Ania na uniwersytecie/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Ania na uniwersytecie
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Zrzeszenia Samorządów Powiatowych
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Anne of the Island
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
Galeria grafik w Wikimedia Commons Galeria grafik w Wikimedia Commons
L. M. MONTGOMERY
ANIA
NA
UNIWERSYTECIE






WARSZAWA
WYDAWNICTWO ARCYDZIEŁ LITERATUR OBCYCH
RETOR.




DRUKARNIA
ZRZESZENIA
SAMORZĄDÓW
POWIATOWYCH
WARSZAWA
DOBRA   28






ROZDZIAŁ I.
Chmurki na horyzoncie.

— Żniwa już skończone i lato minęło, — szepnęła Ania Shirley, spoglądając rozmarzonym wzrokiem na poszarzałe, nagie pola. Obydwie z Dianą Barry zajęte były zrywaniem jabłek w sadzie na Zielonem Wzgórzu, a w tej chwili postanowiły odpocząć trochę w osłonecznionym zakątku ogrodu, gdzie panowała cisza, przerywana tylko cichem brzęczeniem drobnych muszek i delikatnym powiewem wietrzyka, przynoszącego słodką woń z pobliskiego Lasu Duchów.
Cały krajobraz dokoła mówił o zbliżającej się jesieni. Fale morskie szumiały w oddali, pola były nagie, poszarzałe i poprzecinane miedzami, zasłanemi złotem opadających liści. Dolina Fiołków w pobliżu Zielonego Wzgórza rozkwitała teraz tysiącem purpurowych aster, a Jezioro Lśniących Wód stawało się coraz bardziej błękitne. Nie był to jednak zmienny błękit wiosenny, ani też blady lazur lata, był to czysty zdecydowany, poważny błękit, jakby wody jeziora przygotowywały się do zimowej drzemki.
— Piękne mieliśmy lato, — rzekła Diana, obracając z uśmiechem nowy pierścionek na palcu lewej ręki. — Ślub panny Lawendy był niejako ukoronowaniem letnich miesięcy. Sądzę, że państwo Irving są już obecnie nad brzegami Pacyfiku.
— Gdy myślę o tem, mam wrażenie, że w tę swoją podróż naokoło świata wybrali się przed wiekami, — westchnęła Ania. — Nie chce mi się wierzyć, że ślub ich odbył się przed tygodniem. Zbyt dużo mamy zmian naraz. Panna Lawenda wyszła zamąż, państwo Allan wyjechali, wszystko jakieś takie opuszczone. Przechodziłam wczoraj wieczorem koło Chatki Ech. Ten dom z zamkniętemi okiennicami, sprawia szczególnie przykre wrażenie. Wygląda jak po śmierci którego z mieszkańców.
— Nie znajdziemy drugiego takiego pastora, jak pan Allan, — rzekła Diana ze smutkiem. — Jestem pewna, że tej zimy nabożeństwa rzadziej się będą odbywały. Ty i Gilbert także wyjeżdżacie, naprawdę będzie można oszaleć.
— Ale za to zostaje Alfred, — wtrąciła Ania przebiegle.
— Kiedy pani Linde przenosi się do was? — zapytała Diana, jak gdyby nie słysząc uwagi Ani.
— Podobno jutro. Bardzo się cieszę, że zamieszka na Zielonem Wzgórzu, ale ta jej przeprowadzka sprowadzi znowu ogromną zmianę. Obydwie z Marylą wyprzątałyśmy wczoraj gościnny pokój przeznaczony dla pani Linde. Wiesz, że mi to sprawia przykrość? Może głupia jestem, ale odniosłam takie wrażenie, jakbym się dopuściła świętokradztwa. Ten stary pokoik był zawsze dla mnie prawdziwą świątynią. Za czasów dzieciństwa uważałam go za najpiękniejszy apartament na świecie. Przypominasz sobie jak pragnęłam przespać choć jedną noc w szerokiem łóżku w gościnnym pokoju, ale nie na Zielonem Wzgórzu. Och, nigdy. To byłoby okropne, umarłabym chyba z wrażenia! Nigdy przez ten pokój nie przeszłam swobodnie; jeśli Maryla posłała mnie tam po coś, zawsze skradałam się na palcach, z zatamowanym oddechem, jakbym się znajdowała w kościele, a uczuwałam dziwną ulgę, gdy wychodziłam stamtąd. Wisiały tam na ścianach portrety George‘a Whitefield‘a i księcia Wellingtonu, które odbijały się w lustrze wiszącem po przeciwległej stronie i zdawały się patrzeć na mnie z niezwykłą surowością. Przechodząc koło lustra odwracałam nawet głowę, żeby uniknąć tego surowego spojrzenia. Często dziwiłam się, jak Maryla ośmiela się sprzątać w tym pokoju. A teraz facjatka ta jest zupełnie pusta. Obydwa portrety powędrowały na strych. Tak się kończy sława ludzka na tym świecie, — dodała Ania ze śmiechem, w którym drżała jednak cichutka nuta żalu. Przykro jest profanować dawne świątynie, chociaż się już nawet z dziecięcych wierzeń wyrosło.
— Będę ogromnie samotna po twoim wyjeździe — westchnęła Diana już chyba po raz setny. — I pomyśleć tylko, że wyjeżdżasz już na przyszły tydzień!
— Ale przecież jesteśmy jeszcze razem, — zawołała Ania wesoło. — Musimy ten ostatni tydzień odpowiednio wyzyskać, aby został dla nas obydwu pamiętny. Mnie samej sprawia myśl o wyjeździe z domu ogromną przykrość, bo przecież zostawiam tu tylu serdecznych przyjaciół. Mówisz o swej samotności! To ja powinnam się jej lękać. Ty zostajesz tu wśród starych przyjaciół, a przytem Alfred jest z tobą, gdy ja tymczasem będę między obcymi, bo nie znam tam ani żywej duszy!
— Ale za to będzie Gilbert i Karol Slone, — rzekła Diana, wpadając w ton Ani.
— Karol Slone, będzie dla mnie doprawdy wielką pociechą, — przyznała Ania ironicznie i nagle obydwie wybuchnęły głośnym śmiechem. Diana wiedziała doskonale, co Ania myśli o Karolu Słone, martwiło ją jedynie, że nie może zgłębić uczucia Ani dla Gilberta Blythe. A może Ania sama dokładnie nie zdawała sobie z tego sprawy.
— Chłopcy zamieszkają napewno na przeciwległym krańcu miasta, — ciągnęła dalej Ania. — Bardzo się cieszę, że jadę do Redmond i jestem pewna, że je wreszcie polubię. Najgorsze będą początkowe tygodnie, bo nie będę mogła przyjeżdżać na niedzielę do domu, jak to było za czasów seminarjum, a do Bożego Narodzenia jeszcze bardzo daleko.
— Wszystko się zmieniło, albo się zmieni, — rzekła Diana ze smutkiem. — Mam wrażenie, Aniu, że dawne, dobre czasy już nigdy nie wrócą.
— Stanęłyśmy na rozstajnych drogach, — szepnęła Ania w zamyśleniu. — I do tego dojść musiało. Czy sądzisz Diano, że być dorosłym to istotnie taka przyjemność, jak się nam zdawało, gdy byłyśmy dziećmi?
— Sama nie wiem, chociaż pewne przyjemności są z tem związane, — odparła Diana, bawiąc się znowu swoim pierścionkiem i uśmiechając się tajemniczo, jakby pragnęła zaznaczyć, że Ania jest jeszcze pod tym względem osobą niedoświadczoną. — Ale tyle jest rzeczy niezbadanych. Czasem mam wrażenie, że wam lęk przed tą „dorosłością” i w takich chwilach dałabym dużo za to, żeby być znowu małą dziewczynką.
— Przypuszczam, że z czasem przyzwyczaimy się do tego, że jesteśmy już dorosłe, — uśmiechnęła się Ania wesoło. — Dla człowieka dorosłego nie istnieją rzeczy nieprzewidziane, a przynajmniej istnieje ich bardzo niewiele. Te wszystkie niespodzianki, jakie nas czekają, są właśnie okrasą ludzkiego życia. Mamy teraz lat osiemnaście. Za dwa lata będziemy miały dwadzieścia. Jako dziesięcioletnia dziewczynka, uważałam, że ludzie dwudziestoletni są już zupełnie starzy. Za kilka lat ty będziesz stateczną matroną w średnim wieku, ja zaś będę ciocią Anią, która cię będzie odwiedzać podczas wakacyj. Chyba zawsze się u was kąt dla mnie znajdzie, kochanie? Oczywiście nie gościnny pokój, stare panny nie lubią windować się tak wysoko po schodach. Dla mnie wystarczy jakaś mała komórka przy kuchni.
— Cóż za głupstwa gadasz, Aniu, — zaśmiała się Diana. — Napewno zostaniesz żoną jakiegoś bogatego i przystojnego chłopca, zapomnisz wtedy o wszystkich gościnnych pokojach i będziesz zadzierała nosa wobec wszystkich dawnych przyjaciół z Avonlea.
— Szkodaby było — mój nosek jest dość ładny i zdaje mi się, że zadzieranie zniekształciłoby go, — Ania mówiła teraz z komiczną powagą. — Nie mam znowu tak wielu pięknych rysów, abym taki jeden możliwy nos skazywała na zeszpecenie. To też, jeżeli nawet zostanę żoną Króla Zaczarowanej Wyspy, obiecuję ci, że na twój widok nosa zadzierać nie będę.
Dziewczęta rozstały się w wesołym nastroju, Diana pobiegła w stronę Sosnowego Wzgórza, Ania zaś skierowała się na pocztę. Przewidywania jej się ziściły, bo istotnie wręczono jej list w dużej białej kopercie. Gdy w kwadrans potem Gilbert Blythe spotkał ją na moście nad Jeziorem Lśniących Wód, zauważył na twarzy jej wyraz radosnego podniecenia.
