Jam umiłował ciebie, oceanie!
I szczytem uciech w méj młodości lecie
Było: jak bąbel płynąć po twéj pianie!
Od dziecka-m przywykł do twych fal! Na grzbiecie
Twoim spoczywać to rozkosz! Zamiecie
Burz twych jam kochał, chociaż wnętrze człeka
Przejmują grozą: ufałem, twe dziecię,
Odmętom twoim zblizka i zdaleka,
Jak dziś, gładziłem włos twój, co zdrojami ścieka.
Spełnione dzieło! koniec mojéj pieśni!
W swém własném echu już mój temat ginie...
Czar snu długiego niech już raz się prześni!
Gaśnie pochodnia, co w nocnéj godzinie
Dawała światło méj lampie! Niech płynie
Pieśń, jak powstała! poprawiać daremnie!
Czém byłem dawniéj, nie jestem już ninie;
Marzenia nikną i żar, co był we mnie,
Drga, słabnie i blednieje i zmienia się w ciemnię.
Bywajcie zdrowi! Niéma na to rady —
Smutne to słowo, lecz — bywajcie zdrowi!
Wy! co w wędrowca podążając ślady,
Z nim razem k’temu doszliście końcowi:
Jeśli choć jednę myśl kto z was wyłowi
Z tych, co są jego, i w duszy pomieści,
To nie był ciężkim sandał pielgrzymowi...
Bywajcie zdrowi!... z nim jego boleści
Zostaną — wam niech morał spłynie z ksiąg tych treści!