Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/544

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
III.

Szczupła ich garstka wygląda w skał cieniu,
Jak reszta trzody rozbitéj jeleni,
Zziajana trudem, z rozpaczą w spojrzeniu,
Lecz krwią myśliwca ich róg się czerwieni.
Mały strumyczek z wysoka się ciska,
Mile wśród ciszy i mruczy i błyska,
I wodospadem ze skały na skały,
Leci nieść morzu swe słodkie kryształy;
Tak blizki morza, jednak jasny, czysty!
Tak jak niewinność, lecz bardziéj bezpieczny
Świeci nad głębią srebrzysty, słoneczny,
Jak oko gemzy z opoki skalistéj;
A morze ćmi się alpejskim błękitem,
I igra falą ze skały granitem.
Do téj źródlanéj wszyscy biegną wody;
Z mąk swych pragnienie poczuli najprzódy,
Wszyscy ramiona na tył zarzucili,
Piją, jakgdyby raz ostatni pili,
I w czystym zdroju z krwi obmyli rany,
Które obwiążą już chyba kajdany!
Spojrzeli wkoło, jakby ich dziwiło,
Że jeszcze tylu z nich przy życiu było,
I wolnych dotąd! Wkoło była cisza,
Każdy z nich patrząc w oczy towarzysza,
Daremnie wzrokiem błagał o dźwięk słowa,
Jakby z ich sprawą skonała ich mowa.

IV.

Nieco opodal od reszty swych braci
Chrystyan stoi, surowy z postaci,
I ręce krzyżem na piersiach zakłada.
Twarz, niegdyś życia świecąca rumieńcem,
Dzisiaj jak ołów była brudno blada,
I włos mu w miękkich puklach już nie spada,
Ale nad czołem wężowym wstał wieńcem;
Jak głaz, milczący, o skałę się wspierał,
I jakby oddech chciał wstrzymać milczeniem,
Zacisnął usta a groźnie spozierał,
I gdyby lekkiém stopy uderzeniem
Piaszczystych żwirów nie porącał ciągiem,
To rzecby można, że stał się posągiem