Poemata (Byron)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Poemata | |
Pochodzenie | Biblioteka Najcelniejszych Utworów Literatury Europejskiej | |
Redaktor | Piotr Chmielowski | |
Wydawca | S. Lewental | |
Data wyd. | 1895 | |
Druk | S. Lewental | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | zbiorowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BIBLIOTEKA
NAJCELNIEJSZYCH UTWORÓW
LITERATURY EUROPEJSKIÉJ.
Literatura Angielska.
Jerzy Lord Byron.
POEMATA,
poprzedzone wstępem krytycznym
przez
Piotra Chmielowskiego.
WARSZAWA.
WŁASNOŚĆ, NAKŁAD I DRUK S. LEWENTALA.
Nowy-Świat № 41.
1895.
Дозволено Цензурою.
Варшава, дня 10 Декабря 1894 года.
|
Największy poeta indywidualizmu i podmiotowości, dzisiaj, kiedy powrotna fala znowu te pierwiastki ducha ludzkiego i twórczości artystycznéj podnosi do znaczenia i wpływu, może Byron liczyć na wzmożoną wrażliwość czytelników. Wprawdzie wiele z cech jego artyzmu, wiele z nieokreślonych i mglistych jego pomysłów wobec krytycznego nastroju, jakim dusza spółczesnego czytelnika mimowiednie nawet jest przejęta, obudzi uśmiech już tylko, lecz potężny i oryginalny stan duszy, właściwy wieszczowi albiońskiemu, oddziaływać musi czarująco na tych wszystkich, którzy zadowolnienia w codzienném, powszedniém, szarém życiu znaleźć nie mogą. O naśladownictwo bezpośrednie obecnie obawy już być nie może, więc tém bardziéj staramy się poznać do głębi rodzaj natchnień i sposób ich wyrażenia przez wielkiego indywidualistę. Tém się tłómaczy podejmowanie nowych przekładów dzieł jego, tém się tłómaczą liczne nowe studya nad nim we wszystkich literaturach podejmowane, nie wyłączając i naszéj.
Siedemdziesiąt pięć lat upływa od czasu, kiedy w piśmiennictwie polskiém zauważyć było można pierwsze wyraźniejsze ślady znajomości utworów Byrona, który sławą swą napełniał już wtedy Europę jako autor „Wędrówek Child-Harolda” i całego szeregu powieści poetyckich (tales), wnoszących do poezyi powszechnéj świeże postacie i świeży sposób ich traktowania.
Równocześnie, tego samego roku 1820, w Wilnie i w Warszawie pojawiają się pierwsze przekłady polskie utworów Byrona.
W „Dzienniku wileńskim” (t. I, str. 213—219,311—315) ukazują się „Żale Tassa“, przetłumaczone przez nieznanego nam z nazwiska „ucznia literatury w uniwersytecie wileńskim“, prawdopodobnie zachęconego do téj pracy przez profesora Leona Borowskiego, który jako wielbiciel Tassa, wskazać musiał młodemu studentowi poemacik Byrona, wypowiadającego przez usta poety włoskiego wiarę w nieśmiertelność jego utworów. Przekład poprzedza przedmowa, w któréj tłómacz wynurza swą radość, iż poezya angielska dzięki Walter Scottowi i Byronowi rozproszyła obawy co do wyschnięcia źródła „pięknéj imaginacyi“.
W Warszawie w „Bibliotece romansów, powieści, podróży, biografij, poematów“ wydawanéj przez Wandę Malecką, w pierwszym zaraz tomie ukazują się „Poemata i powieści z dzieł Byrona“, zawierające przekład „Oblężenia Koryntu“ i „Korsarza“, dokonany prozą przez Brunona hr. Kicińskiego, z dodatkiem ułamku „Korsarza“ wierszem przez Dominika Lisieckiego.
Takie były pierwsze zwiastuny zajęcia się u nas poetą angielskim, zwiastuny skromne, nie dające poznać talentu jego w całéj pełni, nie zachwycające urokiem wiersza, jakkolwiek zaznajamiające z nowym nastrojem literackim. Po nich nastąpił cały szereg przekładów, ogłaszanych w Wilnie, Warszawie, Lwowie, szereg nie przerywający się prawie wcale w przeciągu lat siedemdziesięciu. Rozpatrując te przekłady pod względem ilości i jakości, zauważyć można, iż Warszawa dostarczała ich w znaczniejszéj liczbie i to zazwyczaj w wydaniach książkowych, ale tłómacze nie odznaczali się wyższym talentem poetyckim lub choćby tylko rymotwórczym i dlatego nie osięgali rozgłosu i nie wywierali silniejszego wpływu; Lwów dzielił pod tym względem los Warszawy, tylko że o wiele drobniejsze cząstki utworów Byrona w czasopismach mieścił, Wilno zaś, jakkolwiek przez czas dość znaczny edycyj książkowych nie ogłaszało i tylko w „Dzienniku“ głównie tłómaczenia publikowało, wydało przecież tłómaczy, którzy talentem twórczym lub biernym zajaśnieli i najwięcej téż na dalszy rozwój bajronizmu w literaturze i w życiu społeczném oddziałali. Gdzie taki mistrz, jak Mickiewicz zajął się przekładem Byrona (wyjątek z Childe-Harolda, Sen, Euthanasia, potem Giaur), tam wieszcz angielski musiał pociągnąć ku sobie umysły, przedewszystkiém poetów, a potém wszystkich wrażliwych na piękno czytelników. Istotnie spopularyzowanie utworów Byrona w naszym języku zawdzięczamy głównie poetom litewskim — Mickiewiczowi, Odyńcowi i Korsakowi. Ale przypatrzmy się temu bliżéj.
„Dziennik Wileński“ z r. 1822 przyniósł nam przekład dwu sonetów do Genevry, dokonany przez zdolnego wierszopisa w smaku klasycznym, Ignacego Szydłowskiego, który przez czas jakiś jest w tém wydawnictwie głównym przedstawicielem tłómaczeń z Byrona. Jakoż w tymże jeszcze roku daje on przekład „Paryzyny“, oraz „Giaura“ (dokończonego w r. 1823). Książkowe wydanie „Paryzyny“ z dodaniem „Kalmara i Orli“ wyszło w Wilnie r. 1834 (str. 58).
W „Zabawkach wierszem“ Ignacego Kułakowskiego, wydanych w Wilnie r. 1824 znajduje się dość rozwlekle naśladowanie „Paryzyny“, o którém tak się tłómacz wyraża: „Naśladowanie niniejsze już w nierównie większéj połowie wykończoném było wówczas, gdy znany uczonéj powszechności z rymotworskich płodów Ignacy Szydłowski swoje w Dzienniku Wileńskim ogłosił. Praca do tego stopnia doprowadzona, nie zaś chęć bieżenia w zawody z tyle wsławionym poetą, niegdyś nauczycielem moim, była mi jedyną pobudką, żem nie ustał w chęci dokonania raz przedsięwziętego zamiaru. A jeśli łaskawy czytelnik, uwolniwszy to słabe naśladowanie od porównania z oryginałem angielskim, znajdzie w niém jaką przyjemność, będzie to za podjętą pracę największém dla mnie wynagrodzeniem“. Dziś oczywiście szperacz tylko literatury „przyjemności“ owéj doznawać może.
W „Dzienniku Wileńskim“ przekłady z Byrona powracają dopiéro w r. 1827, kiedy jakiś A. R. (może: Adam Rogalski) dał tłómaczenie wiersza p.“t. „Obraz kochanki“. Od r. 1829 zajmuje się Byronem Stanisław Rosołowski. Daje on najprzód w „Dzienniku“ parę wyjątków z Child-Harolda, jako to: „Wspomnienie Ady“, „Pieśń do Inezy“, a następnie kilka drobnych wierszy: „Do oceanu“, „Pożegnanie z żoną“, „Pożegnanie do Maryi“. W następnych latach, kiedy „Dziennik“ przestał wychodzić, pomieszczał Rosołowski od czasu do czasu przekłady swoje w wydawnictwach peryodycznych. I tak w „Noworoczniku litewskim na rok 1831“, znajdujémy wyjątek z IV pieśni Childe-Harolda, a mianowicie strofy: 121—127,130—137, każda w 12 wierszach oddana. W „Zniczu“ na r. 1834 spotykamy następne wiersze Byrona w przekładzie Rosołowskiego: „Koń stepowy“, „Mazeppa“, „Odpowiedź na list“. W „Radegaście“ z r. 1846 jest przekład 9-téj Melodyi hebrajskiéj i parę ustępów z 3-ciéj pieśni Childe-Harolda.
Od roku 1830 rozpoczynają się piękne przekłady Juliana Korsaka, wpadającego wytworną formą i lubiącego zwięzłość wyrażenia. W zbiorze jego „Poezyj“, wydanym w Petersburgu r. 1830, znajduje się osobny dział p. t. „Z lorda Bajrona“. Mieści się tutaj „Więzień Czyllonu“, „Oskar z Alwy“, śpiew Medory z „Korsarza“, oraz cztery liryki: „lf sometimes in the haunts of men“, „O, snatehed away in beauty’s bloom“, „There’s not a joy the world can give like that it takes away“, „I saw thee weep“. Wszystkie te tłómaczenia wraz z oryginalnemi poezyami Korsaka wyszły powtórnie r. 1833 w „Nowym parnasie polskim“. W tymże roku 1833 ogłosił Korsak osobno w Wilnie: „Lara, poemat we dwóch pieśniach z dzieł Lorda Bajrona“ (str. 70), dedykując go „umiejącéj czuć i rozumiéć piękność poezyi Bajrona, ściśle godzącéj wszystkie cnoty domowe, zalety towarzyskie, z ukształceniem uczuciowém, moralném i naukowém Zofii ze Śniadeckich Balińskiéj“. Po śmierci Korsaka w „Bibliotece Warszawskiéj“ z r. 1865 (t. I) wydrukowano jego przekład „Oblężenia Koryntu“.
W roku 1835 ukazały się w jednéj książce w Paryżu dwa poemata Byrona: „Giaur“ w przekładzie Adama Mickiewicza i „Korsarz“ w tłómaczeniu Antoniego Edwarda Odyńca; stały się one najpopularniejszemi, najwięcéj znanemi wśród publiczności naszéj.
Najdawniejsza wzmianka o przekładaniu „Giaura“ przez wielkiego naszego poetę, mieści się w liście Józefa Jeżowskiego do Franciszka Malewskiego pod datą 23 stycznia 1822 r., gdzie czytamy o Mickiewiczu: „Postąpił w języku angielskim, czyta Byrona i nawet wytłómaczył trochę fragmentów Giaura i całe to poema wytłómaczyć zamierza“. Z tegoż samego niewątpliwie czasu pochodzi list poety do Malewskiego, donoszący o témże zajęciu i objaśniający zarazem, w jakim stopniu posiadał wtedy Mickiewicz język angielski: „Po germanomanii nastąpiła brytanomania; cisnąłem się z dykcyonarzem w ręku przez Szekspira, jak bogacz ewangieliczny do nieba przez uszko od igiełki; za to teraz Byron idzie daleko łatwiéj, i już bardzo znacznie postąpiłem. Dżaura zapewne wytłómaczę“. Nie wytłómaczył jednak na razie. Może ukazanie się przekładu Szydłowskiego w „Dzienniku Wileńskim“, może zajęcie się pracami oryginalnemi odwiodło go od zamiaru. Nastąpiła dziesięcioletnia zgórą przerwa. Dopiéro w r. 1832 bawiąc w Dreźnie, wziął się do tłómaczenia nanowo. Odyniec tak przedstawia okoliczności, wśród których się to stało: „Przyrządziłem dobréj herbaty, zapaliłem aż cztery świece i podałem do fajki paczkę hamburskiego wagsztafu Johana Christiana Justusa, którego od wyjazdu z Wilna nie palił, ani nawet nie widział. Wszystko to wprawiło go w tak doskonały humor, że dla dokompletowania przyjemności, leżąc na kanapie, zawołał: No, mów czy czytaj jakiekolwiek wiersze!... Po wielu zatém cudzych wyrecytowałem kilka ustępów z Czcicieli ognia, a następnie z Korsarza, którego właśnie wtedy tłómaczyłem. A propos zapytałem, czy nigdy nie myśli dokończyć tłómaczenia Giaura, które już w Kownie był zaczął? Ale rękopism pozostał w Petersburgu, a on sam odpowiedział, że nawet zapomniał o nim. Szczęściem umiałem na pamięć kilkadziesiąt początkowych wierszy; jemu się téż zaczęły przypominać dalsze. Dla ułatwienia podałem mu oryginał edycyi zwickauskiéj, ten sam, który mi kiedyś podarował w Kownie, mając już wtedy edycyę lepszą, ale z którego właśnie tłómacząc, posadził na nim ogromnego żyda. Ten to żyd, a raczéj wiążące się z nim wspomnienia, o których szła dalsza rozmowa, tak widać rozmarzyły jego wyobraźnię, że... wziął tę książeczkę i poszedł do siebie. Rozchodząc się po północy, widzieliśmy jeszcze przez okno światło w oknach jego i nie omyliliśmy się wnosząc, że musi kropić wiersze, jak się sam zwykle wyrażał. Jakoż do południa nazajutrz było już ich napisanych ze trzysta, po większéj części nowych. Robota zaś szła tak śpiesznie, że przy końcu tygodnia doszedł aż do spowiedzi Kalajora. Ale tu się nagle zatrzymał: bo modląc się raz w kościele, poczuł, jakby się nad nim bania z poezyą rozbiła“. Z listu Odyńca 7 kwietnia 1832 roku do Korsaka możemy oznaczyć datę téj części tłómaczenia i przekonać się, że i „spowiedź Kalajora“ była przynajmniéj zaczęta; pisze bowiem: „Wczoraj spowiedź już zaczął, widzisz więc, że niedaleko końca“. Bądź-co bądź nastąpiła znów przerwa w tłómaczeniu, które ostatecznie dokonane zostało przez Mickiewicza w Paryżu r. 1833 od stycznia — z pauzami — do początków kwietnia, jak świadczą listy poety, gdzie mianowicie czytamy: „Giaura, szelmę i nudnika, skończyłem przepisywać; zjadł mi więcéj miesiąca“. Bohdan Zaleski opowiada, iż gdy księgarz Jełowicki, któremu przekład Giaura był sprzedany, naglił o rękopism, Mickiewicz nie mógł odszukać drezdeńskiego tłómaczenia i „musiał zasiąść nanowo z przykrém uczuciem, że dawniejszy przekład był lepszym“. Kłopot to jednak zapewne był tylko chwilowy; z dochowanych bowiem rękopismów tłómaczenia przekonać się można, że bardzo wiele weszło do wydania Giaura z przekładu drezdeńskiego bez zmiany. Wartość tego przekładu pod względem poetyckim jest niezrównana. Mickiewicz nie trzymał się niewolniczo wyrażeń pierwowzoru, nie tłómaczył wiersza za wierszem, lecz przejąwszy się tonem, siłą i głębią uczucia, właściwościami obrazowania, oddawał te wielkie zalety tokiem właściwym sobie i językowi ojczystemu. W porównaniu z pierwowzorem przekład jest krótszy o wierszy 30; wynikło to wskutek zwięźlejszego stylizowania niektórych ustępów, mianowicie po wierszu 334 opuścił dwa wiersze, a w czterech 611—614 zawarł 14 wierszy oryginału. Pod względem formalnym poeta nasz nie zachowywał zmian długości wiersza, znajdujących się u Byrona, lecz przełożył całość wierszem jedenastozgłoskowym. Objaśnienia do utworu powtórzył za oryginałem, wypuszczając atoli niektóre. Szczegółowy, lubo niezbyt szczęśliwy rozbiór tłómaczenia Giaura w porównaniu z tekstem oryginalnym podał Wiktor Czajewski w „Tygodniku Powszechnym“ r. 1888 w № № 7—23 p. n. „Giaur w Polsce“.
Przekłady Odyńca nie dadzą się porównać pod względem doskonałości z tlómaczeniem Mickiewicza, jakkolwiek uchodzą w naszéj literaturze za najlepsze. Brakowało temu poecie wyższego polotu i siły; te więc miejsca w poematach Byrona, które właściwościami temi w najwyższym stopniu się odznaczają, wyszły dosyć słabo w przekładzie, natomiast ustępy czysto liryczne niezbyt głęboko sięgające w grunt duszy, oraz opowiadania zostały przez Odyńca przełożone szczęśliwie, chociaż nieraz trochę za rozwlekle. I pod względem języka pozwalał sobie tłómacz na pewne dowolności dla rymu. Wogóle jednak mówiąc, potoczystość wiersza, trafność w doborze wyrażeń i zwrotów, wierność jeżeli nie we wszystkich szczegółach, to w ogólnym tonie poezyi stanowią dodatnie strony tych przekładów, ocenionych bardzo pochlebnie przez krytykę i rozpowszechnionych wśród ogółu. Rozpoczął Odyniec od tłómaczenia drobnych lirycznych pieśni z Melodyj hebrajskich, oraz drobnéj cząstki Childe Harolda: „Walka byków w Hiszpanii“; wyszły one r. 1833 w „Nowym parnasie polskim“ w Poznaniu. Potem zabrał się do poematów rozleglejszych i przetłómaczył kolejno: „Korsarza“ (1835, drugie wyd. 1841, trzecie wyd. 1874), „Narzeczoną z Abydos“ (1838 Lipsk, drugie wyd. 1874 w Warszawie), „Niebo i ziemię, drama liryczne“ (1841 Lipsk, drugie wyd. 1874), „Mazeppę“ (1843, Wilno, drugie wyd. 1874).
Z późniejszych tłómaczów Byrona, do téj grupy należących, najważniejszemi są: Michał Budzyński, który pierwszy u nas w całości przełożył „Wędrówki Czaild Harolda“ (Petersburg, 1857, str. 256), — i „Proroctwo Dantego“ (1885, w „Bibliotece Warszawskiéj“); — Michał Chodźko, który dość poetycznie, ale zbyt swobodnie i rozwlekle przetłómaczył „Manfreda“ i „Mazeppę“ (wydane w Paryżu około r. 1860); — Fryderyk Krauze, który po raz drugi dał całość „Pielgrzymek Czajld Harolda“ (w „Kłosach“ r. 1865—1871), po raz pierwszy przetłómaczył „Sardanapala“ (1871 Warszawa) i przełożył kilka Melodyj hebrajskich, p. n. „Kobieta“, „Harfa“, „Płaczcie“, „Pamiątka“, „Smutek“ (w „Kłosach“ 1874); — wreszcie Karol Kruzer, który w 3-cim i 4-tym tomie swoich „Przekładów i rymów własnych“ (Warszawa, 1876) dał tłómaczenie „Paryzyny“, „Lary“, „Kaima“, oraz pomniejszych utworów jako to: „Kalmar i Orla“, „Do Thyrzy“, „Do Maryi — Tułactwo“, „Do Mary“, „Do przyjaciółki“, „Do lady Blessington“ (wraz z „Odpowiedzią lady Blessington“), „Szkic z życia domowego“, „Pożegnanie“, „Do Augusty“, „Czarny Mnich“, śpiew Adeliny z XVII pieśni „Don Juana“, ustęp z „Oblężenia Koryntu“, „Trzydzieści sześć lat“, „Zoe mu sas agapo“, „Prometeusz“, „Zatoka Ambracya“, „Sestos i Abidos“.
Przekłady te, które miejscem wydania swego mają Warszawę, lubo tłómacze z innych stron pochodzili, ułatwiają nam przejście do przekładów dokonanych w Warszawie i wogóle w Królestwie. Po Kicińskim najpierw jako tłómacz Byrona dał się tu poznać Władysław hr. Ostrowski, który w r. 1821 dał przekład „Dziewicy z Abidos“ (drukiem Natana Glücksberga) a w 1830 „Giaura“ (Puławy, w drukarni bibliotecznéj). Wiersz trzynastozgłoskowy, użyty w tém ostatniém tłómaczeniu, ujmuje opowiadaniu bardzo wiele żywości, a brak cieplejszych barw w zwrotach poetyckich przyczynia się do ochłodzenia tego żaru uczuć, jaki bije z pierwotworu; należy je wszakże nazwać staranném, a liczno objaśnienia, jakie Ostrowski dodał od siebie, służą do lepszego uprzytomnienia sobie rysów tego świata wschodniego, z którego treść powieści jest zaczerpnięta.
Równocześnie z Ostrowskim Wanda Malecka, która w swojéj „Bibliotece romansów“ dała poznać Byrona w Warszawie, w XIII jéj tomie pomieściła wybór jego „Powieści“ w tłumaczeniu prozą (1828, str. 196), gdzie się znajdują: „Mazepa, hetman kozaków“, przełożony przez H. Dembińskiego, „Paryzyna“, „Giaur“ i „Upiór“ (fałszywie przypisywany Byronowi), tłómaczony przez samą wydawczynię. Przekłady te nie są wierne w słowach i zwrotach, lecz są jasne i potoczyste; tłómacze bowiem starali się zawiłe i mgliste wyrażenia i napomknienia uczynić zupełnie zrozumiałemi.
Z powodu tych przekładów wypada też zaznaczyć najdawniéjsze opinie, jakie o Byronie w naszem piśmiennictwie krążyły. W „Pamiętniku Warszawskim“ z r. 1821 (zeszyt lutowy) podane zostało „Zdanie Francuzów o lordzie Byronie“. Między innemi mieści się tu wyciąg z artykułu niejakiego Thiesse w „Revue encyclopédique“, oceniającego wady i zalety utworów wieszcza angielskiego. Powiedziawszy, że żaden jeszcze poeta nie odmalował tak jak Byron „posępności duszy, ludzką niesprawiedliwością zakamieniałéj“, za najlepsze wcielenie tego uczucia poczytuje „Korsarza“ i dodaje: „Giaur, Selim w Oblubienicy z Abydos, Harold w poemacie tegoż nazwiska, Mazepa mają uderzające podobieństwo z Korsarzem; są to modyfikacye tegoż samego charakteru. Ledwobyśmy nie śmieli powiedziéć, że lord jest przyjacielem hersztów rozbójniczych, przyjacielem owéj dzikiéj wolności, która żadnego jarzma, nawet samego prawa ścierpiéć nie umié“.
Nie mamy dotąd dostatecznych danych, ażebyśmy mogli opowiedziéć, jak opinia ta była przyjęta w społeczeństwie naszém, czy wielu znalazł Byron obrońców. Prawdopodobnie zapalna młodzież stanęła po stronie namiętnego rzecznika wolności, gdy starsi i doświadczeńsi poczytywali go za szaleńca. Nawet łagodny i wyrozumiały Kazimierz Brodziński w przedmowie do swego przekładu Pieśni ludowych słowiańskich (1826), występował przeciwko zgubnemu wpływowi Byrona, mówiąc: „Czucie zwraca się jedynie do tęsknoty za wiekiem młodzieńczym, który poetyczny entuzyasta zmarnowawszy, zdaje się prawie nie wiedzieć, na co dalsze życie się przyda. Ten duch poezyi dzisiejszéj, który od Byrona do Francyi nawet się zakradł, ani jest obrazem naturalnego stanu społeczeństwa, ani téż dążeniem ku niemu.“ Za Szafarzykiem powtarza Brodziński nazwanie tych modnych tworów „parnaskiemi wulkanami,“ które „nas swym blaskiem i hukiem ćmią i głuszą, ale w końcu popiołem tylko zasypują.“ Jeszcze silniéj niechęć tę do bajronizmu wyraził Brodziński w rozprawie „O krytyce“ (1830), gdzie między innemi powiada: „Z innéj strony podoba się nadzwyczajność, nie w naturze, ale za naturę posunięta, wrażenia okropne, które tylko zepsutą i dziecinną imaginacyę zajmują, ale ze zdrowém czuciem nic nie mają spólnego. Kiedy bóstwo starożytnych poetów, oraz bóstwo światła, Apollo zniknął z pięknym swoim orszakiem, czyż go może nie zastępuje ów zły duch zwodziciel, który i słabsze umysły na szczyty gór prowadzi i zawrotu głowy nabawia? Istotnie, od Byrona począwszy, natchnienia częściéj prowadzą poetów do piekieł, między duchy złowrogie, upiorów, jaskinie łotrów, aniżeli ku jasnym, niebieskim krainom, ku niewinnym aniołom, albo ideałom wzniosłych charakterów w dziejach przeszłości. Nowe i mniemane giganty nie mogąc nieba dosięgnąć, rzucają się w przepaści, unikając światła, walczą przeciw porządkowi natury. Ta jest cecha wielu nowoczesnych we Francyi poetów i u nas poczęła się zjawiać obok pięknych nowych utworów. Jestto rozpacz rzucająca się do ostateczności, nowa maniera i rutyna!“[1] Najszerzéj rozwiódł się Brodziński o Byronie w rozprawie „O egzaltacyi i entuzyazmie,“ podając jego charakterystykę i oceniając wpływ jego na umysły zapalne. „W naszych czasach — powiada — zjawił się nadzwyczajny gieniusz — Bajron, który tak jest reprezentantem wieku, jak swojego był niegdyś Szekspir. Ten całą mocą swojego gieniuszu przejął się nawskroś swoim wiekiem, którego stronę wynaturzoną najnaturalniéj malował, i to wynaturzenie, zdaniem mojem, czuł może najmocniéj... Szekspir jest największym malarzem wyszłych z natury charakterów, Bajron zaś — najdzielniejszym obrazem namiętności wieku naszego, unudzeniem lub szperaniem rozumu budzonéj. Jak tamten przyjmował na siebie wszystkie kolory i ku podziwieniu każdego serce roztwierał, tak ten wszystkiemu jeden i swój własny nadawał kolor i drażnieniami rozbolałe własne swe serce pragnął wywnętrzać: jest bez wyjątku we wszystkich swoich utworach tylko lirycznym poetą. Bajron czyni smutniejsze wrażenie niż Szekspir, bo gdy ten szuka złego i boleści tylko w sercu ludzkiém, on widzi złe w całym świecie, w tém i przyszłém życiu, nie już czyściec tylko, lecz piekło samo upatruje. Pędzlem najwięcéj poetycznym zaciera wszelką poezyę tego i przyszłego świata. W owéj nieśmiertelności i nieskończoności samę tylko nicość pokazuje i chciałby, żeby człowiek do niczego nie przywiązany, niczemu nie ufający, wokoło boleścią i nicością zagrożony, sam w sobie piekło wzniecił i w niém się strawił. Nie Wirgiliusz, jak Dantemu, nie muza, jak wszystkim poetom, ale zły duch otwiera mu równie, jak jego Kainowi, i serce ludzkie i wiaty nadziemskie, kryjąc we wszystkiém rządzącego Boga. Nadto, umiał słabościom ludzkim nadać nie tylko powab, ale i pewny pozór wyższości, któréj źródłem i celem jest tylko namiętność w sobie ograniczająca człowieka i z sobą samym kłócąca. Wystąpił na scenę jakby duch przepowiedziany, wśród umysłów przez p. Staël i Schleglów przygotowanych, po wypadkach, które nicością wielkości ludzkiéj wszystkie umysły przejęły i do dumania skłoniły. Zagadką napół odsłonionych tajemnic nęcił ciekawość samą dam we Francyi. Dla największéj części czytelników, widzialną muzą jego była miłość nieszczęśliwa i dama jakowaś, która go intrygami dręczyła; dla innych był istotnie wielki człowiek, ale chcący dopiero swoję wielkość odgadnąć i osięgnąć, którym władało przynajmniéj namiętne uczucie sprawiedliwości. Bajron z tak delikatném i szlachetném skądinąd czuciem, wystawia razem upadłego i szukającego swojéj ojczyzny anioła. Gdyby czas dozwolił mu był przeżyć burze serdeczne, duch greckiego pokoju i wyższe pojęcie chrześcijaństwa, co oboje tak cenił, że za nie życie poświęcił, byłby go wyniósł uroczyście nad burze serca i wątpliwości rozumu, krążyłby jak orzeł równym lotem w krainie światła, jak nad przepaściami ziemskiemi.“ Oddając atoli słuszne według swego mniemania pochwały Byronowi, potępia stanowczo jego naśladowców. „Jak Szekspir w swoim wieku — powiada on — tak Bajron sam tylko mógł być takim, jakim był, poetą. Próżno usiłuje każdy trafić jego drogą do celu. Od niego poczęli młodzi poeci gwałcić swoje pogodne uczucia, nosić w sercu, sami nie wiedzą, jakie tajemnice i gorzko marzyć, szukać tego, co właśnie w pełności mają. Niknie w nich poetyczna naiwność, wiosnę życia szpecą nie naturalnie, ale od zarazy pożółkłym liściem jesiennym; miasto tkliwego udziału ze światem, który ich nęci do siebie, kłócą się z nim, wyszukują starannie, aby tęsknić do czegoś, rozbierają swoje uczucia, jak bohaterowie sceny francuskiéj swe położenia, i w przeciwieństwie z własną naturą poezję chcą znaleźć. Inni same dary przyrodzone marnują w nieładzie i rozrzutności.“[2]
Ostrzeżenia takie jednak skutkować nie mogły; prąd zbyt był silny, ażeby mu nie miały uledz umysły wrażliwe i entuzyastyczne; zarówno w życiu samém, jak i w literaturze usposobienia bajroniczne coraz liczniejszych miały przedstawicieli. Przekłady utworów Byrona nie tylko nie ustawały, ale się zwiększały. W Warszawie po roku 1830 głównemi tłómaczami okazują się: Antoni Czajkowski, który przetłómaczył „Beppa“ i ogłosił go przy swoich Poezyach w r. 1845, a oprócz tego przełożył całego „Don Juana“, lecz urywki tylko drukował w „Dzienniku Warszawskim“ 1856 r.; — Ignacy Barankiewicz, który pomieścił przekład „Paryzyny“, oraz ustępy w „Don Juana“ i „Mazepy“ w „Bibliotece Warszawskiéj“ roku 1843, a z „Giaura“ w „Pielgrzymie“ 1844; — Józef Paszkowski, który w „Poezyach“ swoich (1842, Warszawa) dał tłumaczenie „Manfreda“ i „Kaina“; — Antoni Zawadzki, który w r. 1845 wydał w Warszawie „Niektóre poemata lorda Byrona“ (str. 392), gdzie się znajdują: „Żale Tassa“, tragiedya „Werner czyli dziedzictwo“, „Narzeczona z Abydos,“ oraz „Wyspa, czyli Chrystyan i jego towarzysze;“ — wreszcie Wojciech z Boguchwałowic, który w „Radomianinie“ (r. 1848) dał przekład „Dziewicy z Abydos.“
Z tegoż czasu pochodzą obszerniejsze artykuły poświęcone Byronowi. Jeden z nich napisała ze stanowiska katolickiego, ale z gorącém uznaniem dla talentu i szlachetnéj duszy poety Eleonora Ziemięcka i pomieściła go w dwu rocznikach swego „Pielgrzyma“ 1842 i 1843. Drugi nakreślił Emilian Rzewuski i wydał go r. 1847 w swoich „Studyach filozoficzno-literackich“ p. t. „Lord Byron wobec wieku“ (str. 95—116), robiąc kilka trafnych spostrzeżeń, o ile oryginalnych, trudno określić wobec ogromu literatury, traktującéj o wielkim poecie.