— Priscilla Grant także jedzie do Redmond, — zawołała. — Czyż nie nadzwyczajnie się składa? Lękałam się, że jej ojciec na to się nie zgodzi. Na szczęście nie stawiał przeszkód i mamy się spotkać na okręcie. Mogę teraz całkiem spokojnie stanąć w obliczu całej plejady profesorów z Redmond, skoro będę miała przy boku Priscillę.
— Sądzę, że Kingsport przypadnie ci do gustu, — rzekł Gilbert. — Jest to bardzo ładne, stare miasto i posiada podobno najpiękniejszy park na świecie. Opowiadano mi, że urządzenie parku jest poprostu nadzwyczajne.
— Wątpię, czy gdzieśkolwiek może być ładniej niż tutaj, — rzekła Ania, rozglądając się wokoło z rozmarzeniem, jak gdyby miejsce, które nazywała „domem“ było najpiękniejszym zakątkiem na świecie, choćby nie wiadomo ile i jak pięknych krain znajdowało pod obcem niebem.
Stali obydwoje, oparci o balustradę mostu, wchłaniając z rozkoszą upojną atmosferę zmierzchu. Tarcza zachodzącego słońca nie zniknęła jeszcze za szczytami pagórków, a już księżyc wzeszedł i odbijał się poświatą swych promieni w spokojnej tafli jeziora. Czar wieczoru zdawał się spowijać swą pieszczotą dwoje młodych, zasłuchanych w tajemnicze szepty przyrody.
— Czemuś taka milcząca, Aniu? — zapytał wreszcie Gilbert.
— Lękam się mówić, bo gotowam spłoszyć to wszystko, co tonie w ciszy, — szepnęła cichutko Ania.
Gilbert położył nagle dłoń na małej jej rączce, spoczywającej na balustradzie mostu. Duże jego oczy pociemniały jeszcze bardziej a chłopięce wargi rozchyliły się w nagłej chęci wypowiedzenia czegoś, co oddawna już musiało przepełniać jego duszę. Lecz Ania niespokojnie cofnęła rękę i czar prysnął.
— Muszę wracać do domu, — zawołała, z przesadną nieco obojętnością. — Maryla miała dzisiaj straszną migrenę, więc sądzę, że nie będzie się mogła zająć bliźniętami. Nie powinnam była tak długo zostawać poza domem.
Gawędząc wesoło o sprawach codziennych dotarli do dróżki, wiodącej na Zielone Wzgórze. Biedny Gilbert nie odważył się już zmienić tematu rozmowy, a gdy się żegnali, zdawało mu się, że Ania odetchnęła z ulgą. Od ostatniego zdarzenia w Chatce Ech, zrodziło się w jej duszy dziwne uczucie dla Gilberta, do którego sama przed sobą wolała się nie przyznawać. Coś nieznanego wtargnęło do ustronia starej ich przyjaźni. Widocznie to „coś” silniejsze było i miało zawładnąć zupełnie dziewczęcą duszyczką Ani.
— Dawniej nie cieszyłam się tak gdy Gilbert odchodził, — pomyślała ze smutkiem, idąc spiesznie do domu wąską ścieżką. — Jeszcze te głupstwa gotowe zniweczyć naszą przyjaźń. Och, dlaczego chłopcy są tacy niecierpliwi!
Niecierpliwością nazywała Ania nagłe, nieoczekiwane odruchy Gilberta, które wywoływały przeważnie niespokojne drżenie w jej duszy. Właściwie ta jego niecierpliwość nie sprawiała jej przykrości, odczuwała raczej zupełnie coś innego, niż przy zbliżeniu się Karola Slone, jak to było podczas tańca w Białych Piaskach. Na samo wspomnienie tego tańca Ania wzdrygnęła się z niechęcią. Prędko jednak zapomniała o tem wszystkiem, otoczona domową atmosferą wielkiej kuchni na Zielonem Wzgórzu, gdzie na szerokiej sofie ośmioletni jej wychowanek zanosił się teraz od płaczu.
— Tadziu, co się stało? — zapytała Ania, chwytając go w objęcia. — Gdzie Maryla i Tola?
— Maryla kładzie Tolę do łóżka, — szlochał Tadzio. — A ja płaczę, bo Tola spadła ze schodów na głowę do piwnicy i zdarła sobie skórę nad nosem...
— Och, ale nie płacz, kochanie. Rozumiem, że ci jej żal, ale twój płacz nic jej nie pomoże. Jutro napewno będzie zupełnie zdrowa. Płacz nikomu nie pomoże, Tadziu.
— Ale ja nie dlatego płaczę, że Tola spadła ze schodów, — zawołał Tadzio, przerywając potok wymowy Ani. — Płaczę dlatego, że nie widziałem, jak spadała. Każda taka dobra zabawa musi mnie ominąć.
— Och, Tadziu! — Ania z trudem powstrzymywała głośny wybuch śmiechu — więc to dla ciebie jest zabawne, że biedna Tola spadła ze schodów i tak się strasznie potłukła?
— Tak strasznie to się znów nie potłukła, — rzekł Tadzio, ocierając łzy rękawem. — Gdyby się zabiła, to bym napewno się martwił. Ale Keithowie tak prędko się nie zabijają. To tak coś jak Blewettowie. Henio Blewett spadł w zeszłą środę ze strychu i stoczył się prosto do stajni, pod kopyta nieujeżdżonego wierzchowca, a jednak nic mu się nie stało. Jest zdrów, żyje, tylko trzy żebra złamał. Pani Linde powiada, że są na świecie tacy ludzie, których nawet siekierą nie zarąbiesz. Aniu, czy pani Linde jutro się do nas sprowadza?
— Tak, Tadziu i mam nadzieję, że będziesz dla niej zawsze grzeczny.
— Naturalnie, że będę grzeczny. Ale Aniu, czy ona mnie będzie kładła codziennie do łóżka?
— Możliwe. Bo co?
— Dlatego, — rzekł Tadzio z powagą, — że ja przy niej nie chcę odmawiać pacierza, jak przy tobie, Aniu.
— Dlaczego?
— Dlatego, że nie powinno się przy obcych rozmawiać z Panem Bogiem. Tola może mówić pacierz przy pani Linde, ale ja nie chcę. Zaczekam aż odejdzie, i wtedy dopiero się pomodlę. Dobrze, Aniu?
— Dobrze, jeżeli jesteś pewien, że nie zapomnisz potem o pacierzu.
— O, napewno nie zapomnę. Ja bardzo lubię się modlić, ale zawsze większą przyjemność sprawiało mi, jak mówiłem pacierz przy tobie. Bardzobym chciał, żebyś została w domu, Aniu. Nie rozumiem dlaczego właściwie wyjeżdżasz i zostawiasz nas samych.
— I jabym wolała zostać, Tadziu, ale czuję, że powinnam wyjechać.
— Jeżeli wolisz zostać, to po co jedziesz? Przecież jesteś już zupełnie dorosła. Jak ja dorosnę, to nic nie zrobię takiego, na co nie będę miał ochoty.
— W ciągu całego życia nieraz może się zdarzyć, że będziesz robił to, co ci nie będzie sprawiało przyjemności, Tadziu.
— Ani mi się śni, — zawołał Tadzio gorąco. — Teraz robię to, co mi każą, nawet muszę pójść spać, bo ty i Maryla tak chcecie. Ale jak będę dorosły, nikt mnie do niczego nie zmusi. Emilek Boulter słyszał, jak matka jego mówiła, że ty wyjeżdżasz na uniwersytet, aby poszukać męża. Czy to prawda, Aniu? Chciałbym to wiedzieć koniecznie.
Twarzyczkę Ani oblał krwawy rumieniec, zaraz jednak zaśmiała się wesoło, tłumacząc sobie, że wulgarne plotkarstwo pani Boulter nie powinno jej wcale obchodzić.
— Nie, Tadziu, to nie prawda. Jadę, ażeby się nauczyć wielu mądrych rzeczy.
— Jakich rzeczy?
— Jak się kotu buty szyje i niegrzeczne dzieci bije, — wyrecytowała Ania śmiejąc się.
— Ale jak będziesz chciała znaleźć męża, to jak się do tego weźmiesz? Bardzo chciałbym to wiedzieć, — indagował Tadzio, dla którego ta sprawa musiała mieć widocznie specjalne znaczenie.
— Zapytaj lepiej o to panią Boulter, — odparła Ania całkiem bezmyślnie. — Ona zna się lepiej na tych sprawach odemnie.
— Zapytam, jak ją tylko zobaczę, — rzekł Tadzio, uspokojony już prawie zupełnie.
— Tadziu! Ani mi się waż! — zawołała Ania, zorjentowawszy się nagle w popełnionym błędzie.
— Przecież sama mi kazałaś, — zaprotestował Tadzio, patrząc na nią z niedowierzaniem.
— Już najwyższy czas, żebyś poszedł do łóżka, — oznajmiła Ania z powagą, pragnąc w tej chwili przerwać niemiły temat rozmowy.
Ulokowawszy Tadzia w łóżeczku i wysłuchawszy długiego pacierza, Ania zeszła na dół i wolnym krokiem poczęła iść wąską ścieżką w stronę lasu. Przysiadła nad brzegiem strumyka, zapatrzona w srebrzystą tarczę księżyca, i zasłuchana w ciche szmery mknących przed siebie fal. Wzrok jej zawisł na wartkim prądzie unoszonej wody, która cichym swym pluskiem zdawała się wtórować powiewowi lekkiego wieczornego wietrzyka. Ania zawsze bardzo kochała strumyk. Wiele marzeń dziecięcych łączyła z bystremi jego falami podczas owych dni, które już dawno minęły. Niejednokrotnie w latach swego dzieciństwa przepędzała na marzeniach całe godziny tutaj właśnie, nad brzegiem. Wówczas to w wyobraźni płynęła wątłą łodzią po niezmierzonych obszarach dalekich mórz i chwilami dostrzegała w oddali wybrzeże upragnionej Krainy Czarów, do której nigdy dotrzeć nie mogła. W godzinach marzeń była bogatszą, niż w rzeczywistości, bo wtedy nieziemskie skarby spływały na ziemię, a ona spoglądała na nie rozjaśnionym wzrokiem i dotykała ich drżącemi palcami.



