Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/368

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Stokroć w dzień muszę w duszy méj złorzeczyć
Zimnym „czy kochasz?“ — nie śmiejąc zaprzeczyć.
Bierze mą rękę; ni daję, ni bronię,
Krew w niéj jak martwa, ni krzepnie, ni płonie.
Patrzy mi w oczy, niezmieszana stoję;
Ust jego żarem nie palą się moje.
Sama się sobą muszę tylko brzydzić.
Nie dość kochałam, by choć znienawidzić.
Nie, nic nie czuję! — Odchodzi — nie pytam
Gdzie? kiedy wróci? — Powraca — nie witam,
Nie widzę prawie. Straszliwa rozwaga!
Czuje, jak coraz wstręt i sytość wzmaga,
O! gdybyś wreszcie nasycon wzajemnie,
Chciał sobie milszą wynaléźć odemnie,
I mnie zostawił, przed godziną boju
Mogłabym jeszcze powiedziéć: w pokoju!
Lecz już się stało! Dzisiaj jeszcze muszę
Udawać czułość, nim twe więzy skruszę.
Za smutne życie ocalone brance,
Zbawcę mojego chcę wrócić kochance;
Wrócić jéj sercu szczęście i wesele,
Jakiego sama z nikim nie podzielę.
Bądź zdrów! dzień świta, straże zejść nas mogą,
Nie umrzesz dzisiaj, okupię cię drogo.“

XV.

Rzekła, i ręce okute Konrada
Z tkliwą pokorą do serca przykłada.
Poszła, jak przysyła, jako sen przelotny.
Byłaż tu ona? — znówże on samotny?
Jakaż to kropla, jak brylant promienny,
Lśni na okowach od jasności dziennéj?
Łza to najświętsza, niewieściéj czułości
Najdroższa perła, co z morza litości,
Nim tkliwa dusza na świat ją uroni,
Już wygładzona w cherubina dłoni!
O! jak urocza, jak silnie zwycięska,
W oczach kobiety, jéj łza czarnoksięska!
Broń jéj słabości, razem miecz i tarcza.
Jak do obrony, do zwycięstw wystarcza.