się po jaskiniach. Jak nam późniéj mówił jeden z ich pojmańców, bylibyśmy byli zmuszeni dać im okup, a od napadu na nas odstraszył ich widok dwóch moich Albańczyków; sądzili oni bardzo rozumnie (choć tym razem fałszywie), że mamy pod ręką całą straż, złożoną z Arnautów i dlatego się wstrzymali, w ten sposób zostaliśmy wybawieni, byliśmy bowiem zbyt nieliczni, aby módz skuteczny stawić opór. Kolonna jest zarówno siedliskiem zbójców jak i malarzy; tutaj to
    The hireling artist plants his pallet desk,
    And makes degraded nature picturesque“.
    (Patrz Hodgsona „Lady Jane Gray“).
    „Ale tutaj przyroda sprawiła to z pomocą sztuki sama dla siebie. Byłem tak szczęśliwy, żem zawarł układ z jednym bardzo wybitnym artystą niemieckim; mam więc nadzieję, że odnowi znajomość moję z temi i innemi widokami Lewantu, gdy nadejdą jego prace“. B.
  89. „Siste Viator — heroa calcas!“ taki był napis na grobie sławnego hr. Merci; — jakież ma nas ogarniać uczucie, stojących u mogiły owych dwustu (Greków), którzy padli pod Maratonem? Główny kurhan otworzył niedawno Fauvel: nie znalazł on w nim jednak nic albo mało z tych zabytków, jak wazy etc., których szukał. Dolinę Maratonu chciano mi sprzedać za sumę czternastu tysięcy piastrów, około dziewięciuset funtów. Niestety! „Expende — quot libras in duce summo — invenies!“ czyż popioły Miltyadesa nie były więcéj warte? Chybabym ich nie kupił taniéj, gdyby miały pójść na wagę? B.
  90. Ostatnia ta stanca pisaną była, jak głosi notatka Byrona na rękopiśmie téj pieśni, d. 11 października 1811 r.
  91. Tego Gropiusa wynajął sobie pewien lord szlachetny do zdejmowania szkiców, w czém ów pan celował; muszę atoli powiedzieć, że ten człowiek nadużył swego szacownego nazwiska i poszedł w nędzne ślady Lusierego. Okręt z jego zdobyczami zatrzymano w Konstantynopolu i, jeżeli się nie mylę, skonfiskowano w r. 1810. Szczęśliwym się czuję, mogąc dzisiaj dodać, że owych zdobyczy nie wysyłał on z polecenia: był on tylko w służbie lorda jako malarz, a protektor jego wypiera się wszelkiéj innéj z nim spółki. Jeżeli pomyłka w pierwszém i drugiém wydaniu sprawiła choć na chwilę szlachetnemu lordowi jaką przykrość, to żal mi tego bardzo: Gropius przez długie lata nazywał siebie jego ajentem; a jakkolwiek nie mogę zbyt się potępiać, że w niejedném popełniłem pomyłkę, szczęśliwym się czuję, że jestem jednym z pierwszych, którzy innego nabrali przekonania. Jest mi téż rzeczywiście bardzo przyjemnie odwołać dzisiaj owe objaśnienia, jak z drugiéj strony żałuję, że ich się wówczas dopuściłem. Nota do nowego wydania.
  92. Albańczycy, przeważnie kobiety, nazywają się Kaliryotami, z jakiéj przyczyny, dowiedziéć się nie mogłem.
  93. Mimochodem słówko do p. Thorntona i d-ra Pouqueville’a, którzy z turecczyzną sułtańską obchodzą się w smutny i karygodny sposób: Pouqueville opowiada bowiem długą historyę o muzułmaninie, który miał zjadać takie ilości żywego srebra, że go nazwano „Suleyman Yeyen“, co według tłumaczenia d-ra Pouqueville’a oznacza; „Suleyman, zjadacz żywego srebra“. „Aha!“ — myśli sobie p. Thornton, który po jaki raz pięćdziesiąty drze koty z doktorem — „mam ja ciebie!“ — Potém w nocie, dwa razy dłuższéj od anegdotki doktora, podaje w wątpliwość jego znajomość języka tureckiego oraz prawdomówność doktora. „Bo — powiada p. Thornton, dojechawszy nam poprzednio jakimś trudnym imiesłowem tureckim, wyraz ten oznacza tylko „Suleymana zjadacza“, i wyrzuca dodatek „żywego srebra’“. Otóż jeden i drugi ma słuszność i nie ma słuszności. Gdyby p. Thornton, który „lat czternaście przesiedział w swéj fabryce“, zajrzał był do słownika tureckiego, albo zapytał się którego z swych znajomych stambulskich, to byłby się był dowiedział, że „Suleyma’n eyen“, pisane osobno, znaczy „zjadacz żywego srebra“ a więc w danym wypadku nie ma mowy o Suleymanie: „Suleyma“ oznacza „żywe srebro“ i nie jest wcale imieniem własném, jakkolwiek staje się niém przez dodanie „n“ na końcu. Ponieważ p. Thornton uważa siebie za głębokiego oryentalistę, powinien się był przedtém nieco lepiéj o tém poinformować, a nie pisać hymnów pochwalnych na cześć d-ra Pouqueville’a.
    Wobec tego zdaje mi się, nasze motto powinno brzmiéć: „Podróżni versus kupcom“. Jakkolwiek Thornton „hoc genus omne“ odsądził od czci i wiary jako ludzi omylnych i przekręcających fakta. „Ne sutor ultra crepidam“. „Pozostań, kupcze, przy swéj ladzie“. N. B. Do wiadomości p. Thorntona: „Sutor“ nie jest imieniem własném.
  94. Posiadam znakomity słownik „τριγλωσσον“, który otrzymałem od p. S. G. w zamian za maleńką gemmę, czego mi zaprzyjaźnieni ze mną starożytnicy ani zapomniéć, ani przebaczyć nie mogą.
  95. W pamflecie swoim przeciw Corayowi groził Gail, że „tego bezwstydnego Hellenistę wyrzuci oknem“. Z tego powodu woła pewien krytyk francuski; „Ach! mój Boże! Hellenistę wyrzucać oknem! co za świętokradztwo!“ Byłaby to rzeczywiście sprawa wielce nieprzyjemna, zwłaszcza, że literaci bardzo często mieszkają na poddaszach; zdanie powyższe przytoczyłem jedynie dlatego, aby pokazać, że pamfleciści wszystkich ucywilizowanych krajów jednakim posługują się stylem: Londyn lub Edymburg chyba nie przewyższa téj zapalności paryskiéj.
  96. W jednym z dawniejszych numerów „Przeglądu edymburskiego“, z r. 1808, napisano: Lord Byron przebył klika lat swéj młodości w Szkocyi, gdzie się zapewne nauczył, że paibrok nie oznacza dud, a dinet skrzypiec. Pytanie: Czyż to w Szkocyi nauczył się ów szlachetny młodzian z „Przeglądu edymbursklego“, że Soliman oznacza Mahometa II, i że krytyka oznacza nieomylność? Ale tak to się zawsze dzieje:
    „Caedlmus inque vicem praebemus crura sagittis“.

    Ta pomyłka tak zupełnie wygląda na lapsus calami (wskutek podobieństwa tych dwóch wyrazów, oraz z powodu, że literacki ten lewiatan nie popełnił w dawniejszych artykułach ani jednego błędu), że byłbym jéj w tekście wcale nie zauważył, gdybym był w „Przeglądzie edymburskim“ nie spostrzegł dużo śmiesznéj uciechy z powodu tych wszystkich odkryć, zwłaszcza z powodu ostatniego, gdzie wyrazy i zgłoski stały się przedmiotem roztrząsań i transpozycyj, wzmiankowany zaś powyżéj równoległy wypadek ze mną naglił mnie nieprzeparcie do pokazania, że łatwiéj być krytycznym, aniżeli dokładnym. Zacny ów młodzian, który z odniesienia tego rodzaju zwycięstw tryumfował niejednokrotnie, nie pozazdrości mi chyba téj drobnéj radości, jakiéj doznaję w wypadku niniejszym.

  97. Przypis własny Wikiźródeł Jak głosi nota Byrona, umieszczona w rękopiśmie Harolda, pieśń ta rozpoczęta została 10 lipca 1816 w Diodati w pobliżu jeziora genewskiego.
  98. Byron opuścił Anglię po raz trzeci i ostatni 25 kwietnia 1816, w towarzystwie Wiliama Fletchera i Roberta Rushtona, „pazia“ i „giermka“ z pieśni pierwszéj, oraz lekarza, d-ra Polidori’ego i służącego szwajcara. Prz. tł.
  99. W r. 1816 na pobojowisku pod Waterloo żadnego jeszcze nie było pomnika; póżniéj dopiéro wzniesiono tam kopiec, a na jego szczycie ogromnego lwa spiżowego. Przyp. tł.
  100. Patrz słynny hymn o Harmodyuszu i Arystogitonie. Najlepszy przekład angielski znajduje się w „Antologii“ Blanda; dokonał go (Tomasz) Denman. B.
  101. W nocy przed bitwą wydano bal w Brukseli. Urządziła go księżna Ryszmondu. Oficerowie, bawiący się u niéj, mieli rozkaz natychmiastowego wymarszu, skoro uderzą w bębny. Pomimo wiadomości o zbliżaniu się wojsk francuskich, balu nie odwołano. Lord Wellington chciał w ten sposób ludowi belgijskiemu zataić bieg wypadków. Przyp. tł.
  102. Sir Evan Cameron i potomek jego Donald, „szlachetny Lochiel“, jeden „z czterdziestu pięciu“. B.
  103. Las w Soignies uchodzi za szczątek lasów ardeńskich, sławnych dzięki „Orlandowi“ Boiarda, a nieśmiertelnych dzięki Szekspira „Jak wam się podoba“. Wskazuje na nie także i Tacyt, jako na miejsce, gdzie Germanowie odpierali ze skutkiem napady Rzymian. Starałem się imię tych lasów z szlachetniejszemi połączyć myślami, aniżeli ze wspomnieniem o rzezi. B.
  104. Ojcem majora Howarda był lord Carlisle (w młodych latach Byrona jego opiekun). Napadł i na niego poeta w głośnym wierszu „The English Bards and Scotch Reviewers“. Prz. tł.
  105. Przewodnik mój z Mont St. Jean, który mię oprowadzał po polu bitwy, okazał się inteligentnym i pewnym człowiekiem z miejscowością obznajmionym. Miejsce, gdzie padł major Howard, znajduje się w pobliżu dwóch olbrzymich, samotnych drzew (było i trzecie, które ścięto, czy téż potrzaskano podczas bitwy), stojących nad drogą w oddaleniu kilku łokci jeden od drugiego. Pod temi drzewami padł i został pochowany. Ciało jego przewieziono następnie do Anglii. Niewielkie wklęśnienie pokazuje dzisiaj miejsce, w którem ciało było pogrzebane; niedługo i ten ślad zniknie z powierzchni; dziś tutaj orzą i sieją. Pokazawszy mi różne miejsca, gdzie skończyli Picton i inni waleczni młodzieńcy, powiedział przewodnik: „Tu leży major Howard; byłem blizko niego, gdy padł raniony“. Wspomniałem o naszém pokrewieństwie, a on z tém większą troskliwością wskazywał mi na poszczególne miejsca oraz okoliczności. Miejsce to na pobojowisku najbardziéj jest znaczném, zwłaszcza z powodu owych dwóch drzew, powyżéj wzmiankowanych. Na końcu przejechałem polem bitwy dwa razy, porównywając je z podobnemi pobojowiskami. Jako dolina, Waterloo wygląda, jakby było i góry przeznaczone na jakąś wielką akcyę; być może, iż to tylko mojéj wyobraźni tak się wydaje. Przyglądałem się dokładnie Platei, Troi, Mantynei, Leuktrze, Cheronei i Maratonowi; pola naokoło Mont St. Jean i Hougoumontu potrzebują jedynie szlachetniejszéj przyczyny walki i owéj nieokreślonéj a jednak bijącéj w oczy aureoli, która miejscom bieg czasów nadaje, ażeby módz stanąć obok pobojowisk powyższych, z wyjątkiem może ostatniego.“ B.
  106. Jabłka (bajeczne) z nad brzegów jeziora Asfaltowego, które cudne na zewnątrz, miały zawierać popiół wewnątrz. Patrz Tacyta Histor. lib. V, 7. B.
  107. Wielkim błędem Napoleona „jeżeli rzecz swą wyłożyliśmy wiernie“, było to, że ciągle usiłował ludziom udowodnić, że ani z niemi razem, ani dla nich niczego nie czuje; było to dla próżności ludzkiéj bardziéj dotkliwém, aniżeli czynna srogość strachliwszych i podejrzliwszych tyranów. Tego rodzaju były zarówno jego przemówienia publiczne, jak i rozmowy prywatne; gdy po zniszczeniu jego armii przez zimę rosyjską powrócił do Paryża, powiedział, grzejąc się przy ogniu: „przyjemniejsze to, aniżeli Moskwa“; wyraz ten odwrócił od niego względy świata daleko bardziéj, aniżeli straty, które stały się powyższéj uwagi przyczyną. B.
  108. Zamek Drachenfels stoi na najwyższym szczycie „Siedmiogóry“, nad brzegami Renu; dziś znajduje się on w gruzach i posiada szczególniejsze tradycye. Nąjpierwéj widoczny on jest, gdy jedziemy od strony Bonn; na przeciwległym brzegu rzeki sterczą zwaliska zamku drugiego, zwanego żydowskim; wielki krzyż, postawiony tamże, świadczy o morderstwie, spełnioném przez właściciela grodu na rodzonym bracie. Liczba zamków i miast nad Renem jest ogromną a położenie ich niezwykle piękne. B. Wiersz powyższy pisał Byron do swéj siostry, Augusty Leigh (jak opiewa notatka wydawcy Murray, powołującego się w tém miejscu na „leżący przed nim oryginał“, poeta wiersz ten stworzył w maju 1816 nad brzegami Renu. Prz. tł.
  109. Pomnik młodego i powszechnie żałowanego gienerała Marceau (który w ostatnich dniach 4 roku rzeczypospolitéj francuskiéj padł od kuli pod Altkirchen) znajduje się w takim stanie, jak go opisałem. Napisy na potomku są aż do zbytku długie i wcale niepotrzebne; nazwisko jego było wystarczające. Francya go uwielbiała, nieprzyjaciele podziwiali, a jedni i drudzy opłakują go dzisiaj. Pogrzebowi jego towarzyszyli jenerałowie i deputacye obu armjj. W tym samym grobie leży także jenerał Hoche, mąż w całém tego słowa znaczeniu waleczny, który, jakkolwiek wielce odznaczył się w boju, nie padł śród walki, ale zginął prawdopodobnie od trucizny. Wzniesiono mu osobny pomnik (atoli nie nad grobem, w którym pochowano go razem z jenerałem Marceau) w pobliżu Andemachu, naprzeciw miejsca, gdzie spełnił jeden z najwaleczniejszych swych czynów, koło mostu, prowadzącego na wyspę, znajdującą się na Renie. Kształt i styl pomnika różnią się od nagrobka jenerała Marceau’a, a napis prostszy jest i odpowiedniejszy: „L’armée de Sambre et Meuse a son Général en chef Hoche.“ To wszystko i tak być powinno. Hoche należał do najznakomitszych jenerałów Francyi, zanim Bonaparte zmonopolizował sobie tryumfy i dowodził wojskami, które miały wkroczyć do Irlandyi.