ROZDZIAŁ II.
Kwiaty jesieni.

Następny tydzień zbiegł szybko na załatwianiu niezliczonej ilości „ostatecznych rzeczy“, jak je Ania nazwała. Składała i przyjmowała pożegnalne wizyty, mniej lub więcej miłe, zależnie od tego, czy owych ludzi darzyła sympatją i czy podzielali oni jej poglądy.
Z okazji wyjazdu Ani i Gilberta, K. M. A. urządziło pożegnalne przyjęcie w mieszkaniu Józi Payówny, wybierając dom ten dlatego, że był dość obszerny i wygodny, a pozatem obawiano się, że Payówny nie chciałyby wziąć udziału w zabawie, gdyby nie przyjęto zaofiarowanego przez nich mieszkania na tę uroczystość. Przyjęcie było niezwykle miłe, bo Payówny dnia tego mówiły niewiele i nie psuły harmonji, jaka panowała wśród towarzystwa. Nawet Józia była tego wieczoru niezwykle sympatyczna i do Ani zwracała się z nadzwyczajną uprzejmością.
— Bardzo mi się podoba twoja nowa suknia, Aniu. Naprawdę wyglądasz w niej „prawie“ zupełnie ładnie.
— Jakże mile z twojej strony, żeś to zauważyła, — odparła Ania, patrząc figlarnie na Payównę. Obecnie posiadała już duże poczucie humoru i uwagi, które ją raziły w czternastym roku życia, teraz bawiły ją ogromnie. Józi zdawało się, że Ania śmiała się z niej w duszy. Ulżyła sobie jednak, szepcząc do Gabryni, że nareszcie powietrze się przeczyści, gdy Ania wyjedzie na uniwersytet.
Wszyscy starzy znajomi zebrali się podczas tego pożegnalnego wieczoru i mieszkanie Payówien rozbrzmiewało weselem głośnych rozmów. Uroda Diany Barry potęgowała się jeszcze bardziej, gdy dziewczyna znajdowała się przy boku wiernego Alfreda; Janka Andrews była jak zwykle miła, stateczna i pełna prostoty; Ruby Gillis wyglądała prześlicznie w kremowej jedwabnej bluzce, z kwiatem czerwonej geranji w złocistych włosach; Gilbert Blythe i Karolek Slone starali się przebywać jaknajbliżej Ani; Zosia Slone była dzisiaj blada i melancholijna, bo ojciec niechętnie spoglądał na zaloty Olivera Kimballa, który od kilku miesięcy poprostu ani na chwilę jej nie odstępował; Minia Macferson jak zwykle nastawiała uszu, aby nie uronić ani jednej ploteczki, a Billy Andrews siedział przez cały wieczór w najodleglejszym kącie pokoju, wpatrzony uważnie w twarzyczkę Ani, podczas gdy każde wymówione przez nią słowo wywoływało na jego twarzy uśmiech pełen nieziemskiego zadowolenia.
Ania nie przypuszczała dotychczas, że ona i Gilbert jako założyciele Towarzystwa, darzeni są tak wielkim szacunkiem miejscowej młodzieży. Wystosowano nawet do nich dzisiaj specjalny adres, który Minia Macferson odczytała uroczystym głosem, a podczas tego dwie gorące łzy spłynęły po jej policzkach. Wszyscy byli dzisiaj tacy mili i przyjacielscy, nawet Payówny siedziały spokojnie i nie wtrącały zwykłych swoich złośliwych uwag. Tego wieczoru Ania darzyła serdeczną miłością wszystkich ludzi na świecie.
Zebranie przeszło w doskonałym nastroju, lecz sam koniec wieczoru zepsuł miłe wrażenie. Była to wina Gilberta, który znowu przez nieuwagę ośmielił się wyszeptać kilka czułych słów w stronę Ani w chwili, gdy spożywano wieczerzę na werandzie oświetlonej promieniami księżyca. Ażeby go ukarać, Ania stała się nagle uprzejma dla Karolka Slone i pozwoliła mu nawet odprowadzić się do domu. Potem jednak zorjentowała się, że właściwie ta straszna zemsta ją samą najbardziej dotknęła. Gilbert wyszedł od Payówien w towarzystwie Ruby Gillis i Ania słyszała zdaleka ich wesoły śmiech, dźwięczący w czystem powietrzu jesiennego wieczoru. Widocznie dobrze im było razem, gdy tymczasem ona nudziła się śmiertelnie w towarzystwie Karolka Slone, który mówił bezustanku i nikomu nigdy nie pozwalał dojść do słowa. Tylko w króciutkich przerwach, kiedy mimowoli musiał zaczerpnąć powietrza, udawało się Ani wtrącić jakieś nieznaczne „tak“ lub „nie“, podczas gdy przychodziło jej na myśl, że Ruby dzisiaj wyglądała wyjątkowo ładnie, że oczy Karolka wieczorem, przy świetle księżyca zdawały się być jeszcze bardziej wyłupiaste, niż we dnie i że właściwie świat nie jest dzisiaj wcale taki piękny, jakim jej się jeszcze wczoraj wydawał.
— Jestem tylko zmęczona i dlatego na wszystko patrzę w ten sposób, — rzekła do siebie, znalazłszy się wreszcie w swym pokoiku. Istotnie wierzyła, że zmęczenie było w danym wypadku jedynym powodem, tego niezwykłego u niej pesymizmu. Lecz następnego wieczoru odczuła dziwną radość i jakby tchnienie wiosny odezwało się w jej serduszku, gdy ujrzała Gilberta, idącego od strony Lasu Duchów i zbliżającego się w kierunku Zielonego Wzgórza. Więc jednak Gilbert nie miał zamiaru przepędzić tego ostatniego wieczoru w towarzystwie Ruby Gillis!
— Wyglądasz dziwnie zmęczona, Aniu, — zauważył.
— Jestem zmęczona i bez humoru. Zmęczona jestem, bo przez cały dzień szyłam i pakowałam rzeczy, a na brak humoru wpłynęły ostatnie pożegnalne wizyty sześciu sąsiadek, z których każda usiłowała dawać mi zbawienne rady na przyszłość i tem samem przedstawiły mi życie w takich szarych barwach, jakby na zawsze już miał na świecie zapanować beznadziejny, zapłakany listopad.
— Głupie babska! — wyraził Gilbert rycersko swe niezadowolenie.
— Och, nie, nie mów tak, — powiedziała Ania z powagą. — One nie miały nic złego na myśli. To bardzo poczciwe kobiety i ogromnie mnie lubią. Troszczą się tylko o moją przyszłość. Starają się udowodnić mi, że wyjazd mój do Redmond jest zupełnie nie na miejscu i że całkiem niepotrzebnie pragnę się dalej kształcić. Pani Slone powiedziała mi z głębokiem westchnieniem, że napewno opuści mnie energja, nim zdążę dobrnąć do końca. Oczywiście po takiem powiedzeniu uczułam się nagle biedną ofiarą życia. Pani Wright zaznaczyła, że takie cztery lata w Redmond będą kosztowały bardzo dużo pieniędzy; ja oczywiście odrazu uczułam się winną wobec Maryli i przez chwilę miałam nawet ochotę zaniechać upragnionego wyjazdu. Pani Bell twierdzi, że uniwersytet zepsuje mnie bezwarunkowo, bo wogóle życie tamtejsze źle oddziaływa na skromne dziewczęta. Usłyszawszy te słowa oczami wyobraźni, ujrzałam siebie kroczącą przez ulice Avonlea z dumnie podniesioną głową i patrzącą zgóry na wszystko i wszystkich. Tylko pani Eliza Wright z pełnym ironji uśmiechem zaznaczyła, że życie uniwersyteckie napewno przypadnie mi do gustu, bo będę tam mogła użyć swobody, ile tylko dusza zapragnie.
Ania zaśmiała się głośno z tych wszystkich nieprzyjemnych przepowiedni, jednakże uczuciowa jej natura nie potrafiła nie przejmować się takiemi rzeczami, chociaż zasadniczo usiłowała nie przywiązywać wagi do tych wszystkich avonleaskich bredni. Zdrowy jej rozsądek zdawał się chwiać w tej chwili, jak wątły płomień świecy, zapalonej na wietrze.
— Przypuszczam, że tego wszystkiego nie bierzesz sobie do serca, — zauważył Gilbert. — Wiesz przecież, że widnokrąg myślowy tych wszystkich pań jest bardzo ciasny, aczkolwiek są one miłe i dobre. To wszystko, czego one w młodości nie doświadczyły, zdaniem ich jest ekscentryczne i nieprzyzwoite. Jesteś pierwszą dziewczyną z Avonlea, która odważyła się wyjechać na studja uniwersyteckie. Wiesz doskonale, że wszyscy pionierzy zmuszeni są pokonywać wiele przeszkód, a opinja ogółu uważa ich z początku za ludzi niepoczytalnych.
— O, wiem o tem. Lecz to, co się czuje niema nic wspólnego z tem, co się wie. Rozsądek mój zgadza się zupełnie z tobą, ale przychodzą chwile, kiedy rozsądek słabszy jest od uczucia. Wówczas duszę moją ogarnia zwątpienie. Tak też było po owych sześciu pożegnalnych wizytach. Po pożegnaniu z ostatnią panią Elizą byłam tak zmęczona, że poprostu nie miałam siły wziąć się do pakowania rzeczy.
— I teraz jesteś zmęczona, Aniu. Zapomnij o wszystkiem i przejdź się ze mną trochę. Chodźmy do lasu. Pragnę ci pokazać coś ciekawego.
— Niemożliwe! Istotnie znalazłeś coś ciekawego w lesie?
— Mam nadzieję, że to „coś“ jeszcze znajdziemy, choć widziałem to bardzo dawno, bo wczesną wiosną. Chodźmy. Niech nam się zdaje, że jesteśmy znowu dwojgiem dzieci i pragniemy pójść z wiatrem w zawody.
Ruszyli ochoczo naprzód. Pamiętając o przykrościach ostatniego wieczora, Ania była niezwykle miła dla Gilberta, on zaś, zrozumiał już, jak należy z nią postępować i postanowił być dla niej tylko dawnym szkolnym towarzyszem. Pani Linde i Maryla obserwowały młodych z okna kuchni.
— Kiedyś będzie z nich para, — odezwała się pani Linde z pobłażliwym uśmiechem.
Maryla cofnęła się nieznacznie od okna. W głębi duszy marzyła o takiej przyszłości dla Ani, lecz wołałaby nie słyszeć tego z ust pani Małgorzaty, która napewno rozniesie to przypuszczenie po całej wsi.
— Przecież obydwoje są jeszcze prawie dziećmi, — odparła krótko.
Pani Linde zaśmiała się dobrodusznie.
— Ania ma już lat osiemnaście; w jej wieku byłam dawno mężatką. My, starsi, moja Marylo, mamy ten dziwny zwyczaj, że nie dostrzegamy, iż dzieci nasze z biegiem lat stają się dorosłymi ludźmi. Ania jest kobietą, a Gilbert dojrzałym mężczyzną, który dokładnie zdaje sobie sprawę z drogi, obranej w życiu. To bardzo porządny chłopiec i dla Ani bardzo odpowiedni. Sądzę, że Ania w Redmond nie zawróci sobie głowy jakimś pierwszym lepszym. Nie pochwalam obecnego systemu studjów, bo uważam, że mieszane towarzystwo na uniwersytecie nie daje naszym dziewczętom nic dobrego. Nie wierzę w to, — kończyła pani Linde uroczyście, — aby studentom na uniwersytetach wystarczał tylko niewinny flirt.
— Przecież głównym ich celem są studja — wtrąciła Maryla z uśmiechem.
— Ktoby w to wierzył? — rzekła ironicznie pani Małgorzata. — Chociaż sądzę, że Ania będzie pracować. Nigdy specjalnie nie interesowała się chłopcami. Ale o Gilbercie powinna myśleć poważniej. O, ja znam dobrze dziewczęta! Karolek Slone także jest nią zajęty, ale nigdybym nie radziła jej wyjść za niego. Slone‘owie, to dobrzy i uczciwi ludzie, ale zawsze zostaną tylko Slone‘ami.
Maryla skinęła potakująco głową. Chociaż powiedzenie przyjaciółki, że Slone‘owie zawsze będą tylko Slone‘ami nie było zbyt jasne, to jednak Maryla doskonale zrozumiała intencję pani Małgorzaty. W każdej wsi musi istnieć taka jedna rodzina; dobrzy, uczciwi, porządni ludzie, ale Slone‘ami są i zostaną na zawsze, chociażby mówili językiem samych aniołów.
Tymczasem Gilbert i Ania, nie zdając sobie sprawy z tego, że pani Małgorzata uczyniła tak ważne postanowienie o ich przyszłości, zagłębiali się coraz bardziej w zarośla Lasu Duchów. Na skraju lasu widać było poszarzałe, ogołocone pola, łączące się na horyzoncie z sinym od chmur nieboskłonem. Drzewa miały teraz barwę zaśniedziałego bronzu, a długie ich cienie padały na ustronne, zielone niegdyś polanki. Ponure wycie wiatru przypominało co chwilę o tem, że jesień panowała już w całej pełni.
— Ten las jest teraz naprawdę zaczarowany, rządzą w nim duchy wiosennych wspomnień, — szepnęła Ania, zbierając złociste liście, których stosy całe pokrywały leśne ścieżki. — Mam wrażenie, że obydwie z Dianą jesteśmy jeszcze małemi dziewczynkami i bawimy się tutaj w naszem ulubionem miejscu, siedząc przy Fontannie Driad i rozmawiamy z duchami. Wiesz, że nigdy o zmierzchu nie umiem przejść tą dróżką, aby nie odczuć dziwnego lęku, jaki nawiedzał mnie w dzieciństwie? Wyobraziłyśmy sobie kiedyś ducha zamordowanego dziecka i zdawało nam się, że czujemy dotknięcie jego zimnych palców. Muszę przyznać, że jeszcze dzisiaj nie mogę się oprzeć temu uczuciu i zdaje mi się, że zawsze słyszę za sobą jakiś odgłos lekkich kroków, gdy przechodzę obok wodospadu. Nie lękam się ani śmierci, ani człowieka bez głowy, ani kościotrupów, lecz o tym duchu zamordowanego dziecka wołałabym nie myśleć. Pamiętam gniew Maryli i pani Barry, gdyśmy kiedyś z Dianą wspominały o tem, — kończyła Ania, śmiejąc się cichutko.
Cały las dokoła przystrojony był niby wielką koroną, sklepieniem purpurowych liści, drżących teraz pod wpływem powiewów jesiennego wiatru. Poza kępką starych sosen i poza szeroką polaną, tonącą podczas lata w promieniach słonecznych, znaleźli wreszcie to „coś“, czego Gilbert tak zawzięcie szukał.
— Ach, oto jest, — zawołał w pewnej chwili z radością.
— Jabłonka — i to w takiem ustroniu! — wykrzyknęła Ania w zachwycie.
— Tak, prawdziwa jabłonka, tutaj, w otoczeniu sosen i buków w odległości mili od jakiegokolwiek sadu. Zaszedłem tu pewnego dnia wczesną wiosną i ujrzałem ją w całej krasie białego kwiecia. Postanowiłem przyjść jesienią, aby się przekonać, czy będzie miała owoce. Spójrz, przeciążona jest jabłkami. Wyglądają, jak smagłe policzki dzieci, zaróżowione nieco od słońca. Przeważnie dzikie drzewka rodzą owoce zielone i niemożliwe do jedzenia.
— Przypuszczam, że padło tu jakieś ziarnko zagnane podmuchem wiatru, — szepnęła Ania zadumana. — Ziemia przygarnęła biedactwo, a ono potem wyrosło samo, samiuteńkie między obcemi roślinami!
— Widzisz to przewrócone drzewo, porośnięte mchem, tworzącym miękką poduszkę? Siądźmy na niem, Aniu. Będzie ono dla nas tronem w tej cudnej leśnej krainie. Ja wlezę na drzewo, żeby zerwać kilka jabłek. Rosną one bardzo wysoko, widocznie biedna jabłoneczka usiłowała dosięgnąć złocistej, ciepłej tarczy słonecznej.
Jabłka okazały się wyśmienite. Pod rumianą skórką znajdował się bielusieńki owoc, poprzerzynany gdzie niegdzie drobnemi czerwonemi żyłkami. Smak jabłek wydawał się także inny, bo przecież nie pochodziły ze zwykłego sadu i nie były hodowane ludzką ręką.
— Nawet legendarne jabłko z rajskiego drzewa nie mogło mieć lepszego smaku, — zauważyła Ania w pewnej chwili. — Ale pora już wracać do domu. Za chwilę księżyc ukaże się nad lasem. Jaka szkoda, że nie możemy ujrzeć dokładnie przeobrażenia dnia w ciemną noc. Niestety chwila ta rzadko kiedy daje się uchwycić wzrokiem.
— Wróćmy do domu Aleją Zakochanych. Czy i teraz jesteś jeszcze tak zniechęcona, jak przed godziną, Aniu?
— Ale skądże? Te jabłka były niby niebieska manna dla mojej zgłodniałej duszy. Czuję, że bardzo prędko pokocham Redmond i świetnie przepędzę te cztery długie lata.
— A co po tych czterech latach?
— Znajdzie się nowy jakiś cel, — odparła Ania wesoło. — Dzisiaj trudno przewidzieć. Zresztą lepiej nie wiedzieć, co przyszłość przyniesie.
Aleja Zakochanych była tego wieczora jeszcze ładniejsza i bardziej tajemnicza w jasnej poświacie księżycowych promieni. Ania i Gilbert postępowali w milczeniu, lękając się rozmową zakłócić tajemniczą upojną ciszę.
— Gdyby Gilbert był zawsze taki, jak dzisiaj wieczorem, jakżeby było miło przebywać w jego towarzystwie, — myślała Ania.
Gilbert tymczasem spoglądał za nią, gdy wchodziła już do domu. W lekkiej swej sukience, powiewającej na wietrze, przypominała mu wysoki kwiat białej lilji.
— Wątpię, czy kiedyś wreszcie zwróci na mnie uwagę, — pomyślał z uczuciem dotkliwego bólu w zakochanem młodzieńczem sercu.


