Strona:Jerzy Lord Byron - Poemata.djvu/402

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jakaś klątwa zranionéj dumy, i w połowie
Widna groźba, przed chwilą co skonała w słowie.
Oko jemu ściemniało — lecz jeszcze uderza
W samych męczarniach dumném spojrzeniem szermierza.
Służba chwyta z podłogi i podnosi Larę.
Czy słyszycie? oddycha, przemówił słów parę.
I rumieniec twarz, usta sine zarumienia,
Oczy patrzą mu dziko; iskrzą się spojrzenia;
Członki rzeźwią się z mdłości, ale dziwne słowa
Brzmią z ust Lary, w nich zda się nie ojczysta mowa.
Ci, co słyszą, poznają głos nie swojéj ziemi,
I rzeczywiście były te słowa obcemi.
Pocóż niemi przemawia Lara na swym dworze?
Gdy ten, z kimby rad mówić, słyszeć ich nie może!

XIV.

Wtém paź Lary przychodzi, i paź jeden umiał
Pojąć pana i słów tych całą treść zrozumiał,
Choć, coby w drugiéj mowie mogły one znaczyć,
Ni Lara chciałby wyznać, ani on tłómaczyć.
Przecie z mniejszém zdziwieniem od tych, co tam wkoło
Stali, paź nań poglądał, przechylił mu czoło,
I swym własnym językiem Larze odpowiada;
Lara dźwięków téj mowy pilném uchem bada,
Ta mowa łagodziła okropność marzenia,
Jeśli mogły marzeniem być Lary cierpienia.
Ach! kiedy rzeczywista męczy nas katusza,
Czyż idealnych cierpień potrzebuje dusza?

XV.

Co bądź marzył w gorączce, lub widział oczyma,
Wszystko to, jak zaklęte, na dnie serca trzyma.
Zwyczajny ranek przyszedł, z nim wstał zdrowszy Lara,
Ni księdza, ni lekarza rady się nie stara.
I znów ten sam, jak zwykłe w ruchach i w rozmowie,
Ni mniéj zimny w uśmiechu, ni mniéj skąpy w słowie,
Ni więcéj zamyślony: choć noc nadchodząca
Dziś mniéj mu się podoba i klnie zachód słońca;
Śledzenia gminnych oczu uchodzi ta zmiana,
Wasale nic nie zgadną z twarzy swego pana.
Przytém sami wylękli od téj strasznéj nocy,
Poosobno na zamek chodzić nie są w mocy;