Po kilkunastoletniéj przerwie pojawiają się znowu w Warszawie przekłady Byrona i to dające rzeczy całkiem nowe, nigdy przedtém nie przełożone w całości, lub nawet zgoła piórem tłómaczów nie dotknięte. Są to „Don Juan“ w prześliczném tłómaczeniu Edwarda Porębowicza (1885) i „Dwie tragiedye historyczne — Marino Foliero i Dwaj Foscarowie“ w przekładzie Feliksa Jezierskiego (1888).
Przéjdźmy teraz do tłómaczeń galicyjskich. Tutaj najpierwszym tłómaczem był bardzo ruchliwy swojego czasu literat, Stanisław Jaszowski; on to w „Rozmaitościach lwowskich“ pomieścił r. 1821 urywek z „Childe Harolda“, w 1824: „Śpiew korsarzy“, w 1826: „Mazeppę“. Obok niego staje Feliks Chlibkiewicz, który w tychże Rozmaitościach drukował r. 1825 wyjątki z „Mazeppy“, a w 1836 „Pieśni Jerozolimskie“. Prócz tego drobne poezye tłómaczyli; J. P. Tetmajer, August Bielowski („Wiersz do Janty“ w Dzienniku mód 1840), Apolinary Huppen, Celestyn Wiktorowicz (wyjątek z pieśni IV Childe Harolda w „Lwowianinie“ 1842) i inni. Najznakomitszemi jednak pracownikami na tém polu byli Wiktor hr. Baworowski, który przetłómaczył całą „Pielgrzymkę Czajlda Harolda“, z któréj ogłosił dwie pieśni (Lwów 1856) i całość „Don Juana“, z któréj ogłosił cztery pieśni (1863—1879), oraz Adam Pajgert, który dał nowe a ładne tłómaczenie „Wyspy“ (1859, Kraków), nowy a wyborny przekład „Kaina“ (1868), kilka Melodyj hebrajskich, hymn z „Don Juana“ i t. p.
Z pomiędzy tłómaczów wielkopolskich wymieniam: Edmunda Stanisława Bojanowskiego, który przełożył „Manfreda“ (1835, Wrocław), Frańciszka Dzierżykraj Morawskiego, który dał tłómaczenie „Pięciu poematów“ (1853, Leszno) t. j. „Manfreda“, „Mazeppy“, „Oblężenia Koryntu“, „Paryzyny“ i „Więźnia Czyllonu“, wreszcie H. Feldmanowskiego, który w swoich „Drobnostkach poetycznych“ (1861, Poznań) pomieścił przekład kilku drobniejszych liryk.
Do studyów gruntowniejszych nad twórczością Byrona zabrano się u nas dopiéro w ostatnich 20 latach. Przyswojono najprzód literaturze naszéj poglądy obcych pisarzy na ten przedmiot: Hipolita Taine’a („Lord Byron“ 1872) i Józefa Brandesa, („Główne prądy literatury XIX wieku“ 1881); następnie zaś wzięto się do prac samoistnych. Niezmiernie to trudno było po tylu dziełach znakomitych w obcém piśmiennictwie pokusić się o wyrobienie sobie oryginalnego sądu o Byronie, jako o człowieku i jako o poecie, a jednak okazało się to do pewnego przynajmniéj stopnia rzeczą możliwą. Trzy mamy dotychczas studya prawdziwe, poświęcone téj sprawie, a oparte na gruntownéj znajomości materyału i na krytyczném jego ocenieniu.
Pierwsze z nich napisał Włodzimierz Spasowicz p. t. „Byron i niektórzy jego poprzednicy“. Pomieścił je najprzód w Ateneum r. 1884, a następnie przedrukował w zbiorowém wydaniu „Pism“ swoich (1892, tom II, str. 67—201). Autor z właściwą sobie bystrością i rzutkością umysłu roztrząsnąwszy główniejsze poglądy krytyków europejskich na charakter i twórczość Byrona, a opierając się zarówno na materyałach biograficznych, jak i na zgłębieniu pism poety starał się okazać, że wieszcz angielski nie był ani takim szatanem, za jakiego ogłosiła go konserwatywna część inteligencyi, ani téż takim wolnym od wszelkiéj skazy bohaterem, za jakiego mieli go zakochani w nim romantycy, którzy za jego przykładem próbowali bajronizować nie tylko w poezyi, ale i w życiu. Wielbiąc jego gieniusz poetycki, nie przyznaje mu przecież wysokiego wzlotu w krainie zagadnień filozoficznych, gdy np. rozbierając „Kaina“ zarzuca poecie, iż jego stosunek do opowiadania zawartego w pierwszych rozdziałach Księgi Rodzaju, nie jest stosunkiem „dojrzałego myśliciela, który wié, że mą do czynienia z mitem, ale stosunkiem dziecka, który przyjmuje fakt na wiarę, ale zarzuca nauczyciela żenującemi pytaniami: jakiż Bozia niedobry, że wypędził z raju za jabłko! dlaczego wypędził, czy że jabłko było złe, czy że było jedzenie zakazane?...“ Pod względem charakteru, Spasowicz uwydatnia w Byronie serce „nie tylko dobre, ale złote, współczujące każdemu, niezmiernie litościwe“, a przytém „wielkie, odważne, szlachetne“, a daléj obok „gorzkiego pessynizmu“ — „heroiczny pochop do walki ze złém w świecie i życiu“, co tłómaczy zetknięciem się gwałtownego temperamentu z miękkiém sercem. Poddaje natomiast surowéj, a niezupełnie słusznéj krytyce dążności polityczne Byrona, nazywając go poprostu warchołem. „Tém warcholstwem — powiada Spasowicz — zaważył mocno na szali dziejowych wypadków europejskich, dał poparcie greckiemu ruchowi i należy bezwarunkowo do wskrzesicieli narodowości włoskiéj; był swojego rodzaju Tyrteuszem europejskim, nawołującym do czynu w godzinę strasznego wyczerpania sił i znużenia, ale zarazem przyuczył ludzi do krzywych sądów, do zdyskredytowania samegoż liberalizmu w polityce“. Historya inne, o ile wiem, wykryła przyczyny tego zdyskredytowania, mniéj poetyczne, mniéj uczuciowe, lecz o wiele realniejsze. Poczytując „Don Juana“ za najdoskonalszy pod względem artystycznym utwór Byrona, dostrzega w nim, że „autor, jako człowiek, zepsuł się i przerdzewiał w duszy i charakterze, że stał się mniéj godnym szacunku“ — dlaczego, nie wyjaśnia dokładniéj Spasowicz, gdyż szczegółowego rozbioru „Don Juana“ w swéj pracy nie podał.
Drugie studyum zawdzięczamy Maryanowi Zdziechowskiemu. Wyszło ono w Krakowie r. 1894 p. t. „Byron i jego wiek, studya porównawczo-literackie“ (str. 447). Sam Byron zajmuje tu str. 26—156, resztę dzieła wypełniają spółcześni Byronowi poeci oraz ci, którzy pod jego wychowali się wpływem. Zdziechowski nazywa Byrona „poetą buntu“, a wypowiadając zdanie krytyczne o wszystkich główniejszych dziełach jego, stara się go wystawić pod względem charakteru i usposobienia moralnego ze strony jaknajpochlebniéjszéj. Poeta ten „był gotów do największych poświęceń, ale nie znosił najlżejszego jarzma; wolny, jak ptak, bujał ponad siecią wymagań życia społecznego, a wolność kochał tak namiętnie, że przy lada sposobności mógł go opanować wstręt do tych najbliższych osób, od których czuł się w czemkolwiekbądź zależnym. Kolizya żądz idealnych z tym tak oryginalnym egoizmem charakteryzuje poezyę Byrona. Jeszcze Goethe zauważył, że pod powłoką pogardy i nienawiści kryła się w duszy poety gorąca miłość ludzi; uwagę tę powtórzyło za nim wielu innych, ale zapomniano dodać, że poeta nienawidził świata nie dlatego tylko, że nie odpowiadał jego ideałowi, ale dlatego, że istniał, że krępował przez to wybujałe pragnienia ducha, nieskończone porywy i tęsknoty Manfredów i Kainów. Stąd ta dzika żądza niszczenia, którą Taine wynalazł w Byronie, ale żądza pozorna raczéj niż rzeczywista, przytłumiały ją bowiem nie tylko popędy czułego serca, ale i zmysł praktyczny, który uczył poetę, że szlachetniéj jest, choć trudniéj, poprawiać i budować, niźli wywracać i tępić. Dzięki temu, kult bohaterstwa i poświęcenia zagasił te popędy niszczycielskie, które dopiéro w następstwie miały odezwać się i wybuchnąć u kilku bajronistów“ (str. 49). Udowodnieniu tego zasadniczego poglądu poświęca Zdziechowski resztę swéj pracy, czasami bardzo trafnie posługując się argumentami, czasami zbyt wielką przywiązując wagę do drobnych okoliczności lub do pewnych zwrotów myśli poety. W zakończeniu streszczając swoje wywody, twierdzi, że negacya byronowska, popędy buntownicze i niszczycielskie i rozdarcie wewnętrzne „płynęły z gorącéj, a daremnéj, żądzy prawdy i sprawiedliwości, z rozpaczy, w którą wpadał, nie umiejąc pogodzić istnienia Ojca Niebieskiego z istnieniem złego na świecie“. Rozpaczy téj chciał ulżyć poeta „nawołując do walki ze złém, piętnując obłudę w stosunkach towarzyskich, społecznych i politycznych, potępiając namiętnie politykę ówczesnych rządów europejskich. Ale daléj sięgnąć myślą nie starał się, czując bezsilność swoję wobec sprzeczności pomiędzy ideałem a rzeczywistością; określonego i ścisłego poglądu na świat nie wyrobił sobie nigdy. Jednak właśnie w téj niewyraźności ideałów, połączonéj z potęgą natchnienia w walce ze złém tkwiła tajemnica uroku Byrona na otoczenie i na wiek; w epoce bowiem rozbitych usiłowań, poeta z wyrobionemi poglądami nie zdołałby nigdy poruszyć takiéj masy umysłów“ (str. 155—6).
Piękna praca Zdziechowskiego ukazała się równocześnie z pracą Cezarego Jellenty p. t. „Ideał wszechludzki w poezyi XIX wieku“, ale ponieważ studyum tego nie znam dokładniéj, poprzestać muszę na téj bibliograficznéj notatce.
W wydaniu obecném „Poematów“ Byrona zużytkowane zostały wszystkie znakomite lub przynajmniéj dobre ich przekłady: Giaur — Mickiewicza; Korsarz, Narzeczona z Abydos — Odyńca; Lara — Korsaka; Oblężenie Koryntu, Paryzyna, Więzień Czyllonu, Mazeppa — Morawskiego; Wyspa — Adama Pajgerta; Beppo — Czajkowskiego. Dwa jedynie tłómaczenia ukazują się tutaj po raz pierwszy: Wędrówki Childe-Harolda i Melodye hebrajskie. Wprawdzie posiadamy już dwa całkowite przekłady Wędrówek — Michała Budzyńskiego i Fryderyka Krauzego, ale niepodobna mi było zdecydować się na ich przedruk, choćby nie z innych powodów (których zresztą nie braknie), to z tego, iż tłómacze nie zachowali formy oryginału, trudnéj, 9-wierszowéj zwrotki Spencerowskiéj. Nie hołdując krańcowym teoryom, trzeba jednak stwierdzić, że forma stanowi co najmniéj połowę dzieła poetyckiego, a w téj formie budowa wiersza i zwrotki odgrywa rolę nadzwyczaj ważną. Należało więc koniecznie postarać się o nowy przekład; dokonał go Jan Kasprowicz, który umiejętnością przejmowania się tonem i nastrojem poetów obcych wybitnie się odznaczył. W pracę swoję włożył i talent znakomity i staranność wielką. Teraz możemy się pochlubić, iż posiadamy wyborny przekład Childe Harolda.
Co do Melodyj hebrajskich, to możnaby było ułożyć z różnych przekładów już drukowanych[3] jaką-taką całość, ale zawszeby w niéj znać było różnice w sposobie oddania oryginału. Zamiast takiéj klejonki, wolałem dać jednolitą nową próbę przekładu, zwłaszcza, że go się podjął tak subtelny artysta, i tak gorąco odczuwający poeta, jak tłómacz „Luzyad,“ znanych czytelnikom „Biblioteki,“ Adam M-ski.
Oddając pod sąd krytyki i publiczności „Poemata“ Byrona w polskiéj szacie, mam to wewnętrzne zadowolenie, że się one do pogłębienia znajomości naszéj poetów obcych i zwiększenia sumy rozkoszy estetycznych przyczynić mogą.
Poemat poniższy napisany był po większéj części śród tyvb krajobrazów, które usiłuje przedstawić. Rozpoczęty był w Albanii; ustępy, traktujące o Hiszpanii i Portugalii, są wypływem spostrzeżeń, poczynionych przez autora o tych krajach. Tyle co do dokładności opisów. Tłem obrazów, które próbowałem nakreślić, są: Hiszpania, Portugalia, Akarnania i Grecya. Tutaj — jak na teraz — poemat się urywa; od przyjęcia jego będzie zależało, czy autor będzie miał odwagę poprowadzić czytelników swoich do stolicy wschodu, przez Jonię i Frygię; dwie niniejsze pieśni mają jedynie cechę doświadczalną.
Wprowadziłem osobę wymyśloną dlatego, ażeby pomiędzy poszczególnemi częściami poematu zaprowadzić jakiś związek; pomimo to, poemat nie rości sobie żadnéj do jednolitości pretensyi. Przyjaciele moi, do których zdania wielką przywiązuję wartość, podsunęli mi tę myśl, że może się wydawać, jakobym jakąś rzeczywistą przedstawił tutaj osobę: — proszę raz na zawsze, aby mniemania tego zaniechano. — Harold jest dzieckiem wyobraźni, stworzoném w celu, który powyżéj wyłuszczyłem. W niektórych nic nie znaczących szczegółach i to jedynie dotyczących miejscowości mógłby się znaléźć powód do podobnego przypuszczenia, w rdzeniu rzeczy atoli, spodziewam się, niéma żadnego.
Nie potrzeba, zdaje się, dodawać, że nazwiska „Childe“, tak samo jak to widzimy w „Childe Waters“, „Childe Childers“ etc, użyto dlatego jedynie, że odpowiada ono zastosowanéj przezemnie staréj budowie wiersza. „Dobra noc“ na początku pierwszéj pieśni powstała dzięki „Dobréj nocy“ lorda Maxwella w „Pieśniach Minstrelów“, wydanych przez Scotta.
W pierwszéj części, zajmującéj się Półwyspem (pirenejskim) zechce może ktoś znaléźć pewne podobieństwo z rozmaitemi w Hiszpanii ogłoszonemi poematami; z wyjątkiem atoli kilku stanc końcowych, cały utwór napisany był w Lewancie.
Stanca Spencerowska, zastosowana przez jednego z najpoczytniejszych poetów naszych, dopuszcza wszelkie urozmaicenia. Dr. Beattie następującą wypowiada w téj mierze uwagę: „Przed niedawnym czasem rozpocząłem poemat w stylu Spencera z użyciem jego stancy, w któréj zamierzam poetyckim skłonnościom moim popuścić cugli, być, stosownie do humoru, wesołym lub patetycznym, opisowym lub sentymentalnym, czułym lub satyrycznym; miara bowiem jakiéj użyłem pozwala, jeżeli się nie mylę, na wszelkie te rodzaje twórczości.“[5]
Umocniony tą powagą oraz przykładem kilku największych poetów włoskich w mém zapatrywaniu, nie będę bronił zamiaru urozmaiconego sposobu wyrażania się w następującym utworze; jeżeli nie będzie miał powodzenia, to winę trzeba będzie przypisać raczéj wykonaniu, aniżeli metodzie uświęconéj praktyką Aryosta, Thomsona i Beattie’go.
Londyn, to lutym 1812.
Czekałem, aż wszystkie nasze czasopisma wydzielą swą zwykłą porcyę krytyki. Sprawiedliwości ich sądu nie mam, ogólnie biorąc, nic do zarzucenia; źle byłoby ze mną, gdybym nie umiał najmniejszéj znieść nagany; pisma te, być może, im mniéj były łagodne, tém więcéj były szczere. Składając więc wszystkim razem i każdemu z osobna jak najserdeczniejsze za ich bezstronność podziękowanie, pozwolę sobie tylko co do jednego uczynić uwagę.
Śród wielu sprawiedliwych zarzutów, uczynionych bezbarwnemu charakterowi „błędnego Rycerza“ (co do którego twierdzę wbrew przeciwnym mniemaniom, że jest osobistością urojoną), przytoczono i ten, że pominąwszy anachronizm, nie ma on w sobie nic rycerskiego, ponieważ czasy rycerzy były czasami miłości, honoru i t. d. Tymczasem działo się tak, że owe dawne dobre czasy, kiedy to kwitł „l’amour du bon vieux tems, l’amonr antique“, były ze wszystkich wieków możliwie najgorszemi. Ci, którzy pod tym względem mają jakiekolwiek wątpliwości, niech sobie przeczytają Sainte-Palayea, a w szczególności tom II str. 69[6]. Śluby rycerskie tak samo nie były dotrzymywane jak wszelkie inne, a pieśni trubadurów nie były przyzwoitsze i z pewnością nie wytworniejsze od Owidyuszowych.
Owe „Cours d’amour, parlemens d’amour ou de courtesie et de gentillesse“ miały więcéj do czynienia z miłością, aniżeli z dwornością lub rycerskością. Zajrzyj w téj saméj sprawie do Rolanda oraz Sainte-Palaye’a. Można wielce niemiłéj osobistości „Rycerza Harolda“ czynić jakiekolwiekbądź zarzuty, był on jednak co do przymiotów swoich zupełnie rycerskim — „nie służalcem, ale templaryuszem.“ Bądź jak bądź, obawiam się, że Tristram i Lancelot nie byli lepszemi aniżeli się należało; pomimo to, były to osobistości poetyckie, prawdziwi rycerze „sans peur“, choć nie „sans reproche.“ Jeżeli historya utworzenia orderu „Podwiązki“ nie jest bajką, to rycerze tego orderu nosili niejeden wiek podwiązkę obojętnéj pamięci hrabiny Salisbury. Tyle o rycerstwie. Burke nie potrzebował rzeczywiście żałować, że czasy te (rycerstwa) minęły, jakkolwiek Marya Antonina była tak samo dziewiczą, jak przeważna część tych, w których cześć łamano oszczepy i z konia zrzucano rycerzy.
Od czasów Bayarda aż do dni Józefa Banksa (najniepokalańszego i najsławniejszego z rycerzy zarówno dawnych jak i dzisiejszych czasów), mało w téj mierze było wyjątków; spodziewam się téż, że po jakiém takiém zbadaniu rzeczy, nie będziemy wcale tych dziwacznych szopek średniowiecznych żałowali.
Rycerz Harold niech sobie już zostanie takim, jakim jest; byłoby przyjemniéj, a z pewnością łatwiéj milszy skreślić charakter. Mogłem był łatwo zamalować jego błędy, mogłem był kazać mu więcéj działać, a mniéj mówić, nie miał on atoli być wzorem, lecz miał tylko pokazać, jak wczesne zepsucie serca i obyczajów sprowadza przesyt co do rozkoszy dawnych, sprawiając co do nowych, że człek się na nich zawodzi; miał pokazać, że nawet piękności przyrody oraz bodźce pracy (z wyjątkiem żądzy sławy, téj najsilniejszéj ze wszystkich pobudek) na umysł tak złożony albo raczéj wykrzywiony, żadnego nie wywierają skutku. Gdybym był poemat swój ciągnął daléj, charakter ten przy końcu byłby się był pogłębił; stosownie bowiem do zarysu, jaki sobie nakreśliłem, a który chciałem wypełnić, szkic mój miał być nowożytnym Tymonem[7], a może poetycznym Zeluco[8].
Londyn, 1813.
PIEŚŃ I.
Do Janthe’y.[9]
Nie w onych strefach, które-m przewędrował,
Obyś została, czém jesteś, do końca,
O młoda Peri[10] Zachodu! Jak błogo,
Ten wzrok twój dziki, jak go ma gazela,
Tak w strofy moje twe się imię wprzędzie. I.
Muzo, co z nieba, jak Grecy mniemali, II.
Żył ongi pewien młodzian w Albionie, III.
Czajld Harold zwał się:[12] ale skąd miał imię IV.
Czajld się wczasował w południa godzinie, V.
Śród labiryntu grzechów on wędrował, VI.
Lecz dziś Czajld Harold w sercu ból miał wielki; VII.
Czajld żegnał gniazdo dziada i pradziada. VIII.
Lecz w najweselszéj nieraz krotochwili IX.
Nikt go nie kochał, choć w komnaty swoje X.
Miał Harold matkę — nie zapomniał o niéj, XI.
Dom, kraj, dobytki, dziedzictwo ojczyste, XII.
Żagle się wzdęły i wiatry powiały, XIII.
Lecz kiedy w morzu zgasły słońca łuny, 1.
O kraju mój, ach! żegnam cię! 2.
Niedługo znów, podniósłszy skroń, 3.
Chodź, paziu mój,[13] chodź, boleść stłum! 4.
„Niech wicher dmie! niech fale drżą, 5.
„Gdy ojciec rzekł: o bądź mi zdrów, 6.
O chodź że chodź, ty giermku mój,[15] 7.
„Żona i syn mieszkają, wiesz, 8.
Któż wierzyłby w udany ból 9.
Na świecie dziś sam jestem, sam, 10.
Okręcie mój! mknę z tobą gdzieś XIV.
I okręt pędzi i ląd już zaginął, XV.
Boską to, Chryste, widziéć jest zapłatą, XVI.
Naprzód Lizbona roztacza swe wdzięki! XVII.
Ale, gdy wejdziesz w gród, co zdala błyszczy, XVIII.
Służalcy! w takim urodzeni kraju! XIX.
W wieńcu klasztornych ruin stroma skała, XX.
W górę tą krętą ścieżką ponieś kroki, XXI.
Stąd téż, wskoczywszy na wierzchołki strome, XXII.
Na stokach wzgórzy i tam dołem leżą XXIII.
Tutaj mieszkałeś, snując uciech plany, XXIV.
Patrz! w tym pałacu radzili wodzowie,[21] XXV.
Konwencją było to czarcie złowieszcze, XXVI.
I od godziny tych wojennych narad, XXVII.
Tak dumał Harold, kiedy po zwyczaju XXVIII.
Na koń! na koń! na zawsze już porzuca XXIX.
Lecz i do Mafry zajrzéć trza po drodze,[22] XXX.
Przez żyzne łany, romantyczne wzgórza XXXI.
Już pasmo wzgórzy ciemnieje i znika, XXXII.
Gdzie się z swą siostrą Luzytanja schodzi, XXXIII.
Jakiś srebrzysty tutaj strumień bieży, XXXIV.
Lecz gdyś w bród przeszedł kordon mało znany, XXXV.
Piękna Hiszpanjo! kraju romantyczny! XXXVI.
Nie brzmią-ż te sławne w każdéj pieśni dzieje? XXXVII.
Synu Hiszpanji, zbudź się! wstań, kto żywy! XXXVIII.
Czyż kopyt groźnéj nie słyszycie nuty? XXXIX.
Patrzcie! na górze potwór tam olbrzymi XL.
Co to za widok — nieba! patrzeć sobie XLI.
Trzy wojska śpieszą złożyć swe ofiary, XLII.
Zgniją! ambicji głupcy honorowi! XLIII.
O Albuero! sławne bolu smugi! XLIV.
Lecz dość już wojny kochanków! Niech wiodą XLV.
Szybko samotną drogą Harold zwrócił, XLVI.
Lecz nieświadomy losu, co go czeka, XLVII.
Inaczéj wieśniak... Obok drżącéj żony XLVIII.
Jakąż pieśń dzisiaj mulnik ma zanucić? XLIX.
Tam! w téj dolinie, wieńcem skał owitéj, L.
Ktokolwiek tylko drogę ci zabieży, LI.
Ciemnéj Moreny każdy skręt wysoko LII.
Wróżby dni przyszłych! Lecz ten, co w czeluście LIII.
Czyż muszą zginąć ci waleczni, młodzi, LIV.
Na to Dziewica hiszpańska stanęła LV.
Ty, co to słysząc, podziwiasz dziewicę, LVI.