ROZDZIAŁ III.
Pożegnanie i powitanie.

Następnego poniedziałku rano Karol Slone, Gilbert Blythe i Ania Shirley opuszczali Avonlea.
Ania pokładała wielkie nadzieje w tym niezwykłym dniu pierwszej swojej samodzielnej podróży. Diana miała ją odwieźć na dworzec, chcąc przepędzić ostatnie godziny przed rozstaniem, z ukochaną przyjaciółką. Lecz gdy w niedzielę wieczorem Ania udawała się na spoczynek, zerwał się nagle wiatr wschodni, który począł huczeć tuż nad Zielonem Wzgórzem i nie ustąpił, aż do następnego rana. Zbudziły Anię rzęsiste krople deszczu, spływające po szybach i tworzące potem wielkie kałuże wody przed domem. Góry i morze spowijała gęsta mgła, a cały świat tonął w jakiejś beznadziejnej szarości. W sinem świetle poranka Ania ubierała się pośpiesznie, aby zdążyć na pociąg, który przychodził do miasta portowego zaledwie na kilka minut przed odpłynięciem okrętu. Siłą powstrzymywała łzy, cisnące jej się do oczu. Miała opuścić ten dom, który był jej tak drogi a jakiś głos mówił jej w duszy, że opuszcza go na zawsze. W każdym razie pewna była, że dawne szczęśliwe dni nie wrócą, chociaż nawet znowu zawita na Zielone Wzgórze podczas wakacyj. Jakie tu było wszystko kochane i drogie — mały pokoik na facjatce, świątynia marzeń najwcześniejszej młodości, stara Królowa Śniegu za oknem, szemrzący strumyk opodal, Fontanna Driad, Las Duchów i Aleja Zakochanych — to całe mnóstwo miłych miejsc, z któremi wiązały się wspomnienia najdawniejszych lat dzieciństwa. Czy gdzieindziej będzie się czuć tak szczęśliwą?
Tego poranka śniadanie na Zielonem Wzgórzu było ceremonją nader smutną. Tadzio po raz pierwszy w swem życiu nie miał apetytu, a tylko grzebał bezmyślnie widelcem w talerzu. Zresztą nikt zdaje się nie był głodny, z wyjątkiem Toli, która pochłaniała wszystko z nadzwyczajną szybkością. Tola, jak nieśmiertelna, rozważna Charlotta, która „krajała zawzięcie chleb, smarując go masłem“, gdy ciało jej ukochanego składano do mogiły, należała do tych istot, które rzadko kiedy przejmują się tem, co dotyczy jej otoczenia. Przykro jej było, że Ania wyjeżdża, oczywiście, ale to przecież nie było powodem, dla którego nie miałaby skonsumować smacznego śniadania. Widząc, że Tadzio nic nie je, Tola postanowiła zjeść i jego porcję.
Zaraz po śniadaniu zjawiła się Diana w lekkim powoziku, zaprzężonym w jednego konia, otulona w długi nieprzemakalny płaszcz. Nadeszła ostatnia chwila pożegnania. Pani Linde wyszła ze swego pokoju, aby udzielić Ani ostatnich zbawiennych rad i ostrzec ją przed wszelkiemi przeciwnościami życiowemi. Maryla, jak zwykle surowa, pocałowała Anię w policzek, zaznaczając, że ma nadzieję otrzymania od niej wiadomości, gdy tylko przybędzie na miejsce. Obojętny widz mógłby przypuszczać, że Ania dla Maryli nie jest drogą istotą, gdyby nie dostrzegł wyrazu napozór spokojnych jej oczu. Tola pocałowała Anię w oba policzki i wybuchnęła głośnym płaczem. Tylko Tadzio, który płakał już pocichutku od godziny na stopniach werandy, nim jeszcze wszyscy wstali od śniadania, odmówił ostatniego pożegnania ze swą ukochaną opiekunką. Gdy Ania zbliżyła się ku niemu, chłopiec zerwał się na równe nogi, wbiegł na schody i ukrył się w pokoiku na facjatce, skąd za żadne skarby wyjść nie chciał. Stłumione jego łkanie było ostatnim dźwiękiem, jaki dobiegł Anię, opuszczającą Zielone Wzgórze.
Deszcz padał przez całą drogę do Jasnej Rzeki, dokąd dziewczęta zdążały na dworzec, bowiem linja kolejowa w Carmody nie miała połączenia z miastem portowem. Na peronie zastali już oczekujących Karola i Gilberta, a pociąg za chwilę miał odejść. Ania zdążyła jeszcze kupić bilet, odebrać kwit bagażowy, pożegnać się pośpiesznie z Dianą i wskoczyć do wagonu. Wołałaby teraz wracać wśród deszczu do Avonlea w towarzystwie Diany; wiedziała, że tęsknota za domem będzie dla niej nie do zniesienia. Żeby chociaż ten deszcz przestał padać, bo ma się wrażenie, że cały świat płacze, że wiosna już nigdy nie wróci i że wszystkie radości życia przestały istnieć na zawsze! Nawet obecność Gilberta nie uprzyjemniała jej podróży, bo przecież był także Karol Slone, a jego mogła jeszcze tolerować jedynie podczas pogody. Przy jednostajnym plusku deszczowych kropel wydawał jej się jeszcze bardziej niesympatyczny.
Jednakże gdy okręt opuszczał port w Charlottetown, wszystko zdawało się przybierać lepszy obrót. Deszcz przestał padać i słońce poczęło przedzierać się przez ołowiane chmury, dzięki czemu spokojna tafla morza zabłysnęła tysiącem złocistych refleksów, w których powoli ginęło wybrzeże oddalającej się wyspy, lecz jednocześnie w serca podróżnych wstępowała nadzieja jaśniejszej przyszłości. Pozatem Karol Slone dostał nagle morskiej choroby i zmuszony był zejść do dolnej kajuty, dzięki czemu Ania i Gilbert pozostali sami na pokładzie.
— Cieszę się, że wszyscy Slone‘owie cierpią na chorobę morską, gdy tylko opuszczą stały ląd, — pomyślała Ania niemiłosiernie. — Nie mogłabym przesłać ostatniego pożegnania kochanej wyspie, gdyby Karol stał przy mnie i patrzył swym wiecznie sentymentalnym wzrokiem.
— Już wybrzeża nie widać, — zauważył Gilbert bez odrobiny tęsknoty w głosie.
— Czuję się, jak Byronowski „Childe Harold“, chociaż to nie jest przecież mój „rodzinny brzeg“, — rzekła Ania, wpatrzona w niknącą w oddali wyspę. — Moją ojczyzną jest Nowa Szkocja. Ale uważam, że ojczyzną każdego człowieka jest ten kraj, który najbardziej pokocha. Nie zdaje mi się wcale, że na wyspie Ks. Edwarda mieszkam zaledwie od lat kilku. Tamte lata, przed przybyciem tutaj wydają mi się tylko snem. Już siedem lat minęło od tego pamiętnego dnia, kiedy pani Spencer przywiozła mnie z Hopetown. Jeszcze dzisiaj widzę siebie w tej starej dziwacznej sukience i w szerokim marynarskim kapeluszu, zaglądającą do wszystkich kajut okrętowych i biegającą nieprzytomnie po pokładzie. Piękny był wtedy wieczór; wybrzeże wyspy zdawało się płonąć w czerwonych promieniach zachodzącego słońca. Teraz znowu jadę tą samą drogą. Och, Gilbercie, miałam wrażenie, że polubię Redmond, ale teraz jestem pewna, że to chyba nigdy nie nastąpi!
— A gdzież twoja życiowa filozofja, Aniu?
— Przytłoczona została wielką falą samotności i tęsknoty za domem. Od trzech lat marzyłam o wyjeździe do Redmond, teraz, gdy marzenia te się ziściły, wołałabym raczej nie jechać! Nie trzeba się jednak poddawać! Może filozofja moja i zwykła pogoda ducha wróciłyby znowu, gdybym się mogła porządnie wypłakać. Niestety muszę zaczekać do chwili, aż znajdę się w swoim pensjonatowym pokoju i nikt mego płaczu nie zobaczy. Wtedy będę znowu dawną Anią. Ciekawa jestem, czy Tadzio wyszedł już wreszcie ze swego ukrycia.
Dochodziła prawie dziesiąta wieczorem, gdy okręt ich zatrzymał się w Kingsport. Po chwili wszyscy troje znaleźli się na przystani, przepełnionej różnobarwnym tłumem. Ania rozglądała się ze smutkiem dokoła, lecz w chwilę potem znalazła się już w przyjacielskich objęciach Priscilli Grant, która przybyła do Kingsportu jeszcze w sobotę.
— Nareszcie jesteś, kochanie! Przypuszczam, że zmęczyłaś się tak, jak ja, zanim przyjechałam tutaj w sobotę wieczorem.
— Zmęczona! Prissy, nie mów o tem. Jestem zmęczona, nieszczęśliwa i czuję się, jak opuszczona mała dziewczynka. Na litość boską, zabierz swoją biedną przyjaciółkę dokądś, gdzieby mogła choć na chwilę zebrać swobodnie myśli.
— Zawiozę cię prosto do naszego pensjonatu. Powóz czeka w pobliżu.
— Dzięki Bogu, że ty tu jesteś, Prissy. Gdyby ciebie nie było, usiadłabym chyba na środku jezdni i zatonęłabym w gorzkich łzach. Jakże to miło ujrzeć twarz przyjaciela pośród tylu twarzy zupełnie obcych ludzi!
— Aniu, czy to Gilbert Blythe tam stoi? Jakże on urósł i spoważniał w ciągu tych ostatnich lat! Przecież był jeszcze uczniem, gdy ja prowadziłam już szkołę w Carmody. A to jest oczywiście Karolek Slone. Ten się wcale nie zmienił! Musiał tak samo wyglądać zaraz po urodzeniu i tak samo będzie wyglądał, gdy dobrnie do osiemdziesiątki. Tędy, kochanie. Za dwadzieścia minut będziemy w domu.
— W domu! — oburzyła się Ania. — Masz na myśli, jakiś wstrętny pensjonat i jeszcze bardziej wstrętny pokój z widokiem na ciemne podwórze.
— Ależ ten pensjonat nie jest wcale wstrętny, Aniu. Tutaj jest nasz powóz. Wsiadaj, stangret zabierze twoje walizki. O, naturalnie, pensjonat nie jest znowu miejscem takiem przyjemnem, ale jutro rano po spokojnie przespanej nocy, napewno będziesz widziała wszystko w innych kolorach. Pensjonat mieści się w starym murowanym domu przy ulicy św. Jana, oddalonej nieco od Redmond. Niegdyś dom ten musiał być rezydencją wielkich ludzi, lecz obecnie sława ulicy św. Jana zatonęła w cieniu i wysokie domy śnią tylko teraz o świetnych dniach przeszłości. Domy te są tak wielkie, że ludzie postanowili urządzić w nich pensjonaty, aby je jakoś zapełnić. Nasze gospodynie widocznie też wpadły na ten pomysł. Bardzo są miłe, Aniu, naprawdę.
— Ileż ich jest, tych gospodyń?
— Dwie. Panna Hanna Harvey i panna Ada Harvey. Urodziły się bliźniętami mniej więcej przed pięćdziesięciu laty.
— Widocznie bliźnięta mnie prześladują, — uśmiechnęła się Ania. — Gdziekolwiek się zwrócę, wszędzie te bliźnięta.
— Och, teraz już one nie są bliźniętami, kochanie. Po ukończonej trzydziestce przestały już być w jednym wieku. Panna Hanna starzeje się z każdym rokiem, gdy tymczasem panna Ada zatrzymała się na trzydziestce i ani rusz dalej. Właściwie nie umiem ci powiedzieć czy panna Hanna kiedykolwiek w życiu się śmiała, ale za to panna Ada śmieje się ustawicznie i to według mnie jest jeszcze gorsze. Pozatem jednak obydwie są bardzo miłe, bardzo dobre i co roku przyjmują dwie pensjonarjuszki, bo panna Hanna, jako osoba oszczędna nie mogłaby żyć nie wykorzystując każdego wolnego miejsca. Powiadomiła mnie o tem panna Ada natychmiast po moim przyjeździe w sobotę wieczorem. Co do naszych pokojów, to muszę przyznać, że nie są miłe i mój istotnie wychodzi na małe podwórze. Twój pokój jest frontowy, z widokiem na stary cmentarz św. Jana, który graniczy z ulicą.
— To brzmi naprawdę okropnie, — zadrżała Ania. — Wołałabym już raczej pokój wychodzący na podwórze.
— O, nie, to ci się tylko zdaje. Bądź cierpliwa, a zobaczysz. Cmentarz św. Jana jest bardzo miły. Jest on jednym z najprzyjemniejszych zakątków w Kingsporcie. Przesiedziałam tam wczoraj całe popołudnie. Dookoła otoczony jest wysokim murem i aleją starych drzew. Drzew tych jest tak dużo, że mogiły poprostu toną w ich zieleni. Jestem pewna, Aniu, że będziesz się tam chodziła uczyć, zobaczysz. Oczywiście obecnie już na nim nikogo nie chowają. Tylko przed kilku laty postawiono tam piękny pomnik na cześć żołnierzy z Nowej Szkocji, poległych w wojnie Krymskiej. Pomnik ten znajduje się naprzeciw wielkiej bramy w miejscu najodpowiedniejszem do marzeń, jak ty mówisz zazwyczaj. Nareszcie są twoje walizki. Chłopcy idą w naszą stronę, żeby się pożegnać. Aniu, czy koniecznie muszę podać rękę Karolowi Slone? On ma zawsze takie zimne i wilgotne ręce. Musimy ich zaprosić do siebie. Panna Hanna zapowiedziała mi łaskawie, że wolno nam przyjmować „młodych ludzi“ dwa razy w tygodniu, ale pod warunkiem, że będą wychodzili o przyzwoitej godzinie. Panna Ada z uśmiechem dodała, że nie życzy sobie, aby nasi goście siadali na jej pięknych poduszkach. Przyrzekłam, że zwrócę na to uwagę, ale sama nie wiem gdzie mają siedzieć, chyba na ziemi, bo poduszki leżą na wszystkich krzesłach i fotelach. Nawet coś w rodzaju poduszki leży na pianinie.
Ania roześmiała się serdecznie. Wesoła gadanina Priscilli wprawiła ją w dobry humor. Tęsknota za domem zniknęła i nie powróciła nawet wtedy, gdy wreszcie Ania znalazła się sama w swym maleńkim pokoju. Podeszła do okna i z zaciekawieniem wyjrzała. Ulica tonęła w ciemnościach i w zupełnej ciszy. Tarcza księżyca zawisła ponad wysokiemi drzewami cmentarza św. Jana, a srebrzyste promienie padały teraz na wielką głowę lwa, na pomniku. Ania z trudem zdawała sobie sprawę, że to dopiero dzisiaj rano wyjechała z ukochanego Zielonego Wzgórza. Dzień przepędzony w podróży wydawał jej się niemal wiekiem i dzięki temu pewno utraciła zupełnie rachubę czasu.
— Ten sam księżyc świeci teraz nad Zielonem Wzgórzem, — przemknęło jej przez myśl. — Ale nie wolno mi zastanawiać się nad tem, bo ta głupia tęsknota gotowa znowu powrócić. Nawet płakać nie mam zamiaru. Zostawię to na kiedyindziej, a teraz położę się spokojnie do łóżka i postaram się zasnąć.


ROZDZIAŁ IV.
Nowa przyjaciółka.