  110. Ehrenbreitstein t. z. „szeroki kamień czci“, jedna z najsilniejszych twierdz Europy, zniesioną została przez Francuzów na mocy pokoju, zawartego w Leoben. Twierdza ta mogła być wziętą tylko głodem lub zdradą. Zdobyto ją téż za pomocą głodu, połączywszy z nim jakiś podstęp wojenny. Kto widział twierdze Gibraltaru i Malty, dla tego Ehrenbreitstein nie może iść z niemi w porównanie; położenie atoli jest niezwykłe. Jenerał Marcean oblegał twierdzę tę przez pewien czas nadaremnie. Spałem w domu, z którego okna przyglądał się on przy blasku miesiąca postępom oblężenia; bezpośrednio przed nim wrzała walka. B.
  111. Pod Morat (Murten) znieśli Szwajcarowie wojska Karola burgundzkiego. Odnośnie do powyższéj zwrotki pisze autor: „Kaplica dziś zburzona, a piramida kości burgundzkiego wojska, które walczyło w służbie Francyi, zmniejszyła się do liczby niepokaźnéj; Francya troskliwie usuwała tę pamiątkę od niezbyt skutecznego najścia swych przodków. Coś jeszcze zostało, pomimo wiekowych usiłowań Burgundczyków (każdy przechodzień zabierał sobie kość do ojczystéj ziemi), oraz mało usprawiedliwionéj kradzieży szwajcarskich pocztarków, którzy kości te sprzedawali na trzonki do nożów; wybielone latami, stały się kości te artykułem wielce poszukiwanym. Z relikwij tych i ja ośmieliłem się zabrać cośkolwiek ze sobą, aby mieć cząstkę jakiegoś bohatera; na uniewinnienie swoje mam zaś chyba to, że, jeżeli nie ja, to inny wziąłby je przechodzień i to na gorszy użytek, niż cześć, którą ja je otaczam“.
  112. Aventicum, niedaleko Murten, było stolicą rzymskiéj Helwecyi; dziś znajduje się tam miejscowość Avenches.“ B.
  113. Julia Alpinula, młoda kapłanka awentyjska, umarła niebawem po daremnym wysiłku uratowania ojca, który jako zdrajca, skazany został przez Aulusa Caerrus na śmierć. Nagrobek jéj odkryto przed wielu laty — brzmi on tak: „Julia Alpinula: Hic jaceo. Infelicis patris infelix proles. Deae Aventiae sacerdos. Exorare patris necem non potui: Male mori in fatis illi erat. Vixi annos XXIII.“ Nie znam ludzkiego utworu, któryby był rzewniejszym, nie znam historyi, któraby głębszy przedstawiała interes. Tego rodzaju nazwiska i czyny zaginąć nie powinny; im to poświęcamy uczucie prawdziwe i zdrowe, odwracając się od nędznych, błyskotliwych szczegółów owéj zawiłéj ilości podbojów i bitw, dla których serce przez pewien czas fałszywą, gorączkową żywiło sympatyę — ucieka ono od nich z tém obrzydzeniem i z temi dolegliwościami, jakie są następstwem opilstwa. B.
  114. Zwrotka ta pisaną była w obliczu Mont Blancu (3 czerwca 1816), który nawet w tém oddaleniu oślepiające wywiera wrażenie. (20 lipca) Przyglądałem się przez pewien czas różnorodnym odbiciom Mont Blancu i gór Argentières w spokojném jeziorze, po którém pływałem w swéj łodzi; oddalenie tych gór od jego zwierciadła wynosi sześćdziesiąt mil. B.
  115. C. Hobhouse i ja wróciliśmy dopiéro co z wycieczki do jezior i gór. Udaliśmy się do Grindelwald i Jungfrau i byliśmy na szczytach Alp wengeńskich; widzieliśmy potoki spadające z wysokości 900 stóp, i lodowce wszelkich rozmiarów; słyszeliśmy fujarki pasterzy i huk lawin i patrzyliśmy na chmury kłębiące dołem popod nami, niby bałwany piekielnego oceanu. Chamouni i wszystko, co na nim, widzieliśmy miesiąc przedtém; Mont-Blanc, jakkolwiek jest wyższym, nie może pod względem dzikości równać się z Jungfrau, Eigher, Schreckhornem i lodowcami (Mont) Rosay. B. w jednym z swych listów we wrześniu 1816.
  116. Całą ziemię przeszedłem z „Heloizą“ w ręku i do tego stopnia uderzony jestem siłą i ścisłością jego opisów, oraz urokiem ich prawdy, że wyrazić tego nie umiem. Meillerie, Clarens, Vevay i zamek Chillonu — oto miejsca, nad któremi rozwodzić się nie będę; cokolwiek bowiem mógłbym o nich powiedzieć, to niczém jest wobec wrażenia, jakie wywierają. Byron w jednym z swych listów.
  117. Dotyczy to owego ustępu w jego „Wyznaniach,“ w którym jest mowa o miłości jego ku hrabinie d’Houdetot (kochance St. Lamberta), oraz jego dalekiéj, każdego rana przedsiębranéj wędrówki gwoli jednego pocałunku, który u Francuzów jest pomiędzy znajomemi formą powitania. Opis uczuć, jakie przy téj sposobności ogarniały Rousseau’a, musi być uważany za najnamiętniejszy, a jednak nieskalany wyraz miłości, jakiego dla obleczenia jéj w słowa kiedykolwiek użyto; pomimo to, prawdziwa potęga uczucia nie da się nigdy dostatecznie opisać; wszak malowidło nie da wystarczającego pojęcia oceanu.
  118. Byron podczas swego pobytu w Szwajcaryi, mieszkał w kampanii Diodali, w wioseczce Coligny. Stoi ona na szczycie stromo spadającéj winnicy; z okien po jednéj stronie cudny widok na Genewę i jezioro; po drugiéj na jezioro. Poeta każdego wieczora przejeżdżał się łodzią po Lemanie i z wrażeń tych przejażdżek powstała powyższa stanca. Jak Byron przepędzał czas, niech za przykład posłużą następujące urywki z dziennika:
    „18 września. Obudzono mnie, wstałem o piątéj. W Vevay przepędziłem dwie godziny. Widok z cmentarza pyszny; na cmentarzu pomnik Ludlowa (królobójcy), pomnik — czarny marmur — napis długi, łaciński, lecz prosty. Przy nim leży Broughton (który Karolowi Stuartowi czytał wyrok śmierci, wydany przez króla Karola); napis grobowy dziwaczny i przesadny. Widziałem dom Ludlowa. Poszliśmy na przechadzkę ku jezioru; słudzy, powozy, wierzchowce — wszystko to przez jakąś pomyłkę pozostawiło nas plantés la. Hobhouse poszedł naprzód i sprowadził je. Przybyliśmy do Klarencyi. Zwróciliśmy ku Chillonowi śród widoków, godnych nie wiem czego; przeszliśmy koło zamku. Spotkaliśmy jakieś towarzystwo angielskie w powozie; jejmość w nim zasnęła — zasnęła śród najbardziéj antynarkotycznych widoków w świecie — pyszna! Po lekkiém i krótkiém śniadaniu, zwiedziliśmy zamek klarencki. Widzieliśmy wszystko to, co było godne widzenia, a potém zeszliśmy do „Bosquet de Julie“ etc. etc.
  119. Patrz notę F.
  120. Burza, o któréj mowa w powyższych wierszach, wydarzyła się 13 czerwca 1816 o północy. Widziałem kilka straszliwszych w akrokeraunijskich górach Chimaryi, lecz ani jednéj piękniejszéj.
  121. Patrz notę G.
  122. Wolter i Gibbon.
  123. Had I not filed my mind (Czyż nie piłowałem wciąż mego umysłu). Byron powołuje się na ustęp z „Macheth“, Akt III; sc. I. If it be so, For Banquo’s issue have I filed my mind.
  124. Rochefoucauld powiada, że w niedoli człowieka jest zawsze coś takiego, co się nawet jego przyjaciołom niepodobać nie może. B.
  125. Sabellicus, opisując widok Wenecyi, użył powyższego obrazu, który nie byłby poetycznym, gdyby nie był prawdziwym. — „Quo fit, ut qui superne urbem contempletur, turritam telluris imaginem medio Oceano figuratam se putet inspicere“. B.
  126. Odpowiedź matki Brazydasa, dowódcy Lacedomonów, dana cudzoziemcom, sławiącym pamięć jéj synów. B.
  127. Statek, na którym dożowie odbywali ceremonię zaślubin z morzem, i z którego pokładu rzucali pierścienie do wody, nazywał się Bucentaur. Tł.
  128. To znaczy lew św. Marka, sztandar rzeczypospolitéj skąd pochodzi wyraz Pantalon — Pantaleon. B.
  129. Opowiada o tém Plutarch w żywocie Nicyasa. B.
  130. „Wenecya wyzwolona“; „Tajemnice Udolfa“; „Czarnoksiężnik lub Armeńczyk (der Geisterseher)“, „Kupiec wenecki“, „Otello“. B.
  131. Gatunek szczególniejszego świerku alpejskiego, udającego się tylko na regionach najbardziéj skalistych, gdzie dla swego wyżywienia znajduje jak najmniéj ziemi. W tych miejscach wyrasta on do większéj wysokości, aniżeli wszelkie inne drzewa górskie. B.
  132. Opis powyższy może się wydać fantastycznym i przesadnym tym ludziom, którzy nigdy nie widzieli wschodniego lub włoskiego nieba; w rzeczywistości atoli jest on tylko wiernym i może nawet niedostatecznym obrazem jednego z tych sierpniowych wieczorów (d. 18), jakie widziałem podczas częstych przejażdżek konnych nad brzegami Brenty, w pobliżu La Mira. B.
  133. Walczyć można tak samo z demonami jak i ze swemi lepszemi myślami. Szatan wybrał sobie puszczę, ażeby kusić naszego Zbawiciela. A nasz nieskazitelny John Locke przenosił obecność dziecka nad zupełną samotność. B.“
  134. W kwietniu 1817 r. był lord Byron w Ferrarze, zwiedził zamek, celę Torkwata Tassa etc. i napisał kilka dni późniéj „Narzekania Tassa“.
    — „Jeden z mieszkańców Ferrary zapytał mnie“, powiada poeta w liście do jednego ze swych przyjaciół, „czy znam „Lorda Byrona“, jego znajomego, bawiącego obecnie w Neapolu. Odpowiedziałem mu „Nie“! co było prawdą w dwóch kierunkach: raz, że nie znałem oszusta, a powtóre, że nikt nie zna siebie. Osłupiał, gdym mu powiedział, że ja to właśnie jestem tym prawdziwym „Szymonem Czystym“. Inny znowu pytał mnie się, czy nie tłómaczyłem Tassa. Widzisz, co to znaczy sława; jak jest dokładną, jak nie znającą granic! Nie wiem, jak czują inni, co do mnie, to zawsze jestem lżejszym i lepszym, jeżeli się pozbędę swojéj. Leży ona na mnie, jak zbroja na pachołku lord-majora; pozbyłem się téż całego hałasu literatury i jéj wszystkich fatałaszek, odpowiadając mu, że nie ja, lecz mój imiennik przełożył Tassa; i dzięki niebu tak mało wyglądam na poetę, że każdy mi wierzy“.
  135. Byron Scotta cenił bardzo wysoko. W jednym ze swych listów nazywa go „pisarzem, największy wzbudzającym podziw“.
  136. Nie wiem, czy się to Scottowi będzie podobało, ale nazwałem go w méj książce „Arjostem Północy“. B. w liście do wydawcy Murraya; sierpień 1817.
  137. Obie te stance, XLII i XLIII są, z wyjątkiem jednego lub dwu wierszy, przekładem słynnego sonetu Filikai: „Italia, Italia, O tu cui feo la sorte“. B.
  138. W sławnym swym liście, wystosowanym do Cycerona z powodu śmierci córki, opisuje Serwiusz Sulpicyusz drogę, którą w różnych czasach i różnych podróżach po Grecyi zarówno lądem jak i morzem przebywałem, tak, jaką była wówczas i jaką jest obecnie: „W powrocie z Azyi, płynąc z Eginy do Megary, zacząłem przyglądać się widokowi otaczających mnie okolic; za mną była Egina, Megara przedemną: Pireus miałem po prawéj, Korynt po lewéj; wszystko, co było ongi słynnemi i kwitnącemi miastami, dzisiaj zwalone i pogrzebane w gruzach. Patrząc na to, mogłem sobie tylko pomyśléć: jakżeż my biedni ludzie pożeramy się i trapimy, jeżeli przypadkiem umrze lub zabitym zostanie któryś z przyjaciół naszych, my, których życie tak krótkiém, a tu przed oczami memi leżą szkielety niejednego miasta sławnego“. B.
  139. Poggio, patrząc z kapitolińskiego wzgórza na zwaliska Rzymu, wydał następujący okrzyk z wnętrza: Ut nunc omni decore nudata, prostrata jacet, instar gigantei cadaveris corrupti atque undique exesi“. B.
  140. W r. 1817, w drodze do Rzymu, odwiedził Byron Florencyę. „Zabawiłem (tamże)“, powiada on, „tylko dzień jeden; pomimo to zwiedziłem obie galerye, z których wychodzimy pijani pięknością. Wenus wzbudza raczéj podziw, niż miłość, ale tu są rzeźby i malowidła, które po raz pierwszy dokładne dały mi wyobrażenie, co naród rozumie przez swój hymn pochwalny mówiąc, że te dwie sztuki są najbardziéj sztukami w dziedzinie sztuk. Najsilniéj uderzyły mnie: Rafaela portret kobiety; Tycyana portret kobiety; Wenus Tycyana w galeryi medycejskiéj; Wenus Canowy w drugiéj galeryi: Tycyana portret kobiety znajduje się również w drugiéj galeryi (t. zw. galeryi pałacu Pitti); Parki Michała Anioła, malowidło; daléj Antynous, Aleksander i jedna lub dwie nie bardzo przyzwoite grupy w marmurze; Geniusz śmierci, figura śpiąca etc. etc. Byłem także w kaplicy Medyceuszów. Ładne fatałaszki, w olbrzymich wykute głazach, ku pamięci zgniłych i zapomnianych trupów. Kaplica jest nieskończona i tak niech zostanie“. Zwiedziwszy galerye florenckie po raz drugi (w r. 1821), pisał Byron: „Poprzednie moje wrażenia zostały obecnie utwierdzone; zbyt dużo jednak było tutaj zwiedzających, ażeby módz cokolwiek tu dokładnie odczuwać. Kiedyśmy byli (po raz trzeci czy czwarty) śród ogromnego tłoku w gabinecie gam i bawidełek w kącie galeryi, powiedziałem Rogersowi (autorowi „The Pleasures of Memory“), że wyglądała tak, jak w jakiéj strażnicy. — Słyszałem, jak dzielny jakiś Anglik, patrząc na Wenerę Tycyana, oświadczył żonie, prowadzonéj pod ramię: „Tak, jest to rzeczywiście prawdziwie piękne!“ — uwaga, podobna do téj, jaką w Józefie Andrewsie wypowiedział szlachcic wiejski o „nieuchronności i nicości“, które to zdanie, jak zauważyła żona szlachcica, było „nadzwyczaj prawdziwe“. W pałacu Pittich nie zapomniałem o Goldsmitha przepisach dla znawców, że „malowidła byłyby lepsze, gdyby malarze zadali sobie trudu, i że chwalić trzeba Piotra z Perugli“.
  141. ’Οφθαλμους εστιαν. „Atque oculos pascat uterque suos“. Ovid. Amor. lib II. B.