Pada kochanek — jéj się łza nie ima; LVII.
Ale Hiszpanki nie z Amazon rodu, LVIII.
Dołek, miłości palcem wyciśnięty, LIX.
W szranki, wy strefy, przez wieszczów sławione, LX.
O ty Parnasie! patrzę dziś na ciebie![33] LXI.
Często cię śniłem! Kto twego nazwiska[34] LXII.
Miałbym, szczęśliwszy, niż inni pieśniarze, LXIII.
Lecz o tém późniéj. Niosąc hołd ci w dani, LXIV.
O cudna Góro! ongi w Grecji wiośnie, LXV.
Piękną Sevilla i niech sławę szerzy LXVI.
Gdy czas zmógł Pafos — Czasie nieugięty, LXVII.
W noc od poranku i znów, aż poranek LXVIII.
Zbliżył się sabat, święty dzień spoczynku, LXIX.
Dzień to jest siódmy, weselny dzień ludu. LXX.
Ten na Tamizie z kochanką, ci lądu LXXI.
Wszędzie błazeństwa, lecz twym równe czyje, LXXII.
Otwarte szranki i plac już gotowy, LXXIII.
Umilkła wrzawa — na rumakach dzielnych LXXIV.
W kosztownéj sukni, w przepysznéj mantyli, LXXV.
W róg uderzono po trzykroć! znak dany! LXXVI.
Naraz jak wryty.... z okiem w słup... Na stronę! LXXVII.
Wraca się znowu!... Nic tu grot i dzida, LXXVIII.
Zwyciężon, we krwi, bez tchu, oszalały, LXXIX.
Tam, gdzie potężny kark dotyka krzyży, LXXX.
Hiszpańskie dziewki, hiszpańskie młodzieńce LXXXI.
Lecz zazdrość znikła... jéj rygle, wrzeciądze, LXXXII.
Czajld kochał nieraz lub marzył, że kocha — LXXXIII.
Lecz nie był ślepym na kształtów uroczy LXXXIV.
Tłumem nie gardził, acz się doń nie mieszał; Do Inezy.
1.
Do troski méj ty nie śmiej się, 2.
Jakie tajemne bóle żrą 3.
Nie miłość to, nie zawiść zła, 4.
To przesyt jest, co wszędzie mdli, 5.
Ciągły, wieczysty jest to ból, 6.
Uciec przed sobą byłbym rad, 7.
Z wielką lubością inny, ach! 8.
Mój los: śród różnych błądzić ziem 9.
Jakie najgorsze? Chęć swą złam, LXXXV.
Żegnaj, Kadyksie, żegnaj na czas długi! LXXXVI.
Takim jest Hiszpan, takie jego dzieje! LXXXVII.
Pragniesz coś więcéj wiedziéć o Hiszpanach, LXXXVIII.
Czyż tam za zmarłych płyną łzy gorące? LXXXIX.
Lecz jeszcze straszne nie skończone dzieło, XC.
Ni pełna cudów pod Barossą wojna, XCI.
A ty, mój druhu — płonny bowiem duszę[43] XCII.
Najpierw poznany i najbardziéj czczony! XCIII.
I tu część jedna Harolda podróży...
PIEŚŃ II.
I.
Rzuć, modrooka niebianko, swe progi — II.
Grodzie ateński, ty starcze stuleci![46] III.
Chodź, dziecię rana! chodź do tego grodu, IV.
Związan ze ziemią, w niebo zwraca oczy — V.
Lub bohatera rozkop grób ów dumny; VI.
Ten łuk złamany przy strzaskanéj ścianie! VII.
Cnię-ś rzekł, najmędrszy pośród Ateńczyków: VIII.
Lecz gdy — jak święci wierzyli — istnieją IX.
Ty, w którym miłość uszła z życiem razem, X.
Niech na tych głazów wypocznę olbrzymie — XI.
Pośród rabusiów świątyni, na górze, XII.
Jeszcze się niecnie chełpił Pikt ów świeży, XIII.
Jakto? w brytyjskiéj mam ogłosić mowie, XIV.
Gdzie był twój puklerz, przed którym, Pallado, XV.
Zimne to serce, Grecjo, gdy nad tobą; XVI.
Lecz gdzież jest Harold, ponury po fali XVII.
Kto po wód ciemnym żeglował przestworze, XVIII.
A wewnątrz, patrzaj! mały światek wojny! XIX.
Pokład jak szklany, bez najmniejszéj zmazy, XX.
Dmij, wietrze, dmij! twój wiew niech statek nagli! XXI.
Miesiąc już zeszedł... smugi światła płyną XXII.
Cieśnina Kalpy! spójrz na te urwiska! XXIII.
Noc; my toniemy w myślach śród jéj czarów, XXIV.
Wsparty na statku zbryzganéj poręczy, XXV.
Siadać po skałach, dumać nad przepaścią, XXVI.
Lecz wśród krzykliwych, rojnych tłumów ludzi XXVII.
Szczęśliwsze bożych pustelników życie, XXVIII.
Lecz rzućmy trakt ten, jednostajny, znany, XXIX.
Wyspy Kalipsy omijamy z cicha, XXX.
Czas jéj władania i sławy nie wieczny: XXXI.
Tak myślał Harold, gdy w oczy téj pani XXXII.
Dla Florens sprawą było nieodgadłą, XXXIII.
Snać nie wiedziała, że to serce młode, XXXIV.
Nie znasz ty kobiet, sądząc, człeku miły, XXXV.
Stara to prawda, czas ją wypróbował; XXXVI.
Daléj! nie można zrywać pieśni toku! XXXVII.
Droga Przyroda jest najlepszą z matek! XXXVIII.
Ziemio Albanji! tyś Skandra kolebką,[57] XXXIX.
Czajld Harold wyspę bezpłodną ominął, XL.
W greckiéj jesieni wieczór iście boski XLI.
Lecz dziś ujrzawszy, jak swe światło ciska XLII.
Banek szarzeje, z nim Albanji wzgórza; XLIII.
Teraz się Harold samotnym nazywał; XLIV.
Tu krzyż czerwony — bo jeszcze on stoi, XLV.
Patrz! golf Ambracji! Świat tu się przed laty XLVI.
Od brzegów skał tych, co sterczą ponure, XLVII.
Przebył Pind ciemny, Acheruzji źródła,[63] XLVIII.
Klasztorna Zico! mały lecz uroczy[65] XLIX.
Przez gaj, wieńczący wzgórze, skryte w krzaki, L.
Niech tu wypocznie w największéj spiekocie: LI.
Tutaj się ciągnie, olbrzymi i mgławy, LII.
Czar ten nie skłócon żadnych miast widokiem. LIII.
Ach! gdzież, Dodono, twoich gajów cisza? LIV.
Góry znikają i Epir już ginie; LV.
Słońce już zaszło za szczyt Tamerytu,[67] LVI.
Minął haremu milczące arkana, LVII.
Konie w bogatych rzędach, tłumy zbrojne LVIII.
Albańczyk w krótkim do kolan spódniku, LIX.
Wszyscy widoczni; jedni, zbici w koło, LX.
Była to właśnie ramazanu pora, LXI.
Tu głos kobiety nie zadźwięczy uszom; LXII.
W komnacie, bitéj marmurem, gdzie z środka LXIII.
Nie to, że siwéj nie są godne brody LXIV.
Śród rzeczy nowych dla ucha i oka LXV.
Dzikie są dzieci Albanji, lecz w cnoty, LXVI.
Czajld na nich patrzał w zamku naczelnika, LXVII.
Tak się zdarzyło, że o skalną Suli LXVIII.
Nie! bratnią ręką wiódł ich Sulijota LXIX.
A kiedy przyszło, że Czajld z własnéj chęci LXX.
Gdzie się w samotną Utraikej przelewa LXXI.
Ognie na równych zapłonęły brzegach, LXXII.
Z upodobaniem i bez żadnéj wzgardy 1.
Twój bęben, doboszu, doboszu ty mój! 2.
Od wszystkich mężniejszy suljocki jest człek, 3.
Czyż wrogom przebaczy Chimaryji syn, 4.
Macedonji dziatwa niezwalczon to huf: 5.
A korsarz pargijski, co uczy wśród mórz 6.
Rozkoszne bogactwo — nie wzdycham ja doń, 7.
Hej! kocham ja liczko urocze tych dziew: 8.
Pomnicie Prewizę, jak upadł jéj gród?[78] 9.
Nie mówię, co litość, nie mówię, co strach! 10.
Syn Muchtar, ten czarny, nad Dunaj dziś w lot, 11.
Wyciągnij kord baszy, mieczniku ty mój! LXXIII.
Grecjo! zabytku przebrzmiałego świata![80] LXXIV.
Duchu swobody! Gdy z tobą na Fyle[81] LXXV.
W wszystkiem, prócz w rysach, jakie dzisiaj zmiany! LXXVI.
Słudzy dziedziczni! azaż nie wiadoma, LXXVII.
Gród, który giaurom ongi zabrał Allah, LXXVIII.
Lecz tu wesoło — nim się post rozpocznie, LXXIX.
Strumień rozkoszy gdzież weseléj płynie, LXXX.
Na brzegu ciżba wesoła wciąż rosła... LXXXI.
Niejeden kaik mignie w chyżym locie;[85] LXXXII.
Ale w téj ciżbie skocznéj maskarady LXXXIII.
Tak czuć powinien Grecji syn prawdziwy, LXXXIV.
Lacedemonu gdy się męstwo wznieci, LXXXV.
Jednak jak piękną jesteś w dniu żałoby, LXXXVI.
Tam! nad jaskinią samotne kolumny LXXXVII.
Lecz niebo szkli się to samo bez przerwy, LXXXVIII.
Gdziekolwiek stąpniesz, tam ziemia jest święta, LXXXIX.
Ta sama ziemia, słońce niezmienione, XC.
Med, jak ucieka z łuki złamanemi, XCI.
Jednak ku szczątkom twéj zgasłéj wielkości XCII.
Z obczyzny tęskni pierś do swéj ziemicy, XCIII.
Ten niech się zbliża ku tym świętym błoniom, XCIV.
A ty, coś schlebiał pieśnią swojéj dumie, XCV.
Zbyt prędko uszłaś, miłowana, miła! XCVI.
O miłująca, miła, miłowana! XCVII.
Mam się pogrążyć między tłum nieznośny, XCVIII.
Czem ból najgorszy, który starość czeka?
|
Że czego Turczyn, Got i czas nie zburzył.
W téj chwili (3 stycznia 1810), po przewiezieniu już niejednego zabytku do Londynu, znajduje się w porcie pirejskim okręt hydryocki, ażeby zabrać ze sobą wszystkie te pamiątki, jakie się jeszcze uprowadzić dadzą. „Tym sposobem,“ jak w rozmowie ze swym ziomkiem, wyraził się pewien młody Greczyn — bądź co bądź, mimo upadku, ludzie ci jeszcze nie utracili uczucia dla spraw podobnych — „lord Elgin może się poszczycić, że zburzył Ateny.“ Malarz włoski pierwszorzędnego znaczenia, nazwiskiem Lusieri, pośredniczy w téj burzycielskiéj czynności; jak owi greccy tropiciele Verresa w Sycylii, który to samo uprawiał rzemiosło, okazał się i on znakomitym narzędziem niszczenia i rabunku. Pomiędzy tym artystą a konsulem francuskim Fauvelem, który zabytki chciał dla swego nabyć rządu, wszczął się gwałtowny zatarg z powodu wozu, użytego do przewożenia. Koła jego — oby były się przy téj sposobności połamały — wziął konsul pod klucz, wskutek czego Lusieri wytoczył nań skargę przed namiestnikiem. Lord Elgin okazał się w wyborze p. Lusierego bardzo szczęśliwym. Podczas dziesięcioletniego rezydowania jego (Elgina) w Atenach, nie miał on (Lusieri) śmiałości dotrzeć daléj niż do Sunium (dziś przylądek Kolonny), dopiero w drugiéj naszéj wycieczce był on naszym towarzyszem. Prace jego są zresztą bardzo piękne: atoli żadna z nich nie jest skończoną. O ile on i jego protektor ograniczali się do sprawdzania medali, oceniania kamei, szkicowania kolumn i targowania gem, drobnostkowe ich głupstwa były tak niewinne, jak zbieranie owadów, polowanie na lisy, jak pierwsza mowa w izbie, windowanie lub inne tym podobne krotochwile; ale jeżeli ci ludzie uwożą trzy lub cztery ładunki okrętowe przedmiotów najcenniejszych, zabytków, które miastom najsławniejszym i największą dotkniętym krzywdą, pozostawił czas i barbarzyństwo; jeżeli te dzieła, które były podziwem wieków, śród daremnych wysiłków, aby je oderwać, druzgocą, to nie znam przyczyny mogącéj ich uniewinnić, ani téż nazwy, jakąby tym tchórzliwym niszczycielom i rabusiom dać należało.
Splądrowanie Sycylii nie było najmniejszą z zbrodni, o jakie obwiniano Verrosa; dziś naśladują go w ten sam sposób w Atenach. Niéma atoli większego bezwstydu i większéj bezczelności nad to, że ci rabusie poumieszczali nazwiska swe na murach Akropolu; bezcelowe i lekkomyślne niszczenie szeregu płaskorzeźb ten odniesie skutek, że z ust zwiedzających popłynie na imiona burzycieli przekleństwo.
Mówię o tém bezstronnie: nie jestem ani zbieraczem, ani podziwiającym zbiory, a więc nie należę do współzawodników; mam atoli od wczesnéj młodości słabość do Grecyi i nie sądzę, aby obdzieranie Indyj lub Attyki przysparzało Anglii honoru.
Inny lord szlachetny postąpił sobie uczciwiéj, zabrawszy mniéj zabytków, inni znowu, mniéj lub więcéj szlachetni, ale w każdym razie „mężowie wielce szacowni,“ uczynili najlepiéj, gdy po różnych intrygach i intryżkach, nakopawszy się i naprzeklinawszy, oraz mimo obsypania namiestnika podarunkami, nic do domu nie powieźli. Mieliśmy tutaj dużo przelewu atramentu i wina, a z tego wszystkiego o mało że nie przyszło do krwi przelewu, „Złodziej“ lorda Egina — patrz Jonatana Wilda określenie „złodziejstwa“ — miewał zatargi z drugim, który się nazwał Gropius;[91] (odpowiednie nazwisko dla togo rodzaju szachrajów) i pewnego razu wycedził w ustnéj odpowiedzi na notę biednego Prusaka coś w rodzaju zadosyćuczynienia; doniesiono mu o tém w chwili, gdy znajdował się przy obiedzie: Gropius się zaśmiał, ale jedzenia nie dokończył. Gdym opuszczał Grecyą, współzawodnicy jeszcze się nie pogodzili. Miałem słuszność, wspominając o ich zatargach, ponieważ chcieli, abym był ich sędzią rozjemczym.
Ziemio Albanji, ty dzika macierzy
Surowych mężów, daj tu spocząć oczom!
Albania obejmuje część Macedonii, Illiryi, Chaonii i Epiru. Sskender oznacza po turecku Aleksandra; w 3 i 4 wierszu stancy XXXVIII jest mowa o słynnym Skanderbegu (księciu Aleksandrze). Nie wiem, czy się nie pomyliłem, czyniąc Skanderbega ziomkiem Aleksandra (Wielkiego) urodzonego w Peli w Macedonii, atoli Gibbon tak mniema i dolicza jeszcze Pirrusa, gdy mówi o jego czynach.
O Albanii powiada Gibbon, że, jakkolwiek leży w pobliżu Włoch, mniéj jest znaną, aniżeli wnętrze Ameryki. Okoliczności, o których wspominać nie warto, zawiodły Hobhousa i mnie do téj ziemi, zanim zwiedziliśmy drugą część państwa Otomanśkiego. Oprócz majora Leake’a, rezydenta rządu w Joaninie, żaden téż Anglik nic dotarł poza stolicę do wnętrza kraju — tak mnie przynajmniéj pan ten zapewniał. Ali-Pasza prowadził w tym czasie (w październiku 1809) wojnę z Ibrahimem-Baszą, i zapędził go do Beratu, silnéj fortecy, którą właśnie oblegał: po przybyciu naszém do Joaniny, zaproszeni zostaliśmy do Tepalenu, rodzinnego miejsca i ulubionego jego wysokości zamku; ponieważ gród ten oddalony jest od Beratu tylko dzień, przeto wezyr urządził sobie tu swoję główną kwaterę. Po krótkim pobycie w stolicy, udaliśmy się do tego miasta, ale pomimo pośpiechu i wszelkich dogodności, oraz opieki jednego z sekretarzy wezyra, potrzebowaliśmy z powodu deszczów dziewięciu dni do odbycia podróży, która z powrotem zabrała nam zaledwie dni cztery. Po drodze minęliśmy dwa miasta, Argyrocastro i Libochabo, nie wiele co mniejsze od Janiny. Żaden téż pędzel, ani żadne pióro nie zdoła oddać piękności widoków, jakie nam się przedstawiły w pobliżu Zicy i Delwinachi, wsi, leżącéj na granicy Epiru i właściwéj Albanii.
O Albanii i jéj mieszkańcach nie będę się rozwodził, uczyni to daleko lepiéj mój towarzysz podróży w dziele, które zapewne ukaże się prędzéj, niż moje uwagi, nie chcę więc go uprzedzać. Atoli kilka uwag było niezbędnych dla objaśnienia mego tekstu. W Arnautach, czyli Albańczykach uderzyło mnie głównie to, że są niezwykle podobni do mieszkańców gór szkockich zarówno w stroju, jak i postaci i obyczajach. I góry ich wyglądają tak samo, jak góry Kaledonii, tylko, że tamte łagodniejszy mają klimat. Ich płaszcze chociaż białe, ich chude, ruchliwe postacie, ich narzecze brzmiące z celtycka, a nawet ich wszystkie obyczaje, przypominały mi żywo państwo Morwena. Niéma narodu, któregoby sąsiedzi tak nienawidzili i tak się bali, jak Albańczycy; Grecy nie uważają ich za chrześcijan ani Turcy za muzułmanów; rzeczywiście tworzą oni mieszaninę obu wyznań, a właściwie nie należą ani do tych, ani do tamtych. Obyczaje mają zbójeckie, wszyscy téż są uzbrojeni; Arnauci w szalach czerwonych, Czarnogórcy, Chimaryoci i Gegelowio są zdradliwi; inni nie wiele się od nich różnią, ani pod względem stroju, ani charakteru. Opierając się na dawném doświadczeniu, mogę ich tylko pochwalić. W podróży do Konstantynopola oraz innych okolic Turcyi, towarzyszyło mi dwóch Albańczyków, jeden „niewierny“ i jeden muzułmanin, i rzadko znajdziemy ludzi, którzy by równie byli wierni w niebezpieczeństwie, albo niestrudzeni w usługach. Niewierny zwał się Bazylim, muzułmanin zaś derwiszem Tahirim: pierwszy z nich był w wieku średnim, drugi zaś liczył mniéj więcéj tyle lat, co ja. Bazyli miał od Alego baszy rozkaz usługiwania nam; derwisz zaś był jednym z pięćdziesięciu ludzi, którzy towarzyszyli nam śród lasów Akamanii, do brzegów Achelousa i daléj aż do Messolanghi w Etolii. Tam wynająłem go sobie do posług i nie miałem ani chwili powodu żałowania tego.
Kiedym w r. 1810, po wyjeździć przyjaciela mego, Hobhousa, do Anglii, leżał w Morei chory na febrę, ludzie ci uratowali mi życie w ten sposób, że odstraszali odemnie mego lekarza, grożąc mu śmiercią, jeżelibym w pewnym czasie nie wyzdrowiał.
Temu pocieszającemu zagrożeniu, mającéj nastąpić karze, oraz wzdraganiu się wypełniania przepisów d-ra Romanelli’ego zawdzięczam, że wyzdrowiałem. Ostatniego sługę angielskiego zostawiłem w Atenach; tłómacz mój był tak samo chory jak ja, ale ci biedni Arnauci pielęgnowali mnie z pieczołowitością, która uczyniłaby zaszczyt wszelkiéj cywilizacyi. Mieli oni różne przygody; zwłaszcza muzułmanin, derwisz, który był niezwykle pięknym mężczyzną, popadał w zatargi z żonatemi mieszkańcami Aten, tak, że pewnego razu wpadło do mego klasztoru czterech Turków, skarżąc się, że człowiek ten uprowadził z łaźni kobietę — którą nawiasem powiedziawszy kupił sobie, — co się sprzeciwiało panującym tam obyczajom. Ale i Bazyli uchodził śród swych współwyznawców za człowieka wielce układnego; żywił on dla kościoła wielką cześć, największą natomiast nienawiścią otaczając klechów, którym przy każdéj sposobności przypinał łatki w sposób wielce kacerski. Nie minął on jednak kościoła, aby się nie przeżegnać; przypominam sobie nawet, że wtargnął do kościoła św. Zofii, ponieważ kiedyś modlił się w téj świątyni. Kiedy mu wyrzucano jego niekonsekwentne postępowanie, odpowiadał zawsze: kościół nasz jest świętym, ale nasi księża to złodzieje; żegnał się potém jak zwykle i dokuczał pierwszemu lepszemu klesze, który nie chciał mu iść na rękę, co się okazywało niezbędném, ponieważ ksiądz wywierał pewien wpływ na Kogję Bochi’ego jego wioski. I rzeczywiście niema większych łotrów nad niższe sfery greckiego duchowieństwa.
Przygotowawszy się do powrotu, wezwałem moich Albańczyków, aby sobie zabrali swą płacę. Bazyli wziął pieniądze, patrząc na mnie z pewnym żalem, że zamierzam wyjeżdżać i odszedł sobie z workiem napchanym piastrami. Posłałem po derwisza, którego przez pewien czas nie można było znaleźć; nareszcie się zjawił i to właśnie w chwili, gdy był u mnie signor Logotheti, ojciec dawniejszego konsula angielskiego w Atenach, wraz z kilku innemi zaprzyjaźnionemi ze mną Grekami. Derwisz wziął pieniądze, naraz atoli rzucił je o ziemię, uderzył w dłonie, przyłożył je do czoła i wybiegł, gorzkiemi zalany łzami. Od téj chwili aż do czasu, gdym wsiadał na okręt, nie poprzestał lamentować, a kiedy go chciano pocieszać, miał jednę tylko odpowiedź: „Opuszcza mnie.“ Signor Logotheti, który dawniéj nigdy nie płakał z powodu utraty rzeczy, mniejszą mającéj wartość od jednego para (około ćwierć penny), zalewał się łzami; opat klasztoru, moja służba i moi znajomi byli wzruszeni; zdaje mi się téż, że nawet Sternego „głupia, nieokrzesana kucharka“ rzuciłaby „kocioł z rybami,“ ażeby dzielić tę szczerą, niespodziewaną boleść barbarzyńcy.
Co do mnie samego, to ile razy przypomnę sobie, jak w Anglii pewien wielce zacny i w blizkich stosunkach przyjaźni pozostający ze mną człowiek uniewinniał się, że nie może się ze mną pożegnać, ponieważ jakąś krewną odprowadzić musi do modniarki; niniejszy wypadek był mi niespodzianką, gdy tymczasem wspomnienie przeszłości, przygnębiające wywiera wrażenie. Że derwisz opuści mnie z pewnym żalem, można się było tego spodziewać; jeżeli pan i jego sługa niejedne góry i niejeden kraj przebyli razem, to rozłąka zawsze przykrość sprawia, atoli ten wybuch uczucia, tak sprzecznego z jego wrodzoną dzikością, wyrobił we mnie lepsze o ludzkiém sercu mniemanie. Zdaje mi się, że taka, feudalna niemal, wierność śród tych ludzi często się zdarza. Pewnego dnia, podczas wycieczki na Parnas, potrącił go jeden z moich sług angielskich, posprzeczawszy się z nim o pakunki; uważając to niesłusznie za uderzenie, nic na to nie odpowiedział, tylko usiadł i twarz ukrył w dłonie. Przewidując skutki, usiłowaliśmy go przekonać, że nie ma powodu być dotkniętym, na to otrzymaliśmy od niego taką odpowiedź: „Byłem zbójcą, a teraz jestem żołnierzem; atoli żaden z dowódców nigdy mnie nie bił; jesteś moim panem i jadłem twój chleb, ale klnę się na ten chleb (zwykły sposób zarzekania się), że gdyby było nie tak, lecz inaczéj, byłbym tego psa służalca ubił i poszedł sobie w góry.“ Na tém skończyła się sprawa; on jednak nigdy nie mógł zapomnieć nieostrożnemu służącemu, że go obraził. Derwisz znakomicie wykonywał narodowy swój taniec, który uważają za zabytek starożytnego tańca pirryjskiego: w każdym razie taniec ten jest prawdziwie męski i niezwykłéj wymaga zręczności. Różni się on wielce od głupiéj romaiki, ociężałego, okrągłego tańca Greków, którego próbę niejednę widzieliśmy w Atenach.
Ogółem wziąwszy, Albańczycy (nie mówię tutaj o mieszkańcach dolin, którzy tak samo się nazywają, lecz o synach gór) piękne mają twarze: nie widziałem téż piękniejszych kobiet zarówno w postawie jak i w rysach nad te, które-m spotkał naprawiające zniszczoną przez potoki górskie drogę pomiędzy Delvinachi a Libochabo.
Sposób chodu Albańczyków jest nieco teatralny: te ich sztywne posuwanie się jest zapewne z powodu kapoty czyli płaszcza, zwieszającego się z jednego ramienia. Długie ich włosy przypominają Spartańczyków, a ich odwaga w nieustannych wojnach nie podlega wątpliwości. Gegelowie posiadają wprawdzie jakąś kawaleryę, nie widziałem jednak żadnego Arnautczyka, któryby był dobrym jeźdźcem; moi towarzysze chętnie siadywali na siodłach angielskich, nie umieli jednak z niemi dawać sobie rady. Natomiast idąc pieszo, nigdy nie czują zmęczenia.
„Do wtóru pieśni pół nutą, a na poły krzykiem“
Jako próbki języka illiryjskiego w narzeczu albańskiém czyli arnauckiém, dołączam tutaj dwie najpopularniejsze pieśni chóralne, śpiewane bez różnicy, zarówno przez mężczyzn jak i kobiety — i to zwykle do tańca. Pierwsze słowa są przeważnie pewnym rodzajem chóru bez treści, jakie i w naszym oraz w innych spotkać można językach.
1. | Bo, bo, bo, bo, bo, bo. | Hej! hej! | |
Naciarura, popuso. | Idę, idę, bądź cicho; | ||
2. | Naciarura na civin, | Idę, lecę! | |
Ha peu derini ti hin. | Otwórz drzwi, abym mógł wejść. | ||
3. | Ha pe uderi escrotini, | Otwórz drzwi do połowy, | |
Ti vin ti mar serventini. | Abym mógł sobie pójść po turban. | ||
4. | Caliriote[92] me surme | Kaliryotko, ty z czarnemi oczyma, | |
Ea ha pe pse dua tive. | Otwórz bramę, abym mógł wejść! | ||
5. | Buo, bo, bo, bo, bo. | Hej! hej! | |
Pi egem spirta esimiro. | Słyszę cię, moja duszo! | ||
6. | Caliriote vu le funde, | Arnaucka dziewczyna, | |
Ede vete tunde tunde, | Z wdzięczną kroczy dumą w kosztowny płaszcz odziana. | ||
7. | Caliriote me surme, | Kaliryotko, ty z czarnemi oczyma | |
Ti mi put e poi mi le. | Pocałuj mnie. | ||
8. | Se ti puta citi mora, | Jeśli cię pocałuję, na cóż ci się to przyda. | |
Si mi ri ni voti udo gia. | Moję duszę ogień pożera. | ||
9. | Va le ni il che cadale. | Tańcz lżéj. | |
Celo more, more celo. | Jeszcze dogodniéj, dogodniéj. | ||
10. | Plu hari ti tirete, | Nie wszczynaj tyle kurzu, | |
Plu hurou cai praseti. | Abyś sobie nie zniszczyła wyszywanych spodni. |
Ostatnia stanca wprawić może komentatora w zakłopotanie: mężczyźni mają wprawdzie pięknie wyszywane spodnie, dziewczęta natomiast (ku którym słowa powyższe są zwrócone) nie mają nad małemi żółtemi buciczkami lub trzewiczkami nic więcéj, tylko pięknie utoczone i nieraz przedziwnie białe nóżki. Arnautki piękniejsze są od Greczynek i strój ich daleko więcéj malowniczy. Zachowują one téż dłużéj swą piękność, ponieważ obracają się ciągle na wolném powietrzu. Zauważyć należy, że mowa Arnautów nie jest językiem literackim; słowa powyższe oraz następujących pieśni spisane zostały za dźwiękiem. Spisał je człowiek mówiący tém narzeczem i dokładnie je rozumiejący, Ateńczyk z rodu.
