Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
CLXIV.

Lecz pieśni mojéj pielgrzym gdzież zostaje?
Byt, który kroczy! śladem mego pienia?
Późno przychodzi i zwlekać się zdaje!
Zniknął — to jego ostatnie już tchnienia;
Skończył wędrówki, utracił marzenia,
Sam stał się niczém: jeśli postać żywa
Była mu dana, jeśli czuł cierpienia,
A nie był widmem — niech sobie spoczywa —
Cień jego w spustoszenia tłumie dogorywa —

CLXV.

Tam, gdzie się ciała gromadzą i życia,
Wszystko, co dzierżym w śmiertelnéj powłoce;
Gdzie się śród ciemnych całunów pokrycia
Zmieniają w widma wszystkich bytów moce;
Gdzie nas obłoków otulają noce;
Gdzie każde światło, a nawet blask sławy,
Zaledwie krążkiem wybladłém migoce
Po brzegach zmroków; blask ten, od czarniawéj
Nocy jeszcze czarniejszy, wzrok nasz zwraca mgławy —

CLXVI.

W głębie przepaści, do tych strasznych cieni,
Aby tam badać, czém będziemy w chwili,
Gdy się w nędzniejszy jeszcze byt przemieni
Nasza powłoka; każe, byśmy śnili
O sławie, z prochów imię oczyścili,
Choć go już nie usłyszymy! To miło,
Że nie będziemy tém, czémeśmy byli:
Dość to dla serca, co ongi znosiło
Ciężary! — tak! dla serca, co się krwią pociło!

CLXVII.

Cyt! głos z przepaści wychodzi głębokiéj —
Dalekie echo muzyki starganéj,
Jakby wylewał naród krwi potoki
Z nieuleczalnéj, a olbrzymiéj rany...
Śród mgieł i burzy widmami napchany
Rozwarł się wądół; tam snać cień królowéj,
Choć bez korony, słodki, choć stroskany,
Załamał ręce wokół dziecka głowy,
Któremu z piersi matki zdrój nie trysnął zdrowy.