  142. Kościół św. Krzyża (Santa Croce) nie zawiera nic wspaniałego. Groby Machiavella, Michała Anioła, Galileo i Alfierego czynią go „Opactwem westminsterskiem“ Włoch. Nie podziwiałem ani jednego z tych grobów, oprócz ich zawartości. Grobowiec Alfierego jest ciężkim i przeładowanym. Cóż potrzeba, oprócz biustu i nazwiska? a może i daty? przynajmniéj dla ludzi z chronologią tak nieobeznanych jak ja. Wszystkie zaś wasze allegorye i chwalby są dyabła warte, a gorsze niż owe długie peruki głupców angielskich, zdobiące ciała rzymskie w statuaryach królów Karola II, Wilhelma i królowéj Anny“. (Listy Byrona 1817).
  143. Niéma „Przewodnika podróży“, w którymby nie było wzmianki o świątyni Klitumna, znajdującéj się pomiędzy Foligno a Spoleto; i rzeczywiście niéma we Włoszech miejsca lub widoku, godniejszego opisu. Co się tyczy zburzenia świątyni, czytelnik raczy zajrzéć do Not historycznych czwartéj pieśni. B.
  144. Kaskadę del Marmore w Temi widziałem dwa razy, i to w różnych czasach: u góry ze szczytu skały i z doliny. Jeżeli podróżnik ma czas zwiedzić ją tylko raz, to wybrać należy widok ostatni. Oba widoki więcéj warte, niż wszystkie razem kaskady i strumienie szwajcarskie. Staubach, Reichenbach, Pisse Vache, wodospad Arpenazu etc., są w porównaniu z tamtą tylko potoczkami. O wodospadzie w Szafhuzie nic powiedzieć nie mogę, ponieważ go nie widziałem. B.
  145. O czasie, miejscu i właściwościach tego rodzaju tęczy, znajdzie czytelnik krótką wiadomość w objaśnieniach Manfreda. Wodospad tak podobny do piekła, że Addison rozumiał, iż o tych „wodach piekielnych“ jest mowa jako o miejscu, skąd Alekto w piekielne wstąpił regiony. Szczególną dosyć jest rzeczą, że dwie najwspanialsze katarakty w Europie są sztucznemi — mianowicie wodospad Welino i inny — w Tivoli. Poleca się podróżnikowi, ażeby szedł wzdłuż Welina przynąjmniéj aż ku małemu jezioru, zwanemu Pie’di Lup. Okolica reatyńska to Tempe włoska (Cicero: Epist. ad Attic. XV, lib. IV), a stary przyrodnik (Plin. Hist. Nat. lib II, cap. LXII) wymienia wśród innych piękności codzienną tęczę nad jeziorem welińskiém. Jeden z uczonych wielkiego nazwiska okolicy téj osobny poświęcił traktat. Patrz Ald. Manut. de Reatina Urbe Agroque, ap. Sallengre. Thesaur, tom I p. 773. B.
  146. ....Chciałem przez to wyrazić, że tego rodzaju nauka znuży nas, zanim zrozumiemy piękność przedmiotu; że uczymy się na pamięć, zanim pamięć może coś objąć; że tego rodzaju dydaktyka w wieku, w którym nie możemy ani odczuć, ani pojąć potęgi jakiegoś utworu, wymagającego znajomości życia zarówno Greków jak i Łacinników, zabija w nas świeżość i niszczy rozkosze i korzyści, jakiebyśmy mogli mieć z niego w przyszłości. Z téj saméj przyczyny nie możemy odpowiednio czerpać z niejednego najpiękniejszego ustępu w dziełach Szekspira (np. być albo nie być), ponieważ już w 8 roku naszego życia starano się z wielkim trudem wbijać je nam w głowę jako ćwiczenie nie umysłu, lecz pamięci, tak, że gdy dojdziemy do wieku, w którym moglibyśmy się utworami temi rozkoszować, straciliśmy już smak i apetyt do nich. W niektórych krajach lądu stałego, młodzież zaprawianą bywa na pisarzach zwyklejszych, nauka najlepszych autorów klasycznych pozostawiona jest wiekowi dojrzalszemu. Mówiąc o tém, nie myślę wcale z jakimś gniewem lub z jakąś niechęcią dotknąć miejsca méj własnéj edukacyi. Nie byłem leniwym, jakkolwiek głupi był chłopak ze mnie; nie wierzę téż, aby ktokolwiek był, lub mógł być bardziéj przywiązanym do Harrow, aniżeli ja zawsze byłem, i słusznie; — peryod czasu, który tutaj upłynął, był najszczęśliwszym w mém życiu, a nauczyciel mój, czcigodny dr. Józef Drury, był najlepszym i najgodniejszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek posiadałem; zbłądziwszy, przypominałem sobie nauki jego niejednokrotnie, choć nieraz zapóźno, a za radami jego szedłem zawsze, ilekroć postępowałem dobrze lub rozumnie. Gdyby to niedostateczne przypomnienie mych uczuć, jakie względem niego żywię, miało dojść jego oczu, niech sobie przypomni człowieka, który o nim myśli tylko z czcią i wdzięcznością — człowieka, któryby się jeszcze bardziéj chełpił i cieszył z tego, że był jego wychowankiem, gdyby przez dokładniejsze wypełnianie jego wskazówek mógł nauczycielowi swemu pewien zgotować zaszczyt.
  147. Byłem kilka dni w cudownym Rzymie. Jestem zachwycony Rzymem. Jako całość — zarówno nowożytny jak i starożytny — przewyższa on Grecyę i Konstantynopol, wogóle wszystko, co widziałem. Nie umiem go opisać, ponieważ pierwsze moje wrażenia zawsze są gorączkowe i pomieszane; dopiero późniéj pamięć moja przebiera w nich, segreguje je i porządkuje, jak odległość w krajobrazie i czyni je dokładniejszemi, jakkolwiek w rzeczywistości mniéj są dokładne. Większą część dnia przepędzałem na koniu i to codziennie od chwili mego przybycia. Byłem i śród gór albańskich, w Frascati, Arycyi etc. Co się tyczy Koloseum, Panteonu, św. Piotra, Watykanu, Palatynu etc. etc. to są one zupełnie nie do pojęcia, trzeba je koniecznie widziéć“. Listy Byrona 1817.
  148. Co się tyczy komentarza do téj, oraz dwóch następnych stanc, czytelnik raczy zajrzéć do Not historycznych. B.
  149. Orozyusz podaje liczbę tryumfów 320, za nim poszedł Pamwiniusz, za Pamwiniuszem Gibbon i inni pisarze nowożytni.
  150. Z pewnością, gdyby Sulla w życiu swojém nie posiadał tych dwóch rysów, o których mowa w powyższych stancach, musielibyśmy go uważać za potwora, którego okrucieństw nie okupiłyby żadne inne podziwienia godne przymioty. Jego dobrowolne zrzeczenie się władzy cesarskiéj musi nas pogrodzić z nim, tak, jak pojednało z nim Rzymian; gdyby go bowiem byli nie szanowali, byliby go zniszczyli. W danym wypadku nie może być innego, podzielonego zdania; trzeba było tak myśléć jak Eukrates, że to, co u niego wydawało się dążeniem do władzy, było tylko miłością sławy, a to, co u niego wydawało się dumą, było prawdziwą wielkością ducha. („Seigneur, vous changez toutes mes idées de la façon dont je vous vois agir. Je croyais que vous aviez de l’ambition, mais aucun amour pour la gloire: je voyais bien que votre âme était haute; mais je ne soupçonnais pas qu’elle fut grande.“ Dialogues de Sylla et d’Eucrate). B.
  151. Dnia 3 września odniósł Kromwell zwycięstwo pod Dunbar, w rok późniéj wywalczył sobie „Koronę czynów“ pod Worcester, a w kilka lat późniéj, tego samego dnia, który on sam uważał dla siebie za najszczęśliwszy, umarł. B.
  152. — „Omnes pene veteres, qui nihil cognosci, nihil percipi, nihil sciri posse dixerunt, angustos sensus, imbecillos animos, brevia curricula vitae, in profundo veritatem demersam, opinionibus et institutis omnia teneri, nihil veritati relinqui, deinceps omnia tenebris circumfusa dixerunt“. Acade. 1, 13. Tysiąc osiemset lat, jakie upłynęły od czasu, gdy Cycero powyższe pisał słowa, nie usunęły ani jednéj z tych słabości ludzkich: skargi filozofów starożytnych można zupełnie słusznie i bez afektacyi, przepisać w poemacie, stworzonym dnia wczorajszego. B.
  153. Dotyczy to grobowca Cecylii Metelli, zwanego dziś Capo di Bove. Patrz Noty historyczne. B.
  154. Ον οι θεοι φιλουσιν, αποθνησκει νεος.
    Το γαρ θανειν ουκ αισχρον, αλλ’ αισχρως θανειν Rich. Franc. Phil. Brunck. Poetae Gnomici, p. 231, oedit. 1784. B.
  155. Palatyn jest olbrzymią kupą gruzów, zwłaszcza od strony, gdzie leży Circus Maximus. Ziemia składa się z warstwy pokruszonéj cegły. Niczego nie powiedziano, nic téż powiedzianem być nie może, co by uzasadniało wiarę w inne starożytności, prócz rzymskich. Patrz Noty hist. B.
  156. Autor żywota Cycerona zaznaczając, jaki sąd mają Anglicy o tym mówcy i współczesnych mu Rzymianach, ma następujący wymowny ustęp: Wobec rozmaitych ich szyderstw na temat barbarzyństwa i nędzy naszéj wyspy, nie można nie zwrócić uwagi na dziwne losy i przewroty, jakie nawiedzają państwa; ten Rzym, ongi pan świata, siedziba sztuk, potęgi i chwały, w jakiém on dzisiaj błocie, jaka w nim panuje ignorancya i nędza, w jakie on zakuty kajdany przez najkrwawszego i najwiekszéj pogardy godnego z tyranów, przez zabobon i oszukaństwo religijne: tymczasem ten kraj daleki, ongi przedmiot szyderstwa i wzgardy dla obywateli Rzymu, stał się dzisiaj szcześliwém gniazdem swobody, ogniskiem dobytku i nauk; atoli kwitnący dzisiaj pod względem sztuk i wszelkich rozkoszy życia, kto wie, czy nie kroczy tą samą drogą, jak Rzym onego czasu; od uczciwéj pracy ku bogactwu, od bogactwa ku zbytkowi, od zbytku do niesforności i rozluźnienia obyczajów, aż zwyrodniały zupełnie i straciwszy wszelkie cnoty, stawszy się dojrzałym dla zniszczenia plonem, nie pójdzie w końcu na łup tego samego ciemiężyciela i straciwszy wolność, a z nią wszystko to, co posiada jakąś wartość, nie zejdzie stopniowo do pierwotnego barbarzyństwa.“ (Patrz: History of the Life of M. Tullius Cicero, sect. VI, vol. II, p. 102). B.
  157. Na kolumnie Trajana stoi dziś posag św. Piotra, kolumna zaś Aureliusza ma na swoim szczycie św. Pawła. Patrz Noty hist. B.
  158. Trajan był przysłowiowo najlepszym z cesarzy rzymskich; i łatwiéj téż znaléźć władcę, któryby posiadał wszystkie przeciwne właściwości, aniżeli takiego, któregoby zdobiły szczęśliwe przymioty przypisywane temu cesarzowi. „Wstąpiwszy na tron“ — powiada o nim historyk Dyon, „był on zarówno silnym co do ciała jak i świeżym co do ducha, wiek nie osłabił w nim ani jednéj z jego władz; był on wolnym od wszelkiéj zawiści, jako téż od skłonności oszczerczych; czcią otaczał wszystkich ludzi cnotliwych i nie omieszkiwał ich popierać; z téj téż przyczyny nie mogli być dla niego przedmiotem nienawiści lub bojaźni; nie słuchał nigdy donosicieli ani nie dopuszczał zapalczywości; wstrzymywał się zarówno od nieuczciwych posadzeń jak i od wymierzania niesprawiedliwych kar: wolał on raczéj być kochanym, aniżeli czczonym jako władca; uprzejmym był dla ludu, senat szanował, kochał go téż i jeden i drugi, nikogo nie napawał bojaźnią, oprócz wrogów swego kraju.“ Patrz Eutrop. Brev. Hist. Rom. lib. VIII, c. 5. Dion. Hist. Rom. lib. LXIII, cap. 7. B.
  159. Nazwisko i czyny Rienzego są zapewne znane czytelnikom Gibbona. O niektórych szczegółach, oraz o niewydanych rękopismach, dotyczących te go nieszczęśliwego bohatera, może czytelnik zasięgnąć wiadomości w Notach historycznych do pieśni czwartéj. B.
  160. Po łacinie lolium, niem. Lolch, ang. tare. (Przy. tł.)
  161. W każdym razie“, powiada autor Roztrząsań akademickich, „spodziewam się, że jakikolwiek będzie los moich własnych rozmyślań, filozofia odzyska znowu ten warunek, jaki posiadać winna. Swobodny i filozoficzny duch naszego narodu był dla świata przedmiotem podziwu. Nim to wyróżniał i chełpił się Anglik, on to był jasnym źródłosłowem jego sławy. Mielibyśmy zapomniéć o męstwach i szlachetnych uczuciach naszych przodków, ażeby językiem naszych matek lub mamek bajać o naszych poczciwych, starych prze sądach? Nie tutaj droga, wiodąca do obrony prawdy. Nie w taki sposób podpierali ją ojcowie nasi w wspaniałych epokach dziejów naszych. Przesad może sobie przez krótki przeciąg czasu zewnętrznych bronić murów, gdy tym czasem rozsądek śpi wewnątrz twierdzy; jeżeli jednak ostatni popadnie w letarg, wówczas pierwszy zatknie coprędzéj własny swój sztandar. Filozofia, umiejętność i wolność, wspierają się wzajemnie: kto rozumować nie chce jest pobożnisiem; kto nie może, głupcem, a kto nie ma odwagi tego czynić, niewolnikiem“. Vol. I, przedm. p. 14, 15. B.
  162. Czy przecudowny posąg, który podał myśl do napisania powyższego obrazu, jest naprawdę wijącym się gladyatorem, jak to wbrew krytyczne mu twierdzeniu Winkelmanna, dotychczas uporczywe panuje mniemanie, czy téż wyobraża on herolda greckiego, jak stanowczo twierdzi wielki ten starożytnik (Jest to Polifontes, herold Laiusa, zabitego przez Edypa; albo Cepreas, herold Eurithaeusa, zabitego przez Ateńczyków, gdy usiłował oderwać, Heraklidów od ołtarza, na cześć których ustanowili oni doroczne igrzyska-przetrwały one aż do czasów Hadryana; lub téż Anthemorritus, herold ateński, zabity przez mieszkańców Megary, którzy nigdy nie przepuszczali bezbożności. Patrz Storia delle Arti, etc. tom II, p. 203—207 lib IX, cap. II. B.), czy téż wreszcie spartańskim lub barbarzyńskim puklerznikiem, jak mniema włoski jego wydawca, wydaje się on w każdym razie kopią arcy dzieła Ktezylausa, przedstawiającą rannego, umierającego człowieka, w którym w sposób skończony wyrażona jest ta resztka życia, jaka w nim jeszcze pozostała“. Montfaucon i Maffei uważali posąg ten za oryginał, ten atoli był z bronzu. Gladyator znajdował się przedtém w Willi Ludowisi, a kupił go Klemens XII. Prawe ramię jest całkowicie odnowieniem, dokonaném przez Michała Anioła. B.