1. | Udi sefda tinde ulavossa, | Zraniony jestem twoją miłością | |
Vettimi upri vi lovsa. | I kochałem jedynie dlatego, aby się strawić tym ogniem. | ||
2. | Ah vaisisso mi privo lofse, | Tyś mnie strawiła ogniem, | |
Si mi rini mi la rosse. | W serce ugodziłaś mnie, dziewczyno. | ||
3. | Uti tasa roba stua, | Powiedziałem, że nie chcę żadnego | |
Sitti eve tulati dua. | Posagu prócz twych oczu i rzęs. | ||
4. | Roba stinori ssidua. | Przeklętego posagu nie | |
Qu mi sini vetti dua. | potrzebuję a tylko ciebie jedynie. | ||
5. | Qurmini dua civilem, | Daj mi swe wdzięki, a | |
Roba ti siarmi tildieni. | posag rzuć w płomienie. | ||
6. | Utara pisa vaisisso mi simi, rin ti hapti, | Kochałem cię, dziewczyno, w szczerości duszy, | |
Eti mi bire a piste si gui dendroi tiltati. | a ty mnie zmieniłaś w drzewo powiędłe. | ||
7. | Udi vura udorini udiri cicova cilti mora, | Położywszy rękę swą na piersi twojéj, cóż przez to uzyskałem? | |
Udorini talti hollua u ede caimoni mora. | Odjąłem rękę, zostały w niéj płomienie. |
Zdaje mi się, że dwa ostatnie wiersze innéj są miary i do innéj należą ballady. Podobna myśl, jak zawarta w ostatnich wierszach, była wyrażoną już przez Sokratesa; gdy bowiem pewnego razu dotknął się filozof ręką jednego z swych υποκολπιοι, Krytobulosa czy Kleobulosa, uczuł on podobno kłujący, a sięgający aż po ramię ból, który trwał przez kilka dni; od tego czasu postanowił mędrzec, nauczając swych uczni, nie dotykać się ich wcale.
Grecjo! zabytku przebrzmiałego świata!
Żywa, choc zmarła, wielka, choć ugięta;
Zanim kilka słów wypowiem o mieście, o którém każdy, czy to podróżnik, czy téż inny, uważa za niezbędne coś powiedziéć, chciałbym prosić p. Owenson, ażeby na przyszłość, jeżeli wybierze sobie jaką mieszkankę Aten za bohaterkę, czterotomowéj powieści, wydał ją za mąż za nieco przyzwoitszego człowieka, niż za Disdara-Agę; pominąwszy już bowiem to, że nie jest to żaden Aga, należy on do najgorszego gatunku służalców, jest największym protektorem (z wyjątkiem lorda Elgina) wszelkiego w Atenach złodziejstwa, najniegodniejszym mieszkańcem Akropolu, zmuszonym za 150 piastrów (8 funtów sterl.) rocznéj pensji opłacać załogę, najnieregularniejsze w nieuregulowaném państwie ottomańskiém żołdactwo.
Mówię to spokojnie, choć z mojéj właśnie przyczyny małżonek „Idy z Aten“ mało co nie dostał kijów; ponieważ wzmiankowany „Disdar“ jest małżonkiem wielce niespokojnym, bijącym swą żonę, dlatego prosiłbym jaknajuprzejmiéj p. Avenson, aby raczyła doprowadzić do skutku rozwód „Idy“. Powiedziawszy to w sprawie, obchodzącéj wielce czytelników powieści, porzucę Idę, aby powiedzieć cośkolwiek o jéj mieście rodzinném.
Gdybyśmy nawet pozostawili na uboczu czar nazwiska, oraz wszystkie assocyacye idej, które powtarzać byłoby zarówno zbyteczném jak pedantyczném, to samo już położenie Aten uczyniłoby z nich wybrane miejsce dla tych, którzy na sztukę i naturę patrzéć umieją. Klimat, mnie przynajmniéj, wydał się nieustanną wiosną; podczas ośmiu miesięcy nie schodziłem z konia, deszcz pada tutaj nader rzadko; śniegu w dolinach nigdy nie widać, a dzień pochmurny jest tutaj miłą niespodzianką. W Hiszpanii, Portugalii, ani żadnéj z okolic wschodu, które zwiedziłem, z wyjątkiem Attyki i Jonii, nie spotkałem przyjemniejszego klimatu nad klimat naszego kraju; w Konstantynopolu zaś, gdzie przepędziłem maj, czerwiec i część lipca, można pięć dni na jeden „przeklinać klimat i dostać splinu.“
Powietrze w Morei ciężkie i niezdrowe; w chwili jednak, gdyśmy przekroczyli cieśninę w kierunku Megary, czuć nadzwyczajną zmianę. Zresztą obawiam się, aby Hezyoda opis zimy beockiéj nie był prawdziwy. W Liwadyi spotykaliśmy „silny umysł, u wolnodumcę w osobie pewnego biskupa greckiego. Czcigodny ten hipokryta wyszydzał z wielką nieustraszonością swą własną religię (atoli nie w obecności swych owieczek), mszę nazywając „coglionerią.“ Nie można było lepszego o nim dzięki temu nabrać przekonania; dla Beotów był on jednak mimo całéj niesmaczności, człowiekiem niezwykłego ducha. Zjawisko to było — z wyjątkiem Teb, resztek Cheronei, płaszczyzny platejskiéj, Orchomenu, Liwadyi i sławnéj groty Trofoniusa — jedyną uwagi godną rzeczą, którąśmy widzieli, przebywszy górę Cyteronu.
Źródło Dyrki obraca dzisiaj koło młyńskie; przynajmniéj mój towarzysz, (który chcąc zachować czystość i być klasycznym, wykąpał się w tym zdroju) twierdził, że to jest źródło Dyrki; niech mu kto chce zaprzeczy, jeśli uważa, że rzecz tego warta. W Kastri piliśmy wodę z jakiego pół tuzina strumyków — a nie wszystkie bardzo były czyste — zanim-eśmy się dowiedzieli z zadowoleniem, że jestto właśnie źródło Kastalskie; woda z niego miała zresztą nieprzyjemny, ostry smak, zapewne z powodu śniegu; nie wprawiła nas jednak w gorączkę epiczną, jak niegdyś d-ra Chandlera. Z twierdzy Fyle, z któréj pozostały dotychczas zwaliska, ujrzeliśmy naraz przed sobą płaszczyznę ateńską, Pentelik, Hymet, morze egejskie i Akropolis. Mojém zdaniem, wspanialszy to był widok, niż na Cyntrę i Stambuł. Tylko widok z Troady na Idę, Helespont i na daléj oddaloną górę Athos, może współzawodniczyć z tamtym, przewyższając go co do rozległości.
Słyszałem dużo o piękności Arkadyi, atoli z wyjątkiem widoku z klasztoru Megaspeliońskiego (który to widok zresztą nie jest tak rozległy jak widok z Zicy), oraz zejście z gór na drogę, prowadzącą z Trypolis do Argos, Arkadya nie posiada, prócz nazwiska, nic, coby ją zalecało.
Wirgil mógł te słowa włożyć tylko w usta mieszkańca Argos, ale (powiedziawszy to z wszelkiém uszanowaniem) nie zasługuje ono na takie określenie. A jeżeli Polynices Statiusa „in mediis audit litora campis“ słyszał naprawdę szum dwóch wybrzeży, przepływając cieśninę Koryncką, to miał on lepsze uszy, aniżeli od tego czasu ktokolwiek inny z podróżników. „Ateny“ — powiada pewien słynny topograf — „są do dziś dnia najoświeceńszém miastem Grecyi.“ Być może Grecyi, ale nie Greków; Joanina bowiem w Epirze przewyższa je pod każdym względem — co do dobrobytu, oświaty, nauki oraz narzecza mieszkańców. Ateńczycy znani są z przebiegłości, a niższe klasy charakteryzuje znakomicie przysłowie, stawiające ich pomiędzy „Żydami Saloniki a Turkami Negropontu“. Śród przeróżnych cudzoziemców, zamieszkujących Ateny, Francuzów, Włochów, Niemców, Raguzańczyków etc, nie było nigdy różnicy zdania co do charakteru Greków, jakkolwiek o inne sprawy spierają się oni z wielką gwałtownością.
P. Fauvel, konsul francuski, który przez trzydzieści lat przebywał głównie w Atenach, a któremu nikt ze znających go, nie może odmówić talentu, jako artyście, oraz dobrych manier, jako dżentelmanowi, oświadczał nieraz w mojéj obecności, że Grecy nie są godni być wolnemi; uzasadniając to ich „narodowém i indywidualném zepsuciem, zapomniał on, że to zepsucie należy właśnie do przyczyn, mogących być usuniętemi jedynie za pomocą środka, przeciwko któremu tak występował.
P. Roquo, kupiec francuski, który od dawnych już lat osiadł w Atenach, zapewnia z pocieszném namaszczeniem: „Mój panie, to te same kanalie, jakie były za czasów Temistoklesa!“ — wielce niepokojąca uwaga dla „laudator temporis acti“. Starożytni wygnali Temistoklesa, nowożytni zaś lżą pana Roque: tak to zawsze wielkim ludziom bywa.
Krótko mówiąc, wszyscy Frankowie, którzy tutaj osiedli, oraz przeważna część przejeżdżających Anglików, Niemców, Duńczyków etc.; przyszli do swego sądu mniéj więcéj z tych samych powodów, z jakich Turczyn w Anglii potępiłby hurtem cały naród, dlatego, że okradł go własny jego lokaj albo oszukała praczka.
Jest to z pewnością nieco dziwném, że panowie Fauvel i Lusieri, dwaj najwięksi demagogowie dzisiejszéj doby, dzieląc pomiędzy sobą potęgę Peryklesa z popularnością Kleona i sprawiający biednemu namiestnikowi najrozmaitsze nieprzyjemności, godzą się z sobą w najbezwzględniejszém potępieniu Greków wogóle „nulla vitute redemptum“, w szczególności zaś Ateńczyków.
Co do mojego skromnego sądu, to nie chcę się z nim wysuwać, wiedząc, że obecnie istnieje w manuskrypcie jakie pięć opisów podróży, olbrzymich i groźny pod względem objętości przedstawiających widok, upiększonych wszelkiemi ozdobami typograficznemi, skreślonych przez mężów, pełnych dowcipu i szacunku godnych, twórców niejednéj przyzwoitéj, a kwiecistéj książki: jeżeli jednak, bez niczyjéj obrazy mówić mogę, to wydaje mi się za surowém takie stanowcze z ust prawie wszystkich wychodzące twierdzenie, jakoby Grecy, dlatego, że są źli, nie mogli być nigdy lepszemi.
Eton i Sonnini wprowadzili nas w błąd przesadą swoich przechwał i projektów, z drugiéj znowu strony przedstawili Greków De Pauw i Thornton gorszemi, aniżeli na to zasługują.
Grecy nie będą nigdy niepodległemi, nie będą nigdy panami świata, jak ongi, i nie daj Boże, aby do tego przyszło, mogą oni jednak zostać poddanemi, nie będąc niewolnikami.
Nasze kolonie nie są również niepodległemi, mają atoli swobodę i przemysł, tak powinno być i z Grecyą. Obecnie jednak znoszą oni tak samo, jak katolicy w Irlandyi a żydzi na całym świecie, oraz wszelkie inne uciemiężane i inowiercze narody, wszelkie zło moralne i fizyczne, jakie tylko ludzkość dotknąć może. Życie ich jest walką przeciw prawdzie; są oni występnemi, bronią własnéj skóry. Do jakiéjkolwiek względności tak za mało przywykli, że jeżeli kiedykolwiek z nią się spotkają, to wydaje się im podejrzaną — tak jak pies często bity, który chce nas ugryźć w palce, choć zwracamy się ku niemu, aby go pogłaskać, „jak wiadomo, są to, niewdzięcznicy!“ — oto, jak na nich powszechnie krzyczą.
Dziś — klnę się na Nemezys — za cóż mają być wdzięczni? — Gdzie jest to ludzkie stworzenie, które Grekowi lub Grekom jakiekolwiek wyświadczyło dobrodziejstwo? Mająż być wdzięczni Turkom za ich kajdany, a Frankom za złamane przyrzeczenie i zdradliwe rady? Mająż być wdzięczni artystom za kopiowanie ich ruin, a starożytnikom za uwożenie ich zabytków? Podróżnikom za to, że bici bywają przez ich janczarów, albo pismakom, że ich w pismach obrzucają błotem? Otóż i wszystko, za co cudzoziemcom mogliby być wdzięczni.
Do zabytków polityki barbarzyńskiéj wieków dawniejszych należy także niewolnictwo, do dzisiaj w niektórych istniejące krajach; mieszkańcy ich, jakkolwiek różnią się pod względem religii i zwyczajów, mają to ze sobą wspólnego, że wszyscy poddają się jarzmu.
Anglicy ulitowali się nareszcie nad swemi murzynami, a być może, gdy nastaną rządy mniéj bigoteryjne, oswobodzą ostatecznie i katolickich swych braci; Greków uwolnić może tylko interwencya cudzoziemców, w przeciwnym razie mają tak mało widoków zrównania się z Turkami, jak żydzi z ludźmi wogóle.
O starożytnych Grekach wiemy daleko więcéj, niż potrzeba; przynajmniéj młodzież europejska poświęca dużo czasu studyowaniu pisarzy i historyi Greków; byłoby może lepiéj, gdyby się więcéj zajmowała własnemi. Co do Greków nowożytnych, to może ich bardziéj zaniedbujemy, aniżeli na to zasługują; podczas gdy każdy, kto tylko rości sobie prawo do uchodzenia za człowieka wiedzy, trawi swą młodość, a nieraz i wiek dojrzalszy na studyowaniu języka oraz wolnościowych wykrzykników demagogów ateńskich, pozostawia się rzeczywistych lub domniemanych potomków tych nieugiętych republikanów pod ciągłą tyranią ich panów dzisiejszych, jakkolwiek zerwanie ich łańcuchów niewielkiego wymagałoby wysiłku.
Śmieszném byłoby twierdzić, że Grecy, jak sami to mówią, podniosą się kiedykolwiek do swéj dawnéj wielkości; gdyby bowiem Grecya uzyskała znowu wszechwładztwo, wówczas reszta świata musiałaby znowu popaść w barbarzyństwo, natomiast zdaje się, że bez wielkiéj trudności, gdyby tylko Frankowie pozbyli się apatyi, mogliby Grecy stanowić pożyteczną prowincyę, a nawet, przy dostatecznéj gwarancyi, państwo samodzielne; — mówię to naturalnie, nie będąc wiele w téj mierze kompetentnym, ludzie bowiem, dobrze znający stosunki, powątpiewają, azali to się da przeprowadzić.
Grecy nie utracili nadziei, jakkolwiek zdania ich co do przypuszczalnych oswobodzicieli są podzielone. Ze względu na religię zalecają się Rosyanie; atoli państwo to dwa razy zawiodło ich nadzieje i opuściło ich, a straszliwéj nauki, jaką otrzymali po usunięciu się Rosyan z Morei, dotychczas nie zapomnieli. Francuzi im się nie podobają; pomimo to jednak ujarzmienie reszty Europy przez tych ostatnich, doprowadziłoby do wyswobodzenia lądu greckiego. Mieszkańcy wysp spodziewają się pomocy od Anglików, którzy w ostatnich czasach zawładnęli rzecząpospolitą jońską, z wyjątkiem Korfu. Atoli ktokolwiek zjawi się u nich z bronią w ręku, mile będzie przyjęty; jeżeli zaś dzień ten nadejdzie, niechaj niebiosa łaskawe będą na Otomanów, bo od giaurów nie będą się mogli żadnéj spodziewać litości.
Ale zamiast rozwodzić się nad tém, czém (Grecy) byli, i zastanawiać się, czémby być mogli, zobaczmy lepiéj, czém są.
Pod tym względem niemożliwém jest pogodzić różnice zdań; jedni przeważnie kupcy, potępiają Greków ostatniemi słowy: drudzy, i to głównie podróżnicy, gubią się w pochwałach i ogłaszają wielce ciekawe uwagi, zaczerpnięte z ich minionego życia, a mające tyle wspólnego z dzisiejszym ich bytem, co Inkasowie z przyszłością Peru.
Pewien gienialny człowiek nazwał ich „naturalnemi sprzymierzeńcami Anglików“; inny, nie mniéj gienialny, nie chce ich miéć sprzymierzeńcami nikogo, zaprzeczając nawet, jakoby pochodzili od starożytnych Hellenów; trzeci, jeszcze gienialniejszy, niż tamci, tworzą państwo greckie na podstawie rosyjskiéj; urzeczywistniając (na papierze) wszystkie pomysły Katarzyny II. Co się tyczy ich pochodzenia, to obojętném jest, czy Majnoci wywodzą się w prostéj linii od Lakończyków, lub nie, albo czy obecni Ateńczycy są tutaj tak samo tubylcami, jak pszczoły na Hymecie, z któremi się oni niegdyś sami porównywali. Troszczy-ż się Anglik o to, od kogo pochodzi — czy od Duńczyków, Saksonów, Normanów, czy téż z krwi trojańskiéj? I któż, z wyjątkiem Wallijczyków, ubiega się o to, aby wywodzić się od Karaktaka?
Biedni Grecy nie są do tego stopnia wyposażeni w skarby tego świata, ażeby ich uroszczenia względem starożytności miały zawiść wzbudzać; Thornton postąpił sobie więc zbyt srogo, odsądzając ich od tego, co im czas pozostawił: od drzewa rodowego, którego się tém silniéj trzymają z téj właśnie przyczyny, że mogą je swą jedyną nazwać własnością. Warto byłoby wydać razem i potém porównać ze sobą dzieła Thorntona i de Pauwa, Etona i Sonniniego; paradoksy po jednéj i przesądy po drugiéj stronie. Thorntonowi zdaje się, że może rościć sobie prawo do zaufania publiczności z tego jodynie względu, że mieszkał czternaście lat w Perze; być może zapoznał się z Turkami, ale pobyt ten nie dał mu takiéj sposobności rozpatrzenia się w rzeczywistym stanie Grecyi dzisiejszéj i jéj mieszkańców, jakiéj nie daje kilkunastoletni pobyt w Wapping chcącym zapoznać się ze stosunkami zachodniéj Szkocyi.
Grecy Konstantynopola żyją w Fanalu, i jeżeli p. Thornton nie częściéj przekraczał Złoty Róg, aniżeli to jego koledzy kupcy czynić zwykli, to nie bardzo mógłbym na jego informacyach polegać. Słyszałem nieraz, jak ci panowie chełpili się z tego, że ogółem nie wielkie mają z stolicą stosunki, jak z pewnym zapewniali tryumfem, że w niejednym roku bywają zaledwie po cztery razy w Konstantynopolu.
Co się tyczy podróży Thorntona na statkach greckich po Czarném morzu, to dały mu one o Grecyi takie samo wyobrażenie, jak przejażdżka okrętem szkockim dać może o domu Johnny Grota. Jakimże więc sposobem może on sobie przywłaszczać prawo potępiania całego narodu, który zna tak mało? Jest to raczéj dziwném, że Thornton, który tak napada na Pouqueville’a, ile razy tenże wspomina o Turkach, powołuje się na niego, jako na powagę w sprawach greckich, nazywając go badaczem bezstronnym. Otóż dr. Pouqueville tak samo nie może sobie rościć prawa do téj nazwy, jak Thornton nie może mu jéj nadawać.
Stwierdzoném jest, że my niestety nie mamy prawdziwych o Grekach wiadomości, wszczególności zaś o ich piśmiennictwie; nie można téż przypuścić, abyśmy się z niemi lepiéj zapoznali, zanim stosunki nasze z niemi nie będą ściślejszemi, albo zanim nie zostanie obwołaną ich niepodległość. Na sprawozdaniach podróżników tak samo nie można polegać, jak na napaściach obraźliwych handlarzy. Zanim jednak pewniejszych nabędziemy wiadomości, trzeba nam się zadowolić i temi drobnostkami, które z tych i tym podobnych otrzymujemy źródeł[93].
Jakkolwiek źródła te są niedostateczne, to przecież lepszemi są, aniżeli paradoksy ludzi, którzy starożytnych czytali tylko powierzchownie, a z nowożytnych niczego nie wiedzieli, jak np. de Pauw, który stwierdzał, że Newmarket niszczy brytyjską hodowlę koni, albo że Spartańczycy byli w polu tchórzami, zdradza taką samą znajomość koni angielskich, jak i spartańskich rycerzy. Swe „badania filozoficzne“ mógł on był daleko prędzéj zatytułować „badaniami fikcyjnemi“. Nie można się było spodziewać, ażeby człowiek, który z góry potępił najsławniejsze urządzenia starożytnych, mógł posiadać jakieś względy dla Greków dzisiejszych, jest to prawdziwém szczęściem, że bezrozumne jego hipotezy, dotyczące starożytnych, odbierają wiarę w jego sąd o ich potomkach.
Wierzmy, że wbrew proroctwom De Pauwa i wątpliwościom Thorntona, uprawnione są nadzieje, że będzie można oswobodzić naród, który za błędy swoje w religii i polityce dostatecznie był cztero i pół wiekową niewolą ukarany.
„Z temi uczonemi Tebańczykami trza pomówić słówko“. W jakiś czas po powrocie moim do Konstantynopola, wręczył mi pewien kapitan fregaty angielskiéj, stojącéj pod Salaminą 13-y numer „Przeglądu edymburskiego“, podarek w takiéj dali, z pewnością miły i który przyjąć można. Numer ten zawiera w artykule trzecim rozbiór francuskiego przekładu Strabona oraz kilka uwag o dzisiejszych Grekach i ich piśmiennictwie, a zarazem krótką wiadomość o Coray’u, który w francuskim tym przekładzie brał udział. Otóż uwagi te dają mi powód do wypowiedzenia kilku słów od siebie; miejsce, w którém to piszę, będzie, mam tę nadzieję, dostateczném dla mnie uniewinnieniem, że słowa moje umieszczam w tém dziele, jako z przedmiotem związek mające. Coray, najsławniejszy z żyjących Greków, przynajmniéj pomiędzy Frankami, urodził się na Scio (w „Przeglądzie“ wymieniono Smyrnę, mam atoli wszelki powód do twierdzenia, że jest to mylnem) i oprócz przekładów Beccaryi oraz innych dzieł, o których wspomina „Przegląd“, ogłosił słownik romaicko-francuski, jeżeli wierzyć można zapewnieniom pewnego podróżnika duńskiego, który niedawno wrócił z Paryża; ostatni słownik francusko-grecki, któryśmy tutaj widzieli, wyszedł z pod pióra Grzegorza Zolikogloou[94].
Coray wplątany został niedawno w nieprzyjemny zatarg z p. Gail[95], paryżaninem, komentatorem i wydawcą kilku przekładów poetów greckich, a to z téj przyczyny, że Akademia przyznała mu nagrodę za przekład Hippokratesa Περι υδατων etc. ze szkodą wspomnianego Gaila, a tém samém ku niezadowoleniu jego. Tego rodzaju patryotycznym i literackim usiłowaniom winniśmy wszelki szacunek; ale część tego szacunku należy się niezaprzeczenie dwom braciom Zosimado (kupcom, zamieszkałym w Liworno), którzy wysłali go do Paryża, utrzymując go tam w tym wymownym celu, aby objaśniał starożytnych, a do pisarzy nowożytnych dodawał badania swych ziomków. Pomimo to stawiają ponad Coraya ziomkowie jego kilku innych pisarzy z ostatnich dwóch wieków, zwłaszcza zaś Dorotheosa z Mityleny, którego pisma Hellenistyczne cenią Grecy tak wysoko, że Melecyusz nazywa go „Μετα τον θουκυδίδηιν καί Ξενοφωντα αριστος ‘Ελληνων“ (Dzieje kościoła t. IV, str. 224).
Panagiota Kodrikas, tłómacz Fontenelle’a, i Karamases, który na język francuski przełożył „Wszechświat“ Ocella Lukana, Chistodoulos, a szczególnie Psalida, z którym obcowałem podczas pobytu mego w Joanninie, zażywają śród pisarzy greckich równie wielkiego miru. Ostatni wydał w języku romaickim i łacińskim dzieło p. t. „O prawdziwém szczęściu“, poświęcone Katarzynie II. Polyzois natomiast, wymieniony w Przeglądzie jako jedyny, obok Coraya, z nowożytnych pisarzy, odznaczający się dokładną znajomością języka helleńskiego, był — jeżeli to jest ów Polyzois Lampaniziotes z Yawny, który wydał kilka dzieł w języku romaickim — niczém więcéj jak tylko wędrownym księgarzem; z treścią tych dzieł ma on chyba tyle wspólnego, że nazwisko jego figuruje na karcie tytułowéj, umieszczone dlatego, aby mu zawarować własność; jest to zresztą człowiek, nie posiadający żadnych warunków uczoności. Ponieważ jednak z nazwiskiem tém spotkać się można bardzo często, dlatego nie jest wykluczoném, czy to nie jaki inny Polyzois wydał Listy Aristaeneta, należy żałować, że system kontynentalnéj blokady zamknął te kilka kanałów, któremi Grecy otrzymywali książki, zwłaszcza zaś porty wenecki i tryesteński. Z powodu tego stały się i elementarze zbyt drogie dla ludzi klas uboższych. Z dzieł oryginalnych spotkać tutaj można „Jeografię“ Melecyusza, arcybiskupa ateńskiego, oraz wielką ilość rozpraw teologicznych i pamfletów poetycznych; bardzo liczne i znakomite są także ich gramatyki i słowniki w dwóch, trzech i czterech językach. Ich poezya jest rymowaną. Najoryginalniejszém ze wszystkiego, com widział niedawno, jest satyryczny dyalog pomiędzy podróżnikami rosyjskim, angielskim i francuskim a wojewodą Wołoszy (którego tu nazywają „Czarnym bejem“), daléj pomiędzy arcybiskupem, kupcem i Kodżja-Bachim (prymasem); wszystkim tym przypisuje autor obecne zwyrodnienie narodu pod Turkiem.
Pieśni są tu niekiedy bardzo piękne i patetyczne; tylko ich melodye nie zawsze bywają przyjemnie dla ucha Franka; najlepszą z nich jest sławna pieśń nieszczęśliwego Rigi: „Δευτε παιδες των ‘Ελληνων“. W spisie jakich sześćdziesięciu autorów, leżącym przedemną, znalazłem zaledwie 15 książek, traktujących o czém inném, niż o teologii.
Pewien Grek z Aten, nazwiskiem Marmarotouri, polecił mi postarać się o to, aby, jeżeli można, wydano w Londynie romaicki jego przekład Barthélemy’ego Anacharsysa, ponieważ nie ma innéj sposobności wydania, chyba, że rękopism wysłałby Czarném morzem i Dunajem do Wiednia.