Kingsport jest starem osobliwem miastem, pamiętającem najwcześniejsze lata, gdy było małą niepozorną osadą za czasów kolonizacji i przetrwało spowite w atmosferę starożytności, jak poważna matrona, ubrana w staromodne szaty, zabytki najwcześniejsze swej młodości. Gdzie niegdzie daje się zauważyć piętno epoki nowoczesnej, lecz samo centrum zostało nietknięte dłonią postępu. Miasto przepełnione jest wielkiem mnóstwem cennych zabytków, które otaczają romantyczne legendy dawnej przeszłości. Niegdyś było ono punktem granicznym podczas najazdów dzikich hord Indjan, a było to w owym czasie, kiedy Indjanie postanowili upomnieć się o dawne swe prawa. Potem Kingsport stało się niejako kością sporu między Anglikami i Francuzami i przechodziło co pewien czas z rąk do rąk. Oczywiście każda taka zmiana zostawiała odpowiednie ślady na wewnętrznem życiu tego nieszczęsnego miasta.
W samym środku miejskiego parku wznosi się wysoka wieża, zabazgrana autografami licznych turystów, a tuż poza miastem na niskiem płaskowzgórzu pozostały jeszcze ruiny dawnych fortyfikacyj francuskich i kilka luf armatnich, sterczących w czeluściach między murami. Kingsport posiada rozmaite zabytki historyczne, niezwykle ciekawe dla przyjezdnych, a wśród tych zabytków na pierwszy plan wysuwa się stary cmentarz św. Jana, leżący w samem centrum miasta, otoczony cichemi ulicami, staremi domami zasłuchanemi w szmer życia nowoczesnych czasów. Każdy obywatel Kingsport przepojony jest dumą, mówiąc o cmentarzu św. Jana, bo przecież każdy niemal posiada tam mogiły swych przodków, których imiona zapisały się w ten lub inny sposób na kartach historji osobliwego miasta. To też stare te mogiły potomkowie utrzymują w jak najlepszym porządku i starają się prześcignąć w nadzwyczajnej tej troskliwości. Przeważnie groby pokryte są płytami z szarego kamienia i tylko w rzadkich wypadkach zauważyć się daje jakiś skromny rzeźbiony pomniczek. Pomniczki takie przeważnie przystrajają obywatele Kingsport rzeźbioną w kamieniu czaszką, skrzyżowanemi piszczelami, a na samym szczycie umieszczają uśmiechniętą twarzyczkę cherubina. Bardzo niewiele mogił pozostaje w zaniedbaniu. Są to przeważnie groby tych ludzi, których potomkowie oddawna już tutaj nie mieszkają, to też nawet napisy na kamieniu zatarły się dawno i trudno je nawet dzisiaj odczytać. Cały cmentarz ocieniają konary rozłożystych drzew, wśród których dają się przeważnie zauważyć wysokie klony i buki, nieczułe na silne podmuchy wiatrów i zupełnie obojętne na to, co się dzieje w cieniu ich gałęzi.
Zaraz następnego dnia popołudniu Ania udała się na cmentarz św. Jana. Obydwie z Priscillą były przed południem w Redmond i zarejestrowały się jako studentki. Po spełnieniu tej formalności reszta dnia pozostawała do ich dyspozycji. Umknęły szybko z uniwersytetu, z pośród tłumu zupełnie obcych sobie ludzi, z których wszyscy wyglądali tak, jakby zasadniczo nie wiedzieli jeszcze w którą stronę mają się zwrócić.
Nowicjusze podzielili się na drobne gromadki i spoglądali pytająco na siebie; nowicjuszki, bardziej rozgarnięte od chłopców obległy szerokie schody i chichotały ze sobą głośno. Gilbert i Karol biegali od gromadki do gromadki, wszędzie ich było pełno.
— Wątpię, czy nadejdzie kiedyś dzień, gdy z przyjemnością spojrzę na Karola Slone, — rzekła Priscilla, gdy obydwie z Anią przechodziły obok gawędzących studentów. — Może wtedy będę uważała, że jego wyłupiaste oczy są całkiem miłe i nawet pełne uroku.
— Och, — westchnęła Ania. — Nie mogę ci opisać, jak się czułam, czekając na swoją kolejkę w sekretarjacie uniwersyteckim. Zdawało mi się, że wszyscy na mnie patrzą. Pragnęłam wtedy jak najprędzej zapaść się pod ziemię. Ci starsi studenci patrzą dziwnie zgóry na pierwszorocznych, jak gdyby byli czemś lepszem od nas.
— Zaczekaj do przyszłego roku, — uspakajała ją Priscilla. — Wtedy i my będziemy miały prawo patrzeć odpowiednio na tych nowicjuszy. Oczywiście to nie jest bardzo szlachetne uczucie, ale trzeba tak postępować, jak tamci postępują. Na pewno jestem o dobre dwa cale wyższa od tych wszystkich nowicjuszy i lękałam się tylko, żeby któryś nie chciał mnie odprowadzić do domu. Gotowi mnie ludzie wziąć za słonia, albo za wielkoluda.
— Najważniejsze to, że w Redmond nie będzie już tak miło jak w seminarjum, — westchnęła Ania, siląc się na swą dawną filozofję, która miała zatuszować przypływ złego humoru. — Gdyśmy opuszczały seminarjum, znałyśmy wszystkich i wszyscy nas znali, a teraz mamy wrażenie, że w Redmond ziemia nam się z pod nóg usuwa. Jestem tylko szczęśliwa, że ani pani Linde, ani pani Eliza Wright nie są świadkami obecnego mego nastroju. Napewno pokiwałyby głowami, ze słowami: „A nie mówiłam“, i byłyby przekonane, że to jest właśnie początek smutnego końca, wówczas, gdy ja mam wrażenie, że to jest koniec smutnego początku.
— Właśnie. To brzmi zupełnie po twojemu. Jestem pewna, że się tu jakoś zaaklimatyzujemy, poznamy wszystkich, a reszta pójdzie jak po maśle. Aniu, czyś zauważyła tę dziewczynę, stojącą u drzwi garderoby przez cały czas naszego pobytu wewnątrz gmachu? Taka przystojna, o ciemnych oczach i maleńkich czerwonych ustach?
— Owszem, widziałam. Zwróciłam na nią uwagę bo zdawało mi się, że jest jedyną osobą, czującą się tutaj, jak ja. Chociaż ja mam ciebie, a ona widocznie niema nikogo.
— Ale musi to być jakieś nieśmiałe stworzenie. Kilkakrotnie zdawało mi się, że zamierza podejść do nas, ale widocznie nie miała odwagi. Chciałam nawet żeby podeszła. W pewnej chwili nawet zamierzałam uprzedzić ją, ale przykro mi było przechodzić przez taki duży hall i zwracać na siebie uwagę studentów. Ta dziewczyna jest najładniejsza ze wszystkich nowicjuszek, ale widocznie nawet uroda na początku pobytu w Redmond na nic się nie zdaje, — dodała Priscilla ze śmiechem.
— Chciałabym po śniadaniu pójść na cmentarz św. Jana, — rzekła Ania. — Wątpię, czy atmosfera cmentarna przyczyni się do poprawy humoru, z drugiej znów strony wydaje mi się, że jest to jedyne miejsce, gdzie można odrobinę odpocząć. Usiądę na jednej z ławek, przymknę oczy i wyobrażę sobie, że jestem w lesie Avonleaskim.
Jednakże Ania nie uczyniła tego, bowiem na cmentarzu św. Jana dostrzegła tyle interesujących rzeczy, że przez cały czas nie przymykała oczu ani na chwilę. Obydwie z Priscillą przeszły szeroką bramę i zbliżyły się do ogromnego pomnika, na szczycie którego w niedbałej pozie stał wielki lew, wykuty z szarego kamienia.
— Bo pod Inkerman każdy cień był krwawy. I wszystkie one przebiły pierś naszej ojczyźnie, — recytowała Ania, spoglądając na kamiennego lwa ze wzruszeniem. Znalazły się w tej chwili w maleńkiem zacisznem ustroniu, gdzie nawet podmuch wiatru nie dochodził. Wszędzie dokoła ciągnęły się oddzielne mogiły, przykryte ciężkiemi płytami i wszystko zdawało się tchnąć duchem dawnych czasów.
— Tu leży ciało Alberta Crawford‘a, — czytała Ania wytarty napis na kamieniu, — dowódcy Arsenału Jego Królewskiej Mości w Kingsport. Służył w armji aż do zawarcia pokoju w roku 1763, wystąpił z wojska wskutek nagłego zasłabnięcia. Był dzielnym oficerem, najlepszym mężem, idealnym ojcem i nieodżałowanym przyjacielem. Umarł 29 października 1792 roku, w wieku lat 84. To jest napis dla ciebie, Prissy. Ileż to taki człowiek musiał mieć przygód w życiu. Wątpię jednak czy za życia obdarzonoby go tak wielu pochwałami.
— A tutaj drugi, — rzekła Priscilla. — Posłuchaj, „Pamięci Aleksandra Rossa, który umarł 22 września 1840 roku, w wieku lat 43. Służył wiernie ojczyźnie przez dwadzieścia siedem lat i dosłużył się zaszczytnej śmierci“.
— Świetny napis, — szepnęła Ania w zamyśleniu, — nie chciałabym mieć lepszego po śmierci. Przecież wszyscy służymy jakimś ideałom, a nikt nie wypisuje na nagrobkach o naszej wiernej służbie. Patrz, Prissy, taki mały samotny grobek. „Pamięci ukochanego dziecka“, a tutaj drugi „Poświęcony pamięci tego, który niewiadomo gdzie jest pochowany“. Ciekawa jestem gdzie się znajduje ta nieznana mogiła. Istotnie, Prissy, nigdy w życiu nie zdarzyło mi się widzieć takiego ciekawego cmentarza. Miałaś słuszność mówiąc, że będę tu często przychodzić. Polubiłam odrazu to miejsce. Ale widzę, że nie jesteśmy tu same, tam jakaś dziewczyna stoi przy końcu alei.
— Wiesz, że to zdaje się ta sama, na którą zwróciłyśmy uwagę w Redmond. Obserwuję ją od kilku minut. Już kilkakrotnie zamierzała iść w naszą stronę i kilkakrotnie się cofała. Musi być albo bardzo nieśmiała, albo też bardzo dumna. Podejdźmy do niej. Łatwiej jest zawrzeć znajomość na cmentarzu, niż w Redmond, prawda?
Poczęły iść wąską kamienistą ścieżką w kierunku nieznajomej, która siedziała teraz na kamiennej ławeczce pod rozłożystym kasztanem. Istotnie była niezwykle piękna, choć rysów nie posiadała regularnych. Włosy miała koloru laskowych orzechów, oczy ciemne i zaróżowione policzki. Miała na sobie wytworny bronzowy kostjum, a na drobnych nóżkach maleńkie modne trzewiczki. Duży czerwony kapelusz przystrajały złociste maki, a cała postać dziewczyny sprawiała wrażenie sylwetki, wyciętej z żurnala. Priscilli przyszło na myśl, że kapelusz, który sama miała, jest już bardzo zniszczony; Ania zaś zastanowiła się czy bluzka, którą sama sobie uszyła, podług wzoru pani Linde, nie wyglądała śmiesznie w zetknięciu z eleganckiem ubraniem młodziutkiej nieznajomej. Przez chwilę zdawać się mogło, że obydwie przyjaciółki zaniechają swego zamiaru podejścia do przyszłej swej koleżanki. Lecz minęły już pierwszą kwaterę grobów i trudno się było teraz cofnąć, gdyż w ciemnych oczach samotnej dziewczyny, dojrzały niemy błysk powitania. Wreszcie zerwała się z ławki i, z wesoło wyciągniętemi ramionami, poczęła biec w ich stronę z przyjaznym uśmiechem, dzięki któremu pierzchło dawne jej onieśmielenie.
— O, jakże chciałam wiedzieć kim jesteście, — zawołała z zapałem. — Umierałam z ciekawości. Widziałam was dzisiaj rano w Redmond. Prawda, jak tam okropnie? Wołałabym raczej zostać w domu i wyjść zamąż.
Ania i Priscilla wybuchnęły głośnym śmiechem, słysząc tę nieoczekiwaną konkluzję. Ciemnooka dziewczyna zaśmiała się również.
— Naprawdę, nie wierzycie mi? Siądźmy na tej płycie i zawrzyjmy znajomość. To nie jest takie trudne. Jestem pewna, że polubimy się nawzajem, przekonania tego nabrałam, gdym was po raz pierwszy ujrzała w Redmond dzisiaj rano. Miałam ochotę już wtedy podejść do was.
— A dlaczegoś tego nie uczyniła? — zapytała Priscilla.
— Bo nie miałam odwagi. Właściwie rzadko kiedy umiem się na coś zdecydować, a gdy już się wreszcie zdecyduję, mam wrażenie, że powinnam uczynić coś całkiem odwrotnego. To bardzo nieprzyjemne uczucie, ale urodziłam się już z takiem usposobieniem i nic mi już nie pomoże. Tak samo i w tym wypadku. Nie mogłam się zdobyć na to, żeby podejść do was i zawrzeć z wami znajomość, chociaż miałam ogromną ochotę.
— A myśmy myślały, że jesteś taka nieśmiała, — wtrąciła Ania.
— Nie, nie, kochanie. Nieśmiałość nie należy do wad, czy zalet Izabelli Gordon, zdrobniale Izy. Nazywajcie mnie zwyczajnie Izą, bardzo was proszę. A teraz, jakie są wasze imiona?
— To jest Priscilla Grant, — rzekła Ania, wskazując przyjaciółkę.
— A to jest Ania Shirley, — odwzajemniła się Priscilla.
— Jesteśmy z wyspy księcia Edwarda, — zawołały po chwili obydwie razem.
— Ja pochodzę z Bolingbroke, z Nowej Szkocji, — pochwaliła się Izabela.
— Bolingbroke! — zawołała Ania. — To przecież ja się tam urodziłam.
— Naprawdę? To znaczy, że jesteś także „sinonoską“.[1].
— Mylisz się — zaprotestowała Ania. — Dan O‘Connell powiedział, że jeżeli człowiek rodzi się w stajni, to nie znaczy, że jest koniem. Moją ojczyzną jest wyspa ks. Edwarda.