  163. Swetoniusz opowiada nam, że Juliusz Cezar szczególnie był ucieszony dekretem senatu, pozwalającym mu wieniec laurowy przy każdéj nosić sposobności. Szło mu o to nie dlatego, aby pokazać, że jest zwycięzcą świata, ale dlatego, aby módz ukryć, że jest łysy. Cudzoziemcowi w Rzymie trudno pojąć tego rodzaju pobudkę i mybyśmy jéj nie zrozumieli, gdyby nam z pomocą nie przyszedł dziejopis. B.
  164. „W upadku i końcu państwa rzymskiego“ przytoczono to jako dowód, że Koloseum było jeszcze całe w czasie, gdy je z końcem siódmego lub początkiem ósmego wieku widzieli pielgrzymi anglosascy. Bliższe szczegóły dotyczące Koloseum, znajdują się w Notach historycznych. B.
  165. Jakkolwiek odarta ze wszystkiéj miedzi, oprócz pierścienia, który był niezbędny do podtrzymania otworu górnego; jakkolwiek wystawiona na powtarzające się pożary, jakkolwiek niejednokrotnie zalewana wodą rzeki i ciągle otwarta dla deszczów, rotunda ta zachowana jest tak, jak żaden inny, równéj starożytności pomnik. Z małemi zmianami stała się ona z świątyni pogańskiéj dzisiejszym kościołem, a jéj wgłębienia tak się dały do chrześcijańskich zastosować ołtarzy, że Michał Anioł, znakomicie obeznany z pięknem starożytném, użył ich jako modelu do kościoła katolickiego“. Forsyth’a „Włochy“ p. 137, wyd. 2. B.
  166. Panteon stał się dzisiaj przybytkiem, w którym poustawiano biusty wielkich, a przynajmniéj znakomitych mężów nowożytnych. Strugi światła które z szerokiego otworu górnego spadały ongi na koło bóstw, spływają dzisiaj na liczne zgromadzenie męczenników, pomiędzy któremi ten i ów otaczany jest przez ziomków czcią nieomal boską. O Panteonie patrz Noty historyczne. B.
  167. Ta i trzy następne zwrotki dotyczą historyi córki Rzymianina. Podróżnikowi przywodzi ja na pamięć rzeczywiste lub domniemane miejsce wydarzenia. Pokazują je w kościele św. Mikołaja in Carcere. Trudności, niepozwalające całkowicie uwierzyć w to opowiadanie, wyłożono w Notach historycznych. B.
  168. Zamek św. Michała. Patrz Noty historyczne.
  169. Ta i część następnych zwrotek dotyczą kościoła św. Piotra.
  170. „Śmierć księżniczki Karoliny wywarła nawet tutaj (w Wenecyi) wielkie wrażenie, w ojczyźnie musiało się ono równać trzęsieniu ziemi. Los téj biednéj dziewczyny jest smutny pod każdym względem. Umarła, licząc lat dwadzieścia czy coś takiego, urodziwszy dziecko i do tego chłopca, będąc księżniczką, a w przyszłości mając zostać królową, i to w chwili, gdy zaczynała być szczęśliwą, gdy zaczynała się sama cieszyć i budzić nadzieję. Boleję nad nią pod każdym względem“. Listy Byrona.
  171. Marja (Stuart) umarła na rusztowaniu, Elżbieta z sercem złamaném, Karol piąty skończył jako pustelnik, Ludwik XIV, postradawszy bogactwa i sławę; Kromwell umarł ze strachu, a największy wreszcie Napoleon żyje jako więzień. Do tych władców możnaby dołączyć jeszcze długi, lecz zbyteczny szereg nazwisk równie świetnych i równie nieszczęśliwych. B.
  172. Wioska Nemi leży w pobliżu arycyjskiego schroniska Egeryi, a od cieniów, które ongi osłaniały świątynię Dyany, zachowała ona dotychczas znamienne nazwisko „Gaj“. Nemi oddaloną jest tylko o konną jazdę jednego wieczoru od wygodnego hotelu w Albano. B.
  173. Wszystkie stoki wzgórzy Albano posiadają niedościgłą piękność, a z klasztoru, który na najwyższym znajduje się punkcie, wyparłszy świątynię Jowisza latyńskiego, obejmuje oko wszystko to, o czém mowa w powyższéj stancy: morze Śródziemne, cały krajobraz, gdzie się rozgrywają wypadki drugiéj połowy Eneidy, oraz wybrzeża, począwszy od upływu Tybru aż do przylądku Cyrrejskiego i Terracyńskiego. Patrz Noty historyczne. B
  174. Autor ma na myśli Lido, które nie jest szeregiem wysp, lecz jedną długą wyspą: littus — wybrzeże. Curiosities of Literature, tom II, p. 156 wyd. 1807; Dodatek XXIX do Black’a: Żywot Tassa.
  175. Sni quattro cavalli della Basilica di S. Marco in Venezia. Lettera di Andrea Mustodisi Corcirese, Padua 1816.
  176. Quibus auditis, imperator, operante eo, qui corda priucipum sicut vult et quando vult, humiliter inchnat, leonina feritate deposita, ovinam mansuetudinem induit. Romualdi Salernitani Chronicon, apud Script. Rer. Ital. tom. VII, p. 229.
  177. Rer. Ital. tom VII, p. 231. Patrz wzmianki przez Romualda Salernitańskiego. W drugiéj mowie, którą Aleksander pierwszego dnia sierpnia wygłosił wobec cesarza, porównał on Fryderyka z „synem marnotrawnym“, siebie „z ojcem, przebaczającym winy“.
  178. Gibbon opuścił ważne „ae“ i napisał „Romani“ zamiast „Romaniae“. Decline and Fall, rozdz. LXI. n. 9. Atoli tytuł, zdobyty przez Dandola, brzmi w kronice jego imionnika, Andrzeja Dandolo, w sposób następujący: „Ducali titulo addidit quartae partis et dimidiae totius imperii Romaniae“. And. Dand. Chronicon cap. III. pagi. XXXVII. ap. Script. Ital. tom XII, str. 331. We wszystkich następnych dokumentach dożów znajduje się „Romaniae“. Rzeczywiście téż dzierżawy cesarstwa greckiego na lądzie europejskim znane były pod nazwiskiem „Romania“, a nazwisko to widzieć można dotychczas na tureckich mapach w miejscu, gdzie była dawna Tracya.
  179. Patrz dalszy ciąg kroniki Dandola, tamże str. 498. Gibbon zdaje się nie włączać w to Dolfina, idąc daléj za Sanudo, który mówi: il quel titolo si uso fin al Doge Giovanni Dolfino“. Patrz „Vite de Ducchi di Venezia“, ap. Script. Rer. Ital. tom. XXII. 530. 641.
  180. Chronicon ibid. pars XXXIV.
  181. Patrz „An historical and critical Essay on the life and character of Petrarch“, oraz „Traktat o historycznéj hipotezie abbé de Sadea“. (Tamto pojawiło się w r. 1784 r.; to zaś znajduje się w czwartym tomie traktatów akademii „Royal Society“ w Edymburgu. Obie prace ukazały się razem w dziele, wyszłém w r. 1810 u Ballantyne’a, a pod wspólnym tytułem „An historical etc. jak wyżéj).
  182. Żywot Beattiego u W. Forbes’a, tom II, str. 106.
  183. Gibbon nazwał jego (de Sade’a) Pamiętniki „Pracą miłości“ (p. Dechne and Fall, rozdz. LXX, nota 1) i poszedł za nim z ufnością i upodobaniem. Autor olbrzymiego dzieła musi niejednéj krytyce zawierzyć. Tak uczynił i Gibbon, choć mniéj lekkomyślnie, niż to czynią inni.
  184. Sonet wzbudził już podejrzliwość Horacego Walpole’a. Patrz jego list do Wartona w r. 1763.
  185. Par ce petit manège, cette alternative de faveura et de rigueurs bien ménagée, une femme tendre et sage amuse, pendant vingt et un ans, le plus grand poëte de son siècle, sans faire la moindre brèehe à son honneur. Mém. pour la vie de Pétrarque, Préface aus Francois.
  186. W dyalogu z św. Augustynem, przedstawił Petrarka swoję Laurę jako posiadającą ciało, wycieńczone przez ciągłe „ptubs“. Starzy wydawcy czytali i drukowali „perturbationibus“; natomiast księgarz króla francuskiego w r. 1722, Capperonier, który rękopism widział w bibliotece paryskiéj, stwierdził, że „on lit et qu’on doit lire“ partubus exhaustum. De Sade dodał jeszcze nazwiska pp. Boudota i Bejota do Capporoniera i w całéj téj dyskusyi nad „ptubs“, okazał się prawdziwym złodziejem literackim. Patrz Riflessioni str. 267. Powołano się tam na Tomasza z Akwinu, ażeby świadczył, że kochanka Petrarki była albo niepokalaną dziewicą, albo wstrzemięźliwą kobietą.
  187. Pigmaliou, quanto lodar ti dei
    Dell’ imagine tua, se mille volte
    N’avesti qnel cho’ i’ sol una vorrei.
    Sonetto 58, quaiulo giuuse a Simon l’alto concetto.
    Le Rime, par. I, pag. 189, edit. ven. 1756.

  188. „A questa confessione cosi sincera diede forse occasione una nuova caduta ch’ei fece“. Tiraboschi, Storia, etc. v. 492.
  189. M. de Bimard, Baron de la Bastie w „Mémoires de l’Académie des Inscriptions et des Lettres“ za r. 1740 i 1751. Patrz także Riflessioni etc. p. 295.
  190. „A jeżeli młodość lub mądrość Laury uprosić się nie dały, to używał on przecież nimfy poezyi i może się tém chełpić“. Dechne and Fall, rozd. LXX, tom XII, może być, że tutaj użyto „jeżeli“ zamiast „jakkolwiek“.
  191. Patrz Uwagi etc. o Włoszech, str. 95 w notce — wyd. 2.
  192. La Vita del Tasso, lib. III.
  193. Histoire de l’Académie Française depuis 1652 jusqu’a 1700 par l’Abbé d Olivet. „Mais ensuite, venant à l’usage qu’il a fait de ses talents, j’aurais montré que le bon sens n’est pas toujours ce qui domine chez lui.“ p. 182. Boileau twierdzi, że zdania swego nie zmienił. „J’en aż si pen changé, dit-il“ etc. p. 181.
  194. La Maniere de bien Penser. Philautes jest zwolennikiem Tassa i powiada zaraz na wstępie: „De tons les beaux esprits que l’Italie a porté, le Tasse est pent-être celni qui pense le plus nobleinent.“ Atoli Bouhours zdaje się mówić w osobie Eudoxa, który kończy następującém trywialném porównaniem: „Faites valoir le Tasse tant qu’il vous plaira, je m’en tiens pour moi à Virgile“ etc.
  195. La vita etc lib. III, p. 90, tom. II. Czytelnik angielski znajdzie szczegóły dotyczące opozycyi akademii della Crusca w dra Blacka „Żywocie“ etc rozd. XVII, tom. II.
  196. Po dalszy i zdaje się rozstrzygający dowód, że Tasso nie był niczém więcéj, ani niczém mniéj, jak tylko więźniem stanu, odsyła się czytelnika do „Historical Illustrations of the IV. Canto of Childe Harold“ str. 5 ect.
  197. Orazioni funebri... delle lodi di don Luigi, Cardinal d’Este... delle lodi di Donno Alfonse d’Este. Patrz La Vita lib. III, p. 117.
  198. Założoną była w r. 1582; a odpowiedź akademii kruskańskiéj na Pellegrina Caraffę czyli poezyę epiczną pojawiła się w r. 1584.
  199. Cotanto potè sempre in lui il veno della sua pessima volontà contro alla nazion Fiorentina.“ La Vita, lib. III, pp. 96, 98, t. II.
  200. La Vita di M. L. Ariosto, seritta dell’ Abate Girolamo Baruffaldi Giuniore, etc. Ferrara 1807, lib. III, p. 262. Patrz Historical Illustrations etc, p. 26.
  201. Storia della Lett. etc, lib. III, t. VII, par. III, p. 1220, sect.4.
  202. Op. di Bianconi, vol. III, p. 176 ed. Milano 1802. Lettora di Signor Guido Savini Arcifisiocritico sull’ indole di un fulmine caduto in Dresda l’anno 1759.
  203. „Appassionato ammiratore ed invitto apologista dell’ Omero Ferrarese“. Tytuł ten dany mu był nasamprzód przoz Tassa, a przytoczony został celem zawstydzenia Tassistów, lib. III, pp. 262, 265. La Vita di M. L. Ariosto etc.
  204. Parva sed apta mihi, sed nulli obnoxia, sed non — Sordida, parta meo se d tamen aere domus.
  205. Plin. Nat. Hist. lib. Il, cap, 55. Columella, lib. X. Sueton. in Vita Augusti cap. XC et in Vita Tiberii cap. LXIX.
  206. Nota 2, p. 409 edit. Lugd. Bat. 1667.
  207. Vid. J. C. Bullenger de Torrae Motu et Fulminibus, lib. V. cap. XL.
  208. Ουδεις κεραυνωθεις ατιμος εστι, ’οθεν και ως θεος τιμαται, Plut. Sympos. vid. J. C. Bullenger ut sup.
  209. Pauli Diaconi de Gestis Langobard, lib. III, cap. XIV.
  210. J. P. Valeriani de fulminum significationibus declamatio, ap. Graer. Autiqui. Rom. tom. V p. 593. Mowa ta zwróconą jest do Juliana Medyceusza.
  211. Patrz Monim. Ant. Ined. par. I, cap. XVII, n. XLII, pag. 50, oraz „Storia dell’art.“ etc. lib. XI, cap. I, tom. II, pag. 311, nota B.
  212. Nomina gentesque Antiquae Italiae, p. 204, edit. oct.
  213. Swoboda w wyrażaniu przekonań przeżyła ich wolność. Tylko, przyjaciel Antoniusza uczęstował ich przedstawieniem w teatrze Pompejusza. Atoli wspaniałość widowiska nie mogła w pamięci ich zatrzéć wspomnienia, że człowiek, który im podobną stworzył krotochwilę, był mordercą syna Pompejuszowego: śród klątw wygnali go z teatru. Lud, ilekroć w sposób mimowolny objawia swój zmysł moralności, zawsze ma słuszność. Nawet żołnierze tryumwirów przyłączyli się do złorzeczeń obywateli, wołając naokół rydwanów Lepida i Planka, którzy proskrybowali ich braci: De Germanis, non de Gallis duo triumphant Consules! okrzyk, godny zapamiętania, choćby był tylko dobrą grą wyrazów. (C. Vell. Paterculi Hist. lib. II, cap. LXXIX. pag. 78. edit. Elzevir. 1639. ibid. lib. II cap. LXXVII).
  214. Il Principe di Niccolò Macchiavelli, etc. con la pretazione e le note istoriche e politiche di M. Amelot de la Houssaye e l’esame a confutazione dell’opera... Cosmopoli, 1769.
  215. Storia della Lett. Ital. tom V, lib. III, pac. 2, p. 448. Tiraboschi myli się; trzy wyroki przeciw Dantemu wydane zostały w r. 1302, 1314 i 1316.
  216. Tak opowiada Ficino, inni jednak są mniemania, że koronacya ta jest tylko allegoryą. Patrz Storia etc., jak wyżéj.
  217. U Varchiego, w jego Ercolano, spór trwał od r. 1570 do 1616. Patrz Storia etc. tom VII lib. III par. III, p. 1280.
  218. Gio. Jacopo Dionisi Canonico di Verona. Serie di Aneddotti, n. 2. Patrz Storia etc. tom V, lib. I, par. I. pag. 24.
  219. Vitam Literni ogit sine desiderio urbis. Patrz T. Liv. Hist. lib. XXXVIII. Liwiusz powiada, że jedni twierdzą, jakoby pogrzebany był (Scypio) w Liternum a inni, że w Rzymie.