„Przegląd“ wspomina o szkole, która istniała w Hecatones; a którą zniesiono wskutek nalegań Sebastianiego; autor ma zapewne w myśli Cidonies, po turecku Haivali, miasto na lądzie, w którém zakład ten ze stu uczniami i trzema profesorami dotychczas istnieje. Instytucya ta była rzeczywiście z początku celem napaści ze strony Turków, którzy występowali przeciw niéj pod tym śmiesznym pozorem, że Grecy zamiast szkoły pobudowali twierdzę; atoli po dokonaniu śledztwa i po zapłaceniu dywanowi pewnych sum pozwolono na dalsze jéj istnienie. Pierwszy profesor, nazwiskiem Ueniamin (t. j. Benjamin), ma być człowiekiem talentu, ale wolnomyślnym. Urodzony na Lesbos, uczył się we Włoszech i jest mistrzem w języku helleńskim, łacińskim i w wielu innych językach Franków; zresztą jest połowicznie obeznany i z innemi gałęziami wiedzy.
Jakkolwiek nie mam zamiaru zajmować się tym przedmiotem szerzéj, aniżeli tego wymaga wchodzący w grę artykuł, to muszę przecież zauważyć, że narzekania autora na upadek Greków wydają mi się szczególniejszemi, zwłaszcza, że artykuł kończy się następującemi słowy: „Zmianę tę należy raczéj przypisać ich nieszczęściu, aniżeli fizycznemu zwyrodnieniu“. Może być prawdą, że Grecy nie wyrodzili się pod względem fizycznym, i że Konstantynopol w dniu, w którym innego otrzymał pana, posiadał tę samę ilość ludzi, mierzących sześć stóp i więcéj, jak i dawniéj, w chwilach szczęścia i rozkwitu; atoli zarówno dzieje starożytne, jak i politycy dzisiejsi uczą nas, że, aby utrzymać państwo w sile i niepodległości, potrzeba czegoś więcéj, aniżeli doskonałości fizycznéj; szczególnie Grecy smutnym są przykładem ścisłego związku, zachodzącego pomiędzy zwyrodnieniem moralném a upadkiem narodu.
Artykuł „Przeglądu“ wspomina o planie, pochodzącym, jak się zdaje, od Potemkina, a mającym na celu oczyszczenie języka romaickiego; co do mnie, to starałem się daremnie znaleść jakiekolwiek tego ślady. W St. Petersburgu istniała Akademia dla Greków, została jednak zniesioną przez Pawła, a przez jego następcę nie wskrzeszoną. Może to tylko być i jest tylko lapsus calami, jeżeli na str. 58, numer 31 „Przeglądu Edymburskiego“ następujące spotykamy słowa: „Powiadają, że gdy stolica Wschodu dostała się w ręce Solimana“ — Można przypuścić, że słowo to zmienione będzie w następném wydaniu na Mahometa II[96]. „Damy Konstantynopola“ mówiły w owym czasie jak się zdaje, narzeczem, „które wargom mieszkanki Aten nie byłoby niewłaściwe“. Nie wiem, jak tam być mogło, muszę jednak zauważyć, że damy wogólności, a szczególnie Atenki mocno się od tego czasu zmieniły; dalekie są one od wybredności w narzeczu i sposobie wyrażania się, przeto cała rasa attycka weszła z powodu swego barbarzyństwa w przysłowie:
Τι γαιδαρους τρεφεις τωρα“.
U Gibbona t. X. str. 161 znajdujemy następujące zdanie: „narzecze powszechnie panujące w mieście, było nieokrzesane i barbarzyńskie, natomiast język, używany przez dwór i kościół, usiłował być naśladownictwem czystości mowy attyckiej“. Zresztą, niech sobie twierdzą, co chcą, nie można przypuścić, ażeby panie Konstantynopola mówiły za czasów swego ostatniego cesarza językiem czystszym od tego, jakim w trzy wieki przedtem pisała Anna Comnena: a przecież styl téj królewskiéj pani nie może być uważany za wzór najlepszy, jakkolwiek księżniczka γλωτταν ειχε ΑΚΡΙΒΩΣ αττικιζουσαν.
W Fanalu i Janinie najlepszą mówią greczyzną; w ostatniém mieście kwitnąca istnieje szkoła, którą kieruje Psalida.
Obecnie bawi w Atenach wychowaniec Psalidy, podróżujący w celach naukowych po Grecyi; jest to człowiek inteligentny i wykształceńszy od większéj części uczniów naszych kolegiów. Wspominam o tém dlatego, aby pokazać, że duch wiedzy śród Greków wcale nie zasnął.
„Przegląd“ wskazuje p. Wright’a, autora pięknego poematu „Horae jonicae“, jako człowieka, największe posiadającego kwalifikacye, aby udzielić nam szczegółów o tych nominalnych romansach, oraz o zwyrodnieniu Greków, a równocześnie i o ich języku; atoli p. Wright, jakkolwiek dobry poeta i człowiek zdolny, pomylił się, twierdząc, że albańskie narzecze języka romaickiego zbliża się najbardziéj do mowy dawnych Hellenów; Albańczycy bowiem używają, jak powszechnie wiadomo, tak zepsutego języka, jak Szkoci w Aberdeenshire lub téż Włosi w Neapolu. Janina, gdzie obok Fanalu, greczyzna jest najczystszą, leży, jakkolwiek jest stolicą państwa Ali-Baszy, nie w Albanii, lecz w Epirze; pomiędzy Delwinachi w Albanii właściwéj a Argyrocastro i Tepalinem (daléj nie dotarłem) mówią gorszą greczyzną, aniżeli w Atenach. Usługiwało mi przez półtora roku dwóch z tych szczególnych górali, których ojczystym językiem jest illiryjski, nigdy jednak nie słyszałem, aby ich ziomkowie, z których nie jednego-m widział lub dwóch, ale z jakie dwadzieścia tysięcy w armii Vely-Baszy, chwalili ich greczyznę, przeciwnie, wyśmiewali ich bardzo często z powodu ich barbarzyńskich prowincyonalizmów.
Posiadam jakie 25 listów, pisanych do mnie przoz Kodżję Bachiego Notarasa i inne od tłómacza Kaimakana Morei, który tam rządził w nieobecności Vely-Baszy; uchodzą one za szczególnie piękne przykłady stylu listowego. Otrzymywałem również listy od osób prywatnych, zamieszkałych w Konstantynopolu, pisane stylem napuszystym, ale posiadające charakter starożytny.
Po kilku uwagach o obecnym i minionym stanie języka, dochodzi „Przegląd“ do paradoksu (str. 50), że dokładna znajomość własnego języka stała się dla Coraya nieszczęściem; będąc bowiem mistrzem w języku nowożytnym, nie mógł dobrze rozumiéć greczyzny starożytnéj. Po téj uwadze następuje inna, która wyuczenie się języka romaickiego, jako środka pomocnego do przyswojenia sobie mowy klasycznéj, gorąco poleca zarówno podróżnikom, jako téż kupcom cudzoziemskim, krótko mówiąc, każdemu, prócz tego, kto to zupełnie pojmie; według analogicznego rozumowania można twierdzić, że nasz język starożytny przystępniejszym będzie dla „cudzoziemców“, aniżeli dla nas samych. Co do mnie, to skłaniam się do mniemania, że jakiś żak holenderski (jakkolwiek płynie w nim także krew saksońska) porządnie nałamałby sobie głowy nad „Sir Tristrem’em“ lub nad jakim innym „Auchinleck’owskim rękopismem“, z gramatyką i słownikiem albo bez nich; większa téż część ludzi jest zapewne tego zdania, że tylko tubylec może mniéj więcéj dokładnéj, aby nie powiedziéć doskonałéj nabrać znajomości naszych przestarzałych narzeczy. Uznajemy bystrość krytyka, nie możemy mu jednak wierzyć, tak samo jak Smolletta Lismahagowi, twierdzącemu, że najlepszą angielszczyzną mówią w Edymburgu. Być może, że Coray tu i owdzie się pomylił, jeżeli tak jest, to winę przypisać należy raczéj jemu samemu jako człowiekowi wogóle, aniżeli jego znajomości języka ojczystego, co przecież dla uczonego największą przedstawia korzyść. Tutaj przechodzi „Przegląd“ do zajmowania się tłómaczami Strabona, tutaj téż i ja kończę moje uwagi.
P. W. Drummond, Hamilton, lord Aberdeen, dr. Clarke, kapitan Lenke, Gell, Walpole i inni, znowu w Anglii przebywający, mogą o tym upadłym narodzie wiele dostarczyć szczegółów. Niewielu tych uwag, które poczyniłem, byłbym był zaniechał, gdyby nie wchodzący tu w rachubę artykuł, a przedewszystkiém gdyby nie miejsce, w którém go czytałem: jedno i drugie spowodowało mnie, że użyłem tych kart, ażeby artykuł ów nieco objaśnić, albo przynajmniéj uczynić tego próbę.
Starałem się przytém pozostawić na uboczu własne moje uczucia, powstające we mnie wbrew woli, ile razy spotkam się z numerem „Przeglądu edymburskiego“, nie dlatego, jakobym sobie chciał zdobyć względy jego współpracowników, albo zatrzéć choćby jednę zgłoskę z tego, com dawniéj napisał, ale z téj poprostu przyczyny, że za nieodpowiednie uważam łączyć uczucia osobiste z tego rodzaju roztrząsaniami, zwłaszcza wobec tak wielkiéj odległości miejsca i czasu.
O trudnościach podróżowania po Turcyi pisano przesadnie, albo się téż one w ostatnich czasach zmniejszyły. Turków nauczono batem pewnego rodzaju ponuréj grzeczności, dla podróżujących bardzo pożądanéj.
Chciéć powiedziéć wiele o Turkach i o Turcji, będzie zawsze przedsięwzięciem ryzykowném, można pomiędzy niemi żyć lat dwadzieścia, a żadnych nie zasięgnąć wiadomości, przynajmniéj od nich samych. O ile moje własne nie wielkie sięgają doświadczenia, to się na nich uskarżać nie mogę; owszem, za niejednę grzeczność (o mało co nie powiedziałbym za dowody przyjaźni) i za gościnność zobowiązany jestem Alemu-Baszy, jego synowi Velemu-Baszy na Morei, oraz wielu innym znakomitościom po praojcach. Sulejman Aga, dawniéj gubernator Aten, a obecnie Teb, był takim bonvivantem, stworzeniem tak towarzyskiém, jak żadne inne z siedzących z skrzyżowanemi nogami przy misie lub za stołem. Podczas karnawału, kiedy i nasze towarzystwo angielskie zakładało sobie maski, czuł się zarówno on jak jego następca szczęśliwszym, „przyjmując maski u siebie“, aniżeli niejedna wdowa na Grosvenor Square.
Pewnego razu, gdy był u nas w klasztorze na wieczerzy, wyniesiono przyjaciela jego i gościa, Kadego Teb, w takim stanie od stołu, że kwalifikował się zupełnie do klubu chrześcijańskiego; tymczasem przezacny wojewoda śmiał się z tego do rozpuku.
We wszystkich tranzakcyach pieniężnych z muzułmanami, widziałem po ich stronie dowody najskrupulatniejszéj uczciwości, największéj bezinteresowności. Załatwiając z niemi interesa, nie widzimy u nich przenigdy owych brudnych szachrajstw, jakie pod nazwiskiem procentów, różnicy zamiennéj, komisowego etc. spotykamy na każdym kroku, jeżeli celem ściągnięcia weksli zwracamy się do konsulów greckich lub nawet do najpierwszych domów w Pera.
Co się tyczy podarunków, będących na Wschodzie w zwyczaju, to, dając je, nigdy na tém nie stracisz; za każdy dar odwzajemniają ci się tutaj przedmiotem równéj wartości — koniem lub szalem.
W stolicy lub na dworze przechodzą obywatele i dworacy tę samę szkołę, co i mieszkańcy krajów chrześcijańskich; niéma atoli czcigodniejszego, przyjaźniejszego i wspaniałomyślniejszego charakteru nad prawdziwego Agę tureckiego na prowincyi, lub nad muzułmańskiego szlachcica wiejskiego. Nie mówię tego o gubernatorach miast, ale o tych agach, którzy na mocy pewnego rodzaju feudalnéj dzierżawy posiadają rozległe majątki i domy w Grecyi i Azyi mniejszéj.
Niższe klasy ludności nie są wcale gorszemi od motłochu w krajach, roszczących sobie prawo do większéj cywilizacji. Muzułmanin, przechadzający się ulicami miast angielskich, doznałby większych przykrości, aniżeli Frank, w podobnym znajdujący się położeniu w Turcyi. Do podróży nadaje się najbardziéj mundur rządowy.
Najlepsze wiadomości o religii i rozmaitych sektach islamizmu, znajdziesz po francusku u D’Oshon’a; co do panujących tutaj obyczajów etc., najlepiéj może u Thorntona po angielsku. Ottomanowie, pomimo przywar, nie są narodem, pogardy godnym. Na równi stoją oni przynajmniéj z Hiszpanami, a przewyższają Portugalczyków. Jeżeli trudno jest oznaczyć, czém są, to przynajmniéj możemy powiedzieć, czém oni nie są: nie są oni zdradzieckiemi, nie są tehórzliwemi, nie palą heretyków, nie są mordercami i dotychczas żaden jeszcze wróg nie zawitał do ich stolicy. Sułtanowi wierni są dopóty, dopóki nie okaże się w rządzeniu nieudolnym, a Bogu swemu oddani są bez inkwizycyi. Gdyby ich wygnano jutro z świętéj Zofii i gdyby na ich miejsce przyszli Francuzi lub inni, byłoby pytaniem, czy Europa zyskałaby coś na téj przemianie. Anglia straciłaby z pewnością.
Co się tyczy nieuctwa, które im powszechnie i nieraz słusznie zarzucają, to wątpliwém, czy jakikolwiek inny naród — z wyjątkiem Anglików i Francuzów — w pożytecznych wiadomościach ich prześciga. Czy może w ogólnéj sztuce życia? czy w przemyśle? Czy szabla turecka gorszą jest od toledańskiéj? Czy Turczyn gorzéj się ubiera, gorzéj mieszka, czy się gorzéj żywi i gorzéj się uczy, niż Hiszpan? Czy baszowie ich mniéj są oświeceni od grandów? effendi mniéj od szlachcica z St. Jago? Nie sądzę.
Przypominam sobie, jak Mahmud, wnuk Ali-Baszy, pytał mię się pewnego razu, gdzie ja i mój towarzysz podróży siedzimy — w izbie niższéj czy wyższéj? Pytanie to dziesięcioletniego chłopca jest dowodem, że wychowanie jego nie jest zaniedbaném. Wątpliwém jest, czy angielskie dziecko, w tym samym będące wieku, rozumie różnicę pomiędzy Dywanem a Kolegium derwiszów, jestem atoli pewny, że Hiszpan tego nie pojmuje. W jaki sposób mały Mahmud, który przecież wychowuje się pod opieką tureckich nauczycieli, dowiedział się, że jest na świecie coś w rodzaju parlamentu, byłoby bezużyteczném dochodzić tego, przypuścić tylko można, że jego wychowawcy nie ograniczają nauki jedynie do Koranu.
Przy wszystkich meczetach znajdują się szkoły, odwiedzane bardzo regularnie; nauki pobierają także i biedacy, a przecież kościół turecki nie znajduje się w żadném niebezpieczeństwie.
Zdaje mi się, że systemu nauczania nie wydrukowano dotychczas, jakkolwiek istnieje tutaj coś w rodzaju prasy tureckiéj i jakkolwiek wychodzą w druku książki, traktujące o zakładzie wojskowym Nizam Geddida; nie słyszałem téż, ażeby muftowie i mołły byli prenumeratorami, albo żeby Kaimakam lub Tefterdar podnosił okrzyk zgrozy, że mądra młodzież turbanu uczy się modlić do Pana Boga nie według właściwéj modły. Tak samo i Grecy — rodzaj irlandzkich papistów wschodu — mają swe kolegium w Mainooth — nie w Haiwali, gdzie heretycy doznają od Turków prawie takiego samego poparcia, jak katolickie kolegium ze strony ustawodawstwa angielskiego. Któżby więc twierdził, że Turcy są ciemnemi pobożnisiami, jeżeli okazują taką samę ilość miłości chrześcijańskiéj, jak najszczęśliwsze i najprawowierniejsze ze wszystkich królestw? Atoli pomimo wszystkiego, nie chcą oni dopuścić, ażeby Grecy dzielili ich przywileje; nie, niech więc sobie staczają walki, niech płacą haracz, niech będą bici na tym świecie, a przeklęci na tamtym! Ale czyż i my oswobodzimy naszych helotów irlandzkich? Niech Mahomet broni! Bylibyśmy wówczas złemi muzułmanami, a jeszcze gorszemi chrześcijanami; obecnie łączymy w sobie to, co jedni i drudzy mają najlepszego: wiarę jezuicką i coś, co nie wiele jest niższém od tolerancji tureckiéj.
PIEŚŃ III.[97]
Afin que cette application voue forçât de
penser à autre chose, il n’y a en vérité de remède que celui-là et le temps. Lettre du Roi de Prusse à d’Alambert. 7 septembro 1776. I.
Do matki, Ado! podobne masz lice, II.
Znowu na wodach, znowu płynę daléj. III.
W lecie młodości o człowieku-m śpiewał, IV.
Od dni, gdy radość i ból wrzały we mnie, V.
Kto się zestarzał na téj cierpień ziemi VI.
Ażeby tworzyć i tworząc wieść życie VII.
Dziś trzeba myśleć mniéj dziko... Zbyt czarno VIII.
Lecz dosyć o tém: doba ta przebyta, IX.
On swą zbyt prędko wychylił i męty X.
Pod strażą chłodu, tak sobie uroił, XI.
Lecz któż się różą rozkwitłą zachwyca, XII.
Niebawem uczuł, że jemu przystawać XIII.
Tam, gdzie gór szczyty, jego przyjaciele, XIV.
Jak ów Chaldejczyk śledził gwiazd gromady, XV.
Ale śród ludzi stawał się jak w sidłach: XVI.
I dobrowolny szedł daléj wygnaniec; XVII.
Stój! — po cesarstwa kroczysz tu popiele! XVIII.
I Harold stanął na czaszek równinie, XIX.
Godziny odwet! Gal niech jęczy z bólów XX.
Lub się nie chełpcie, że upadł despota! XXI.
W nocy jak głośne szumi ucztowanie! XXII.
Czy wy słyszycie? nie! to wicher wieje, XXIII.
W wysokiéj sali, tam! w okiennéj niszy, XXIV.
Co za bieganie! jak te tłumy płyną! XXV.
Na koń siadają co żywo! W szeregu XXVI.
W górę się wzbiła pobudka Kamrona,[102] XXVII.
Ku przechodzącym las ardeński szumi[103] XXVIII.
W południe — w życia zanurzeni zdroju, XXIX.
Cześć ich niech głoszą harfy więcéj śpiewne; XXX.
Tyle łez lano nad tobą, że moje XXXI.
K’tobie się zwraca, ku owym tysiącom, XXXII.
Człek w łzach się śmieje, śmiejąc się, łzy roni: XXXIII.
Właśnie, jak owo stłuczone zwierciadło XXXIV.
Lecz życie także w ludzkiéj jest rozpaczy; XXXV.
Psalmista ongi ludzkie lata zliczył: XXXVI.
Tu padł największy, nie najgorszy z ludzi; XXXVII.
O ty zwycięsco i więźniu téj ziemi! XXXVIII.
Więcéj niż człowiek i mniéj — w dole, w górze, XXXIX.
Ale zwrot fali zniosła dusza cicha XL.
Mędrszyś, niż w szczęściu; w onéj bowiem, dobie XLI.
Gdybyś, jak wieża na pochyłéj skale, XLII
Spokój dla wrzących serc to piekieł władza — XLIII.
On to szaleńców stwarza, w których żarze XLIV.
Ich dech jest ruchem, a ich życie burzą, XLV.
Ten, kto na góry szczyt najwyższy pnie się, XLVI.
Lecz precz z tém wszystkiém! Mędrzec świat swój złożył XLVII.
Stoją jak wielkie, choć złamane, duchy, XLVIII.
Tu, gdzie te mury, gdzie tych baszt ułamki, XLIX.
W ich pojedynkach, barońskich zapasach L.
Obfite wody rozpienionéj rzeki, LI.
Walk zdobywało tysiąc twoje brzegi! LII.
Tak dumał Harold, gdy kraj ten przebiegał, LIII.
Tu szła i miłość śladem jego kroku... LIV.
A umiał kochać — w takim, jak on bycie LV.
Tu go do siebie jedna pierś przykuła 1.
Z skał Drachenfelsu zamek dumny[108] 2.
Tłum wiochn z modremi tutaj oczy, 3.
Danych mi lilij ślę ci kwiaty: 4.
Pędzi w szumiących fal odmętach LVI.
Koło Koblencji, z łagodnego wzgórza LVII.
Krótkim lecz sławnym jego żywot zwie się, LVIII.
Ehrenbreitsteinu w gruzach mur zębaty,[110] LIX.
Żegnam cię, Renie uroczy!... Szczęśliwy, LX.
Żegnam raz jeszcze, lecz żegnam daremnie! LXI.
Ta prosta wielkość, to kwiecie, brzemienne LXII.
Lecz Ren już znika... Przyrody nademną LXIII.
Lecz nim odważę piąć się na te szczyty, LXIV.
Jak rzeź pod Waterlo razem z Kannami, LXV.
Gdzie mur samotny, samotniejszy jeszcze LXVI.
Tutaj — o imię chwalebne i święte! — LXVII.
Lecz to są takie imiona i czyny, LXVIII.
Leman się ku mnie zaleca swą falą, LXIX.
Nie gardzi ludźmi, kto od nich ucieka — LXX.
Tu wnet swe lata zanurzymy w skrusze LXXI.
Czyż to nie lepiéj zostawać samotnym LXXII.
Nie żyję w sobie, lecz się cząstką staję LXXIII.
W tém cały jestem, w tém jest treść żywota; LXXIV.
A gdy się wreszcie duch z więzów wybawi, LXXV.
Jak ja ich cząstką, nie są-ż cząstką moją LXXVI.
Lecz to nie moje zadanie... Na nowo LXXVII.
Tu dziki Rousseau, kat swéj własnéj duszy,[116] LXXVIII.
A jego miłość to esencja chuci: LXXIX.
Z tych tchów powstała Julja, przyodziana LXXX.
Przez cały żywot z wrogami wojował, LXXXI.
On był natchniony: z jego wnętrza buchał, LXXXII.
I sama wzniosła straszny pomnik sobie LXXXIII.
Lecz to nie potrwa i potrwać nie może, LXXXIV.
Z głębokiéj rany blizna pozostaje, LXXXV.
Jasny Lemanie! z światem, w którym żyję — LXXXVI.
Przyszła noc cicha — i zlewa się w zmroku LXXXVII.
Nocny biesiadnik, świerszcz ten, całe życie LXXXVIII.
O jasne gwiazdy, wy poeci nieba! LXXXIX.
Niebo i ziemia ciche, lecz nie śpiące: XC.
Nieskończoności uczucie się rodzi XCI.
Nie darmo wzgórza dawnych Persów plemię XCII.
Niebo się zmienia!... lecz jakież to zmiany! XCIII.
To w noc się dzieje! Przechwalebna nocy![120] XCIV.
Gdzie wartki Rodan rozdarł bieg topieli XCV.
Gdzie bystry Rodan rozdarł się na dwoje, XCVI.
Niebiosa, turnie, rzeki i jeziora! CXVII.
Gdybym, co we mnie największego gości, XCVIII.
Znów się rosisty poranek wyłania — XCIX.
Cudna Klarencjo! miłości kolebko! C.
Niebiańskie kroki zna każda twa ścieżka — CI.
Tu wszystko jego: ta czarna sośnina, CII.
W samotność, ludną rojem pszczół, ptakami, CIII.
Tu, kto nie kochał k’miłości się nagnie, CIV.
Nie z jakiéjś fikcji Rousseau w onéj dobie CV.
Lozanno! Ferney! wszak to wasze domy CVI.
Jeden kapryśny i zapalnéj głowy, CVII.
Drugi — głęboki, myśli wyczerpywał, CVIII.
Spokój ich prochom! już oni w téj chwili CIX.
Lecz od dzieł ludzi pójdę czytać dzieła CX.
Patrzę na twoje, o Italjo, łany CXI.
Tu przerwa pieśni, któréj dobroczynna CXII.
Lecz z tych, w pieśń moję wplecionych wyrazów CXIII.
Świat mnie nie kochał, jam nie kochał świata; CIV.
Świat mnie nie kochał, jam nie kochał świata, CXV.
Córko! imieniem twojém pieśń zaczęta CXVI.
Wpływać na rozwój twoich pojęć; w pieczy CXVII.
Nienawiść do mnie choć ci z cnotą zwiążą, CXVIII.
Dziecię miłości, w goryczy zrodzone,
|
Nota F.
„Nie darmo wzgórza dawnych Persów plemię
Na swego bóstwa zmieniało ołtarze
Bez ścian, na szczytach, wyrosłych nad ziemię,
Wznosiło kościół etc. St. XCI.
Nie zapominajmy, że najpiękniejsze i najdonioślejsze nauki boskiego twórcy chrześcijaństwa wygłoszone były nie w świątyni, lecz na górze. Przeszedłszy od spraw wiary do krasomówstwa świeckiego, nadmienić wypada, że najwspanialsze i najskuteczniejsze mowy nie były wypowiedziane śród murów. Demostenes przemawiał na publicznych wiecach ludowych, Cycero na forum. Że takim sposobem otoczenie wywierało wpływ nietylko na mówcę, ale i na słuchaczy, zrozumiemy to zupełnie, jeżeli znane nam z dziejów ówczesne wrażenia porównamy z tém, co dzisiaj sami czujemy, odczytując mowy te w zamkniętym pokoju. Co innego czytać Iliadę na przylądku sygejskim i na kurhanach trojańskich, albo przy źródłach u stóp góry Idy, wobec równiny trojańskiéj, rzek trojańskich i archipelagu w dali, a co innego ślęczeć nad Homerem przy świecy w wygodnéj bibliotece: sam się o tém przekonałem. Gdybyśmy szukać chcieli przyczyny, czém sobie wytłómaczyć nadzwyczajne i szybkie powodzenie sekty metodystów, to, oprócz zapału kaznodziejów (o tém, czy wiara ta błędna, czy prawdziwa, mówić teraz nie pragnę), przypisać należałoby temu, że kazania odbywają się zawsze w polu, że język ich nigdy nie bywa sztucznym i że zawsze mają charakter okolicznościowy. Muzułmanie, przy szczerości swojéj wiary, zwykli — tak bywa przynajmniéj wśród warstw niższych — obrzędowe modlitwy swoje powtarzać w godzinie oznaczonéj, nie uważając wcale, na jakiém znajdują się miejscu; z téj téż przyczyny modły odprawiają często w polu, klękając na macie, którą każdy prawowierny zawsze wozi ze sobą, aby mu służyła czy to jako pościel, czy téż jako dywan; modlitwa trwa kilka minut, ale zupełnie pochłania modlącego się wiernego, nią tylko w téj chwili żyjącego: nic mu przeszkodzić, nic go oderwać nie może. Co do mnie, to prostota i najzupełniejsza szczerość tych ludzi, duch, którym są ożywieni i który się nad niemi unosi, daleko większe wywarły na mnie wrażenie, aniżeli jakikolwiek z obrzędów dokonanych w kościele, choć widziałem prawie wszystkie pod słońcem, pominąwszy bowiem naszych sekciarzy, przypatrywałem się nabożeństwom Greków, katolików, Armeńczyków, protestantów, żydów i mahometan. Wielu murzynów, bardzo licznych w cesarstwie tureckiém, pogańskiéj hołduje wierze: mają oni zupełną swobodę wierzyć i modlić się, jak im się podoba; obrzędy niektórych widziałem zdaleka w Patras i, o ile mi się zdawało, będą to ceremonie czysto pogańskie, dla widza nie bardzo przyjemne.
