Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Skoczył naprzód — paź z panem ucztę pożegnali,
I wszystkich jak samotnych rzucili na sali.
Każdy wraził wzrok w Larę, z czujnością niemałą,
Wszystko tak swe uczucia z tą sceną zmieszało,
Że, gdy cień jego długi przemykał wzdłuż sieni,
W świetle lampy ze stropu bijących promieni:
Ich pulsa żywiéj biły, w gorączce zdziwienia,
Za prawdę brali widmo czarnego marzenia.
W każdéj trwodze rojonéj jest bojaźń prawdziwa,
Bo zwykle, co najgorsze, bliższe prawdy bywa!
Wszyscy goście odeszli, Ezzelin z natłoku,
Jeden tylko pozostał, z zamyśleniem w oku.
Po co dłużéj miał bawić, gdy uczta skończona?
W końcu ręki ściśnieniem pożegnał Otona.

XXIX.

Wszystkich noc nadchodząca do spoczynku skłania,
Każdy się rad wykrada na senne posłania;
Gdzie wesołość gwarzącą ciche więzi łoże,
Gdzie smutek wzdycha do snu — i zasnąć nie może.
A człowiek dniem zmęczony, rad ze snu przybycia.
Cofa się w to rozkoszne zapomnienie życia.
Tam drzemią gorączkowe nadzieje miłości,
Nienawiść, wola dumy, wybiegi chytrości;
Nad oczyma ich wieje skrzydło niepamięci,
I byt kona pod godłem grobowéj pieczęci.
Dla snu łoża, któż nada jakie lepsze imię?
Mogiła, cmentarz nocy, gdzie świat cały drzémie.
Słabość, siła, występek i zbrodnia leniwie
W puch tonie i w niemocy nagiéj śpi szczęśliwie.
Tak ludzie snu oddechem na chwilę weseli,
By walczyć z trwogą śmierci, budzą się z pościeli.
Choć każdy dzień im nowe oświeca cierpienia,
Stronią od snu, że może być snem bez marzenia.