Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/502

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Gdyby przynajmniéj z królem przewiniła,
Zbrodnia ta jakoś mniejby straszną była,
Lecz z paziem! z paziem! — nie, nikt w ludzkiéj mowie,
Tak okropnego gniewu nie wypowie.

IX.

„Konia tu dajcie!“ — i przywodzą konia.
O, wprawdzie takich rumaków niewiele!
Ukraińskiego wychowaniec błonia,
Jakaś myśl w całém rozdrżała mu ciele.
Dziki, własnego obawiał się cienia,
Dziki dzikością młodego jelenia;
Nigdy ni uzdą, ni ostrogą tknięty,
I przed dniem jednym dopiéro ujęty.
Z zjeżoną grzywą i opornym krokiem,
Z chrąpiącém nozdrzem, zapienionym bokiem,
Strachał się, złościł, wspinał, rzucał dumnie,
Groźny syn stepu prowadzony ku mnie.
Tłum mię sług porwał, na grzbiet konia cisnął,
Na dłuż rozciągnął, rzemionami ścisnął,
I puścił nagle. — Lecim gromem, strzałą,
Potok z tak nagłą nie spada nawałą.

X.

Lecim i lecim — dech się we mnie ścinał;
Dzień wówczas ledwie bielić się zaczynał,
Poznać nie mogłem, w jakie pędzę strony:
On leciał, leciał pianą ubielony.
Ostatnim dla mnie już głosem człowieka,
Com go naówczas zasłyszał zdaleka,
Był ten sług podłych śmiech dziki, nieznośny,
Co jeszcze z wiatrem doleciał mię głośny.
Wścieklem się rzucał, twarz ku nim skierował,
Gryzłem ten rzemień, co mi kark krępował,
I choć ból straszny całą krew mi ścinał,
Wzniosłem się na pół i lżąc ich przeklinał.
Nie wiem, czy koń mój takim pędząc lotem,
Klątw mych nie zgłuszył kopyt swoich grzmotem.
Myśl ta mię trapi, gdyż się zemścić chciałem,
Zemściłem późniéj całym zemsty szałem.
Niéma tam, niéma i jednego złamku,
Mostów, bram, zapór, baszt i murów zamku,
Wszystkom rozorał, wszystko zburzył, skrwawił,
Na polach jednéj trawki nie zostawił,