Nota G.
Niebiańskie kroki zna każaa twa ścieżka —
Miłość, Klarencjo, siadła tu na tronie.
Co ma za stopnie te góry, w nich mieszka
Bóg, co skrą życie przenika twe błonie. St. C.
Rousseau: Héloïse, list 17, część 4, przypisek. „Ces montagnes sont si hautes qu’une demi-heure après le soeil couche, leurs sommets sont éclairés de ses rayons; dont le rouge forme sur ces cimes blanches une belle couleur de rose, qu’on aperçoit de loin“. Tyczy to się głównie gór nad Meillerie. „J’allai a Vevay loger à la Clef, et pendant deux jours que j’y restai sans voir personne je pris pour cette ville un amour qui m’a suivi dans tous mes voyages, et qui m’y a fait établir enfin les héros de mon roman. Je dirais volontiere à ceux qui ont du goût et qui sont sensibles: Allez à Vevay — visitez le pays, examinez les sites, promenez — vous sur le lac, et dites si la Nature n’a pas fait ce beau pays pour une Julie, pour une Claire, et pour un St. Preux; mais ne les y cherchez pas“. Les Confessions, livre IV, p. 306 Lyon, ed. 1796. W lipcu 1816 odbyłem podroż naokoło jeziora genewskiego, i o ile byłem bezstronnym i uważnym obserwatorem wszystkich tych krajobrazów, które Rousseau unieśmiertelnił w swojéj Heloizie, mogę powiedziéć, że w powyżéj przytoczonych słowach autora nie ma żadnéj przesady. Trudno widzieć Klarencyę (wraz z położonemi obok miejscowościami, jak Vevay, Chillon, Bôveret, St. Gingo, Meillerie, Eivan i ujście Rodanu) i nie być uderzonym harmonią, łączącą miejscowości z postaciami, któremi je autor zaludnił. Ale nie koniec na tém; uczucie, którém wszystko dyszy naokoło Klarencyi oraz na znajdujących się naprzeciw skałach meillerskich, głębsze jest i wyższe, niż wynikające ze zwykłéj zgodności przyrody z uczuciami człowieka; jest to uczucie miłości w najwyźszém i najwznioślejszém znaczeniu; doznajemy takiego wrażenia, jakoby w nas samych była cząstka jéj wspaniałości i doskonałości: jest to owo wielkie prawo, na którém opiera się wszechświat, prawo tutaj nie mniéj widoczne, choć w mniejszych występujące rozmiarach; czujemy, że jesteśmy odrębną téj przyrody częścią, ale zlewamy się z nią i tracimy własną indywidualność. Gdyby nawet Rousseau nigdy nie istniał i nigdy nic nie napisał, wspaniałe te krajobrazy byłyby jednak pełne tego uczucia. On uczucie to stąd zapożyczył i tém spotęgował wrażenie swego dzieła; ale czém ono stało się dla niego, tém żaden człowiek stać się dla tych krajobrazów nie może. Zdarzyło mi się (nie wiem, czy to było szczęście, czy nieszczęście) płynąć z Meillerie, gdzieśmy na chwilę wylądowali, do St. Gingo podczas burzy; nawałnica spotęgowała wspaniałość sceneryi, choć nie małe groziło niebezpieczeństwo łodzi zbyt drobnéj i przeładowanéj. Była to ta sama część jeziora, na któréj Rousseau umieścił łódkę, niosącą St. Preux’a i panią Wolmar, podczas burzy szukających schronienia w Meillerie. Gdyśmy wylądowali w St. Gingo, spostrzegłem, że taki silny wiatr tu szalał, iż pod samą górą kilka pięknych wywrócił kasztanów. Na przeciwległém wzgórzu pod Klarencyą stoi zamek. Pagórki pokryte są winnicami, które przeplatają małe lecz prześliczne gaje; jeden z nich nazywa się gajem Julii i chociaż dzięki samolubnemu skąpstwu bernardynów, do których okolica ta należała, wycięty został i to w celu zasadzenia winnicy dla użytku tych marnych pasibrzuchów wstrętnego zabobonu, mieszkańcy Klarencyi po dziś dzień pokazują miejsce, gdzie rosły drzewa, i nadają mu nazwisko, które przeżyło ten lasek. Rousseau nie miał szczęścia co do ochrony miejscowości, które oddał w posiadanie swoim „powietrznym nicponiom“. Przeor klasztoru św. Bernarda wyrąbał gaje dla kilku beczek wina a Bonaparte kazał splantować część skał meillerskich, celem stworzenia drogi, prowadzącéj przez Simplon. Droga jest rzeczywiście śliczna; nie zgadzam się jednak z uwagą, którą słyszałem, że „la route vaut mieux que les souvenirs“.
Visto ho Toscana, Lombardia, Romagna,
Quel Monte che divide, e quel che serra
Italia, e un maro e l’altro, cho la bagna.
Ariosto, Satira III.
Po przerwie lat ośmiu, dzielących napisanie pierwszych pieśni Rycerza Harolda od ostatniéj, zamierzam koniec poematu przedłożyć publiczności. Niéma w tém nic nadzwyczajnego, że rozłączając się z przyjacielem tak starym, zwracam się do starszego i lepszego — do człowieka, który patrzał na narodziny i śmierć tamtego, a któremu za korzyści, wynikłe dla mnie z jego towarzystwa, oraz za światłą przyjaźń daleko więcéj jestem winien, aniżeli mogę lub mógłbym być zobowiązany — choć i tutaj niewdzięczny nie jestem „Rycerzowi Haroldowi“ za niejeden wzgląd publiczności, spływający z utworu na poetę — do człowieka, którego znam tak dawno i któremu towarzyszyłem na obczyźnie, któregom widział czuwającego nade mną w mojéj słabości, czułego na moje troski, cieszącego się mojém szczęściem i niezachwianego w mojéj niedoli, szczerego w radzie i wiernego w niebezpieczeństwie, zwracam się do przyjaciela, który mimo licznych pokus, mnie nie odbiegał, zwracam się do ciebie.
Czyniąc to, zwracam się od marzeń do rzeczywistości, a poświęcając ci całkowicie, przynajmniéj w dokończeniu, dzieło poetyckie, będące najdłuższym, najgłębszym i najszerszym z mych utworów, pragnę powołaniem się na czteroletnią zażyłość z człowiekiem nauki, talentu, stałości, charakteru i honoru, sobie samemu przydać zaszczytu. Nie dla naszych to umysłów schlebiać i w zamian za to pochlebstwo odbierać; szczere atoli uznanie było głosowi przyjaźni zawsze dozwolone; podnosząc na tém miejscu wszystkie twe zalety, a raczéj wskazując na to, co im zawdzięczam, nie czynię tego gwoli sobie ani téż dla świata, ale w tym celu, aby dać folgę własnemu sercu, które zwłaszcza w ostatnich czasach nie przyzwyczaiło się do takiéj życzliwości, a chyba nauczyło się mężnie odpierać ciosy.
Nawet myśl o dacie niniejszego listu, będącéj rocznicą najnieszczęśliwszego dnia méj przeszłości, nie może zatruć mego przyszłego żywota, gdy mam ucieczkę w twéj przyjaźni i poczuciu méj siły; przeciwnie, dzień ten będzie odtąd dla nas tém przyjemniejszém wspomnieniem, że na myśl przywodzić nam będzie te moje usiłowania, aby ci podziękować za stałe względy, jakich mało kto kiedykolwiek doznał, a które w każdym, co ich doświadczył, wzmocnić muszą wiarę w siebie samego i w rodzaj ludzki.
Zrządzeniem losu zwiedziliśmy razem w różnych czasach kraje, słynne z rycerstwa, dziejów i baśni — Hiszpanię, Grecyę, Azyę Mniejszą i Italię; Ateny i Konstantynopol były przed kilku laty dla nas tém samém, czém niedawno Wenecya i Rzym. Poemat, tak samo, jak pielgrzym, towarzyszył mi w podróży od początku do końca, może téż będzie można przebaczyć méj próżności, skłaniającéj mnie do mówienia z takiém upodobaniem o dziele, które do pewnego stopnia wiąże się z miejscowością, gdzie zostało stworzone, i z przedmiotami, które chciałoby opisać; może dzieło to uznaném będzie za niegodne tych czarownych i pamiętnych krain, może nie sprosta ono naszym rozległym o nich wyobrażeniom i bezpośrednio odczutym wrażeniom, ale jako wyraz uwielbienia dla tego, co jest czcigodne, jako wyraz uczuć dla tego, co sławne, było ono dla mnie podczas tworzenia źródłem rozkoszy; rozstaję się téż z niém z pewnym żalem; nie sądziłem nigdy, iżbym żal podobny mógł uczuć kiedykolwiek dla utworu wyobraźni.
Co się tyczy treści ostatniéj pieśni, to zauważę, że mniéj tu mowy o pielgrzymie, niż w poprzednich, ale za to w odpowiednich ustępach prawie się wcale nie starałem oddzielić osoby wędrowca od autora przemawiającego we własnéj osobie. Znudziło mi się w końcu to ciągłe wytykanie granicy, któréj nikt, zdaje się, nie chciał zauważyć i, jak ów Chińczyk w Goldsmitha „Obywatelu świata“, któremu nikt nie chce wierzyć, że jest Chińczykiem, napróżno zapewniałem i wyobrażałem sobie, żeni odróżnił pielgrzyma od autora; ciągła troska o utrzymanie téj różnicy, ciągłe w usiłowaniach tych zawody tak utrudniały mą pracę twórczą, że postanowiłem porzucić te daremne wysiłki i postanowienie to w czyn wprowadziłem. Zdania i poglądy, jakie w téj kwestyi powstały i powstać mogą, nie mają dzisiaj istotnego znaczenia, utwór ten stać ma o własnéj sile, bez pomocy pisarza; dla autora zaś, niémasz ucieczki po-za reputacyę, przejściową, czy téż stałą, którą literackie jego prace dla niego zdobędą; zwykły to los wszystkich autorów. W pieśni czwartéj chciałem zarówno w tekście jak i uwagach dotknąć obecnego stanu piśmiennictwa i obyczajów we Włoszech. Wkrótce jednak spostrzegłem, że w tekście, w tych przynajmniéj ramach, które mu zakreśliłem, niéma dość miejsca dla tego labiryntu postronnych przedmiotów i połączonych z niemi refleksyj; co się zaś tyczy not, to te, z wyjątkiem kilku najkrótszych, zawdzięczam tobie; ograniczyłem je z konieczności do takich tylko rozmiarów, jakich wymagało wyjaśnienie tekstu.
Jest to zadanie drażliwe i nie bardzo wdzięczne rozprawiać o piśmiennictwie i obyczajach narodu tak niepodobnego do naszego; wymaga to uwagi i bezstronności, które łatwo mogą, nawet w uważnym spostrzegaczu i dobrze znającym język i zwyczaje ludu, wśród którego niedawno przebywaliśmy, wzbudzić niewiarę we własne poglądy i co najmniéj skłonić go do bliższego zbadania przedmiotu przed wydaniem stanowczego sądu. Stronnictwa literackie zarówno, jak polityczne, rozbiegają się, jak się zdaje, albo raczéj rozbiegły się tutaj tak daleko, że cudzoziemcowi prawie niepodobna zoryentować się pomiędzy niemi. Dość będzie, gdy na poparcie tego poglądu, przyłączę kilka słów w ich własnym pięknym języku: — „Mi pare, che in un paese tutto poetico, che vanta la lingua la più nobile ed insieme la più dolce, tutte te vie diverse si possono tentare, e che sinche la patria di Alfieri e di Monti non ha perduto l’antico valore, in tutte essa dovrebbe essere la prima“. Włochy mają jeszcze wielkie nazwiska — Canova, Monti, Ugo Foscolo, Pindemonte, Visconti, Morelli, Cicognara, Albrizzi, Mezzofanti, Mai, Mustoxidi, Aglietti i Vacca zapewnią współczesnemu pokoleniu zaszczytne miejsce prawie we wszystkich dziedzinach sztuki, nauki i piśmiennictwa nadobnego, a w niektórych nawet miejsce najpocześniejsze: Europa, świat cały ma tylko jednego Canovę.
Alfieri w jednym ze swych utworów powiada: „La pianta nomo nasce più robusta in Italia che in qualunque altra terra — e che gli stessi atroci delitti che vi si commettono ne sono una prova“. Nie pisząc się na ostatnią część tego zdania, zawierającego niebezpieczną doktrynę, można z nią walczyć, ze słuszniejszego wychodząc stanowiska, że Włosi w każdym razie nie są okrutniejsi od swych sąsiadów; świadomego trzeba zaślepienia, nieuctwa i niedbalstwa, aby nie widziéć nadzwyczajnych zdolności tego ludu, jego, że się tak wyrażę, wszechstronnego uzdolnienia, łatwości przyswajania sobie wszystkiego, bystrości pomysłów, ognia jego gieniuszu, poczucia piękna, i pomimo szkód, wyrządzonych przez stokrotne rewolucye, spustoszeń, towarzyszących wojnom i tylowiekowéj rozpaczy, jego „nieugaszonego pragnienia nieśmiertelności“ — nieśmiertelności, wypływającéj z niepodległości.
A
gdy błądząc po wałach dokoła Rzymu, słyszeliśmy w owych prostych śpiewach robotników jęki rozpaczy: „Roma! Roma! Roma! Roma non é più come era prima“, trudno nam było opędzić się chęci przeciwstawienia téj melancholijnéj dumy rozpalonym dźwiękom wesołych śpiewów i bachanalij w szynkach londyńskich, śpiewów, których treścią rzeź w Mont St. Jean, zdrada Genui, Włoch, Francyi i całego świata przez ludzi, których postępowanie sam opisałeś w dziele, godnem lepszych dni naszych dziejów. Dla mnie —
„Non movero mai corda
Ove la turba di sue ciance assorda“.
Zbyteczną dla Anglika byłoby rzeczą dochodzić, co zyskały Włochy przez ostatnie przewroty, dopóki dowiedzioném jest, że Anglia zdobyła nieco więcéj, niż stałą armię i zawieszenie „Habeas Corpus“; tymczasem dość Anglikom tego, co mają u siebie w domu. Za swe czyny za granicą, a zwłaszcza na południu, „zaprawdę otrzymają oni nagrodę“, i to w niedalekiéj przyszłości.
Życzę ci, drogi mój Hobhousie, szczęśliwego i przyjemnego powrotu do tego kraju, którego rzeczywista pomyślność nikomu nie może być droższą, niż tobie, poświęcam ci ten poemat w stanie wykończonym, powtarzając raz jeszcze, że pozostaję
Twym zawsze wiernym,
wdzięcznym i serdecznym przyjacielem,
Byron.
PIEŚŃ IV.
I.
Na Moście Westchnień, we weneckim grodzie II.
Majestatycznie ta Cybela morza,[125] III.
Zmilkły w Wenecji już echa Tassowe, IV.
Lecz dla nas jest tu coś, co więcéj znaczy, V.
Bo twory ducha nie z gliny pochodzą; VI.
Młody i stary ma u nich oparcie: VII.
Jam o tych dziwach śnił lub patrzał na nie: VIII.
Obce znam mowy i obcym źrenicom IX.
Możem ją kochał; i jeżeli kości X.
Jeśli me imię wyrzucą z kościoła, XI.
Dziś wdowa Hadrja łzy po mężu leje XII.
Gdzie Szwab się korzył, Austrji dziś obuchy; XIII.
Przed świętym Markiem spiżowe rumaki XIV.
Z młodu, Tyr nowy, wszystka była sławą; XV.
Jak statuy ze szkła, strzaskane na szczęty, XVI.
Gdy Aten wojsko zgniotły Syrakuzy, XVII.
Gdybyś wspanialszych uroszczeń nie miała, XVIII.
Jam ją ukochał, gdym był jeszcze młody; XIX.
Dzisiaj przeszłością zaludnić ją mogę; XX.
Najwyżéj rośnie świerk z swojéj natury[131] XXI.
My jarzmo życia wszak unieść możemy: XXII.
Boleść zabija lub zabitą bywa XXIII.
Ale gdy ciągle trapią nas boleści, XXIV.
Jak i dlaczego, któż zgadnie? Człek marny XXV.
Lecz moja dusza się błąka; niech wróci, XXVI.
Lud Rzymu! królów cna rzeczpospolita! — XXVII.
Księżyc już zeszedł, choć noc nie zapadła; XXVIII.
Jedyna gwiazda przy boku miesiąca XXIX.
To niebo schodzi z dala i oblicze XXX.
Tutaj grób w Arkwie do góry wystrzela; XXXI.
W Arkwie, gdzie umarł, spoczął téż w mogile — XXXII.
I to ustronie, gdzie on wiódł swe życie, XXXIII.
Odsłania góry, lasy i ogrody XXXIV.
Lub téż, być może, ze swemi demony,[133] XXXV.
Darń twe ulice porosła, Ferraro,[134] XXXVI.
Tasso ich chwałą i hańbą zarazem; XXXVII.
Chwałę i łzami jego imię rosi... XXXVIII.
Ty byłeś na to, by źréć, być wzgardzonym XXXIX.
Pokój skrzywdzonym popiołom poety! XL.
Wielkim ty byłeś, lecz przed tobą jeszcze XLI.
Laur ze żelaza, położon na czole XLII.
Italijo! Italijo! twe wdzięki XLIII.
Większy-byś przestrach budziła; mniéj luba, XLIV.
Te same-m przebył w méj młodości tory,[138] XLV.
Czas ich nie dźwignął, barbarzyńców domy XLVI.
Mam je przed sobą; lecz śród mojéj księgi XLVII.
Ale, Italjo! dziś głośno twa męka XLVIII.
Tu nas w gród biały nęcą Arna fale; XLIX.
Tu kocha nawet bogini z kamienia, L.
Patrzym, odchodzim — lecz dokąd? — pijani LI.
Takąż Parysa widziały cię oczy, LII.
Gdy się miłości skry niewymownemi LIII.
W prawnym zostawiam palcom, dłoniom zręcznym, LIV.
Prochy w przybytku Santa Croce leżą,[142] LV.
Cztery to duchy, które, jak żywioły, LVI.
Ale Etrusków trzech gdzież proch się mieści? LVII.
O ty niewdzięczna Florencjo! Dant złożył, LVIII.
Boccaccia popiół wzięły macierzyste LIX.
I Santa Croce z popiołów wyzuta, LX.
Czém piramidy wszelkich kosztowności? LXI.
Niejedno jeszcze nęci serce, oczy LXII.
Innéj jest miecz ten, który jemu dany... LXIII.
I kłody lasu, gdy wiatr zadmie halny; LXIV.
Ziemia im była statkiem śród powodzi, LXV.
Dziś w Trazymenie z innym się obrazem LXVI.
Witaj, Klitumnie! jak błyszczą twe zdroje![143] LXVII.
Jakaś świątynia z brzegów się wynurza, LXVIII.
O! stąd nie odchodź, by nie błogosławić LXIX.
Ryk wód! To na dół z skalnych lecąc złomów LXX.
Strzela ku chmurom, potém znowu ścieka LXXI.
Wyżłobią sobie drogę; ten słup wody LXXII.
To katarakta, piękna przeraźliwie![144] LXXIII.
Znów w Apeniny droga mnie przywiodła, LXXIV.
Akrokeraunji góry w dawnym czasie; LXXV.
By odżyć w naszéj pamięci; jak wzdęta LXXVI.
Rozkosz wspominać, czém mi w czasy owe LXXVII.
Żegnaj Horacy! moja wina była, LXXVIII.
Rzymie! ojczyzno ma! grodzie méj duszy! LXXIX.
Nijoba ludów, stoi — nie w koronie[147] LXXX.
Got, chrześcijanin, czas, bój, ogień, fala LXXXI.
Tak! noc podwójna — wieków i téj zmroku LXXXII.
Ach! dumny grodzie! gdzie tryumfów trzysta,[149] LXXXIII.
Ty, co w tryumfie na kołach Fortuny LXXXIV.
Złożył koronę — wieniec dyktatora:[150] LXXXV.
Sulla z zwycięsców pierwszy, lecz nasz własny LXXXVI.
Dzień, co go ongi — trzeci był miesiąca — LXXXVII.
Stoisz posągu aż do tego czasu LXXXVIII.
I ty, wilczyco, Rzymu karmicielko, LXXXIX.
Strzeżesz; lecz wymarł ród twych wychowańców XC.
Kłamnéj potęgi trefniś, zbękarcony XCI.
Poszedł, zobaczył, zwyciężył... Nie taki XCII.
Wszystkiém lub niczém — oto jego cele! XCIII.
Z wyschłego bytu, jakież mamy żniwa? XCIV.
I tak depcemy te drogi ponure, XCV.
A nie o wierze mówię — rzecz to między XCVI.
Czyż tylko tyran tyrana przełamie? XCVII.
Francja, pijana krwią, rzygnęła zbrodnią; XCVIII.
Jednak wolności! chociaż na łachmany XCIX.
Tu z innych czasów krągła stoi wieża,[153] C.
Lecz kim-że pani tego grobu? Hoża CI.
Była-ż z tych, pełnych dla swych mężów wiary, CII.
Może umarła w swego wieku kwiecie, CIII.
Może umarła starą — wszystko zgoła CIV.
Nie wiem dlaczego, lecz tak mi się zdaje, CV.
Z blanków rozbitych, leżących po skałach, CVI.
Więc niechaj wiatry świszczą! Ich muzyka CVII.
Cyprysy, bluszcze, mchy i rozchodniki, CVIII.
I ten jest morał wszelkich dziejów człeka[156] — CIX.
Podziwiać, gardzić, śmiać się, płakać! — Treści CX.
Tulljusz od ciebie mniejszą miał wymowę. CXI.
Rzymskiego nieba, w tym powietrznym grobie, CXII.
Gdzież ta tryumfu skala, gdzie półbogi CXIII.
Pole wolności, stronnictw, krwi i sławy! CXIV.
Do ostatniego trybuna imienia CXV.
Egerjo, serca przecudowny tworze, CXVI.
Mchy twego źródła ciągle jeszcze roszą CXVII.
We fantastyczne warkocze; pagórki CXVIII.
Tu się chroniła tych czarów opieka, CXIX.
Czyż swoje drżenie łącząc z jego drżeniem — CXX.
Ach! by niweczyć, rwie się młoda miłość, CXXI.
O ty miłości! nie córką-ś ziemicy! CXXII.
Duch swą pięknością bóle sobie stwarza, CXXIII.
Człek jest szalony, gdy kocha — młodości CXXIV.
Więdniemy z młodu — upadamy, słabi — CXXV.
Mało kto znajdzie — nikt — co kochać pragnie, CXXVI.
Całéj Przyrodzie nasze życie kłamie; CXXVII.
Lecz miejmy śmiałość rozważać! Niegodnie[161] CXXVIII.
Łuki na łukach, jakby Rzym tu stary, CXXIX.
Czerpie swe barwy, aby ich językiem CXXX.
Ty, co upiększasz nawet śmierć, co w krasie CXXXI.
Pośród tych zwalisk, gdzieś wzniósł swe ołtarze, CXXXII.
A ty, Nemezys wielka, co na szali CXXXIII.
Może to grzechy, które sam-em spłodził, CXXXIV.
Lecz gdyby mi się wyrwał krzyk, to zgoła CXXXV.
A przebaczeniem me klątwy! Niebiosy! CXXXVI.
Czy nie widziałem, czém to świat nas darzy — CXXXVII.
Ale ja żyłem, żyłem niedaremnie! CXXXVIII.
Pieczęć już dana... Witaj, groźna mocy, CXXXIX.
Tu się w gorączce tłumiły narody, CXL.
Przedemną, widzę, gladyjator leży: CXLI.
On-ci je słyszał, lecz na nie nie baczył: CXLII.
Tu, gdzie mord buchał wyziewem posoki, CXLIII.
Oto zwaliska! lecz jakie! z ich złomów CXLIV.
Lecz gdy się wspinać zacznie miesiąc siny CXLV.
„Gdy Koloseum stoi, Rzym stać będzie,[164] CXLVI.
Prosty, poważny, podniosły, surowy, CXLVII.
Zabytku doby, która była świętsza, CXLVIII.
Tu wnętrze kaźni! Między tym półmrokiem[167] CXLIX.
Młodego życia czyste źródło wzrasta, CL.
Ale tu młodość stare lata sili CLI.
Baśń, co nam drogę gwiazd opiewa mleczną, CLII.
Teraz się zwróćmy, gdzie mur Adryjana,[168] CLIII.
Lecz ten dom boży w jakiéj lśni ozdobie![169] CLIV.
Żaden ze starych, ni żaden dzisiejszy CLV.
Wejdź, jego wielkość ciebie nie przełamie! CLVI.
Stąpasz, a wnętrze rośnie z każdym krokiem — CLVII.
Nie wszystko ujrzysz od razu... Tę całość CLVIII.
Nie jéj, lecz twoja w tém wina: wszak zwolna — CLIX.
Tu się zatrzymaj w zachwycie! Tu więcéj CLX.
Lab ku szlachetnym bólom zwróć swe oczy, CLXI.
Lub spójrz na władcę niechybnych pocisków, CLXII.
Lecz w tych nadobnych kształtach — gdzieś w ustroni CLXIII.
Jeśli Prometej skradł z niebieskiéj góry CLXIV.
Lecz pieśni mojéj pielgrzym gdzież zostaje? CLXV.
Tam, gdzie się ciała gromadzą i życia, CLXVI.
W głębie przepaści, do tych strasznych cieni, CLXVII.
Cyt! głos z przepaści wychodzi głębokiéj — CLXVIII.
Gdzieś jest, monarchów i wodzów odnogo? CLXIX.
Wieśniaczki rodzą bezpiecznie — bez bólów... CLXX.
W wór się twój ślubny zmienił płaszcz; wesele CLXXI.
Nam, nie jéj, biada! ona śpi szczęśliwie:[170] CLXXII.
To byłby los jéj! Nie! wyrzucam z łona CLXXIII.
Patrz! Nemi, skryta między leśne wzgórza,[172] CLXXIV.
Albańskie, ledwie rozdzielone zdroje CLXXV.
Lecz jam zapomniał... Pielgrzym przebył trudy; CLXXVI.
Euksyn pośród Symplegad... Przedługi CLXXVII.
O, gdyby puszcza była nam schroniskiem, CLXXVIII.
Jaka to rozkosz w niedostępnym borze CLXXIX.
Tocz fale wód swych, oceanie siny! CLXXX.
Smug twój nie na to, aby go łupiły CLXXXI.
Te pancerniki, co gromami biją CLXXXII.
Państwa twych brzegów — czém są dzisiaj one? CLXXXIII.
Chwalebne lustro, gdzie się nawet w burzy CLXXXIV.
Jam umiłował ciebie, oceanie! CLXXXV.
Spełnione dzieło! koniec mojéj pieśni! CLXXXVI.
Bywajcie zdrowi! Niéma na to rady —
KONIEC.
|
„Na moście Westchnień, we weneckim grodzie
Stałem, tu pałac mając, tu więzienie“.