— W każdym razie bardzo się cieszę, żeś się urodziła w Bolingbroke. To tak, jakbyś była moją sąsiadką, prawda? Sprawia mi to wielką przyjemność, bo jak ci kiedykolwiek wyjawię jakąś tajemnicę, będę miała uczucie, że powiedziałam ją komuś swojemu. Często się zwierzam z tajemnic, nie umiem ich zatrzymać przy sobie, to znaczy wcale się o to nie staram. Jest to jedna z moich licznych wad, a za drugą taką wadę uważam swoje niezdecydowanie. Uwierzycie mi, że pół godziny czasu straciłam na to, aby się zdecydować czy przyjść tutaj, na cmentarz! Raz wolę czarne, raz znów wabi mnie czerwone, wreszcie zamykam oczy i po ciemku wybieram. Czy to nie śmieszne? Powiedzcie, co myślicie o moim wyglądzie?
Słysząc to naiwne zapytanie, Priscilla znowu wybuchnęła śmiechem, gdy tymczasem Ania z powagą ujęła rękę Izabeli i oznajmiła:
— Już dzisiaj rano doszłyśmy do wniosku, że jesteś najpiękniejszą dziewczyną w Redmond.
Maleńkie usteczka Izabeli rozchyliły się w uśmiechu zadowolenia, ukazując równocześnie dwa rzędy bielutkich zębów.
— I ja tak myślałam, — rzekła po chwili z przekonaniem, — ale pragnęłam dla upewnienia usłyszeć jeszcze czyjeś zdanie. Nawet w tej kwestji nie potrafię się zdecydować. Gdy już nareszcie dojdę do wniosku, że jestem ładna, coś w duszy szeptać zaczyna, że wcale tak nie jest. Pozatem mam taką starą ciotkę, która zawsze powtarza z westchnieniem: „Byłaś takiem ładnem dzieckiem. Dziwna rzecz, jak się dzieci zmieniają, stając się dorosłymi ludźmi“. Bardzo lubię ciotki, ale nie takie, jak moja. Proszę was, powiedzcie mi zupełnie otwarcie, czy jestem ładna. Ogromnie lubię słuchać zdania obcych ludzi. Będę wam niewymownie wdzięczna, jeżeli mnie o tem przekonacie. Ja wam także potem szczerze powiem.
— Dziękujemy, — zaśmiała się Ania, — ale obydwie z Priscillą doskonale zdajemy sobie sprawę z naszego wyglądu i zbyteczne byłyby wszelkie twoje zapewnienia.
— Och, wy się ze mnie śmiejecie. Wiem, myślicie, że jestem bardzo głupia i próżna. A w rzeczywistości niema we mnie ani odrobiny próżności. Nigdy nie lubię prawić komplementów dziewczętom, jeżeli na to nie zasługują. Bardzo się cieszę, że was poznałam. Przyjechałam tu w sobotę i do tej chwili umierałam z tęsknoty za domem. To straszne uczucie, prawda? W Bolingbroke jestem znaną osobistością, a tutaj, w Kingsport jestem niczem! Były nawet chwile, że mdlałam ze zmartwienia. A gdzie wy mieszkacie?
— Ulica św. Jana 38.
— Coraz lepiej. Ja mieszkam na rogu Wallace Street, ale strasznie nie lubię mego pensjonatu. Jest dziwnie ponury i opuszczony, a mój pokój wychodzi na maleńkie ciemne podwórze. To podwórze wydaje mi się najbardziej przykrem miejscem na świecie. Co noc zbierają się tam koty chyba z całego miasta. Lubię koty, rozciągnięte na miękkim dywanie przed rozpalonym kominkiem, ale takie koty, wrzeszczące po nocy na podwórzu nie są miłemi zwierzętami. Pierwszej nocy po przyjeździe strasznie płakałam, a koty na podwórzu usiłowały mi wtórować. Szkoda żeście nie widziały mego nosa nazajutrz rano. Wołałabym raczej nigdy nie wyjeżdżać z domu!
— Nie rozumiem jak mogłaś zdobyć się na wyjazd do Redmond, jeżeli jesteś osobą tak niezdecydowaną, — zawołała Priscilla, ubawiona paplaniną nowej znajomej.
— Nigdybym się na to nie zdobyła, kochanie. To ojciec chciał, żebym tu przyjechała. Uparł się, sama nie wiem dlaczego. Dla takiej istoty, jak ja studja są czemś bardzo niedopasowanem, prawda. Cóż mogłam zrobić, musiałam ulec. Mam przecież zdrowy rozum.
— O! — zawołała Priscilla mimowoli.
— Tak, ale trudno jakoś nim kierować. A tutejsi studenci muszą być bardzo mądrzy, uczeni i poważni. Nie chciałam wyjeżdżać do Redmond, ale uczyniłam to na żądanie ojca. Zwyczajnie, uparł się stary. Pozatem wiedziałam, że jak zostanę w domu, będę musiała wyjść zamąż. Matka znowu tego żądała, a matka moja jest osobą ogromnie zdecydowaną. Nie chciałabym wyjść teraz zamąż, bo pragnę jeszcze kilka lat mieć swobodę. Jak wyszumię, to dopiero osiądę na stałym gruncie. Chociaż studja moje wydają mi się bardzo śmieszne, to jednak śmieszniejsze jest wyobrazić sobie mnie stateczną mężatką, czy nie? Mam dopiero osiemnaście lat, postanowiłam więc raczej przyjechać do Redmond, niż wyjść zamąż. Wyobraźcie sobie przy mojem niezdecydowaniu, nie umiałabym sobie wybrać męża z pośród wszystkich kandydatów.
— Więc jest ich aż tak wielu? — zaśmiała się Ania.
— Mnóstwo. Chłopcy mnie bardzo lubią, ale dotychczas tylko dwaj mi się oświadczyli. Tamci wszyscy byli za młodzi i za biedni. Rozumiecie przecież, że muszę wyjść zamąż tylko za bogatego człowieka.
— Dlaczego musisz?
— Moje złote, czy wyobrażacie sobie mnie, jako żonę biednego urzędnika? Nic nie umiem robić i jestem bardzo rozkapryszona. O nie, mój mąż musi mieć bardzo dużo pieniędzy. Właśnie tamci dwaj byli tacy bogaci. Ale ja na żadnego z nich nie mogłam się zdecydować, dla mnie wybór był tak samo trudny, jakbym wybierała męża z pośród stu kandydatów. Gdybym nawet wybrała jednego z nich, z pewnością potem żałowałabym, że nie zostałam żoną tego drugiego.
— Więc żadnego z nich nie kochasz? — zapytała Ania po chwili namysłu. Przykro jej było mówić z tą zupełnie obcą dziewczyną o kwestji, która dla niej samej była niejako najważniejszym przejawem życia.
— Oczywiście, że nie. Ja nikogo nie potrafię kochać, to już tkwi we mnie, zresztą wcale tego nie pragnę. Kobieta zakochana staje się niewolnicą. Wówczas mężczyzna stara się ją maltretować. Jabym się bała miłości. Nie, nie, Anatol i Augustyn, to bardzo dobrzy chłopcy i bardzo ich obydwóch lubię. Lubię ich do tego stopnia, że sama nie wiem, który z nich jest lepszy. W tem jest właśnie największy sęk. Anatol jest przystojniejszy, a ja mogę zostać żoną tylko przystojnego mężczyzny. Pozatem jest świetnie wychowany i ma prześliczną czarną czuprynę. Ale jednocześnie jest za dobry. Nie chciałabym mieć takiego dobrego męża. Anatol jest człowiekiem bez wad.
— To dlaczego nie chcesz zaślubić Augustyna? — zapytała Priscilla z uśmiechem.
— Czyż można być żoną człowieka, który ma takie imię? — zawołała Iza z rozpaczą. — Wątpię, czybym to znieść mogła. Coprawda ma wyjątkowo klasyczny nos, a przyjemnie mieć w rodzinie kogoś z takim nosem, bo prawdę mówiąc, mój nos wcale się nie udał. Wszyscy Gordonowie są bardzo przystojni, ale obawiam się, że raczej jestem podobna do Byrnów. Im starsza jestem, tem gorzej. Codziennie przeglądam się w lustrze i dostrzegam, że całe podobieństwo moje do Gordonów znika z każdym rokiem. Matka moja jest z domu Byrne, a ja na moje nieszczęście właśnie jestem podobna do matki. Kiedyś same się przekonacie. Strasznie lubię ładne nosy. Ty masz wyjątkowo ładny nos, Aniu Shirley. Właśnie Augustyn ma bardzo podobny nos do twego, ale niestety nazywa się Augustyn! Nie, bezwarunkowo nie mogę się zdecydować. Gdybym mogła zamknąć oczy i w ten sposób wybrać jednego z moich konkurentów, może już dawno byłabym mężatką.
— A cóż Anatol i Augustyn robią teraz po twoim wyjeździe? — indagowała Priscilla.
— O, mają jeszcze ciągle nadzieję. Kazałam im czekać, aż się wreszcie na któregoś z nich zdecyduję. Są to dobrzy chłopcy, więc czekają cierpliwie. Obydwaj poprostu mnie ubóstwiają. Ja tymczasem mam zamiar ubawić się tutaj do syta. Sądzę, że i w Redmond będę miała mnóstwo konkurentów. Zazwyczaj źle się czuję, nie będąc w męskiem towarzystwie. Ale nie uważacie, że ci młodzi studenci są bardzo mało wytworni? Z pośród wszystkich jeden tylko jest naprawdę przystojny. Zdaje mi się, że mu na imię Gilbert, bo tak go nazywał jeden z kolegów, ten o takich wyłupiastych oczach. Ale, dziewczęta, jeszcze chyba nie idziecie do domu? Moje złote, zostańcie trochę.
— Musimy już pójść, — rzekła Ania chłodniej nieco. — Późno się robi, a ja mam jeszcze w domu zajęcie.
— Ale zobaczymy się znowu, prawda? — zapytała Izabella, otaczając ramionami nowe swe przyjaciółki. — Pozwolicie mi się z wami spotykać? Pragnę się z wami zaprzyjaźnić. Odrazu was polubiłam. Przypuszczam, że nie razi was ta moja wesoła paplanina?
— Ani trochę, — zaśmiała się Ania, ujęta tą serdecznością Izy.
— Bo ja nie jestem wcale taka głupia, na jaką wyglądam. Zresztą powinnyście pokochać Izabellę Gordon tak, jak ją Pan Bóg stworzył, ze wszystkiemi jej wadami. Nie uważacie, że ten cmentarz jest strasznie miły? Bardzobym chciała leżeć tutaj po śmierci. Dzisiaj dostrzegłam mogiłę, której dotychczas nie widziałam ani razu, ta, ogrodzona żelaznym parkanem. Spójrzcie. Sądząc z napisu, jest to mogiła młodego marynarza, który zginął podczas jednej z walk okrętów Shannon i Chesapeake.
Ania podeszła do żelaznego okratowania i zawisła wzrokiem na starej, popękanej już płycie nagrobka. Ogarnęło ją dziwne podniecenie. Zniknął jej z przed oczu stary cmentarz i wysokie, stuletnie drzewa o rozłożystych konarach. Oczami wyobraźni widziała port Kingsportski prawie przed stuleciem. Z dalekiej mgły, wiszącej nad bezmiarem morza wyłonił się w pewnej chwili kadłub okrętu z powiewającą na maszcie flagą Wielkiej Brytanji. Tuż za nim płynął inny okręt, mniejszy nieco z banderą, przewieszoną przez balustradę pokładu. Dłoń czasu odwróciła wstecz kilka kartek wielkiej księgi dziejów. Shannon został zwycięzcą w jednej z ostatnich walk na śmierć i życie. Chesapeake płynął ku przystani, zdany na łaskę i niełaskę wroga – zwycięzcy.
— Zbudź się, Aniu Shirley. — Wracaj do nas, — śmiała się Izabela, dotykając jej ramienia. — Oddaliłaś się od nas prawie o sto lat. Wracaj.
Ania ocknęła się z głębokiem westchnieniem; oczy jej świeciły nieziemskim blaskiem.
— Zawsze lubiłam ogromnie historję tych walk, — szepnęła, — i chociaż Anglicy zostali wówczas zwycięzcami, sława naszych bohaterów nigdy nie zblednie. Ta mogiła przywiodła mi to wszystko na pamięć i ujrzałam ich walki w wyraźnych konturach. Ten biedny marynarz miał dopiero lat osiemnaście. „Zmarł wskutek ciężkich ran, odniesionych podczas walki“ — tak brzmi napis na płycie. O takiej śmierci marzą wszyscy dzielni żołnierze.
Mówiąc to, Ania odpięła od bluzki bukiecik ciemnych bratków i złożyła na mogile młodego marynarza, który zginął podczas wielkiej bitwy morskiej.
— Co myślisz o naszej nowej przyjaciółce? — spytała Priscilla, gdy pożegnały się z Izą.
— Bardzo mi się podoba. Posiada w sobie coś ujmującego, chociaż jest tak szalenie roztrzepana. Jestem pewna, że ma słuszność, mówiąc, iż nie jest taka głupia, na jaką wygląda. Bardzo miłe dziecko i zdaje się, że dzieckiem zostanie przez całe życie.
— I mnie się podoba, — oznajmiła Priscilla z przeświadczeniem. — Tak samo mówi o chłopcach, jak Ruby Gillis, ale paplanina Ruby przyprawia mnie o zawroty głowy, gdy tymczasem Iza swą gadaniną doprowadza mnie do śmiechu. Właściwie jaka jest między niemi różnica?
— O, bardzo wielka, — odparła Ania w zamyśleniu. — Przedewszystkiem Ruby postępuje z chłopcami zupełnie świadomie. Innemi słowy usiłuje każdego w sobie rozkochać. Czyni to prawdopodobnie dlatego, aby się potem pochwalić, że ma tak wielu konkurentów. Tymczasem Iza mówi o swych konkurentach z taką prostotą, jakby mówiła o kolegach. Traktuje chłopców po przyjacielsku i sprawia jej niezwykłą przyjemność, gdy jest nimi otoczona. Nawet Anatol i Augustyn — nie potrafię myśleć o każdym z nich z oddzielna — istnieją dla niej tylko jako towarzysze zabaw, z którymi chętnie w ten sposób przepędziłaby całe życie. Bardzo się cieszę, żeśmy ją poznały i cieszę się, że zobaczyłam cmentarz św. Jana. Zdaje mi się, że poznałam dzisiaj głąb duszy Kingsportu. Nie lubię oglądać rzeczy powierzchownie.