  220. Trionfo della Castità.
  221. Patrz notę VI.
  222. Greczyn chełpił się, że był ισονομος. Patrz ostatni rozdział księgi pierwszéj Dyonizyusza z Halikarnasu.
  223. „E intorno alla magnifica risposta.“ Patrz Serassi, Vita del Tasso lib. III. p. 140. tom II. edit. Bergamo.
  224. Accingiti innoltre, se ci è lecito, aucor l’esortarti; a compire l‘immortal tua Africa. Se ti avviene d‘incontrare nel nostro stile cosa che ti dispiaccia, ciò debbeesere un altro motivo ad esaudire i desideri della tua patria. Storia della Lett. Ital. tom. V. par. I lib. I. pag. 76.
  225. Podróż klasyczna, rozdz. IX. vol. II. p. 355, wyd. 3. „O Bokacyuszu, nowożytnym tym Petroniuszu, nie mamy nic do powiedzenia; nadużycie gieniuszu wstrętniejszém jest i większéj godném pogardy, aniżeli jego brak; obojętną téż jest sprawą, gdzie nieczyste popioły wyuzdanego pisarza w pokrewnym złożone pyle. Z tych samych powodów nie warto podróżnikowi wspominać i o grobie złośliwego Aretyńczyka.“ Dwuznaczny ten frazes nie uwolni podróżnika od podejrzenia, że drugi popełnił błąd, mianowicie w sprawie miejscowości, w któréj pochowany został Aretyńczyk, którego grób znajdował się w kościele św. Łukasza w Wenecyi i dał powód do słynnego sporu, o którym znajduje się wzmianka u Baylego, ze słów p. Eustace możnaby wnioskować, że grób ten jest we Florencyi, albo że można go zobaczyć gdziekolwiek indziéj. Czy na grobie umieszczony był napis, o który tyle się spierano, nie wiadomo, ponieważ pamięć o tym pisarzu z kościoła św. Łukasza zupełnie znikła.
  226. Non enim ubique est, qui in excusationem meam consurgens dicat, juvenis scripsit, et majoris coactus imperio. List ten zwrócony był do Maghinarda z Cavalcanti, marszałka króla Sycylii. Patrz Tiraboschi, Storia etc. Tom. V. par. II. lib. III.
  227. Dissertazioni sopra le Antichità Italiane. Diss. LVIII. (Medyolan 1751).
  228. Eclaireissement etc p. 638 edit. Basle 1741 w dodatku do słownika Baylego.
  229. Op. tom. I. p. 540 odit. Basil. Animadverti alicubi librutu ipsum canum dentibus lacessitum, tuo tamen baculo egregie tuaque voce defensum. Noc miratus sum: nam et vires ingenituii novi, et scio quod expertus esses hominum genus insolons et ignavum, qui quiequid ipsi vel nolunt, vel nesciunt, vel non possunt, in aliis reprehendunt, ad hoc unum docti et arguti, sed elingues ad reliqua. Epist. Ioan. Boccatio.
  230. Cosmus Medici, Decreto Publico Pater Patriae.
  231. Corinne, liv. XVIII. chap. III. vol. III. pag. 248.
  232. O rządach, rozdz. II, ustęp XXVI, str. 208, wyd. 1751. Sidney należy wraz z Hoadleyem i Locke’m do rzędu tych pisarzy, których Hume nazywa „wstrętnemi.“
  233. Tit. Liv. lib. XXII, cap. XII.
  234. Ibid, cap. IV. (Equites ab ipsas fauces saltus tumulis apte tegentibus locati.)
  235. Ibidem lib. XXII. cap. IV. (Ubi maxime montes Cortonenses Trasimenus subit.)
  236. Hist. lib. III. cap. 83. Τον μεν κατα προσωπον πης πορειας λοφον αυτος κατελαβετο και τους Λιβυας και τους Ιβηρας εχων επ αυτου κατεστρατοπεδευσε.
    Opowiadanie Polibiusza nie zgadza się tak z dzisiejszym stenem miejscowości, jak opowiadanie Liwiusza. Mówi on o górach po prawéj i lewéj stronie wąwozu i płaszczyzny; Flaminiusz atoli manewrując, miał po prawéj stronie jezioro.
  237. Około połowy dwunastego wieku pieniądze mantuańskie miały po jednéj stronie wizerunek, przedstawiający Wirgilego. Zecca d’itaiia pl. XVII i 6, Voyage dans le Milanais etc. par A. Z. Millin, tom II, pag. 294. Paris, 1817.
  238. Storia delle Arti etc. lib. IX, cap. I, pag. 321, 322, tom. II.
  239. Cicero. Epist. ad Atticum XI, 6.
  240. Opublikowany przez Causeusza w jego „Museum Romanum“.
  241. Storia delle Arti str. 1. IX c. I.
  242. Sueton. in vit. Augusti cap. 31, in vita C. I. Caesar., cap. 88. Appian powiada, że spłonęła. Patrz notę Pityska do Swetoniusza, pag. 224.
  243. Antiq. Rom. lib. 1. —
  244. Liv. Hist lib. X. cap. LXIX.
  245. „Tum statua Nattac, tum simulacra Deorum, Romulusque et Remus cum altrice bellua vi fulminis icti conciderunt.“ De Divinat. II, 20. „Tactus est ille etiam qui hanc urbem condidit Romulus, quem inauratum in Capitolio parvum atque lactantem, uberibus lupinis inhiantem fuisse meministis.“ In Catilin. III, 8.

    „Hic silvestris erat Romani nominis altor
    Martia, quae parvos Mavortis semine natos
    Uberibus gravidis vitali rore rigebat,
    Quae tum cum pueris flammato fulminis ictu
    Concidit, atque avulsa pedum vestigia liquit“
    De consulatu, lib II (lib I, Divinat, cap. XII).

  246. Dion. Hist. lib. XXXVII p. 37, edit. Rob. Stoph. 1548. ’Εν γαρ τψ Καπητολιψ ανδριαντες τε πολλοι υπο κεραυνων συεχωνευθησαν παι αγαλματα αλλα τε και διος επι κιονος ιδρυμενον εικων τε τις λυκαινης συν τε τψ ’Ρωμψ και συν τψ Ρωμυλψ ιδρυμενη επεσεν. Powiada on daléj, że główki na kolumnach, na których zapisywano ustawy, stopiły się, i stały się αμυδρα. Rzymianie wznieśli Jowiszowi wielki posąg, z oczami wzniesionemi ku wschodowi; o wilczycy żadnéj nie ma dalszéj wzmianki. Stało się to w r. Z. Rz. 689. Abbé Fea zacytowawszy powyższy ustęp z Dyona, powiada (Storia delle Arti etc. tom I, pag. 202, n. X): Non ostante aggiunge Dione, che fosse ben fermata (wilczyca), z czego wynika, że abbé przetłómaczył z tekstu czytanego według wskazówki Xylandro-Leunclawowskiéj, stawiającéj quamvis stabilita na miejsce znajdującego się w oryginale wyrazu ἱδρυμένη, co nie oznacza ben fermata, lecz tylko „wzniesiona“, jak to widać z innego ustępu tego samego Diona. Ἠβουλήθη μὲν οὐν ὁ Αγρίππας καὶ τὸν Αὔγουστον ἐνταῦθα ἱδρύσαι. Hist. lib. LVI. Dyon powiada, że Agryppa życzył sobie, aby Augustowi wzniesiono posąg w Panteonie.
  247. Luc. Fauni do Antiqu. Urb. Rom. lib. II. cap. VII, ap. Sallengre, tom I, p. 217 (In eadem porticu aenea lupa, cujus uberibus Romulus ac Remus lactantes inhiant, conspicitur: de hac Cicero et Virgilius semper intellexere. Livius boc signuu ab Aedilibus ex pecuniis quibus mulctati, essent foeneratores, positum innuit. Antea in Comitiis ad Ficum Ruminalem, quo loco pueri fuerant expositi locatum pro certo est. W rodziale XVII wspomina on, że posągi tam były, lecz nie, że tam zostały znalezione.
  248. Ap. Nardini, Roma Vetus l. V. c. IV.
  249. Marliani Urb. Rom. Topographi. l. II, c. IX.
  250. Inst Rycquii de Capit. Roman. Comm. cap. XXIV. pag. 250. ed. 1, Lugd. Bat. 1696. Non desunt, qui hanc ipsam esse putent, quam adpinximus, quae e comitio in Basilicam Lateranam, cum nonnullis aliis antiquitatum reliquiis, atque hinc in Capitolium postea relata sit, quamvis Marlianus antiquam Capitolinam esse maluit a Tullio descriptam, cui ut in re nimis dubia, trepide adsentimus.
  251. Nardini Roma Vetus lib. V, cap. IV. —
  252. Diarium Italic. tom I, p. 174.
  253. Storia delle Arti etc. lib. III. s. II, not. 10, Winkelmann popełnił w téj mowie wielki błąd, mówiąc, że wilczyca Cycerona nie znajdowała się na Kapitolu, i że Dyon nie ma słuszności, mówiąc, że tak było.
  254. Flam. Vacca, Memorie, num. III, pag. I, ap. Montfaucom, Diar. Ital, tom I.
  255. Luc. Faun. do Antiqu. Erb. Rom.
  256. „Romuli nutrix Lupa honoribus est affecta divinis, et ferrem, si animal ipsum fuisset cujus figuram gerit.“ Lactant. de falsa Religione, lib I cap. XX. pag. 101, edit. varior. 1660. t. j. że raczéj oddawałby cześć wilczycy, niż nierządnicy. Komentator jego zauważył, że zdanie Liwiusza, jakoby wilczyca wyobrażała Laurencyę, nie było powszechném. Strabo tak myślał. Rycquins nie ma słuszności, twierdząc, że Lactantius wspomina, jakoby wilczyca stała na Kapitolu.
  257. Do r. p. nar. Chr. 496. „Qnis oredere possit“ — powiada Baroniusz (Aun. Eccles. tom VIII, p. 602, in an. 496), „viguisse adhne Romae ad Gelasii tempora, quae fuere ante exordia Urbis allata in Italiam Lupercalia?“ Gelazyusz napisał list, obejmujący 4 stronice in folio do senatora Andromacha i innych, w którym nawołuje ich do starania się o to, ażeby obrzędu tego zaniechano.
  258. Eccles. Hist. lib. II, cap XIII, p. 40. και ανδριαντι παρ’ υμιν ως θεος τετιμηται εν τω Τιβηρι ποταμψ μεταξυ των δυο γεφυρων, εχων επιγραφην ρωμαικην’ ταυτην Σιμωνι δεω Σαγκτω. św. Justyn męczennik historyę tę opowiedział jeszcze przedtém, Baroninsz jednak był zmuszony oświadczyć, że to bajka. Patrz Nardini: Roma Vetus lib. VIII, cap. XII.
  259. Rione XII. Nova, accurata e succinta Descrizione ete di Roma Moderna, dell’ Ab. Ridolf. Venuti, 1766. (In esse gli antichi pontefici per toglier la memoria de giocchi Lupercali institutti in onore di Romolo, introdussero l’uso di portarvi bambini oppressi di infirmità occulte, accio si liberino per l’intercessione di questo santo, come di continuo si sperimenta).
  260. Donatns lib. XI, cap. 18, przytacza medal, przedstawiający po jednéj stronie wilczycę w téj saméj pozycyi, jak wilczyca kapitolińska, na drugiéj zaś stronie wilczycę nie mającą odwróconéj głowy. Medal ten pochodzi z czasów Antoniusza Piusa.
  261. Aen. VIII, 631. Patrz dra Middletona list z Rzymu; oświadcza się on w nim za wilczycą Cycerona, nie zbadawszy jednak przedmiotu.
  262. „Jure caesus existimetur“ powiada Swetoniusz, oceniwszy znakomicie jego charakter i przytoczywszy frazes, który za czasów Liwiusza powszechnie był używany: Melium iure caesum pronuntiavit, etiam si regni crimine insons fuerit (lib. IV, cap. 48), a którego dalszym ciągiem były orzeczenia prawne w kwestyi usprawiedliwionych mordów, orzeczenia, jakie wydawano, gdy szło o włamujących się do domu rabusiów. Patrz Sweton. Vita C. I. Caes, z objaśnień. Pitiska. Str. 184.
  263. Memorie etc. ap. Nardini, pag. 13. (Poco lontano dal detto luogo si scende ad un casaletto, del quale ne sono Padroni li Caffarelli, che con questo nome è chiamato il luogo; vi è una fontana sotto una grau volta antica, che al presente si gode, e li Romaai vi vanno l’estate a ricreati; nel pavimento di essa fonte si legge in un epilatro essere quolla la fonte di Egeria, dedicata alle ninfe, e questa, dice l’epitaffio, essere la medesima fonte in cui fu convertita.) Napisu nie podaje.
  264. „In villa Justiniana stat ingens lapis quadratus solidus in quo sculpta haec duo Ovidii carmina sunt:

    „Egeria est quae praebet aquas dea grata Camoenis,
    Illa Numae conjunx consiliumque fuit.

    Qui lapis videtur ex eodem Egeriae fonte aut ejus vicinia isthue comportatus. Diarium Italie, p. 153.

  265. De Magnit. Vet. Rom, ap. Graev. Ant. Rom. tom. IV, p. 1507.
  266. Echinard, Descrizione di Roma e dell Agro Romano, corretto dali Abate Venuti, in Roma 1740. Obaj wierzą w grotę i nimfę. Simulacro di questo fonte, essendovi sculpito le acque a pie di esso.
  267. Classical Tour, roz. VI, s. 217, tom II.
  268. Sat. III (Substitit ad veteres arcus, madidamque Caponam,
    Hic ubi nocturnae Numa constituebat amicae,
    Nunc sacri fontis nomus, et delubra locantur
    Judaeis quorum cephinum foenumque supellex
    [Omnis enim populo mercedem pendere jussa est
    Arbor, et ejectis mondicat silva Camoenis];
    In vallem Egeriae descendimus, et speluucas
    Dissimiles veris: qnanto prudentius esset
    Numen aquae, viridi si margine clauderet undas
    Herba, nec ingenuum violarent marmore tophum).
  269. Lib. III, cap. III.
  270. Undique e solo aquac scaturiunt. Nardini lib. III. cap. III.
  271. Echinard etc. Cic. cit. p. 297, 298.
  272. Antiqu. Rom, lib. II. cap. XXXI.
  273. Sueton. in Vita Augusti, cap. 91. Casaubon odsyła w nocie, celem poznania istoty téj bogini do Plutarcha żywotów Camillusa i Aemiliusa Paulusa oraz do jego przysłów. Ręka żebrząca uważaną była za największe poniżenie; gdy lud obnosił w tryumfie zwłoki prefekta Rufinusa, hańbę, zadaną jego pamięci, powiększono tém, że rękę jego skręcono w ten sposób, że miała kształt żebrzącéj.
  274. Storia delje Arti, etc. lib. XII, cap. III, tom II. p. 422. Visconti nazywa pomimo to posąg ów statuą Cybeli. Wizerunek jéj znajduje się w Museo Pio-Clement., tom. I, pag. 40. Abbé Fea (Spiegazione dei Rami. Storia etc. tom. III, p. 313.