Połączenie pomiędzy pałacem książęcym a więzieniem weneckiém tworzy ponury most, albo raczéj kryta galerya, wznosząca się wysoko ponad wodą, kamiennym murem podzielona na korytarz i celę. Więzienia stanu, zwane pozzi czyli studnie, wpuszczone były w grube mury pałacu; więźniów, skazanych na śmierć, przeprowadzano środkiem galeryi na drugą stronę, a potem z powrotem do drugiéj części mostu, to jest celi, gdzie ich następnie duszono. Nizkie drzwi, przez które skazańca prowadzono do téj celi, dziś są zamurowane; korytarz atoli więcéj jest otwarty i znany jest pod nazwiskiem „Mostu Westchnień“. Pozzi znajdują się pod posadzką gmachu, u stóp mostu. Pierwotnie liczba ich wynosiła dwanaście; atoli za pierwszém najściem Francuzów, głębiéj leżące więzienia Wenecyanie coprędzéj zamurowali albo je rozwalili. Pomimo to można się dzisiaj jeszcze dostać do nich przez drzwi spuszczane i wczołgać się przez nawpół rozwalone otwory do głębokości dwóch piętr pod parterem. Ktoby chciał szukać ukojenia żalu po upadku władzy patrycyuszów, to je tutaj znajdzie; zaledwie jakiś promyczek światła drży w téj ciasnéj galeryi, prowadzącéj do cel, kaźnie natomiast zupełnie są ciemne. Wązki otwór w murze dopuszczał nieco wilgotnego powietrza z korytarza do wnętrza, służąc zarazem za miejsce, przez które więźniom podawano pożywienie. Drewniany tapczan, wyniesiony o stopę ponad posadzką, był jedynym tutaj sprzętem. Przewodnicy opowiadają, że wszelkie oświetlenie było zakazane. Długość ich wynosiła około pięć, szerokość dwa i pół, a wysokość siedem kroków. Cele znajdują się jedna pod drugą; w dolnych jamach oddychanie wielce jest utrudnione.
Gdy republikanie zeszli do tych straszliwych jaskiń, znaleźli w nich jednego tylko więźnia, który miał tam przesiedzieć lat szesnaście. Mieszkańcy tych więzień pozostawili na ścianach ślady swéj skruchy lub rozpaczy; niektórzy z nich zdradzają dużo bystrości umysłu. Nietylko z podpisów, ale także z wizerunków kościołów i dzwonnic, wyrytych na murach wynika, że niektórzy ze skazańców należeli do stanu duchownego albo nagrzeszyli przeciwko niemu.
Dla czytelnika będzie może warto zapoznać się z dokumentami, powstałemi w téj straszliwéj samotności. Trzy z tych napisów, które kopiowano niejednokrotnie, są następujące:
1. NON TI FIDAR AD ALCUNO PENSA e TACI
SE FUGIR VUOI DE SPIONI INSIDIE e LACCI
IL PENTIRTI NULLA GIOVA
MA BEN DI VALOR TUO LA VERA PROVA
1607. ADI 2. GENARO. FUI RE-
TENTO P’LA BESTIEMMA P’AVER DATO
DA MANZAR A UN MORTO
LACOMO. GRITTI. SCRISSE.
2. UN PARLAR POCHO et
NEGARE PRONTO et
UN PENSAR AL FINE PUO DARE LA VITA
A NOI ALTRI MESCHINI
1605.
EGO JOHN BAPTISTA AD
ECCLESIAM CORTELARIUS.
3. DE CHI MI FIDO GUARDAMI DIO
DE CHI NON MI FIDO MI GUARDARO IO
A TA H A NA
V. LA S. C. K. R.
Przepisywacz pozostawił błędy, nie poprawiając ich; niektóre z nich są atoli wątpliwe, ponieważ głoski były widocznie ryte na ścianie w ciemności. Warto zauważyć, że w pierwszym napisie czytać należy bestemmia i mangiar i że umieścił go widocznie więzień, skazany za jakąś zbrodnię, dokonaną na trupie; co się tyczy wyrazu cortellarius, to oznacza on mieszkańca parafii, położonéj na lądzie stałym, niedaleko morza; ostatnie zaś głoski początkowe mają widocznie wyrażać: Viva la santa Chiesa Kattolica Romana.
„Zmilkły w Wenecyi już echa Tassowe“.
Znana bardzo pieśń gondolierów, złożona z odmian stanc, wziętych z Tassa „Jerozolimy wyzwólonéj“, zmarła razem z niepodległością Wenecyi. Wydania wiersza, z oryginałem na jednéj kolumnie, a z waryacyami weneckiemi na drugiéj, tak jak go śpiewali wioślarze, były ongi częstemi, a i dzisiaj można je spotkać niejednokrotnie. Następujący wyjątek wykaże nam różnicę pomiędzy eposem toskańskim, a „Canta alla Barcariola“.
Canto l’arme pietose, e l’capitano
Che l’gran Sepolero liberò di Cristo.
Molto egli oprò col senno, e con la mano
Molto soffri nel glorioso acquisto;
E in van l’Inferno a lui s’oppose, e in vano
S’armò d’Asia, e di Libra il popol misto,
Che il Ciel gli diè favore, e sotto a i santi
Segni ridusso i suoi compagni erranti.
L’arme pietose de cantar gho vogia,
E de Goffredo la immortal braura
Che al fin l’ha libera co strassia, e dogia
Del nostro buon Gesù la Sepoltura
De mezzo mondo unito, e de quel Bogia
Missier Pluton non l’ha bu mai paura:
Dio l’ha agiuta, e i compagni sparpagnai
Tutti ’l gh’ i ha messi insieme idi del Dai.
Niektórzy ze starszych gondolierów umieją jednak dotychczas i od czasu do czasu śpiewają stancę tak znanego im ongi śpiewaka.
Ubiegłego 7 stycznia popłynął autor Czajlda Harolda wraz z drugim Anglikiem, piszącym te słowa, do Lido, w towarzystwie dwóch śpiewaków, z których jeden był cieślą a drugi gondolierem. Pierwszy usiadł na przedzie, drugi zaś u steru łodzi.
Wkrótce po pozostawieniu za sobą bulwaru Piazzetty, zaczęli śpiewać i nucili dopóty, dopóki nie dotarliśmy do wyspy. Pomiędzy innemi próbkami, śpiewali nam o śmierci Kloryndy, oraz o pałacu Armidy — i to nie w narzeczu weneckiem, lecz w toskańskiem. Cieśla, który był wprawniejszym od swego towarzysza i niejednokrotnie musiał mu dopomagać, mówił nam, że może nam oryginał przetłómaczyć. Dodał on także, że umie jakie trzysta stanc na pamięć, nie ma atoli ochoty (morbin — oto wyraz, jakiego użył) nauczyć się więcéj, albo śpiewać te, które mu są znane; trzeba mieć dużo wolnego czasu, aby tego się wyuczyć lub tém się zajmować, a spojrzyjcie — powiedział biedak daléj — na moje ubranie i na mnie; nie świetnie mi się wiedzie“. Słowa jego większe na nas wywarły wrażenie, aniżeli jego śpiew, który tylko przyzwyczajenie może uczynić przyciągającym. Recytatyw był ostry, krzykliwy i jednostajny; gondolier zaś pomagał swemu głosowi w ten sposób, że przykładał rękę do jednéj strony ust. Cieśla okazywał spokój, starając się zachować go do końca; był jednak za bardzo przejęty swym śpiewem, ażeby módz panować nad sobą. Od ludzi tych dowiedzieliśmy się, że śpiewanie nie ogranicza się tylko do gondolierów, ale, że inni do niższych klas należący, jakkolwiek śpiew tam jest rzadki, znają tę lub owę stancę.
Zdaje się, że równoczesne śpiewanie i wiosłowanie nie jest w zwyczaju. Jeżeli zresztą nieczęsto słyszy się wiersze z Jerozolimy wyzwolonéj; to przeciéż na kanałach weneckich dość dużo jest muzyki; w dni świąteczne zwłaszcza niejednemu cudzoziemcowi, nie umiejącemu zbytecznie odróżniać słów, może się zdawać niejednokrotnie, że z gondol rozbrzmiewają pieśni Tassa.
Autor uwag, zawartych w „Curiosities of Literature“, wybaczy, że przytaczam z niego dwa razy: z wyjątkiem bowiem kilku zwrotów nieco przesadnych i rozwlekłych, opis jego jest ścisły i wiele posiadający wdzięku. W Wenecyi umieją gondolierzy długie ustępy z Ariosta i Tassa, śpiewając je często na jakąś szczególniejszą nutę. Zdolność ta zdaje się jednak obecnie zanikać: w ostatnich czasach zdołałem z wielkim trudem dwóch znaléść zaledwie ludzi, którzy mi umieli przytoczyć coś z Tassa. Dodać muszę, że zmarły p. Berry zaśpiewał mi ongi ustęp z Tassa na sposób, w jaki podług jego zapewnienia nucą gondolierzy.
„Strofy śpiewają zawsze naprzemian dwie osoby. Molodyę znamy zresztą z Rousseau’a; wydrukowano ją w jego pieśniach; nie ma ona właściwie melodyjnego spadku i jest czémś pomiędzy canto fermo a canto figurato; do pierwszego zbliża się recytatywną deklamacyą, do drugiego zaś przejściami i tokami, przyczém zachowywaną i upiększaną bywa jedna zgłoska.
„Pewnego razu wsiadłem do gondoli przy blasku księżyca; jeden z śpiewaków usadowił się w tyle, a drugi na przedzie, i tak popłynęliśmy do St. Georgio. Jeden z nich zaczął śpiewać, a gdy skończył swą zwrotkę, podchwycił drugą pieśń i tak szło na przemiany jednym ciągiem. W całym tym śpiewie powtarzały się jedne i te same nuty bez przerwy, atoli stosownie do treści zwrotki kładł to jeden to drugi na tę lub owę nutę większy nacisk, i rzeczywiście ekspresja całéj zwrotki zmieniała się stosownie do tego, jak się zmieniała treść poematu.
„Ogółem dźwięki były szorstkie i chrapliwe; śpiewający zdawali się, jak to się dziać zwykło u ludzi niewykształconych, szukać doskonałości śpiewu w sile głosu; jeden chciał prześcignąć drugiego potęgą swych płuc; z tego téż powodu, dalekim będąc od znajdywania przyjemności w téj scenie, byłem, uwięziony w pudle gondoli, w położeniu nie bardzo przyjemném.
„Mój towarzysz, któremu zwierzyłem się z mych uczuć, starał się usilnie podtrzymać kredyt swych ziomków, że śpiew ten wielce jest przyjemny, jeżeli go się słucha z daleka. Stosownie do tego wysiedliśmy na brzeg, pozostawiając jednego z śpiewaków w gondoli, drugi zaś stanął od niego w oddaleniu o jakie sto kroków. Zaczęli tedy śpiewać jeden po drugim, ja zaś przechadzałem się pomiędzy niemi, w ten sposób, że opuszczałem tego, który rozpoczynał swą zwrotkę. Bardzo często stawałem, przysłuchując się to jednemu, to drugiemu.
„Rzecz wydawała się w ten sposób lepiéj przystosowaną. Silny deklamatorski, choć wrzaskliwy ton uderzał ucho z daleka, wywołując uwagę na siebie; prędko po sobie następujące przejścia, które z konieczności trzeba było niższym śpiewać tonem, wydawały się niby żałosnemi skargami, jakie następować zwykły po objawach wzruszenia lub boleści. Drugi, który z wielką słuchał uwagą, rozpoczynał bezpośrednio tam, gdzie poprzedni kończył, odpowiadając łagodniejszą lub gwałtowniejszą melodyą, stosownie do treści zwrotki. Milczące kanały, wyniosłe gmachy, światłość miesięczna, głębokie cienie gondol, mknących jak duchy, potęgowały dziwno wrażenie téj sceny; śród takich okoliczności nie trudno było przyznać, że śpiew ten przedziwnie jest harmonijny.
„Odpowiada on zupełnie naturze samotnego wioślarza, który, leżąc bezczynnie w swéj łodzi na jakim z kanałów i czekając na kamrata lub przybysza, chcącego się przejechać, skraca sobie nudę piosenkami lub poetycznemi historyjkami, jakie umie na pamięć. Wytęża on wtedy głos, jak tjlko może; głos ten rozlewa się szeroko i daleko ponad zwierciadłem wód, śpiewak zaś czuje się w otaczającéj go zewsząd ciszy samotnym pośród wielkiego i ludnego miasta. Nie dolatuje tutaj ani turkot wozów, ani hałas przechodniów, ciche gondole mkną to w tę, to w owę stronę: zaledwie, że słychać plusk wioseł.
„W oddali słyszy on drugiego, który mu zapewne wcale nie jest znany. Molodya i wiersze łączą natychmiast dwóch obeych ze sobą; jeden odpowiada natychmiast drugiemu, starając się usilnie, aby tamten go słyszał. W milczącém porozumieniu zmieniają oni wiersz za wierszem; a choćby śpiew miał trwać przez całą noc, śpiewacy podtrzymują go bez znużenia; słuchacze, przechadzający się od jednego do drugiego, biorą udział w téj zabawie.
„Wokalne to przedstawienie wydaje się najlepiéj w znaczném oddaleniu i jest wtedy niewymownie uroczém, ponieważ najlepiéj wywołuje pożądane wrażenia samotności. Jest to skarga, ale dźwięcząca przyjemnie, a czasami trudno się nawet od łez powstrzymać. Towarzysz mój, który wcale nie był delikatnie zorganizowaną osobistością, powiedział pewnego razu zupełnie niespodzianie: — E singolare come quel canto intenerisce, e molto più quando lo cantano meglio.
„Opowiadano mi, że kobiety na Libo[174], tym długim szeregu wysp, dzielącym Adryatyk od lagun, zwłaszcza zaś kobiety z najdalszych okolic Malamocco i Palestriny, śpiewają w ten sam sposób urywki z dzieł Tassa i na tę samo nutę.
„Mają one ten zwyczaj, że gdy ich mężowie zajęci są połowem ryb na morzu, wysiadują wieczorami na wybrzeżach, śpiewając te pieśni; zawodzą one donośnym głosem tak długo, aż nie usłyszą i nie odróżnią z daleka odpowiedzi swych mężów“.
Zamiłowaniem do muzyki i poezyi wyróżniają się wszystkie warstwy ludności weneckiéj z pomiędzy innych muzykalnych synów Italii. Miasto samo dostarcza licznych słuchaczy dwom lub trzem przybytkom oper od razu. Mało téż jest wypadków w życiu prywatném, któreby nie spowodowały puszczenia w obieg jakiegoś drukowanego sonetu. Uzyska jakiś lekarz lub prawnik stopień doktorski, wygłosi jakiś ksiądz pierwsze swe kazanie, wykona jakiś chirurg operacyę, zapowie arlekin swój odjazd lub przedstawienie benefisowe, odbędzie się wesele, chrzest albo proces jakiś, a już przywołuje się muzy, ażeby zliczyły odpowiednią ilość zgłosek, i tryumf odnośnéj jednostki rozbrzmiewa na przepysznych białych lub kolorowych plakatach, zajmujących połowę rogów ulic miasta. Ostatni dyg uwielbianéj primadonny sprowadza istny deszcz takich hołdów z owych górnych regionów, skąd w naszych teatrach spływają tylko kupidynki lub śnieżyce. Jest pewna poezya w całém życiu wenecyanina; zwykły jego bieg przerywają niespodzianki i zmiany, godne wyobraźni poetyckiéj, a tak różniące się od treściwéj jednostajności życia Północy; zabawa zalicza się tutaj do obowiązków, obowiązki łagodzi zabawa; jedno i drugie uważane tu bywa za niezbędne składniki żywota, a spełnia się je z jednakową poważną obojętnością oraz wesołą skrzętnością. Gazeta wenecka zamyka regularnie swe łamy następnjącém trojakiem doniesieniem:
Wystawienie Przenajświętszego Sakramentu w kościele świętego —
Św. Mojżesz, opera.
Św. Benedykt, komedya charakterów.
Św. Łukasz, nie ma przedstawienia.
Jeżeli sobie przypomnimy, z jaką czcią otaczają katolicy Przenajświętszy Sakrament, to zdawałoby się, że mogliby dla niego daleko godniejsze znaléść miejsce, aniżeli pomiędzy szaradą i widowiskiem teatralném.
Ma święty Marek swego lwa: on stoi,
Gdzie stał...
W podróży swojéj do Inwalidów utracił Lew ewangelię, którą trzymał w łapie: obecnie znajduje się łapa ta w równéj wysokości z drugą nogą. Tak samo i rumaki wróciły na swe źle wybrane miejsce, z którego je wyniesiono, i jak dawniéj, tak i dzisiaj zakryte są do połowy przez okno portalu św. Marka. Historya ich została po długim sporze zadawalniająco wyjaśnioną. Według zdania Grizzo’a i Janetti’ego, a w ostatnich czasach św. Leopolda Cicognary są one pochodzenia rzymskiego i nie powstały wcześniéj, jak za panowania Nerona. Atoli Schlegel dopiero pouczył Wenecyan o wartości ich skarbów, a w końcu jakiś Grek podniósł rzekome prawa swych ziomków do tego szlachetnego dzieła sztuki[175]. Nie pozostawiono wprawdzie Mustodisi’ego bez odpowiedzi, ale właściwie twierdzeń jego nie zbito.
Wobec tego zdaje się, że rumaki te pochodzą z Chios i że do Konstantynopola przewiózł je Teodozyusz. Styl lapidarny jest ulubioną zabawką Włochów i przyniósł sławę więcéj niż jednemu z ich literackich charakterów. Do najlepszych wzorów, wyszłych z drukarni Bodoniego, należy poważny ton napisów, wygotowanych przez jego przyjaciela Pacciandiego. Niektóre z nich poświęcone są odzyskanym na nowo rumakom. Miejmy nadzieję, że nie wybrano sobie najlepszego napisu, umieszczając następne słowa złotemi głoskami ponad portalem katedry:
QUATUOR· EQUORUM· SIGNA· A· VENETIS·
BYZANTIO· CAPTA· AD· TEMP· D· MAR· A· R· S·
MCCIV· POSITA· QUAE· HOSTILIS·
CUPIDITAS· A· MDCCIIIC· ABSTULERAT·
FRANC· I· IMP· PACIS· ORBI· DATAE· TROPHAEUM·
A· MDCCCXV· VIOTOR· REDUXIT.
Nie chcę nic mówić o łacinie, ale niech mi będzie wolno zauważyć, że po stronie Wenecyan było conajmniéj takie samo bezprawie, gdy uwozili rumaki z Konstantynopola, jak po stronie Francuzów, którzy je zawlekli do Paryża; byłoby téż daleko rozumniéj nie wspominać wcale ani o jednym, ani o drugim rabunku. Przytém władca apostolski nie powinien był pozwolić na to, aby nad główną bramą kościoła metropolitalnego umieszczano napis, odnoszący się do innych tryumfów, niż do religii. Tylko pacyfikacya świata mogłaby tego rodzaju błąd uniewinnić.
„Gdzie Szwab się korzył, Austryi dziś obuchy; Gdzie cesarz klękał, cesarz na kark siada.
Po niejednym daremnym wysiłku Włochów, aby się wyswobodzić z pod jarzma Fryderyka Barbarossy, oraz po tak samo bezowocnych zabiegach cesarza, aby stać się samowładnym panem swoich dzierżaw cyzalpińskich, zostały krwawe walki, trwające lat 24, szczęśliwie w mieście Wenecyi zakończone. Papież Aleksander III i Barbarossa porozumieli się pomiędzy sobą co do warunków pokoju już przedtém; to téż pierwszy, otrzymawszy pewny glejt, przybył do Wenecyi z Ferrary w towarzystwie posłów króla Sycylii oraz zastępcy Związku lombardzkiego. Pomimo to trzeba tu było jeszcze niejeden punkt wyjaśnić, tak, że przez kilka dni zdawało się, jakoby spokój nie mógł być zawarty. Gdy rzeczy tak się miały, przyszła naraz wiadomość, że cesarz zawitał do Chiozy, zamku, oddalonego od stolicy o mil (ang.) piętnaście. Z wielkim hałasem powstali Wenecyanie i parli ku temu, ażeby go natychmiast sprowadzić do ich miasta. Przerazili się Lombardowie i wsunęli się do Trewizo. Papież obawiał się również nieszczęścia, gdyby Fryderyk zjawił się naraz u niego, uspokoiła go jednak mądrość i zręczność doży Sebastyana Zianiego. Liczne poselstwa przebywały drogę pomiędzy Chiozą a stolicą, aż nareszcie cesarz spuścił z swych uroszczeń, „złożył minę lwa rozjuszonego, przybierając natomiast postawę łagodnego baranka“[176].
W sobotę d. 23 lipca 1177 r. sześć statków weneckich przywiozło z wielką okazałością Fryderyka z Chiozy na wyspę Lido, o milę od Wenecyi odległą. Następnego rana udał się papież w towarzystwie posłów sycylijskich i lombardzkich, których ze stałego odwołał lądu, oraz śród wielkiego tłumu ludzi, z pałacu patryarchy do kościoła św. Marka i odwołał klątwę, rzuconą na cesarza i jego stronników. W imieniu cesarza zaś wyrzekł się kanclerz jego stosunków z przywłaszczyciolami tronu papieskiego i ich sojusznikami. Doża udał się natychmiast w otoczeniu licznych księży i świeckich na pokład statku, aby przywitał Fryderyka i odprowadził go z wielką okazałością z Lido do stolicy. Cesarz opuścił statek na bulwarze Piazzetta. Doża, patryarcha, biskupi i duchowieństwo wraz z tłumem ludu weneckiego kroczyli przed nim w uroczystéj procesyi z krzyżami i chorągwiami do kościoła św. Marka. Aleksander zasiadł przed westybulem bazyliki, otoczony biskupami i kardynałami, z patryarchą Akwilei, z arcybiskupami i biskupami Lombardyi, odzianemi we wspaniałe szaty kościelne.
Fryderyk zbliżył się, natchniony przez Ducha św., ażeby w osobie Aleksandra uczcił Wszechmogącego, pozbył się swéj godności cesarskiéj, zrzucił z siebie płaszcz i położył się jak długi u stóp papieża. Aleksander, ze łzami w oczach, podniósł go dobrotliwie z ziemi, pocałował go i pobłogosławił, poczém Niemcy zaśpiewali natychmiast głosem donośnym: „Ciebie, Boże, chwalimy“. Cesarz, pochwyciwszy prawicę papieża, poprowadził go do kościoła, a otrzymawszy od niego błogosławieństwo, wrócił do książęcego pałacu[177]. Ceremonia tego upokorzenia powtórzyła się dnia następnego. Na prośbę Fryderyka odprawił sam papież mszę w kościele św. Marka. Cesarz zrzucił znowu cesarski płaszcz ze siebie, pochwycił pastorał, rozpędzał nim tłum nabożnych i kroczył przed papieżem do ołtarza. Aleksander odczytał ewangielię i kazał przed ludem. Cesarz stanął tuż przy ambonie i słuchał uważnie; rozrzewnił papieża ten objaw uszanowania (wiedział on bowiem, że Fryderyk nie rozumiał z tego ani słowa), rozkazał więc patryarsze akwilejskiemu, ażeby kazanie łacińskie przetłómaczył na język niemiecki. Następnie odśpiewano Credo. Fryderyk złożył ofiarę, pocałował papieża w stopę, a gdy msza się skończyła, pochwycił go za rękę i towarzyszył mu aż do jego konia białego. Podtrzymał mu strzemię i chciał konia za cugle prowadzić, papież atoli uznał chęć za wykonanie, pożegnał się z nim serdecznie, udzieliwszy mu swego błogosławieństwa. Taką jest treść opowiadania arcybiskupa salernitańskiego, który przy ceremonii téj był obecny, a którego relacya potwierdzoną została przez wszystkie opowiadania późniejsze. Płaszczenie się to nie byłoby godne tak dokładnéj wzmianki, gdyby ono nie było równocześnie tryumfem wolności i zabobonu.
Stany lombardzkie zawdzięczały temu wydarzeniu potwierdzenie swych przywilejów; Aleksander zaś miał wszelki powód do podziękowania Wszechmogącemu, że pozwolił słabemu, bezbronnemu starcowi ujrzéć u stóp swoich strasznego, potężnego władcę.
„Niech choć na chwilę ślepego Dandola, Bizancyum zdobywcy, zawładnie tu wola“.
Czytelnik przypomni sobie wykrzyk mieszkańców gór: Ach! choć jednę godzinę być w Dundee! Henryk Dandolo, wybrany dożą w roku 1192, miał lat ośmdziesiąt i pięć. Gdy stał na czele Wenecyan podczas oblężenia Konstantynopola, liczył on zatém lat dziewięćdziesiąt i siedem. W tym wieku dodał on ćwierć i pół całego państwa Romanii[178], bo tak nazywano państwo rzymskie, do tytułu dzierżaw weneckiego doży. Te trzy ósme państwa tego zaznaczone są jeszcze w dyplomach, wydanych za czasów panowania doży Jana Dolfino, który jeszcze w r. 1357 określenia tęgo używał[179].
Dandolo kierował osobiście szturmem na Konstantynopol: dwa okręty, „Raj“ i „Pielgrzym“, zostały związane razem, a z ich górnych pokładów spuszczono drabinę, rodzaj zwodzonego mostu na mury. Doża był jednym z pierwszych, którzy przedarli się w ten sposób do miasta. Spełniło się wtedy, jak mówią Wenecyanie, proroctwo erytrejskiéj wróżki: „Potężni zbiorą się pod przewodnictwem ślepego hetmana na falach Adryatyku, otoczą kozła, zhańbią Bizancyum, zczernią jego gmachy i rozproszone będą jego bogactwa; i nowy kozioł zabeczy, gdy się wzniosą i przebiegną 51 stóp i 9 i pół cala“[180]. Dandolo umarł 1 czerwca 1205 r., pełniwszy rządy przez lat trzynaście, sześć miesięcy i pięć dni, a pochowany był w kościele św. Zofii w Konstantynopolu. Powstańczy ów aptekarz, który w r. 1796—7 pochwycił miecz dożów i dawnym rządom koniec położył, nazywał się dziwnym sposobem Dandolo.
„Nie sprawdziły się Doryi groźne znaki?
Nie w jarzmie oneż i Wenecya z niemi?
Po przegraniu bitwy pod Polą oraz po wzięciu Chiozy 16 sierpnia 1379 przez połączone wojska Genueńczyków i Franciszka z Karrary, władcy Padwy, byli Wenecyanie doprowadzeni do rozpaczy. Wysłali oni do zwycięzców poselstwo z białym arkuszem papieru, prosząc, aby spisali na nim wszystkie, jakie im się tylko podoba, warunki, pozostawiając jedynie niepodległość Wenecyi. Książę Padwy gotów był propozycyi téj wysłuchać, Genueńczycy natomiast, którzy po zwycięstwie pod Polą wołali: „do Wenecyi! do Wenecyi! niech żyje św. Jerzy!“ postanowili rywalkę swoję zniweczyć; Piotr Doria, dowódca ich, dał błagającym taką odpowiedź: „Na Boga! panowie weneccy! nie proście księcia padewskiego ani rzeczypospolitéj genueńskiéj prędzéj o pokój, aż nie nałożymy cugli nieokiełzanym rumakom waszym, stojącym nad bramą waszego ewangielisty św. Marka. Gdy je okiełzamy, wówczas będziecie spokojni. Taka jest wola nasza i naszéj rzeczypospolitéj. Co się zaś tyczy moich braci genueńskich, których przyprowadziliście ze sobą, aby nam ich oddać, to ja ich nie chcę; weźcie ich sobie napowrót; za kilka bowiem dni przybędę sam i wybawię ich i wszystkich innych z więzienia“. W rzeczywistości téż dotarli Genueńczycy aż do Malamocco, o pięć mil od stolicy; atoli niebezpieczeństwo, w jakie popadli, oraz pycha ich wrogów, dodały Wenecyanom otuchy, tak, że podziwienia godne uczynili wysiłki oraz niejednę złożyli ofiarę, o czém ich dziejopisarze z wielką wspominają troskliwością. Vettosa Pisanicgo postawiono na czele 34 statków. Genueńczycy, opuściwszy Malamocco, usunęli się w październiku do Chiozy; niebawem jednak stali się znowu groźnemi dla Wenecyi, która w ostatecznych ujrzała się opalach. W tym samym jednak czasie, 1 stycznia 1380 r. wrócił Carlo Zono, który na czele czternastu okrętów, okrążał był wybrzeże genueńskie. Wenecyanie nie byli więc dosyć mocni, ażeby módz oblegać Genuę. Doria zabity został 22 stycznia kulą kamienną, ważącą 195 funtów, wyrzuconą z działa, zwanego trewizańskiém. Rozpoczęło się oblężenie Chiozy; 5000 wojsk pomocniczych, śród których było kilku kondotierów angielskich, złączyło się pod dowództwem kapitana Ceccho z Wenecyanami. Genueńczycy zaczęli teraz prosić o pokój, a gdy ich nie wysłuchano, zdali się na łaskę lub niełaskę; d. 24 czerwca 1380 r, odbył doża Contarini tryumfalny wjazd do Chiozy. Cztery tysiące jeńców, dziewiętnaście okrętów, a oprócz tego wielka liczba pomniejszych statków i łodzi, wraz z amunicyą, bronią i wszelkiemi przyborami wojennemi dostało się w ręce zwycięzców, którzy byliby chętnie panowanie swe ograniczyli do miasta Wenecyi, gdyby nie bezlitosna odpowiedź, jaką otrzymali od Doryi. Opisanie tych zajść znajduje się w dziele, nazwaném „Wojna Chiozańska“, napisaném przez Daniela Chinazzo, który w owym czasie znajdował się w Wenecyi.