ROZDZIAŁ V.
Listy z domu.

Podczas następnych trzech tygodni Ania i Priscilla czuły się ciągle jeszcze obco w Redmondzie. Lecz pewnego dnia nagle wszystko się odmieniło i wszystko wydało się dziwnie swoje i oddawna już znane — Redmond stał się jakoś milszy, milsi profesorowie, przytulniejsze sale wykładowe, sympatyczniejsi studenci, łatwiejsze wykłady, a życie towarzyskie bardziej ożywione i wesołe. Obcy dotąd nowicjusze, utworzyli nagle niejako jedną rodzinę, która dążyła do tych samych celów, wszystkich poczęły interesować jednakowe kwestje, połączyły ich te same sympatje i antypatje i nawet aspiracje każdego z oddzielna stały się niejako jedną, wspólną nicią, przeciągniętą ponad Redmondem. Obóz nowicjuszy wygrał mecz sportowy ze studentami starszymi, a tem samem „żółtodzióbki“ zyskały u starszych poczucie wielkiego szacunku i poczęły się cieszyć u nich dobrą opinją. Zwycięstwo to odniesiono dzięki nadzwyczajnej strategji Gilberta Blythe, który prowadził do boju swą drużynę i ani na chwilę podczas meczu nie utracił swej równowagi. W nagrodę za swe męstwo Gilbert został obwołany patronem klasy nowicjuszów, a pozatem został członkiem honorowym korporacji „Lambda Theta“, co było niezwykłym zaszczytem dla tak zwanego „żółtodzióbka“. Przed przyjęciem jednak do korporacji zmuszono go do przedefilowania przez wszystkie ulice Kingsportu w wielkim kapeluszu na głowie i w kucharskim dużym fartuchu z kolorowego perkalu. Podjął się tej ceremonji z ochotą, kłaniając się uprzejmie po drodze wszystkim znajomym paniom. Karol Slone, którego w przyjęciu do korporacji pominięto, oznajmił Ani, że nie pojmuje, jak Gilbert mógł się zgodzić na podobną hańbę, bo on, Karol, nigdyby takich warunków nie przyjął.
— Wyobrażam sobie Karola Slone w kucharskim fartuchu i w kapeluszu z wielkiem rondem, — chichotała Priscilla. — W stroju tym przypominałby zupełnie starą babcię Slone. Gilbert nawet tak przebrany wyglądał, jak prawdziwy mężczyzna i traktował tę całą defiladę nader humorystycznie.
Ania i Priscilla zaraz od początku zaczęły brać czynny udział w towarzyskiem życiu Redmond‘u. Zawdzięczały to w pewnej mierze Izabelli Gordon, bo przecież Iza, jako córka bogatego i poważanego obywatela Bolingbroke, miała wszędzie drzwi otwarte, a tam gdzie ona, tam i Ania i Priscilla były mile widziane. Iza, jak sama mówiła „uwielbiała“ nowe swe przyjaciółki, darząc specjalnym sentymentem Anię. Zresztą sama ona była bardzo miłem stworzeniem o czystej, kryształowej duszyczce, mimo odrobiny wrodzonego egoizmu. „Przyjaciele moi, muszą być waszymi przyjaciółmi“, tę zasadę głosiła Iza wszędzie. To też z zupełną swobodą i bardzo szybko wciągnęła do grona nowych swych znajomych obydwie dziewczęta z Avonlea, które dzięki temu miały tem łatwiejsze zadanie, serdecznego zżycia się ze studenterją redmondską. Wprawdzie tem samem w sercach innych nowicjuszek zrodziła się iskierka zazdrości, bo chociaż i one pożądały przyjaźni Izy, to jednak przeważnie pozostawały na drugim planie.
Ania i Priscilla, kierujące się poważnym poglądem na życie, nie przestawały traktować Izy, jak małego rozkapryszonego dziecka, które nie posiada ani odrobiny zdecydowania. Z uśmiechem częstokroć przypominały sobie oświadczenie jej przy pierwszem spotkaniu, że przecież i ona posiada „dużo zdrowego rozsądku“. Jedynie tajemnicą było, kiedy Iza znajdowała czas na studja, bo prawie przez cały dzień uganiała się po Redmondzie w poszukiwaniu nowej rozrywki, a wieczorami pensjonatowy jej pokój przepełniony był gośćmi. Konkurentów miała, ile tylko dusza zapragnie, bo przecież większość nowicjuszów, a także starsi studenci ubiegali się o każdy jej uśmiech. Ona radowała się tem wszystkiem i z rozpromienioną twarzą zwierzała się z każdego nowego sukcesu Ani i Priscilli.
— Ale mam wrażenie, że Anatol i Augustyn nie mają jeszcze dotychczas poważniejszego rywala, — uśmiechała się Ania z odrobiną ironji.
— Bezwarunkowo, — przytakiwała Izabella. — Pisuję do nich co tydzień i w listach tych staram się opowiedzieć im o wszystkich moich tutejszych konkurentach. Jestem pewna, że ich to ogromnie bawi. Niestety, nie mogę tylko zdobyć tego, który mi się naprawdę podoba, bo Gilbert Blythe nie zwraca na mnie najmniejszej uwagi i traktuje mnie, jak małe kociątko, które od czasu do czasu można pogłaskać. Doskonale orjentuję się, dlaczego Gilbert jest dla mnie taki obojętny. Zazdroszczę ci, Królowo Aniu. Powinnam cię właściwie nienawidzieć, a tymczasem bardzo cię kocham i bardzo mi przykro, gdy cię przez jeden dzień nie widzę. Ogromnie się różnisz od tych wszystkich dziewcząt, które znałam dotychczas. Gdy patrzę na ciebie, czuję się małem, nic nieznaczącem stworzeniem i martwię się, że nie posiadam tej twojej siły i mądrości. Te wszystkie rozmyślania wywołują w mej duszy jakieś silniejsze postanowienia, lecz zaraz po chwili gdy ujrzę ładnego chłopca, cała siła woli pierzcha gdzieś w niepamięć. Nie uważacie, że życie studenckie jest wspaniałe? Śmieszne, że na samym początku nienawidziłam Redmondu! Ale gdyby było inaczej, napewno nie zaprzyjaźniłabym się z wami. Aniu, błagam cię, mów mi od czasu do czasu, że mnie odrobinkę lubisz. Sprawi mi to ogromną przyjemność.
— Bardzo cię lubię, kochanie, jesteś miła, dobra i sprawiasz wrażenie maleńkiego kociątka, niewysuwającego nigdy swych ostrych pazurków, — śmiała się Ania wesoło. — Ale chciałabym wiedzieć, kiedy ty się właściwie uczysz?
Jednakże Iza musiała poświęcać pewien czas na studja, bo istotnie czyniła coraz większe postępy. Nawet stary, niemiły profesor matematyki, który nie znosił koedukacyjnych zakładów naukowych i występował zawzięcie przeciwko przyjmowaniu dziewcząt do Redmondu, w żaden sposób nie mógł jakoś wywrzeć swej złości na Izie Gordon. Jedynie pod względem języka angielskiego Iza pozostawała daleko w tyle za Anią Shirley, która również podczas tego pierwszego roku studjów uniwersyteckich wyróżniła się niepospolitemi zdolnościami, dzięki sumiennej pracy podczas ostatnich dwóch lat w Avonlea. Dla Ani najszczęśliwsze chwile pobytu w Redmondzie, były te, kiedy otrzymywała listy z domu. Do nadejścia pierwszych listów, Avonlea wydawało jej się odległe o tysiące mil i dopiero listy te dziwnie ukochaną wieś zbliżyły, tak, że życie dawne zdawało się łączyć teraz w jedną całość z obecnem życiem w Redmondzie. Pierwsza serja wiadomości zawierała sześć listów: od Janki Andrews, Ruby Gillis, Diany Barry, Maryli, pani Linde i Tadzia. Listy Janki były kompletnem arcydziełem pod względem kaligraficznym, bo każde „t“ miało równiutką kreseczkę, a każde „i“ odznaczało się skrupulatnem wykończeniem kropki, jednakże treść tego listu nie była zbytnio interesująca. Janka ani słowem nie wspominała o szkole, która Anię interesowała w pierwszym rzędzie, nie odpowiadała też na pytania, zadane przez Anię w poprzednim jej liście. Opisywała tylko, ile łokci koronek zdążyła wydziergać, jaka pogoda była w Avonlea, jaką będzie miała nową suknię i jak się czuła, gdy ją bolała głowa. List Ruby Gillis był bardzo porywczy. Opłakiwała nieobecność Ani, zapewniając przyjaciółkę, że na każdym kroku odczuwa jej brak, zapytywała czy chłopcy redmondscy są mili, a na samo zakończenie zawiadamiała ją o nowych swych konkurentach. Był to głupiutki, banalny liścik i Anię ubawiłby ogromnie, gdyby nie zauważyła następującego małego dopisku: „Widocznie Gilbert dobrze się czuje w Redmondzie, tak wywnioskowałam z jego listu“, pisała Ruby. „Sądzę, że i Karol ma się niezgorzej“.
Więc Gilbert korespondował z Ruby! Świetnie. Miał przecież do tego zupełne prawo. Tylko!... Ania nie miała pojęcia, że Ruby pierwsza napisała do Gilberta, a on z prostej grzeczności musiał jej na ten list odpisać. Niemile dotknięta odłożyła list Ruby z niechęcią. Dopiero wesoły i miły list Diany, zawierający mnóstwo nowinek, przysłonił przykre wrażenie tamtego dopisku. Może zbyt wiele Diana rozpisywała się o Alfredzie, ale z drugiej strony zawiadamiała Anię o wszystkich nowych wydarzeniach, i dzięki temu listowi Ania wyobraziła sobie przez chwilę, że znajduje się znowu w Avonlea. Z listu Maryli, pozbawionego zupełnie plotek i sensacyj, powiało zdrową atmosferą rodzinnego życia na Zielonem Wzgórzu i czystym sentymentem, jakim tam Anię wszyscy otaczali. Pani Linde nie omieszkała donieść Ani o ostatnich sprawach kościelnych. Nie zajmując się teraz gospodarstwem, pani Małgorzata miała więcej czasu i całą duszą oddawała się ploteczkom miejscowym. W danej chwili wszystkie jej myśli pochłonięte były kwestją tego, co się ostatnio działo na plebanji po ustąpieniu pastora Allan‘a.
„Wątpię czy rozsądny człowiek w ostatnich czasach poświęca się karjerze księdza“, pisała z goryczą. „Najlepszym dowodem są duchowni, których nam teraz przysyłają. A te ich kazania wołają o pomstę do nieba! Przeważna część kazań jest wierutnem kłamstwem i absolutnie nie wpływa zdrowo na parafjan. Nasz pastor obecny, jest człowiekiem zupełnie niepoczytalnym. Zazwyczaj obiera jakiś temat, a potem zaczyna mówić o czemś zupełnie innem. Śmie nawet twierdzić, że zdaniem jego, nawet poganie nie będą potępieni. Też pomysł! Cóżby się stało z wszystkiemi pieniędzmi, jakie ofiarowujemy na cele utrzymania zagranicznych misyj? Ostatniej niedzieli obwieścił, że na przyszły tydzień mówić będzie na temat pływającej siekiery. Radziłabym mu raczej wybierać tematy z Biblji, a sensacyjne opowieści pozostawić na boku. Ładnie wyglądamy, jeżeli kaznodzieja nie potrafi znaleźć tematu do swych kazań w całej treści Pisma Świętego. Aniu, czy chodzisz do kościoła? Mam nadzieję, że o tem nie zapominasz. Ludzie, będący poza domem, traktują modlitwę jako rzecz drugorzędną, szczególnie studenci już oddawna znani są z tego. Mówiono mi nawet, że niektórzy właśnie w niedzielę najwięcej czasu poświęcają na studja. Pocieszam się nadzieją, że ty, Aniu, nie bierzesz przykładu z takich grzeszników. Pamiętaj o swem wychowaniu i bądź ostrożna w zawieraniu znajomości. Nigdy nie możesz przewidzieć, jakich ludzi spotkasz na uniwersytecie. Z powierzchowności mogą być bardzo mili, lecz wnętrza ich przepojone są zgnilizną. Najlepiej będzie, jak będziesz się przyjaźnić tylko z tymi, którzy pochodzą z Wyspy.
„Muszę ci jeszcze opisać ostatnią wizytę pastora na Zielonem Wzgórzu. Była to szalenie zabawna historja i powiedziałam nawet Maryli: Dopieroby się Ania uśmiała, gdyby tu była. Nawet Maryla zanosiła się od śmiechu. Wiesz przecież, że pastor jest mały, tęgi i ma krzywe nogi. Wyobraź sobie, że to duże prosię pana Harrisona znowu tego dnia wtargnęło na nasze podwórze i podeszło do bocznego wejścia całkiem niepostrzeżenie. W tej samej chwili pastor wchodził do bramy. Prosię spłoszyło się i chciało umknąć, więc postanowiło się przecisnąć między krzywemi nogami pastora. Ponieważ pastor jest mały, więc nieszczęsne prosię siłą pędu uniosło go na sobie. Wiatr zrzucił pastorowi kapelusz, a my z Marylą, słysząc głośny krzyk, wybiegłyśmy na podwórze. Chyba nigdy nie zapomnę tego widoku. Nie umiem ci opisać przerażenia biednego prosięcia. Teraz, gdy kiedykolwiek czytać będę w Biblji przypowieść o świni, zawsze stanie mi przed oczami prosię pana Harrisona, unoszące na grzbiecie przerażonego pastora. Biedne zwierzę! musiało mu się zdawać, że ma na sobie djabła. Na szczęście bliźnięta nie widziały tego wszystkiego, uważam, że nie byłby to dla nich odpowiedni widok. Na brzegu strumyka pastorowi udało się zeskoczyć, a prosię, uwolniwszy się od ciężaru, przesadziło strumień i skryło się w lesie. Obydwie z Marylą pomogłyśmy wstać pastorowi i oczyściłyśmy zabłocone jego ubranie. Biedak był siny ze złości i zdawał się za to wszystko mieć żal do mnie i do Maryli, chociaż starałyśmy się mu wytłumaczyć, że to prosię nie należy do naszego inwentarza i że od kilku miesięcy kompletnie nie daje nam spokoju. Uważam, że pastor sam jest sobie winien, bo po co chciał wejść do domu bocznemi drzwiami? Pan Allan nigdyby tego nie uczynił. Nie prędko będziemy mieli takiego pastora, jak pan Allan. Ale cała ta historja dopomogła nam w pewnej mierze, bo od tego czasu prosię pana Harrisona przestało nas odwiedzać.
„W Avonlea wszystko w porządku. Zielone Wzgórze zaczęło mi się podobać i nie wydaje mi się już teraz takie osamotnione. Sądzę, że tej zimy zacznę robotę nowej kołdry, bo od pani Slone dostałam prześliczny wzór.
„Gdy uczuwam potrzebę jakiejś zmiany, czytam opisy morderstw w dziennikach bostońskich, które otrzymuję regularnie od siostrzenicy. Dawniej nie interesowałam się tem nigdy, ale teraz doszłam do wniosku, że opisy te są jednak bardzo ciekawe. Ach te Stany Zjednoczone, to musi być straszny kraj! Mam nadzieję, Aniu, że ty nigdy tam nie pojedziesz, chociaż ostatnio młode dziewczęta ogromnie lubią włóczyć się po świecie. Przypomina mi to tego szatana z Księgi Hioba. Pan Bóg napewno takich rzeczy nie pochwala.
„Od twego wyjazdu Tadzio sprawuje się jakoś lepiej. Raz tylko był niegrzeczny, więc Maryla ukarała go w ten sposób, że przez cały dzień musiał chodzić w fartuszku Toli. Oczywiście Tadzio przez zemstę podarł Toli wszystkie fartuszki. Zbiłam go za to po łapach, lecz on w godzinę potem zamęczył na śmierć mego koguta.
„Macferson‘owie wprowadzili się już do mego dawnego domu. Ona jest naprawdę świetną gospodynią. Wyrzuciła wszystkie lilje z ogródka, bo twierdzi, że tylko zaśmiecają ogród. Lilje te zasadził jeszcze Tomasz zaraz po naszym ślubie. Sam Macferson musi być dobrym człowiekiem, ale ona niestety dotychczas jeszcze nie wyzbyła się śmiesznych narowów starej panny.
„Aniu, nie ucz się za dużo, i pamiętaj o sobie. Teraz powinnaś już nosić ciepłą bieliznę. Maryla jest bardzo o ciebie niespokojna, ale ja jej tłumaczę, że przecież jesteś już dorosłą dziewczyną i potrafisz doskonale dawać sobie radę“.
List Tadzia tchnął niepojętą rozpaczą:
„Droga aniu. Napis maryli, żeby nie pszywiązywała mnie do parkanu, jak mam iść z hłopcami na połuw ryb, bo się ze mnie śmieją. Szalenie mi smutno bez ciebie, ale w szkole zato wesoło. janka andrews nie jest taka dobra, jak ty. wczoraj nastraszyłem panią linde latarkom. Była strasznie zła, bo postanowiłem zamęczyć jej koguta. właściwie nie chciałem go zabić i nie wiem dlaczego zdech. aniu, muszę to wjedzieć. Pani linde żuciła go do śmietnika, chociaż chciała go przed tem spszedać panu blair, ale pan blair daje za zabite koguty tylko piendziesiont cętów. Więc pani linde poprosiła pastora, żeby się za nią pomodlił aniu, co ona mogła zrobić złego? mam teraz latawca z dłógim ogonem, dzisiaj emilek bolter opowiedział mi w szkole bardzo ciekawą chistorję. Podobno w zeszłym tygodniu stary joe mosey grał z leonem w karty. Było to w lesie i karty leżały na pieńku. Wtem nagle zjawił się jakiś dóży, czarny człowiek, zabrał z sobą karty i pieniek i odszed, ciskając pioruny. emilek muwi, że to był diabeł. Czy to prawda? aniu, muszę to wjedzieć. Pan kimball tak utył, że musi wyjechać do śpitala. Zaczekaj chwilę. Chciałem zapytać marylę jak to się pisze. Właśnie maryla mi powiedziała, że to wcale nie śpital tylko coś innego. Pan kimball przypuszcza, że ma w bżóchu rzmije. aniu co to znaczy muszę to wjedzieć. Pani lawrence też zachorowała na bżóch. Pani linde mówiła, że pani lawrence za bardzo się pieści i za bardzo dba o swoje kiszki“.
— Ciekawa jestem, — szepnęła Ania w zamyśleniu, odkładając listy do kopert, — coby pani Linde powiedziała o Izabelli.


ROZDZIAŁ VI.
W parku.