  275. Słownik Baylego, artykuł „Adrastea“.
  276. Przytacza to miernik Victor.
  277. Fortunae hujusce diei. Cycero wspomina o tém de Legib. lib. III.

    DEAE NEMESI
    SIVE FORTUNAE
    PISTORIVS
    RVGIANVS
    V. C. LEGAT
    LEG. XII. G.
    CORD.

    Patrz Quaestiones Romanae etc. ap. Graev. Antiq. Roman. tom. V, p. 942. Patrz także Muratori. Nov. Thesaur. Inscriptio. Vet. tom I, p. 88—89, gdzie znajdują się trzy napisy łacińskie a 1 grecki, poświęcone Nemezie, inne zaś odnoszą, się do Fatum.

  278. Classical Tour, etc. rozd. VII, p. 250, tom. II.
  279. „Pod naszemi oknami wzdłuż wybrzeży ciągnie się ogród królewski, pełen grząd, zasianych kwiatami, i chodników, ocienionych drzewami pomarańczowemi“.
  280. „Jakże się mój czytelnik zadziwi, albo raczéj przerazi, jeżeli mu powiem, że komitet francuski zwrócił uwagę swą na kościół św. Piotra i że wynajął spółkę żydowską celem oszacowania i zakupna złota, srebra i bronzu, zdobiących ów kościół, oraz miedzi pokrywającéj sklepienia i dach katedry.“ Rozd. IV, p. 130, tom II. Opowieści téj o żydach zupełnie w Rzymie zaprzeczają.
  281. Giaur. Niewierny; tak muzułmanie nazywają chrześcijan.
  282. Przylądek Kolonna, zwany niegdyś Sunium.
  283. O miłostkach róży i słowika poeci wschodni często wspominają.
  284. Na morzach greckich często w noc pogodną słychać dźwięk gitary. Ulubiony to instrument majtków greckich; przy jego dźwięku śpiewają i tańczą.
  285. Zapewne rzadko który z czytelników widział na własne oczy obraz tu opisany. Kto widział, musi pamiętać, jak smutne czyni wrażenie ta dziwna piękność, która kilka godzin po zgonie zdobi jeszcze twarz martwą; ale kilka godzin tylko. Godna uwagi, że człowiek, zabity kulą, ma pospolicie na twarzy wyraz żałości, chociażby za życia był śmiałego i dzikiego charakteru; przeciwnie, postać człowieka przebitego sztyletem wyraża boleść i tchnie dzikością.
  286. Ateny, za panowania tureckiego, były własnością Kizlar-Agi, niewolnika serajowego i dozorcy kobiet haremu. Eunuch był rządcą Aten.
  287. Majnoci, mieszkańcy dawnéj Lakonii, czyli rzeczywiście pochodzą od Spartanów? wiele o tém pisali uczeni.
  288. Tofaika, strzelba turecka.
  289. Ramazan jest to wielki post turecki;
  290. Bajram, wielkie święto, które obchodzą nakształt naszego karnawału. O zachodzie słońca początek Bajramu ogłasza się wystrzałem z armaty; potem trwają całą noc iluminacye meczetów i wystrzały wiwatowe różnéj broni.
  291. Dzeryd jest to pocisk na końcu tępy. Jezdni muzułmańscy rzucają go z konia, bardzo silnie i trafnie; jest to ich ulubiona zabawa. Nie wiem, czy można ją nazwać zabawą rycerską: bo najzręczniejsi dzerydyści w Konstantynopolu są czarni rzezańcy. Pamiętam téż mameluka ze Smirny, który w tém igrzysku Turków zwyciężał.
  292. Simum, wiatr pustyni, śmiertelny wszystkiemu, co tchem swoim owionie. Poeci wschodni wiele o nim piszą i różne mu dają nazwiska.
  293. Na wschodzie, skoro gospodarz chleb z podróżnym rozłamie i solą z nim podzieli się, już go przyjmuje za gościa; chociażby w gościu poznano nieprzyjaciela, już osoba jego jest poświęcona i od wszelkiéj krzywdy bezpieczna.
  294. Ludzkość i litość dla ubogich, nakazana jest Koranem muzułmanom. Wyznać należy, że znaléźć można często przykłady tych cnót między Turkami. Zwyczajnie, jeżeli kto chce chwalić Turka, wysławia najprzód jego szczodrotę, a potém męstwo.
  295. Atagan jest to długi sztylet, który Turcy obok pistoletów na pasie zawieszają. Pochwy atagana są pospolicie z metalu, często ze srebra, a u bogatych wyzłacane lub szczerozłote.
  296. Pomiędzy muzułmanami tylko ci, którzy uchodzą za potomków Mahometa, mają prawo nosić suknie zielonego koloru.
  297. Aleikum Salem znaczy pokój z tobą. Chrześcijan pozdrawiają słowem Ohuzlarola, szczęśliwa droga, albo: chairolsun, sabah chairolsun, daj Boże zdrowie, dzień dobry.
  298. Motyl kaszemirski, najpiękniejszy i najrzadszy z motylów.
  299. Powszechne jest mniemanie, że skorpion, otoczony żarem, sam siebie żądłem zabija. Naturaliści sprzeczają się dotąd, czy owad popełnia samobójstwo dobrowolnie, czy tylko wpadłszy w konwulsye, mimowolnym ruchem żądła ranę sobie zadaje. Dla dobra skorpionów życzyćby należało, aby to pytanie rozstrzygniono. Skoroby raz uznano, że skorpiony są Katonami owadów, zostawionoby przecie w pokoju tych męczenników historyi naturalnéj.
  300. Fingara jest Febe czyli księżyc wschodnich narodów.
  301. Sławny rubin starożytnego szacha perskiego Dżemszyda w powieściach wschodnich, zowie się Szebczerag, pochodnią nocy, puharem światłości, i t. p.
  302. Alsyrat, podług mitologii wschodniéj, jest to most, tak wązki, jak nitka pajęcza; na tym moście będą musieli muzułmanie przechodzić do raju; zamiast rzeki ciągnie się u spodu przepaść piekielna. Do tego przejścia możnaby zastosować 6 w Wirgiliusza facilis descensus Averni. Pod tym mostem pajęczym ma być drugi jeszcze węższy dla chrześcijan i żydów.
    Persowie szczególnie boją się owego mostu: — Jeżeli biedny Pers — powiada Chardm — poniesie krzywdę, któréj dochodzić na tym świecie nie widzi sposobu, wtenczas apeluje ciemiężyciela na sąd straszny: odpłacisz ty, woła, na moście Puli sermu; tam ci podstawię nogę, albo uczepię się do poły twoich sukien. Widziałem nieraz, że ciemiężyciel, lękając się takiego aresztu, przepraszał pokrzywdzonego; i sam nieraz używałem skutecznie podobnéj groźby, i t. d.
  303. Mylne to jest mniemanie, że Mahomet nie zostawia kobietom nadziei przyszłego życia; owszem, wyznacza im na przytułek trzecią część raju. Wszakże niektórzy wykładacze Koranu, wykręciwszy tekst proroka, nie przyznają kobietom duszy nieśmiertelnéj.
  304. Frangestan, kraj Czerkasów.
  305. Bismillah, w imię Boga: od tych słów zaczynają się prawie wszystkie rozdziały Koranu, wszystkie modlitwy i dziękczynienia muzułmanów, a nawet wszystkie książki i pisma jakiejkolwiek treści.
  306. Zwyczajne symptoma gniewu u Turków. W roku 1809, na audyencyi dyplomatycznéj, nagle wąsy Kapudana Baszy najeżyły się, jak u tygrysa: drogmani pobledli od strachu; szczęściem, wąs powoli opadł i obwisnął; zostało więc na karkach może tyle głów, ile było włosów w owych wąsach.
  307. O złych oczach i urzekaniu złém okiem, powszechna jest wiara między ludem w Turcyi i wielu innych krajach.
  308. Palampor, szal, który noszą baszowie i znakomite osoby.
  309. Takie są proste nagrobki Turków. Często spotyka je podróżny w dzikich ustroniach pomiędzy skałami; oznaczają mogiły poległych w czasie buntu, albo zamordowanych przez zbójców.
  310. Illa — hu, Alla — hu, a raczéj La illaha, Illa ha: temi słowami kończy się wzywanie na modlitwę czyli izan, obwoływany z wież minaretów.
  311. Monkir i Nekir, podług muzułmanów, są to wielcy inkwizytorowie ciągnący śledztwo z nieboszczyków. Jeżeli z odpowiedzi grzesznika przekonają się o jego winach, wtenczas Monkir kosą ciągnie go do góry, a Nekir maczugą na dół strąca.
  312. Eblis, Pluton muzułmanów.
  313. Wiara w upiory powszechna na wschodzie. Turcy zowią je Wardulacha. Grecy równie się ich boją i mnóstwo o nich prawią strasznych powieści.
  314. Kalajor lub kalojer, mnich grecki.
  315. W wielu krajach, naprzykład w Szkocyi, są ludzie, którzy mają posiadać wzrok podwójny, przewidywać przyszłe wypadki. W Turcyi są niektórzy obdarzeni duchem proroczym i słyszący przyszłe postrzały.
  316. Przed niewielą laty żona Muchtar Baszy oskarżyła syna swego o niewierność. Muchtar wywiadywał się o nazwiska kochanek syna. Wymieniono mu dwanaście najpiękniejszych kobiet Janiny. Basza rozkazał je téjże nocy pochwycić, wsadzić w skórzane wory i wrzucić do morza. Janczar obecny téj egzekucyi, zapewniał mnie, że żadna z tych ofiar nie wydała krzyku, ani pokazała znaku trwogi. Za mojéj bytności w Grecyi śpiewano pieśni o Frozynie, najpiękniejszéj z owych Greczynek.
    Historya o Giaurze i Leili jest nieco dawniejsza; słyszałem ją od jednego z owych opowiadaczy, którzy po kawiarniach wschodnich prawią różne powieści wierszem i prozą. Żałuję, że niewiele spamiętałem ułamków oryginału; porobiłem różne odmiany, wmieszałem własne dodatki: czytelnik je rozezna po stylu ubogim w obrazy oryentalne.
    Objaśnienia czerpałem z Herbelota i ze sławnéj powieści Kalif Watek.
  317. Czytaj: Gijaffir.
  318. Sadi, jeden z najsławniejszych poetów perskich. — Leila i Medżnun, para kochanków, sławna na Wschodzie, jak w Europie Romeo i Julia, lub Abelard i Heloiza.
  319. W Turcyi uderzenie w bęben ogłasza wschód, południe i zachód słońca.
  320. Turcy nienawidzą Arabów, którzy im w dzisięcioro odpłacają się wzajemnością, więcéj nawet niż chrześcijan.
  321. Wyrażenie to uległo zarzutom. Nie odpowiadając na nie krytykom „niemającym muzyki w duszy“ proszę tylko czytelnika, aby przypomniał w myśli na chwilę rysy najpiękniejszéj, jaką znał, kobiety. A jeśli wtenczas jeszcze nie zrozumie tego, co mój wiersz słabo wyraża, wyznaję, iż będę żałował nas obu.
    W dziele „O Niemczech“ (Tom III roz. 10), napisaném przez kobietę, przewyższającą gieniuszem kobiety wszystkich wieków, znajduje się bardzo wymowny ustęp, o podobieństwie zachodzącém między malarstwem a muzyką; i porównanie tych obu sztuk, wynikające z tegoż podobieństwa. Czyżby więc podobieństwo muzyki nie miało być większe z oryginałem jak z kopią? z kolorytem natury, jak sztuki? wreszcie jest to rzecz, która się więcéj daje czuć niż wyrazić. Jestem pewny, iż znajdzie się zawsze kilka osób, które to wyrażenie moje zrozumieją, a przynajmniéj któreby zrozumiały, gdyby widziały twarz, któréj mówiąca harmonia tę myśl mi natchnęła. Wyrażenie to bowiem nie jest wzięte z wyobraźni; znalazłem je w mojéj pamięci — w tém zwierciadle, które smutek rzuca o ziemię, a patrząc na jego szczątki, widzi w nich tylko pomnożone odbicie.
  322. Karasman-Ogla, albo Kara Osman Ogla, jest najznakomitszym dzierżawcą dóbr ziemskich w Turcyi; a zarazem rządcą Magnezyi. Tymaryotami zowią się ci, którzy niejako lenném prawem posiadają ziemię, z obowiązkiem służenia wojskowo. Służą pospolicie w jeździe, jako spahi, i obowiązani są własnym kosztem uzbroić pewną liczbę żołnierzy, stosownie do rozciągłości posiadanéj dzierżawy.
  323. Jeśli basza czuje się dosyć potężnym, aby się oprzéć sułtanowi, rozkazuje pospolicie udusić posłańca, który mu rozkaz śmierci i stryczek przywozi. Niekiedy pięciu lub sześciu podobnych posłańców ginie jeden po drugim na rozkaz zbuntowanego baszy. Lecz jeśli przeciwnie basza czuje się słabym, lub nieposłusznym okazać się nie chce, natenczas schyla głowę, całuje podpis sułtana, i pozwala się udusić z pokorą. W r. 1810 wystawiono nad bramą seraju, głowy wielu razem baszów, którzy podobnego losu doznali; a między innémi głowę baszy Bagdadu, dzielnego młodzieńca, który po długim oporze przez zdradę nakoniec zamordowanym został.
  324. Turcy klaszczą w dłonie wołając na sługi. Nie lubią trwonić próżno głosu, a dzwonków nie znają.
  325. Cybuchy bogatych Turków, a często i same lulki, oprawne bywają w najdroższe kamienie. Munsztuczek jest tylko pospolicie z bursztynu.
  326. Kizlar-Aga jest to tytuł naczelnika czarnych stróżów seraju.
  327. W Turcyi do wypróbowania szabel używają pospolicie złożonych w kilkoro wojłoków z pilści, albo téż bardzo twardych turbanów; i żadna inna szabla, oprócz najlepszéj tureckiéj, nie zdoła ich przeciąć od razu. Walka na stępione dziryty, ulubione igrzysko jazdy tureckiéj, przedstawia bardzo ożywiony i malowniczy widok.
  328. „Ollah! Alla il Allah!“ są to zwykłe okrzyki tureckie, któremi na lud milczący, zanadto szczodrze szafują, zwłaszcza podczas walki na dziryty, na łowach, a najwięcéj śród bitwy. Ożywienie Turków w otwartém polu, z powagą ich w izbie, przy lulce lub różańcu, zabawną wystawia sprzeczność.
  329. Miłostki słowika i róży są ulubioném zmyśleniem poetów wschodnich.
  330. Azrael — anioł śmierci.
  331. Mają to być zaklęte skarby sułtanów, przed Adamem jeszcze żyjących.
  332. Egripo — tak Turcy nazywają Negropont. Podług krajowego przysłowia, Turcy z Egripo, Żydzi z Saloniki, a Grecy z Aten, są najgorszemi, każdy ze swego plemienia.
  333. Czokader — nazwisko sługi, poprzedzającego zwykle orszak znakomitych Turków.
  334. Aleksander W. przed wyprawą do Persyi zwiedził grób Achillesa, i uwieńczył laurem wystawiony przez siebie na cześć jego ołtarz. Naśladował go w tém Karakalla, cesarz rzymski. Jest podanie, że ten ostatni otruł umyślnie przyjaciela swego Festusa, aby miéć powód ponowienia igrzysk, jakie niegdyś Achilles na cześć Patrokla wyprawił. Widziałem pasące się owce na grobach Ezyetesa i Antylocha; pierwszy z nich leży w środku równiny.
