Noc pierzcha, mgły poranne wkoło gór wiejące
Topią się w dziennym blasku, i świat budzi słońce.
Ciągle jutrem powiększa swoję przeszłość człowiek,
Choć już ostatni świeci dzień dla jego powiek.
Lecz natura wciąż młoda, jak wyszła z powicia,
Na niebie i na ziemi tyle światła, życia!
Kwiaty na błoniach, ciepło w słonecznym promieniu,
Wiatr w powietrzu i napój rzeźwiący w strumieniu.
Człowieku! wpatrz w jéj wdzięki swoich oczu dwoje,
I wykrzyknij z radości: „oto wszystko moje!“
Póki możesz, poglądaj żywemi oczyma,
Jutro przyjdzie, lecz może tobie jutra niéma,
I sam naucz się płakać na swoim pogrzebie,
Jednéj łzy nie zasłużysz u ziemi i w niebie,
Wiatr w dzień zgonu nie westchnie za wszystkich, za ciebie,
Nie więcéj chmur się zbierze, silniejsza ulewa,
Nie więcéj jak zwyczajnie, spadnie liści z drzewa.
Dla jednych gadów ucztę twoję sprawią zwłoki,
Nim je ziemia rozrobi w swoje żyzne soki.
Już ranek — już południe — na zamkowéj sali,
Zwołani przez Otona, rycerze czekali.
Właśnie w zamku godzinę wybiły zegary,
Która miała rozstrzygnąć śmierć lub życie Lary,
W niéj Ezzelin miał zeznać, co mógł o nim wiedziéć,
I jakabądź jest powieść, musi ją powiedziéć.
Swoję wiarę dał w zakład, i Lara przyrzeka
Spotkać go tutaj w oczach nieba i człowieka.
Gdzież on jest? kto miał drugim prawd powiedziéć tyle,
Nie zniosą, by miał zwłoką spóźnić aby chwilę.