„Próżne ulice, cudzoziemskie warty,
Świadcząc, kto w dole tu, a kto u góry“.
Ludność Wenecyi wynosiła z końcem siedemnastego stulecia około 200,000 dusz. Podczas ostatniego spisu, przeprowadzonego mniéj więcéj przed dwoma laty, było zaledwie 103,000, a liczba ta zmniejsza się z dniem każdym. Handel i urzędy, które były niewyczerpaném źródłem wielkości Wenecyan, przestały istnieć. Większą część patrycyuszowskich mieszkań dziś opuszczono i znikłaby téż stopniowo z powierzchni, gdyby nie rząd, przerażony zburzeniem siedemdziesięciu dwu gmachów podczas dwóch lat ostatnich, nie był wyraźnie usunął tego smutnego źródła dochodu biedaków. Wiele resztek szlachty weneckiéj zanikło lub zanika wraz z swemi pałacami, zbudowanemi przez Palladia, albo zmieszało się z bogatemi żydami nad wybrzeżem Brenty. Po „gentiluomo Veneto“ pozostało tylko jeszcze nazwisko. Tworzy on tylko cień swéj dawniejszéj istoty, jest atoli grzecznym i gładkim. Wybaczyć mu trzeba, że stał się kwerulantem. Jakiekolwiek były błędy rzeczypospolitéj weneckiéj i jakkolwiek cudzoziemcowi zdawać się może, że straciła swój byt naturalnym biegiem, to przeciéż od Wenecyan można się tylko jednego spodziewać uczucia. Nigdy poddani rzeczypospolitéj nie zgromadzili się tak jednomyślnie około chorągwi św. Marka, jak to się w ostatnich stało czasach; tchórzostwo zaś i zdrada kilku patrycyuszów, którzy fatalną zalecali neutralność, ograniczyły się jedynie do osób samych zdrajców. Obecne pokolenie nie może użalać się na utratę swych form arystokratycznych i na zbyt despotyczny rząd; myśli on dzisiaj jedynie o stracie swéj niepodległości. Wspomnienie tego gotuje im boleść i pozbawia ich na chwilę wesołego humoru. O Wenecyi można powiedziéć słowami Pisma, że „umiera codziennie“; upadek jéj tak jest ogólny i tak widoczny, że odczuwa go boleśnie każdy cudzoziemiec, nie mogący się pogodzić z myślą, że przed oczyma jego cały zanika naród.
Gdy jednak sztuczna ta kreacya utraciła zasady, które ją powołały do życia i podtrzymywały jéj byt, musiała się ona rozpaść na kawałki i zginąć jeszcze szybciéj, aniżeli wzrosła. Wstręt do niewoli, który ongi Wenecyan powołał na morze, wypędził ich od czasu ich upadku na ląd, gdzie wśród tłumu pozbawionych niepodległości nie wpadają zbyt w oczy i nie przedstawiają upokorzającego widoku narodu, któremu dopiéro co nałożono kajdany. Ich uprzejmość i układność i owa szczęśliwa obojętność, będąca jedynie wypływem fizycznego ustroju (bo do filozofii rościć sobie prawa nie może) nie zaginęły i śród tych stosunków; zatraciły się jednak stopniowo pewne właściwości ubiorów oraz zwyczajów, a szlachta, czująca się, z właściwą wszystkim Włochom dumą, panami, nie mogła sobie dotychczas wytłómaczyć, że nie należy wystawiać na pokaz swéj dzisiejszéj nieznaczności. Blasku, który był dowodem i częścią ich potęgi, nie chcą oni poniżać przez to, ażeby i w poddaństwie paradować. Usunęli się oni ze stanowiska, jakie zajmowali w oczach współobywateli; gdyby byli na niém pozostali, to mogło było wyglądać, jak gdyby się pogodzili ze swém nieszczęściem; obraziliby oni wówczas wszystkich tych, którzy od powszechnego cierpieli upadku. Ci, którzy pozostali w opustoszałém mieście, nie żyją, lecz błąkają się raczéj jak widma na widowni swéj minionéj potęgi. „Kto tu jest na dole, a kto u góry, o tém nie może tutaj wypowiedziéć zdania człowiek, który ze względów politycznych jest przyjacielem i sprzymierzeńcem zwycięzcy. Pomimo to mogę powiedziéć tyle, że dla tych, którzy pragną utraconą odzyskać niepodległość, będą wszyscy władcy przedmiotem przekleństwa; można téż z wielką przepowiedziéć pewnością, że bezpłodna ta nienawiść nie ustanie dopóty, dopóki Wenecya nie przepadnie w błocie zawalonych swych kanałów.
Melodyami łzawił
Drzewo imienia lubéj i sam siebie wsławił.
Dzięki bystrości krytycznego umysłu pewnego Szkota, wiemy o Laurze tyle co i dawniéj[181]. Odkrycia abbé de Sade’a, jego tryumfy, jego drwinki nie mogą nas ani nauczyć, ani zabawić. Nie należy jednak wierzyć, jakoby pamiętniki jego czytały się na wzór romansu w rodzaju Belizaryusza i Inkasów, choć tak twierdzi dr. Beattie — wielkie wprawdzie imię, ale mała powaga[182]. „Praca tamtego nie była daremną, choć ośmieszyła go, zarówno jego „miłość“, jak i inne namiętności[183]. Hipoteza, która przekonała walczących pomiędzy sobą Włochów, porwawszy za sobą i innych mniéj interesowanych krytyków, dobiegła dzisiaj końca. Mamy więc nowy dowód, że nigdy nie możemy być pewni, azali najdziwniejszy paradoks, posiadający tém samém ułudniejsze pozory prawdy, nie ustąpi miejsca dawnemu, na nowo do życia powołanemu przesądowi.
Zdaje się więc po pierwsze, że Laura urodziła się, żyła i umarła nie w Awinionie, lecz na prowincji. Źródła Sorgi, gąszcze Cabrières mogą zatém odwoływać się do swych dawnych praw, a wygwizdanego de la Bastie można znowu słuchać z przyjemnością. Hipoteza owego abbé nie ma więc silniejszych podstaw, jak tylko sonet na pergaminie, medal, znaleziony przy szkielecie żony Hugona de Sade, oraz rękopism Petrarkowych objaśnień Wirgiliusza, przechowywany obecnie w księgozbiorze ambrozyańskim. Jeżeli dowody te są prawdziwe, to w przeciągu dwunastu godzin napisany był ów sonet, medal zaś narysowany, odlany i złożony; wszystkie te zaś dobrze obmyślane funkcye dokonane zostały przy trupie zmarłéj od dżumy i pochowanéj tego samego jeszcze dnia. Dokumenty te są więc zbyt stanowcze i dlatego właśnie nie są dowodem prawdy lecz kłamstwa; albo sonet jest fałszerstwem, albo objaśnienia Wirgiliusza. Abbé uważa jedno i drugie za niezbicie prawdziwe, wyciągnięta z nich dedukcya jest nieuniknioną — atoli jedno i drugie widocznie jest fałszywém[184].
Po drugie, Laura nie była nigdy zamężną, będąc raczéj dumną dziewicą, niż ową czułą i rozumną żoną, która Awinion wsławiła, uczyniwszy go widownią szlachetnéj namiętności francuskiéj, i grając tutaj przez lat 21 małą komedyjkę zmiennych faworów i odkoszów z pierwszym poetą stulecia[185]. Było to rzeczywiście zbyt niedelikatnie, ażeby na podstawie źle wytłómaczonego skrócenia, oraz decyzyi jakiegoś księgarza przypisać dziewicy jedenaścioro dzieci[186] Zresztą uczuwa się zadowolenie, jeżeli się pomyśli, że miłość Petrarki nie była platoniczną. Szczęście, które chciał on raz tylko posiąść i to na jednę chwilę, nie było z pewnością duchowém[187], a przynajmniéj z sześciu ustępów sonetów jego można wyczytać coś w rodzaju propozycyi ożenku z istotą, którą niesłusznie uważano za cień jakiejś nimfy. Miłość Petrarki nie była ani platoniczną, ani poetyczną; a jeżeli w którém miejscu swych dzieł nazywa ją „amore veementissimo ma unico ed onesto,“ to w liście do przyjaciela pisze, że była ona grzeszną i przewrotną, że go zupełnie pożera i opanowuje jego serce.
W tym wypadku jednak okrzyczano go może zbytecznie za grzeszność jego pożądań; Abbé de Sade bowiem, który z pewnością nie byłby tak skrupulatnym, gdyby pochodzenie swoje mógł wywieźć od Laury i Petrarki, ujmuje się gorąco za cnotliwość swéj prababki. Co się zaś tyczy samego poety, to nie mamy żadnego dowodu jego niewinności, chyba nieustanność jego zalotów. Zapewnia on nas w liście do potomności, że już w czterdziestym roku życia uczuł on nie tylko wstręt do wszelkiéj „rozpusty“, ale że nawet zupełnie o niéj stracił wyobrażenie. Narodziny jednak naturalnéj jego córki przypadły nie prędzéj, jak na trzydziesty dziewiąty rok jego życia; zawiodła więc poetę albo pamięć, albo ze względu na moralność, zapomniał o swojém przewinieniu[188], najsłabszego atoli dowodu, że miłość jego była czystą, trzeba szukać w tém, że przeżyła ona przedmiot swéj namiętności. Twierdzenie de la Basti’ego, że tylko cnota odbiera wrażenia, których śmierć zniszczyć nie może, należy do rodzaju tych, które każdy uzna za kłamliwe, kto tylko zechce swe własne badać serce, albo téż opisy uczuć innych ludzi[189]. Tego rodzaju bajki mogą świadczyć o Petrarce lub o jego moralności tylko w umysłach bardzo słabych, albo téż bardzo młodych. Kto atoli choćby trochę przekroczył granicę opiekuństwa i młodzieńczéj nieświadomości, ten nie zbuduje się niczém więcéj, jak tylko prawdą. To, co nazywamy obroną czci osoby lub narodu, jest najbezpłodniejszą, najwstrętniejszą i najmniéj pouczającą pisaniną; wprawdzie będzie ona zawsze pożądańszą, niż poważna krytyka, któréj przypisujemy zacne chęci obniżenia wielkiego człowieka do poziomu innych ludzi. Koniec końcem, nie jest to nieprawdopodobném, że nasz historyk miał słuszność, trzymając się swéj ulubionéj hipotezy, dającéj autorowi pewne oparcie, choć nie ocalającéj wcale honoru wciąż jeszcze nieznanéj kochanki Petrarki[190].
W Arkwie, gdzie umarł, spoczął téż to mogile.
Petrarka usunął się do Arkwy w r. 1370, bezpośrednio po powrocie z nieszczęśliwéj próby odwiedzenia Urbana V w Rzymie, i z wyjątkiem słynnéj podróży do Wenecyi w towarzystwie Franciszka Novello z Karrary, zdaje się, że cztery ostatnie lata swego życia przebył pomiędzy tém uroczém ustroniem a Padwą. Cztery miesiące przed śmiercią był on w stanie ciągłego osłabienia, a rano 19 lipca 1374 r. znaleziono go nieżywego w krześle, z głową opartą na książce. Krzesło to można do dzisiejszego dnia widziéć śród drogocennych zabytków w Arkwie, które od śmierci tego wielkiego męża były przedmiotem czci nieustannéj, a których prawdziwość z powodu tego na większą zasługuje wiarę, aniżeli pamiątki po Szekspirze w Stradford-upon Avon.
Arquà (bo akcent na ostatniéj jest zgłosce, jakkolwiek w wierszu zachowano analogię języka angielskiego), leży 12 mil od Padwy, a trzy mile (angielskie) po prawéj od drogi, prowadzącéj do Rovigo, w sercu wzgórzy euganejskich. Po dwudziestominutowéj przechadzce, śród łąk miejscami pokrytych zaroślami, dochodzimy do małego, błękitnego jeziora, czystego choć bezdennego, położonego u stóp łańcucha wzgórzy i pochyłości, porosłych winem i drzewami, śród których dużo jest wierzb i granatów oraz innych krzewów, południowemi pokrytych owocami. Od brzegów jeziora wije się droga ku wnętrzu gór, niebawem ujrzysz kościół arkweński, położony śród załomu skał, otaczających wioskę. Domy porozrzucane w pewnych odstępach na pochyłościach tych wzgórzy; dom poety znajduje się na stoku wzgórka, z dwóch stron odkrytego, z którego masz widok nie tylko na kwitnące ogrody, położone w dolinie bezpośrednio u stóp wzgórza leżącéj, ale także na odległe niwy, gdzie w oddali ponad krzewami morwowemi, festonami wina w jednę zbitemi masę, oraz nad wierzbinami ujrzysz tu i owdzie strzelające do góry cyprysy i wieże kościołów, aż się oko twe zgubi gdzieś przy ujściu Padu i na wybrzeżach Adryatyku. Klimat tych wzgórz wulkanicznych jest cieplejszy, a winobranie rozpoczyna się tutaj o tydzień wcześniéj, aniżeli w dolinie padewskiéj. Petrarka spoczywa — nie można właściwie powiedziéć, aby był pogrzebany — w sarkofagu z czerwonego marmuru, opartym na czterech pilastrach, ustawionych na wysokiéj podstawie, nie mającym z innemi zwykłemi grobami żadnéj styczności. Grobowiec stoi samotny na widoku, niebawem jednak zasłonią go cztery drzewa wawrzynowe, posadzone późniéj. Źródło Petrarki — bo tutaj wszystko należy do Petrarki — płynie i rozlewa się pod sztuczném sklepieniem, opodal kościoła; posiada ono nawet w najgorętszéj porze roku wielki zasób wody miękkiéj, w któréj już w starożytności euganejskie słynęły wzgórza. Ustronie to byłoby jeszcze bardziéj przyciągającém, gdyby w pewnych porach roku nie nawiedzały go osy i szerszenie. Innego podobieństwa pomiędzy grobami Petrarki i Archilocha niéma. Rewolucye wieków dały pokój tym na uboczu leżącym dolinom, a jedyny gwałt, jaki zadano popiołom Petrarki, nie był wypływem nienawiści, lecz czci. Usiłowano bowiem pozbawić sarkofag jego skarbu, pewien Florentczyk ukradł téż rzeczywiście jedno ramię przez szczelinę, do dzisiaj widoczną. Zhańbienia tego nie zapomniano, posłużyło ono znowu do zespolenia poety z krajem, gdzie się urodził, ale w którym żyć nie chciał. Chłopaczek wiejski z Arkwy, zapytany, kim był Petrarka, odpowiedział mi, że „tamci na probostwie wiedzą to dobrze, a on wie tylko to, że to był Florentczyk.“
P. Forsyth[191] nie zupełnie był ścisłym, twierdząc, że Petrarka opuściwszy Toskanę w wieku chłopięcym, nigdy już do niéj nie wrócił. Zdaje się, że był on we Florencji, udając się z Parmy do Rzymu, oraz wracając stamtąd w r. 1350 i że zabawił dość długo, aby zaznajomić się nieco z najznakomitszemi mieszkańcami tego grodu.
Pewien szlachcic florencki, zawstydzony wstrętem, jaki poeta czuł do swéj ojczystéj ziemi, starał się sprostować ów nieznaczny błąd naszego znakomitego zresztą podróżnika, którego on znał i cenił z powodu jego nadzwyczajnych zdolności, rozległéj wiedzy, oraz wyszukanego smaku, z któremi to przymiotami łączył on prostotę obyczajów, będącą nieraz najpewniejszą choć niekoniecznie niezbędną cechą umysłów wyższych.
Każdy krok kochanka Laury śledzono i zapisywano z bojaźliwą niemal skwapliwością. Dom, w którym mieszkał w Wenecyi, stoi do dzisiaj. Mieszkańcy Arezza, chcąc ostatecznie zakończyć długo spór, jaki się wszczął pomiędzy tém miasteczkiem a sąsiednią Ancizą, dokąd przewieziono siedmiomiesięcznego Petrarkę i gdzie on aż do siódmego roku życia przebywał, oznaczyli długim napisem miejsce, w którém się ich wielki ziomek urodził. Poświęcono mu także tablicę pamiątkową w Parmie, w katedrze św. Agaty, gdzie był archidyakenem bractwa tamtejszego i gdzie go nie pochowano jedynie dlatego, że umarł w Pawii, w którém to mieście przebył jesień 1368 r. u zięcia swego Brossano. Stosunki polityczne, które przed wiekami powstrzymywały Włochów od krytykowania żyjącego, ześrodkowały dzisiaj ich uwagę w uwielbianiu go po śmierci.
...Złotych blasków morze
Lejąc na przekór tych krushańskich trutni
Oraz Boala...
Kuplet, w którym Boileau starał się obniżyć wartość Tassa, niechaj tak samo jak niejeden inny przykład, przytoczony przezemnie powyżéj, usprawiedliwi zdanie, które wypowiedziałem o harmonii wiersza francuskiego.
„A Malherbe, à Racan, préfère Théophile,
Et le clinquant du Tasse à tout l’or de Virgile.“ Sat. IX.
Biograf Serassi[192], kierując się względami wobec włoskiego czy francuskiego poety, zauważył, że satyryk naganę tę odwołał czy téż uniewinnił i że przyznał późniéj, jako twórca Jerozolimy jest „gieniuszem podniosłym, potężnym, zrodzonym do wspanialszych wzlotów poezyi.“ Do togo dodać trzeba, że owo odwołanie nie było zupełném, jeżeli zrozumiemy anegdotę tak, jak ją opowiedział Olivet[193].
Zdanie Bouhours’a, [194] wymierzone przeciw Tassowi, przytoczono tylko, aby jeszcze bardziéj zaciemnić krytyka, którego odwołania Włoch wcale się nie stara wydobyć na jaw, z nim by się zapewne nie zgodziło. Co się tyczy opozycyi, jaką „Jerozolima“ spotkała w akademii kruskańskiéj, która Tassa postawiła niżéj Bojarda i Pulciego, a o porównaniu go z Ariostem nic wiedzieć nie chciała — otóż co się tyczy téj niełaski, to winę jéj przypisać należy w pewnej mierze Alfonsowi i dworowi Ferrary. Leonard Salviati bowiem, główna i prawie że jedyna przyczyna téj napaści, był — nie ulega to najmniejszéj wątpliwości — pod wpływem nadziei[195], że zdobędzie sobie względy domu Estów; spodziewał się on to uzyskać przez to, że rodzimego wychwalał poetę kosztem współzawodnika, który był więźniem stanu. Te nadzieje i usiłowania Salviatiego niechaj posłużą do poznania sądu, jaki o uwięzieniu Tassa mieli współcześni: dzięki im przebierze się także miarka wstrętu, jaki do tyrana, zamykającego poetę w więzieniu, uczuwać musimy[196]. W rzeczywistości téż nie omylił się przeciwnik Tassa co do przyjęcia, jakiego dozna jego krytyka; powołano go na dwór ferrarski, gdzie chcąc większe jeszcze uzyskać względy, wygłaszał panegiryki na rodzinę swych panów, ażeby potém być zapomnianym i umrzéć w ubóstwie[197]. Opozycya Kruskańczyków skończyła się w sześć lat po rozpoczęciu sporów, a jeżeli pierwszą swą sławę zawdzięczała temu, że ją prawie otwarto tego rodzaju paradoksem[198], to z drugiéj strony pobyt obrażonego poety w więzieniu doznał raczéj ulgi niż stał się przykrzejszym, a to z tego powodu, że Tasso musiał starać się o obronę swéj sławy. Ażeby bronić siebie i ojca, bo obu spotkał surowy sąd Salviatiego, wyzyskał on niejednę samotność swéj godziny; więzień nie potrzebował jednak zbytecznie się trudzić, ażeby odeprzéć zarzuty, pomiędzy któremi był i ten, jakoby poeta, porównywając Francyę z Włochami, nie wspomniał z zawiści o kopule kościoła St. Maria del Fiore we Florencyi[199].
Ostatni biograf Ariosta chce, zdaje się, odnowić spór, podając w wątpliwość wyjaśnienie sądu, jaki sam Tasso wydał o sobie, wyjaśnienie, umieszczonö w Serassiego żywocie poety[200]. Tiraboschi jednak położył temu współzawodnictwu koniec, wykazując, że pomiędzy Tassem a Ariostem nie ma co mówić o ich porównywaniu, tylko o tém, który z nich bardziéj jest lubiany[201].
Laur ze żelaza położon na czole
Biustu Arjosta strącił piorun...
Zanim popioły Ariosta przeniesiono z kościoła benedyktynów do biblioteki w Ferrarze, ugodził piorun w popiersie jego, ustawione na jego grobie, i stopił z żelaza wykuty wieniec wawrzynowy. O wypadku tym opowiada pewien pisarz minionego wieku[202]. Przeniesienie uświęconych popiołów jego nastąpiło 6 czerwca 1801 r. i było jedną z najwspanialszych uroczystości krótkotrwałéj rzeczypospolitéj włoskiéj; celem uczczenia téj ceremonii, powołano napowrót do życia owych sławnych ongi „Intrepidi“ i przekształcono ich w akademię Ariosta. Olbrzymi plac publiczny, przez który przechodziła procesya, nazwany został wówczas po raz pierwszy skwerem Ariosta. Autora „Orlanda“ nazwano z zazdrości nie Homerem Włoch, lecz Ferrary[203]. Matka Ariosta pochodziła z Reggio, a dom, w którym się urodził poeta, odznaczony został tablicą, na któréj następujące wypisano słowa: „Qui naeque Ludovico Ariosto il giorno 8 di settembre dell’ anno 1474.“ Mieszkańcy Ferrary jednak nie wiele przypisują znaczenia wypadkowi, że ich poeta urodził się gdzieindziéj, lecz wyłącznie do niego roszczą sobie prawo. Mają oni u siebie jego zwłoki, pokazują jego krzesło, przybory do pisania i jego rekopisma.
„.... Hic illius arma,
Hic currus fuit.“
Dom, w którym żył, pokój, w którym umarł, oznaczone są jego własną tablicą pamiątkową, oraz napisem, z późniejszych pochodzącym czasów[204].
Mieszkańcy Ferrary tém zazdrośniejsi są o swoje prawa, odkąd złośliwość Daniny ośmieliła się z nieznanych im powodów, jak tajemniczo powiadają ich apologiści, przypisać ich okolicy beocką do wszelkiéj duchowéj produkcyi nieudolność. Obelga ta spowodowała napisanie tomu in quarto, a uzupełnienie to „Pamiętników Barotti’ego o sławnym Ferrarezyjczyku“ uważaném jest za zwycięską odpowiedź na „Quadro storico statistico dell’ Alta Italia.“
Wawrzyn prawdziwy, jaki sława wije,
Jest z tego drzewa, w które grom nie bije.
Orzeł, foka, wawrzyn i wino białe, uważane były przez starożytnych za najlepsze środki ochronne przeciw piorunowi: Jupiter wybrał sobie pierwszego, Caesar Augustus posługiwał się drugim, a Tyberyusz nie omieszkiwał nigdy nosić trzeci środek, jeżeli na niebie szalała burza z gromami[205]. W kraju, gdzie nie stracono jeszcze wiary w czarodziejskie przymioty różdżki leszczynowéj, nie mamy powodu śmiać się z zabobonów; czytelnik nie będzie może zbytecznie zdziwiony, usłyszawszy, że jeden z komentatorów Swetoniusza przedsięwziął sobie osłabić przypisywane wieńcowi Tyberyusza właściwości, zamieściwszy wzmiankę, że kilka lat przedtem uderzył piorun w Rzymie w drzewo laurowe[206].
Lecz niech wie człowiek, co przesądem żyje,
Że grom uświęca...
W jeziorko Kurcyusza i w ruminalskie drzewo figowe[207] na Forum uderzył piorun, wskutek czego uważane były za święte; pamięć tego wypadku zachował puteol czyli ołtarz w kształcie studni, nad którym wznosiła się kapliczka, zakrywająca wrzekomo jamę powstałą od gromu. Ciała dotknięte i osoby zabite piorunem, były uważane za niezniszczalne, uderzenie zaś gromu, które nie sprowadzało śmierci, nadawało znamię wiecznéj świętości człowiekowi, w ten sposób przez niebo odznaczonemu[208].
Ludzi padłych od pioruna otulano w biały całun i chowano na miejscu, gdzie zginęli. Zabobon ten nie ograniczał się na czcicielach Jowisza: i Lombardowie wierzyli w znaki związane z piorunem, nawet pewien kapłan chrześcijański zeznaje, że jakiś wróżbita, posiadający dyabelską zręczność w tłómaczeniu pioruna, przepowiedział księciu turynskiemu Agilulfowi jakieś wydarzenie, które się rzeczywiście stało, obdarzywszy go królową i koroną[209]. Było jednak coś dwoistego w tym znaku, który starożytni mieszkańcy Rzymu nie zawsze uważali za wróżbę szczęśliwą; a że przestrach wypływający z zabobonu trwa dłużéj aniżeli jego pociechy, przeto nie można się dziwić, że Rzymianie z czasów Leona X tak się przerazili źle wytłómaczoną burzą, że aż potrzeba było napomnień jakiegoś uczonego, który zebrał wszystkę swoję wiedzę w celu udowodnienia, iż piorun jest znakiem szczęśliwym; rozpoczął on od gromu, który uderzył w mury welitrejskie, a skończył na piorunie, jaki ugodził w kramy Florencyi; z ostatniego wywnioskował on, że któryś z mieszkańców tego miasta zostanie papieżem[210].
Tu kocha nawet bogini z kamienia
Na widok Wenery medycejskiéj przypominają się natychmiast wiersze „Seasons“ a z porównania przedmiotu z opisem wynika nietylko dokładność w przedstawieniu wizerunku, ale także szczególniejszy zwrot myśli, i jeżeli tak się wyrazić można, zmysłowość wyobraźni opisującego poety. Ten sam wniosek da się wyprowadzić i z innéj wzmianki w tym samym epizodzie Muzydory. Pojęcia Thomsona o prawach odwzajemnionéj miłości były albo bardzo pierwotne, albo raczéj bardzo wysubtylizowane, jeżeli czarująca nimfa — powiada u niego — swemu skromnemu Damonowi, że w jakiéjś szczęśliwszéj chwili mógłby towarzyszyć jéj w kąpieli:
„Przyjdzie czas taki, gdy nie będziesz potrzebował uciekać.“
Czytelnik przypomni sobie może anegdotę, opowiedzianą w życiu dr. Johnsona