Nie wié, kiedy się rozśmiać, a kiedy zapłonić,
Bojaźliwa czy trzpiotka musi ciągle gonić
Oczy swojéj mamuni, bo z nich ciągle czyta,
Co czynić, jak odrzeknąć, gdy się kto zapyta;
A kiedy zacznie mówić, to od zalęknienia
Nie złoży kilku razem słów bez zająknienia.
Czyczysbéj kawalerem sługą dziś się zowie,
Onto w wielkiego świata ma oznaczać mowie
Tego nadliczebnego niewolnika — który
Do pani tak przypięty, jako część ubrania;
Jéj wolę ma za prawo, za nią się ugania,
A więc ten urząd nie jest nakształt synekury!
Kawaler-sługa woła lokai, karjolki
Dla pani swéj sprowadza, najmuje gondolki,
A kiedy z nią przebiega ulice, uliczki,
Niesie szal, palatynkę, wachlarz, rękawiczki.
Mimo grzesznych mieszkańców — przecież włoskie kraje
Wabią mnie, bo tu słońce co dzień jasno wstaje,
Bo tu lubię winnice, które nie pod murem
Żyją, jak smutne mnichy w ustroniu ponurem,
Ale strojne gromami, swe miłosne ręce
Zarzucają na drzewa, i plotą się w wieńce,
Lub spływają w girlandach z gruzów pysznéj bramy,
Tak śliczne, jak kulisy pięknéj melodramy,
Lub opery, na którą lud się tłumnie gniecie;
A po skończonym akcie, przy pysznym balecie,
Wymowniejsze nad wszystkie słowa i wyrazy,
Podziwia winnic Francji piękne krajobrazy.
W jesieni lubię konno wyjeżdżać wieczorem,
I nie bojąc się deszczu, nie każę mym torem
Pośpieszać koniuszemu z karrikiem u łęku.
A gdy zbłądzę w alejach cudnych, pełnych wdzięku,
Ledwo przejadę, tak jest droga zawalona
Wozami niosącemi słodkie winogrona,
I w Anglji takaż trudność, ale zamiast wina
Mgła swoje czarne żagle dokoła rozpina,