  335. Różaniec turecki, zowie się w ich języku „kombolojo;“ składające go ziarna bywają u bogatszych z drogich kamieni, albo z bursztynu, który potarty lub w ręku rozgrzany, wydaje z siebie wonność, nie mocną, ale przyjemną.
  336. Wiara w amulety, rżnięte na drogich kamieniach lub w puszkach złotych zamknięte, jest dotąd powszechną na Wschodzie. Napis ich składa się z kilku wierszy Alkoranu. Noszą je zawieszone na szyi, lub zamiast bransoletek na ręku. Wiersze z drugiego rozdziału Alkoranu, opisujące własności Najwyższego, stanowią najskuteczniejsze amulety i są najczęściéj używane.
  337. Wszystkie rękopisma wschodnie, a mianowicie Alkoran, ozdobione są z wielkim przepychem i zbytkiem. Kobiety greckie są pospolicie trzymane w zupełnéj ciemnocie i niewiadomości; ale wiele młodych Turczynek odbiera bardzo staranne wychowanie; wprawdzie, nie mogące się równać z wychowaniem europejskich kobiet.
  338. Galjongi — majtek. Na flotach tureckich majtkami są Grecy, żołnierzami Turcy. Ubiór galjongich jest bardzo malowniczy; widziałem w nim nieraz samego Kapudana Baszę, który go nosił wychodząc incognito. Nogi ich jednak są nagie po kolana. Opis obuwia i zbroi w tekście jest podług stroju arnauckiego rozbójnika, u którego mieszkałem w Morei: ma się rozumiéć, że już był wtedy swojéj profesyi zaniechał.
  339. Na wszystkich prawie szablach tureckich znajdują się napisy, czasem wyrażające tylko nazwisko robotnika lub miejsca, gdzie były robione; ale częściéj jeszcze jaki tekst z Koranu, wypisany literami złotemi.
  340. Wiedziéć trzeba, że wszelkie alluzye tak do osób, jak do wypadków w Starym Testamencie opisanych, równie są powszechne u muzułmanów, jak u Żydów. Turcy nawet przechwalają się z tego, że wiedzą więcéj o życiu patriarchów, niż to, co nasze Pismo Święte o nich podaje: i nie przestając na Adamie, mają szczegółowe biografie patryarchów przed nim żyjących. Salomon jest przez nich uważany jako największy mędrzec, mający nawet władzę nad duchami, Mojżesz zaś jako prorok, niższy tylko od Chrystusa i Mahometa.
  341. Paswan-Oglu, basza Widdynu, podniósł bunt przeciw Sułtanowi, i przez wiele lat zagrażał całéj potędze Porty Ottomańskiéj.
  342. W r. 1811 Giaffir Basza Skutari został otruty przez Albańczyka Alego, sposobem opisanym w tekście. Trucizna była w sorbecie, którym muzułmani po wyjściu z łaźni ochładzać się zwykli. W kilka miesięcy po dokonanéj zbrodni, Ali pojął w małżeństwo córkę zamordowanego przez siebie Giaffira.
  343. Turcy nie znają prawie innych wysp, oprócz Archipelagu Greckiego.
  344. Lambro Canzani, sławny naczelnik powstania greckiego w 1789 — 90 r. w nadziei wybicia się z pod tureckiego jarzma, został korsarzem, i długo był postrachem Turków na Archipelagu. On i Riga, są najsławniejsi powstańcy greccy, przed ostateczném wybiciem się Grecyi.
  345. Noe. Sposób życia koczujących Arabów, Tatarów i Turkomanów opisany jest szczegółowo przez wszystkich podróżujących na Wschodzie, jako mający dla nich szczególniejszy powab. Młody jeden Francuz, renegat, opowiadał sam panu Chateaubriand, że ile razy, jako Farys, cwałował na koniu, sam jeden w pustyni, doświadczał zawsze niewypowiedzianéj rozkoszy, która się do zachwytu zbliżała.
  346. Januat-al-Eden, tak się zowie raj muzułmanów.
  347. „Przyszedłem na miejsce urodzenia mojego, i zawołałem: Przyjaciele młodości mojéj, gdzie są? — Echo odpowiedziało „gdzie są?“. (Wyciąg z rękopismu arabskiego).
  348. And airy tongues that syllable men’s name. Milton.
    (I powietrzne głosy, wymawiające imiona ludzi).
    Mniemanie, że dusze umarłych przybierają niekiedy kształt ptaków, nie na samym tylko Wschodzie jest znane. Powieść o księżnie Kendal, wierzącéj i przekonanéj, że dusza Jerzego I przylatywała do jéj okna w postaci kruka; jako téż wiele innych podobnych powieści, przekonywają nas, że to mniemanie znajduje się i u nas (w Anglii). Niejaka Lady Worcester, uroiwszy sobie, że dusza jéj siostry przeszła w jakiegoś śpiewającego ptaka, całe swoje oratoryum w kościele napełniła podobnemiż ptakami, zamkniętemi w klatkach. Ponieważ była to pani bogata i wiele na ozdobę kościoła łożyła, nie sprzeciwiano się jéj dziwactwu.
  349. Czas w téj powieści mógłby się zdawać za krótkim na wypadki, lecz każda z wysp Egejskich leży o kilka tylko godzin żeglugi od lądu, a łaskawy czytelnik raczy sobie wyobrazić wiatr taki, jakiego ja sam nieraz wistocie doznałem.
  350. Orlando Furioso. Pieśń X.
  351. W nocy, szczególniéj pod cieplejszą strefą, za każdém uderzeniem wiosła, za każdém poruszeniem czółna lub okrętu, daje się widzieć pewna mdła jasność, która jak błyskawica z wody wynika.
  352. Słyszałem zarzut, że wejście Konrada, przebranego za szpiega, jest niezgodne z naturą. Być może. Coś podobnego jednak w historyi znalazłem.
    „Chcąc przekonać się własnemi oczyma o sile Wandalów, Majoryan przemieniwszy kolor swych włosów, udał się sam do Kartaginy w charakterze własnego posła swojego; i Genseryk nie pomału żałował, gdy się potem dowiedział, że podejmował i wypuścił cesarza rzymskiego. Podanie to możnaby za zmyślone uważać; ale jest to zmyślenie, które tylko w życiu bohatera użyte być mogło“. (Gibbon).
    Że charakter Konrada nie jest całkiem w sprzeczności z naturą, najlepszym tego dowodem są niektóre podobieństwa historyczne, z któremi się już po napisaniu „Korsarza“ spotkałem.
    „Ezzelin prisonnier, dit Rollandini, s’enfermait dans un silence menaçant; il fixait sur la terre son visage féroce, et ne donnait point d’essor à sa profonde indignation. De toutes parts cependant les soldats et le peuple accouraient; ils voulaient voir cet homme, jadis si puissant, et la joie universelle éclatait de toutes parts“.
    „Ezzelin etait d’une petite taille; mais tout l’aspcct de sa personne, tous ses mouvemens indiquaient un soldat. — Son langage était amer, son déportement superbe — et par son seul regard, il faisait trembler les plus hardis“. (Sismondi).
    „Gizericus (Genseryk, król Wandalów, zdobywca Kartaginy i Rzymu) statura mediocris, et qui casu claudicans, animo profundus, sermone rarus, luxuriae contemptor, ira turbibus, habendi cupidus, ad sollicitandas gentes providentissimus“ etc. etc. (Jornandes de Rebus Geticis).
    Pozwalam sobie przytoczyć te fakta na usprawiedliwienie mego Korsarza i Giaura.
  353. Almy — tanecznice.
  354. Derwisze dzielą się na zakony rozmaitych reguł jak mnisi.
  355. Powszechny i wcale nie nowy objaw gniewu muzułmanów (Patrz Pamiętniki księcia Eugieniusza na karcie 24). „Seraskier został ranny w udo, i gniewny, że z bitwy ustąpić musiał, wyrwał sobie całą swą brodę“.
  356. Gulnara, imię niewieście, znaczy dosłowniéj „kwiat granatnéj jabłoni“.
  357. Np. Tomasz Morus na rusztowaniu, i Anna Boleyn w więzieniu, gdy obejmując dłonią swą szyję, zrobiła uwagę: „iż jest zanadto cienka, aby mogła mistrzowi wiele trudu sprawić“. — W czasie rewolucyi francuskiéj stało się prawie modą, aby ginąc pod gilotyną, jakie „bon mot“ po sobie zostawić. I zbiór tych wszystkich dowcipnych słówek, w ciągu całéj rewolucyi rzeczonych, utworzyłby bez wątpienia książkę znacznéj objętości.
  358. Sokrates wypił cykutę nieco przed zachodem słońca (czasem naznaczonym), pomimo próśb uczniów swoich, aby się wstrzymał, nim słońce nie zajdzie.
  359. Zmrok w Grecyi jest bez porównania krótszy niż u nas, dni są dłuższe w zimie, krótsze zaś w lecie.
  360. Kijoski, są to letnie mieszkania Turków — Nurt Cefizu jest wistocie bardzo wązki — a Ilissus wcale bez wody.
  361. Cała strofa téj pieśni pod n. 1, jest tu może nie wiedziéć po co, i należała do innego poematu, nie ogłoszonego choć drukowanego, a była napisana na miejscu, wiosną 1811 r. Czytelnik więc, ja sam nie wiem dlaczego, musi przebaczyć, jeśli może, że ją tutaj znajduje.
  362. Kombolojo, albo różaniec muzułmański, zawiera ziarn dziewięćdziesiąt dziewięć.
  363. Na Wschodzie jest zwyczaj rozsypywać kwiaty przy ciałach zmarłych, i dawać bukiet w ręce młodych osób.
  364. Że uczucie honoru, które jest cechą charakteru Konrada, nie wykracza z granic prawdopodobieństwa, mogłaby tego dowieść niejako następująca historyczna wiadomość o jednym amerykańskim rozbójniku morskim z r. 1814.
    Czytelnicy nasi słyszeli bezwątpienia o wyprawie przeciwko rozbójnikom morskim w Barrataryi; że jednak nie wszyscy mogą być dokładnie uwiadomieni o położeniu, historyi i naturze tego zakładu, kładziemy tu następujące opowiadanie naocznego świadka, spodziewając się, że to dla wielu czytelników obojętném nie będzie.
    „Barratarya jest to zatoka, a raczéj wązkie długie ramię odnogi Meksykańskiéj. Rozciąga się wzdłuż żyznego, lecz bardzo płaskiego kraju, i aż o milé tylko do rzeki Mississipi dochodzi, 15 mil poniżéj miasta Nowego Orleanu. Zatoka ta dzieli się na niezliczone gałęzie, w których przed najściślejszém poszukiwaniem, bezpiecznie ukryć się łatwo. Prócz tego ma jeszcze związek z trzema jeziorami, leżącemi na południowo zachodnim jéj brzegu, i łączącemi się z czwartém, także Barratarya zwaném, które przytyka do morza, i właśnie w miejscu zetknięcia się, tworzy wyspę z dwóch stron témże jeziorem, zresztą morzem oblaną. W roku 1811 wschodni i zachodni brzeg téj wyspy od strony lądu, zostały umocnione warownią przez bandę zbójców morskich, pod dowództwem niejakiego Monsieur La Fitte, niegdyś kapitana w wojsku Napoleona. Banda ta po większéj części składała się z téj klasy mieszkańców Luizyany, którzy uciekłszy z wyspy St. Domingo, podczas zamieszań tamże wynikłych, udali się byli naprzód na wyspę Kuba; lecz wnet z niéj, z powodu wojny Francyi z Hiszpanią, wygnani, przybyli nieproszeni do Zjednoczonych Stanów i prawie wszyscy w kraju Luizyany osiedli.
    „Wyspa Barratarya leży pod 29 stopniem szerokości a 92 długości gieograficznéj i słynie zdrowém powietrzem i wielką obfitością ryb wszelkiego rodzaju. Naczelnik bandy, na wzór Karola Moora w tragiedyi Szyllera, obok wielu występków posiadał niektóre cnoty. W r. 1813 zuchwałość i łupiestwa jego hordy zwróciły na nią baczność wielkorządcy Luizyany, który, aby ją tém łatwiéj mógł zniszczyć, pozbawiając wodza, ogłosił 500 dolarów nagrody za głowę Lafitta, znanego dobrze mieszkańcom Nowego Orleanu, już to przez swoje z niemi związki, już to z powodu, że był niegdyś w tém mieście sławnym nauczycielem sztuki fechtowania. Na to ogłoszenie wielkorządcy, Lafitte odpowiedział wzajemném, obiecującém 15,000 dolarów za głowę wielkorządcy. Ten naówczas wysłał oddział wojska z rozkazem zdobycia wyspy Lafitta, zniszczenia ogniem wszelkiéj własności zbójców, i przywiedzenia ich samych do Nowego Orleanu. Oddział ten, pod dowództwem dawnego niegdyś wspólnika i najzaufańszego przyjaciela Lafitta, podstąpił pod samę wyspę od strony lądu, nie widząc żywéj duszy, ani słysząc głosu ludzkiego. Lecz nagle usłyszano gwiznienie, podobne do hasła majtków, i cały oddział ujrzał się otoczonym przewyższającą siłą zbrojnych ludzi, którzy na niego z zasadzki wypadli. W téj okoliczności, nowy Karol Moor rozwinął szlachetne rysy swego charakteru. Nie tylko bowiem darował życie człowiekowi, który go zdradził, który na życie jego i na wszystko, co mu drogiém było, nastawał; lecz nadto ofiarował mu taką sumę pieniędzy, iż mu na przystojne aż do śmierci utrzymanie się wystarczyć mogła, i choć ją ów z pogardą odrzucił, bezpiecznie mu do Nowego Orleanu powrócić dozwolił. Wypadek ten i kilka podobnych, przekonały, że wyspa korsarzy od strony lądu niezdobytą była. Postanowiono więc uderzyć na nią od morza. Z razu siła morska, przy tych brzegach będąca, nie była dostateczna do tego przedsięwzięcia, i ze stratą przez Lafitta odpartą została. Lecz ściągnąwszy posiłki, ponowiono napad, który się nareszcie zupełném zniszczeniem bandy korsarzów zakończył“. (Z Gazety Amerykańskiéj).
    W dykcyonarzu biograficznym Grangera, kontynuowanym przez Noblego, w życiu arcybiskupa Blackbourne, znajduje się szczególne miejsce, które ponieważ ma niejaki związek z rzemiosłem bohatera mego poematu, nie mogę oprzéć się pokusie, umieszczenia go tutaj.
    „Jest coś tajemniczego w historyi i w charakterze doktora Blackbourne. Pierwsza nigdy dokładnie znaną nie była; lecz biegały wieści, że był niegdyś korsarzem, i że jeden z jego braci w rzemiośle, powróciwszy do Anglii, rozpytywał się głośno o dawnym swoim towarzyszu Blackbourne, i nie chciał wierzyć, gdy mu powiedziano, że został arcybiskupem w Yorku. Ta wieść jednakże, zdaje się być tylko bezzasadną potwarzą. Jako arcybiskup, postępował on zawsze z wielką roztropnością, i jako stróż dochodów dyecezalnych na powszechny szacunek zasłużył. Wprawdzie szeptano pokątnie, że zachowywał jeszcze wiele błędów młodości, i że uwielbienie dla płci pięknéj trzymało nie ostatnie miejsce w liście jego słabości. Lecz gdy przy tylu oskarżeniach, o nic istotnie przekonanym nie był, wszystkie te wieści uważam tylko za skutek zawistnéj złośliwości. Bo czyż podobna, aby rozbójnik morski mógł być tak uczonym człowiekiem, jakim bez zaprzeczenia był Blackbourne? On, który posiadał tak doskonałą znajomość pisarzów starożnych, mianowicie tragików greckich, iż był w stanie czytać ich z równą łatwością jak Szekspira, musiał poświęcić wiele pracy nauce języków starożytnych, i miéć na to wiele czasu i dobrych nauczycieli. Jakoż niewątpliwie wiadomo, że odbierał nauki w Oksfordzie. Przyznawano mu powszechnie, że był bardzo w społeczeństwie przyjemnym, z czego nawet zrobiono przeciw niemu zarzut, mówiąc, że więcéj serc niż dusz pozyskał“.
  365. Wypadek, wspomniany w ostatniéj części pieśni drugiéj tego poematu, nastręczyło mi opisanie śmierci, raczéj pogrzebu księcia Gandyi.
    Nąjwięcéj interesujące i szczegółowe opowiadanie tego tajemniczego wypadku, dane jest przez p. Burcharda. Powieść jest treści następującéj:
    „Ósmego dnia czerwca, kardynał Valenza i książę Gandyi, synowie papieża, w towarzystwie swojéj matki Vanozza, wieczerzali w blizkości kościoła St. Pietro ad vincula i wiele innych osób było na téj uczcie. Po skończonéj wieczerzy kardynał przypomniał bratu, że już pora wracać na zamek apostolski; wsiedli więc na swoje konie lub muły i w nielicznym orszaku jechali razem aż pod pałac kardynała Ascanio Sforza; wtém książę pożegnał kardynała, dając mu wiedziéć, że nim wróci do domu, musi odwiedzić jednego z mieszkańców miasta. Oddaliwszy przeto cały swój orszak prócz swojego staffiero lub pieszka i jednego maskowanego, który go był nawiedził na wieczornéj uczcie, a który już od miesiąca codziennie go wywoływał z apostolskiego pałacu; książę posadził maskowanego za sobą na swojego muła i jechali ulicą żydowską, gdzie pożegnawszy swojego pieszka, przykazał mu, ażeby stał i czekał na miejscu do umówionéj godziny, na którą jeśliby nie wrócił, może udać się do pałacu. Książę z maskowanym jechali razem na jednym mule, ale gdzie? nie wiem — dosyć, że téj nocy książę był zamordowany i wrzucony do rzeki. Służący téż przez jednego ze zbirów ulicznych śmiertelnie ranny i chociaż był sługa doświadczonéj wiary, nie mógł wszakże dokładnie opowiedziéć przygody swojego pana.
    „Gdy nazajutrz książę do pałacu nie wracał, słudzy zaczęli być niespokojni: jeden z nich zaraz uwiadomił papieża o wieczornéj jego synów wycieczce, i że książę Gandyi dotąd jeszcze do pałacu nie wrócił. Tą wieścią papież mocno się zasmucił, lecz się domniemywał, że księcia musiała zwabić jaka brukowa piękność, ażeby noc z nią przepędził, a nie chcąc od niéj w dzień biały wychodzić, zwlekł swój powrót do domu do następnego wieczora. Wszakże, gdy wieczór nadszedł, zawiedziony w swoich oczekiwaniach, mocniéj się zasmucił i zaczął ciągnąć śledztwa z wielu osób, które w tym celu do siebie powołał. W liczbie tych, był jeden człowiek nazwiskiem Georgio Schiaviani; ten na on czas wykładając cegłę z barki na brzeg rzeki, stał na zrębie pokładu i wszystko uważał: i pytany, czy nie widział, gdzie kogo przeszłéj nocy wrzucono do rzeki? odpowiedział, ze widział dwóch ludzi idących pieszo wzdłuż ulicy, spoglądających przed sobą i za siebie, azali by kto za niemi nie kroczył. Lecz nie widząc nikogo, zwrócili się nazad, po chwili zjawili się jacyś dwaj drudzy i spoglądali wokoło z tąż samą niespokojnością jak pierwsi, a nie widząc nikogo, skinęli na swoich towarzyszy; wtém nadjechał człowiek na białym koniu, mając za sobą u siodła na łęku zwieszonego trupa, którego głowa i ręce po jednéj, a nogi po drugiéj stronie konia wisiały; dwaj idący pieszo z obu stron jeźdźca podźwigali przewieszone ciało. Tak zbliżywszy się do miejsca, gdzie zwykle wszystkie śmiecia uliczne wrzucają do rzeki, odwrócili konia z jeźdźcem tyłem do brzegu i pochwyciwszy trupa za ręce i nogi, z całą siłą cisnęli w rzekę. Jeździec tyłem siedzący na koniu, zapytał niecierpliwie, czy już trupa wrzucili do wody, któremu odpowiedzieli: Signor si (tak panie). Wtedy spojrzał za siebie i na rzekę, a spostrzegłszy płaszcz pływający na powierzchni fali, pytał, co tam się czerni na wodzie? a ci mu odpowiedzieli „to płaszcz nieboszczyka!“ a jeden z nich cisnął nań z brzegu ogromnym kamieniem i kamień z płaszczem na dno utonął. Daléj pytał Papież Georgia, czemu zaraz o tém nie dał znać rządcy miasta? Na co Georgio odpowiedział, że temi czasy widział przeszło sto trupów podobnie wrzuconych do rzeki, a że to nie ściągało żadnéj baczności policyi miasta, więc i ten ostatni wypadek miał za rzecz małéj wagi.
    „Rybak i majtek w téj chwili dla śledzenia wysłani na brzeg rzeki, następnego wieczora znaleźli ciało księcia z całém jego ubraniem i kilkadziesiąt dukatów w trzosie. Książę miał dziewięć ran zadanych, z których jedna była w gardle, drugie były rzucone po całém ciele. Skoro papież o tém się widomie przekonał, puszczając wodze swojemu żalowi, zamknął się w swoim pokoju i gorzko płakał. Kardynał Segovia i drudzy z orszaku papieskiego przyszli pode drzwi i po długich a silnych prośbach i naleganiach wymogli na nim, że wyszedł z pokoju. Od środy aż do soboty Papież nic nie jadł i nie spał. W końcu dając częste posłuchania wielu osobom ze swego orszaku, powoli zaczął swój żal zawściągać i rozmyślać nad niebezpieczeństwem, jakieby mogło ponieść zwątlone wiekiem zdrowie, przez dalsze pobłażanie smutkowi.“
  366. W roku 1715, wielki wezyr, dowodzący wojskiem tureckiém, chcąc sobie otworzyć drogę do głębi Morei i obledz Napoli di Romania, najważniejsze w całym kraju miasto, zamierzył naprzód zdobyć Korynt, do którego kilka szturmów przypuścił. Załoga twierdzy tak słabą była, iż gubernator widząc niepodobieństwo opierania się dłużéj tak potężnéj sile, skłonił się nakoniec do układów, kiedy w ciągu toczącéj się umowy zajął się przypadkiem ogień w składzie ogromnym prochów tureckich. Kilkaset beczek prochu wyleciało w powietrze i siedemset blizko ludzi zostało zabitych. Wypadek ten do takiéj wściekłości przywiódł Turków, że nie chcąc już o żadnym słyszéć układzie, straszliwy szturm przypuścili do Koryntu i zdobywszy go, całą wysiekli załogę. W rzezi téj zginął i Minotti, gubernator kraju. Małą liczbę przez miecz oszczędzoną zajęto w niewolę wraz z Antonio Bembo.
    Historya turecka, tom III, str. 151.
    Poema to poprzedzone było z razu wstępem dość długim, który od tych słów się zaczynał:
    „In the year since Jesus died for men“.
    Mimo znajdujących się w nim piękności, Byron, idący za radą przyjaciół światłych, kazał go w następnych ominąć wydaniach.
  367. Tymoleon ocaliwszy w bitwie życie brata swego Tymofana, skarał go późniéj śmiercią, jako chcącego sobie przywłaszczyć najwyższą władzę nad Koryntem. Przeniósł obowiązek dla kraju nad względy związków pokrewnych. Dr. Warton utrzymuje, że Pope miał zamiar z zdarzenia tego epiczne wysnuć poema, i że Akenside toż samo zamyślał.
  368. Turkomany mieszkają zwykle w namiotach, przenoszą się z miejsca na miejsce i wiodą życie patryarchalne.
  369. Kumurgi, faworyt trzech sułtanów i wielki wezyr za Achmeta III, zdobywszy w jednéj wojnie cały Peloponez na Wenecyanach, w następnym roku ciężko został ranny w bitwie pod Peterwardinem, na równinie karłowickiéj w Węgrzech, w chwili, gdy rozbitych swoich jańczarów do nowego szykował boju. W skutku otrzymanéj rany umarł nazajutrz. Nim skonał, rozkazał ściąć gienerała Bruner wraz z kilku innemi jeńcami. Ostatnim jego głosem był ten wykrzyk wściekłości: „Czemuż nie mogę tak wymordować wszystkich psów chrześcijańskich!“ Słowa godne Kaliguli. Nic nie wyrównywało jego dumie. Kiedy mu doniesiono, że walczyć ma przeciw księciu Eugeniuszowi, wielkiemu wodzowi, „Tém lepiéj — zawołał — większym jeszcze będę i to na zgubę jego“.
  370. Niepotrzebném jest prawie przypominać czytelnikowi, że morze Śródziemne nie podlega znacznym odpływom i przypływom.
  371. „Byłem — mówi Byron — świadkiem podobnego zupełnie widowiska w Konstantynopolu pod murami seraju, w grotach wydrążonych w skale przez wody Bosforu“.
    Hobhouse w podróżach swoich toż samo opowiada.
  372. Długi ten kutas włosów na to jest zostawiony na głowie każdego Turka aby, podług jego zabobonnéj wiary, prorok mógł go schwycić za niego i unieść do raju.
  373. W czasie lata 1803 roku Byron, mający rok szesnasty, codziennie wracał z Annesley do Newstead na noc i żadną prośbą wstrzymać się nie dawał. Utrzymywał on, że widok portretów familijnych, dawnych właścicieli Annesley, zawsze go strachu nabawia, z powodu pojedynku jednego z przodków jego, z członkiem téj rodziny. Moore mniema, że wiersz ten Byrona jest tylko odbiciem wrażenia ówczesnego.
  374. W przekładzie tego poematu, opuszczono kilkanaście wierszy wogólności, a mianowicie kilka w obrazie wybuchu Koryntu, w skutku światłéj krytyki Gifforda i wyznania samego autora, że szakalów niéma w Grecyi. Skrócenie o kilka wierszy tego choć nadzwyczaj poetycznego, lecz nieco zbyt przedłużonego obrazu, nie będzie, jak mniemam, z krzywdą oryginału.
  375. Poema to oparte jest na zdarzeniu przytoczoném przez Gibbona w „Starożytnościach domu Brunświckiego.“ Lękam się, aby przesadzona delikatność czytelników nowszych czasów nie uznała podobnych treści za niewłaściwe dla poezyi. Greccy dramatycy i niektórzy z dawnych celniejszych autorów angielskich innego byli zdania. Niedawno temu, Alfieri i Szyller okazali się z przekonaniem mojem zgodni. Wyciąg, który tu przytaczam, przywodzi czyny, na których moję oparłem osnowę. Imię Mikołaja III zastąpiłem imieniem Azona, jako z tokiem wiersza zgodniejszém.
    Za panowania Mikołaja III tragiczny wypadek zbroczył krwią mury Ferrary. W skutku doniesienia jednego z służących, książę panujący sam się przekonał o kazirodnych miłostkach żony swojéj, Paryzyny, z synem jego naturalnym, Hugonem, pięknym i walecznym młodzieńcem. Ścięto ich za wyrokiem ojca i męża obrażonego, który hańbę swoję na jaw wystawił i śmierć ich przeżył. Wielce był nieszczęśliwym, jeźli winni byli, a jeźli niewinni, nieszczęście jego tém okropniejsze było. Ale czy wina ich była istotną, czy nie, nigdy usprawiedliwiać nie mogę tak strasznego wyroku, wydanego przez ojca.“Gibbon, Rozmaitości, tom III.
    Obszerniejsze szczegóły, tyczące się tego zdarzenia, znaléźć można w „Historyi Ferrary przez Frizzi.“
  376. Ludovico Sforza i kilku innych. Mówią, że choć nie w tak krótkim czasie toż samo zdarzyło się królowéj francuskiéj, żonie Ludwika XVI. Zapewniają, że równie jak z przestrachu, tak z cierpień duszy włosy nagle siwieją. Nie bojaźń zapewne, ale boleść wewnętrzna zbieliły włos Maryi Antoanetty.
  377. W wnętrzu Czyllonu znajdują się więzienia, w których trzymano pierwszych reformatorów, a późniéj więźniów stanu. Pod jedném ze sklepień pokazują dotąd belkę wiekiem zczernioną, na któréj więźniów egzekwowano. Siedem jest kolumn, ósma przez połowę w gruby mur wpuszczona. U niektórych z tych kolumn są jeszcze żelazne pierścienie, do których przykowywano łańcuchy więźniów. Bruk jeszcze nosi ślady Bonnivara, który kilka lat przebył w tym podziemnym lochu.
    W blizkości Czyllonu Julia wpadła w jezioro, chcąc dziecko swoje ratować. W skutku przerażenia i choroby stąd wynikłéj, zmarła kochanka Saint-Preux.
  378. Zamek Czyllonu znajduje się między Clarens i Villeneuve. Na lewo jego jest ujście Rodanu, a naprzeciw wzgórza Meilleries i łańcuch Alp ciągnący się po nad Bocaret i Saint Gingo. Z tyłu i to w blizkości jest pagórek, z którego spada potok. Jezioro Genewskie otacza część Czyllonu i, jak zapewniają, jest w tém miejscu głębokie na 1000 stóp francuskiéj miary.
  379. Między Villeneuve i ujściem Rodanu niedaleko Czyllonu jest drobna wysepka, jedyna, którą w całéj obszerności jeziora dostrzedz mogłem. Znajduje się na niéj kilka drzew, trzy najwięcéj. Wyspa ta uderza swoją małością i samotném położeniem.
    Zamek Czyllonu jest obszernym, zdala go widać z nadbrzeża jeziora i mury jego są białe.
    W chwili, gdym kreślił to poema, nieznanemi mi były wypadki życia Bonnivara: Znając je, byłbym się starał wiersz mój podnieść do godności odpowiedniéj jego odwadze i cnocie.
  380. Nautilus — Żeglarczyk.
  381. Ostatnie 8 wierszy téj strofy, których brak w przekładzie A. Pajgerta podajemy w tłómaczeniu Antoniego Zawadzkiego. (Warszawa, 1846).
  382. Narwal, pies morski.
  383. Podajemy odmiankę tego tłómaczenia, zastosowaną co do ilości rymów ściśle do oryginału:
    IX.
    Posępny duch mój... O niech pośpieszy
    Dotknąć strun lutni ręka twa biała;
    Niech cichym szmerem słuch mój ucieszy,
    Pieśń z pod pieszczonych palców rozbrzmiała.
    Jeśli w mém sercu jest choć skra mała
    Drogich nadziei dźwięk ją dobędzie:
    Jeśli łza jedna w oku została —
    Spłynie — i mózgu palić nie będzie.
    Lecz graj pieśń dziką, co głębią wzrusza
    Nie trąć w wesela nuty szalone;
    Pomnij, minstrelu, łez żądna dusza,
    Pierś pęknie jeśli nie trysną one.
    To serce z dawna bólem pojone
    Bezsenne, milcząc niosło swą nędzę;
    Czas skończyć — niech już pęknie skruszone,
    Lub niech ulegnie pieśni potędze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: George Gordon Byron.