— Co będziecie robiły, panienki? — zapytała Izabella, wbiegając pewnego popołudnia niedzielnego do pensjonatowego pokoju Ani.
— Zamierzamy pójść na spacer do parku, — odparła Ania. — Właściwie powinnam wykończyć zaczętą bluzkę, ale w taką pogodę jak dzisiejsza, trudno jest zająć się szyciem. Coś takiego jest w powietrzu, co wnika do mej krwi i wywołuje radość w duszy. Napewno gdybym spojrzała na słońce, ręce by mi poczęły drżeć i nie byłabym zdolna uczynić ani jednego równego ściegu. Chcemy więc pójść do parku i rozkoszować się cieniem przemiłych sosen.
— Czy w wyrażeniu „my“ masz na myśli tylko siebie i Priscillę?
— Nie, uwzględniam także Gilberta i Karola, a bylibyśmy bardzo radzi, gdybyś i ty przyłączyła się do towarzystwa.
— Ale, — szepnęła Iza z rozpaczą — musiałabym przez cały czas pozostawać na drugim planie, a to się jakoś nie zgadza się z usposobieniem Izabelli Gordon.
— Widzisz, nowe doświadczenia rozszerzają pogląd na życie. Chodź z nami, a będziesz mieć więcej zrozumienia dla tych wszystkich biedaków, którzy przez całe życie pozostają na drugim planie. Ale gdzie się podziały wszystkie twoje ofiary?
— Och, mam już ich dosyć, nie mogłam ich znieść dzisiaj. Pozatem jestem od kilku godzin jakoś dziwnie zniechęcona. W zeszłym tygodniu napisałam do Anatola i Augustyna. Włożyłam listy do zaadresowanych kopert, ale ich nie zakleiłam i stało się coś bardzo śmiesznego (to znaczy dla Anatola będzie to śmieszne, bo Augustyn napewno się zasmuci). Śpieszyłam się bardzo, a chcąc dopisać jeszcze coś do listu Anatola, byłam pewna, że właśnie jego list wyjęłam z koperty. Potem obydwie koperty zakleiłam i zaniosłam na pocztę. Dziś rano otrzymałam od Augustyna odpowiedź. Wyobraźcie sobie, moje złote, że omyliłam się i dopisek znalazł się w liście Augustyna. Naturalnie jest teraz na mnie wściekły. Mam nadzieję, że się da przebłagać, chociaż ta jego wściekłość wcale mnie nie martwi. Jednakże to wszystko wpłynęło na mój zły humor. Przyszłam więc do was, żeby się trochę rozweselić. Jak się tylko zaczną mecze piłki nożnej, będę już miała wszystkie niedziele zajęte. Strasznie lubię piłkę nożną. Kupiłam sobie bajeczną czapkę i sweter o barwach redmondskich i tylko w tym kostjumie będę występowała podczas zawodów. Z biegiem czasu gotowi mnie tu nazwać chodzącą kukłą fryzjerską. Wiesz, Aniu, że twój Gilbert został wybrany dowódcą footbalowej drużyny nowicjuszów?
— Tak, wczoraj nam o tem mówił, — rzekła Priscilla, domyślając się, że Ania, dotknięta tym dziwnym zwrotem nowej przyjaciółki, niema zamiaru na to pytanie odpowiedzieć. — Przyszli do nas obydwaj z Karolem. Wiedząc o ich wizycie, pochowałyśmy natychmiast wszystkie poduszki panny Ady. Tę jasną haftowaną schowałam w kącie za krzesłem, bo byłam pewna, że tam nic jej się już nie stanie. Ale wyobraź sobie, że Karol Slone właśnie usiadł na tem krześle, a dostrzegłszy leżącą na ziemi poduszkę, podniósł ją, położył na krześle i usiadł na niej. Nie masz pojęcia jak ta poduszka potem wyglądała! Biedna panna Ada zapytała mnie dzisiaj z wyrzutem, dlaczego pozwoliłam na to. Wytłumaczyłam jej, że widocznie takie już było przeznaczenie i, niestety, ja osobiście nic nie mogłam na to poradzić.
— Te poduszki panny Ady doprowadzają mnie do szaleństwa, — wtrąciła Ania. — W zeszłym tygodniu znowu jakieś dwie wykończyła i ustawiła pod drzwiami. Teraz nie podobna wejść do pokoju, nie zapaliwszy światła, bo się można potknąć o te poduszki. Zeszłej niedzieli, gdy doktór Davis wygłaszał swoje kazanie o tych wszystkich, którzy walczyć muszą z niebezpieczeństwem fal morskich, pomyślałam w duszy: Odnosi się to i do tych, którzy zmuszeni są mieszkać tam, gdzie panuje przesadna miłość dla niezliczonej ilości poduszek! A zatem jesteśmy już gotowe! Chłopcy też już zbliżają się od strony cmentarza św. Jana. Czy idziesz z nami, Izo?
— Pójdę, ale będę szła z Priscillą i Karolem, bo tylko w ich towarzystwie zniosę to przeniesienie się na drugi plan. Strasznie miły jest ten twój Gilbert, Aniu; ale dlaczego ciągle się włóczy z temi „wyłupiastemi oczami“?
Ania zesztywniała znowu. Nie darzyła nigdy specjalną sympatją Karola Slone, ale przecież i on pochodził z Avonlea, więc zasadniczo nikt obcy nie miał prawa drwić z niego.
— Karol zawsze był przyjacielem Gilberta, — odparła chłodno. — Zresztą to bardzo miły chłopiec. Nie wolno mu dokuczać na temat tych wyłupiastych oczu.
— Nie mów mi o jego dobroci! Niech sobie będzie! Widocznie uczynił coś złego w swojem poprzedniem życiu i Pan Bóg ukarał go takiemi oczami. Mimo wszystko i ja i Prissy ubawimy się dzisiaj w jego towarzystwie. Można drwić z niego otwarcie, a on zdaje się tego nie rozumieć.
Zupełnie zrozumiałe, że „nieznośne dziewczęta“, jak je Ania nazywała, dotrzymały swej obietnicy. Na szczęście jednak Karol pozostawał dalej w swej błogiej nieświadomości. Dumny był z tego, że spaceruje w towarzystwie dwóch młodych studentek, a szczególnie w towarzystwie Izabeli Gordon, która już dawno uważana była za najpiękniejszą dziewczynę pośród grona nowicjuszek. Drwiny przyjaciółek sprawiały przykrość Ani, bo mimo wszystko wierzyła, że Karol Slone posiada jednak wielkie zalety duchowe.
Gilbert i Ania postępowali w pewnem oddaleniu za resztą towarzystwa, zachwycając się upojnym zapachem sosen, których woń potęgowała się jeszcze bardziej w okresie wyjątkowo pogodnej jesieni. Szli wolno wąską dróżką, biegnącą wzdłuż wybrzeża.
— Panuje tu taka cisza, jak w świątyni, — zauważyła Ania, spoglądając ku jasnemu nieboskłonowi. — Szalenie kocham sosny. Zdają się one przechowywać w swym żywicznym soku woń romantyzmu dawnych stuleci. Ogromnie miło jest marzyć w cieniu ich gałęzi i od czasu do czasu pogawędzić z niemi.
— Zasłuchane w ciszę samotności.
I nieziemskim urokiem spowite,
Wszystko darzą uczuciem miłości.
Nawet dusze w ciemnościach ukryte... — wyszeptał Gilbert. — Nie uważasz, że w porównaniu z ich potęgą, nasze aspiracje i ambicje wydają się dziwnie małe?
— Jestem pewna, że w przypływie największego smutku zwróciłabym się o ukojenie do sosen, — odparła Ania nieco sennym szeptem.
— Pocieszam się, że takiego smutku nigdy nie będziesz przeżywać, — rzekł Gilbert, który jakoś nie umiał połączyć pojęcia smutku z wesołem usposobieniem idącej przy jego boku dziewczyny. Nie zdawał sobie sprawy, że ludzie, których umysły wznoszą się bardzo wysoko, częstokroć tracą nagle równowagę i sami nie umieją się wydobyć z przepastnej czeluści rozpaczy.
— Ale są przecież chwile, kiedy człowiek poddaje się smutkowi, — szepnęła Ania w zamyśleniu. — Dla mnie życie jest kielichem największej rozkoszy, który od czasu do czasu podnosi się do ust. Na dnie tego kielicha istnieje gorycz, której każdy człowiek musi zakosztować. Ja osobiście z całą świadomością wychylam ten kielich, choć wiem, że ta gorycz i mnie nie ominie. Pamiętasz ostatnie kazanie doktora Davisa? Mówił, że smutek, zesłany przez Boga przynosi jednocześnie pocieszenie i siłę ducha. Tylko te zmartwienia, które sobie sami stwarzamy przez własną głupotę, są dla nas największemi zmartwieniami. Nie mówmy jednak o smutku, bo słońce tak pięknie świeci. Jest ono także cząstką radości naszego życia.
— Gdybym mógł, starałbym się usunąć z twojej drogi wszelkie smutki i zmartwienia, — szepnął Gilbert. Z tonu jego Ania wywnioskowała, że „niebezpieczeństwo się zbliża“.
— Bardzo niesłusznie, — odparła pośpiesznie. — Życie każdego człowieka dopiero wtedy jest prawdziwie dojrzałe, gdy nawiedzą je jakiekolwiek zmartwienia. Chociaż przyznam, że o zmartwieniach tych mówimy tak swobodnie wówczas, gdy naogół dobrze się czujemy na świecie. Ale chodźmy, bo tamci są już w pawilonie i czekają na nas.
Wszyscy usiedli w pawilonie, obserwując zachód rozpłomienionej tarczy słonecznej.
Na lewo leżało miasto Kingsport, ze swemi jasnemi dachami, połyskującemi w świetle ostatnich słonecznych promieni. Z drugiej znów strony roztaczał się widok na port, cichy o tej porze i zupełnie wyludniony.
— Wracajmy do domu aleją Spofforda — zaproponował Gilbert. — Zobaczymy te wszystkie „piękne domy bogaczy“. Aleja Spofforda jest najwspanialszą ulicą w Kingsporcie. Tylko miljonerom wolno tutaj budować własne domy.
— Och, doskonale, — zawołała Iza. — Właśnie chciałam ci coś ciekawego pokazać, Aniu. Dostrzegłam tam pewien domek, który napewno nie został wybudowany przez miljonera. Domek ten znajduje się zaraz przy bramie parku i zjawił się prawdopodobnie jeszcze w owym czasie, gdy aleja Spofforda była tylko zwykłą wiejską drogą. Mówię: zjawił się, bo jestem pewna, że nie został wybudowany ludzką ręką! Tamte wielkie domy wcale mi się nie podobają, bo są zbyt nowe i zbyt wspaniałe. Za to ten mały domeczek jest jak marzenie, a nazywa się... ale zaraz, musisz go przedtem zobaczyć.
Istotnie gdy schodzili z niewielkiego pagórka, dostrzegli już z oddali ów domek, o którym opowiadała Iza. Stał on na skrzyżowaniu ulic, a z obydwu stron otaczały go wysokie sosny, zdające się sprawować nad nim macierzyńską swą opiekę. Domek zarośnięty był dzikiem winem, które ominęło tylko dość duże okna, uzbrojone w proste zielone okiennice. Przed domem znajdował się ogródek, okolony niskim murowanym parkanem. Mimo jesieni, w ogródku panowała zupełna wiosna, dzięki świeżej zieleni rozrosłych krzewów i różnorodnego kwiecia. Od furtki do frontowego wejścia domku biegła wąziutka ścieżka, wybrukowana lśniącemi kamykami. Wogóle sam domek sprawiał wrażenie baśniowej chatki zbudowanej z pierników i cukierków, o którym tak często opowiada się małym, zasłuchanym dzieciom. Najbliższy sąsiad, wysoki, potężny dom, własność króla tytoniowego, wydawał się bardzo nędzny w swym kontraście i zdawał się jakby zakłócać atmosferę tęczowych baśni. Zdaniem Izy była tylko ta różnica, że mały domek „zjawił“ się nagle, a tamten wielki jego sąsiad „zbudowany“ został ludzką ręką.
— Najładniejszy zakątek, jaki widziałam w życiu, — zawołała Ania z zachwytem. — Widok tego domku wywołał w duszy mojej dziwny jakiś dreszcz. Uważam, że jest o wiele ładniejszy od kamiennego domu panny Lawendy.
— Powinnaś zapamiętać jego nazwę, — wtrąciła Iza. — Patrz na łuku bramy widnieje napis: „Ustronie Patty“. Podoba ci się? Nazwa ta nie pasuje dziwnie do otoczenia tych wielkich kamienic. „Ustronie Patty“, czyż to nie prześlicznie brzmi? Ja poprostu oniemiałam, jak to zobaczyłam.
— A któż to jest Patty? — zapytała Priscilla.
— Patty Spofford, to nazwisko starej właścicielki tego domku, jak się dowiedziałam. Ta stara dama mieszka tutaj ze swoją siostrzenicą, a musiały obydwie mieszkać tu także przed setkami lat, bo patrząc na ten domek odnosi się takie wrażenie. Taka niewielka przesada jest tylko dowodem fantazji poetyckiej. Jestem pewna, że któryś z bogaczy chciał już niejednokrotnie odkupić to ustronie, ale podobno Patty nigdy się na to zgodzić nie chciała. Za domkiem ciągnie się rozległy sad, który będziecie mogli zobaczyć z tamtej przecznicy. Wyobraźcie sobie, prawdziwy sad w alei Spofforda!
— Będę teraz marzyć o „Ustroniu Patty“, — szepnęła Ania. — Wydaje mi się ono takie bliskie i swoje. Ciekawa jestem czy kiedykolwiek uda nam się zajrzeć do środka.
— Bardzo wątpię, — rzekła Priscilla.
Na twarzy Ani zaigrał tajemniczy uśmiech.
— A ja święcie wierzę, że to kiedyś nastąpi. Możesz to nazwać przesadą, lecz uczuwam poprostu pewność, że zawrę kiedyś bliższą przyjaźń z tym baśniowym domeczkiem.


ROZDZIAŁ VII.
Zpowrotem w domu.

Pierwsze trzy tygodnie pobytu w Redmondzie zdawały się ciągnąć w nieskończoność, lecz za to następna część semestru upłynęła prawie niepostrzeżenie. Wreszcie nastał okres egzaminów przed Bożem Narodzeniem, z których nasi przyjaciele wyszli mniej lub więcej zwycięsko. Zaszczytny tytuł prymusa w klasie nowicjuszów, przechylał się raz na stronę Ani, to znów Gilberta i Izabelli. Priscilla także zdała doskonale, a Karol Slone przebrnął egzamin jako tako, lecz zadzierał potem tak głowę, jakby to on właśnie był prymusem.
— Nie chce mi się wierzyć, że jutro o tej porze będę już na Zielonem Wzgórzu, — mówiła Ania w dniu wyjazdu. — A jednak to prawda. Ty, Izo, jutro będziesz już w Bolingbroke w towarzystwie Anatola i Augustyna.
— Tęsknię już trochę za nimi, — przyznała Iza, opychając się czekoladkami. — To naprawdę bardzo mili chłopcy. Czuję, że świetnie przepędzę wakacje. Nie będzie końca tańcom, przejażdżkom i innym przyjemnościom. Ale tobie nigdy nie wybaczę, Królowo Aniu, żeś nie przyjęła mego zaproszenia.
— „Nigdy“ to dla ciebie znaczy kilka dni, Izo. Bardzo ci jestem wdzięczna, żeś mnie zaprosiła i chętnie przyjadę kiedyś do Bolingbroke. Jednakże w tym roku muszę pojechać do domu. Nie umiem ci powiedzieć, jak za nimi wszystkimi tęsknię.
— Nie będziesz miała znowu takich rozrywek, — zauważyła Iza z przekąsem. — Najwyżej kilka nudnych wieczorków, podczas których stare plotkarki obgadywać cię będą za plecami. Jestem pewna, że umrzesz z nudów, moja droga.
— Co, w Avonlea? — zawołała Ania z oburzeniem.
— Napewno u mnie byłoby ci weselej. Zresztą Bolingbroke umiałoby ocenić twoją urodę, Królowo Aniu. Takich włosów i cery niema u nas żadna dziewczyna. Zaręczam ci, że miałabyś nadzwyczajne powodzenie, a ja nurzałabym się w blasku twojej świetności, „nie mogąc być różą, byłabym jej odbiciem“. Jedź ze mną, Aniu.
— Odmalowana przez ciebie perspektywa rozrywek jest naprawdę bardzo pociągająca, Izo, ale ja postaram się przedstawić ci inny obraz, który może tamten twój zaćmi. Jadę do domu, do starej, wiejskiej farmy, która wiosną tonie w zieleni, obecnie zaś tonie w łzach za mną. U podnóża pagórka płynie strumyk, a tuż nad nim ciągnie się las sosnowy, wśród którego nawet plusk jesiennego deszczu zdaje się być nieziemską jakąś symfonją. Obok znajduje się staw, który obecnie jest już pewno szary i zamarznięty. W domu czekają mnie dwie starsze panie, jedna wysoka i szczupła, druga mała i tęga, i dwoje bliźniąt, jedno grzeczne, drugie nieznośne, jak je pani Linde nazywa „święta zgroza“. Na facjatce znajduje się mały pokoik, tuż nad gankiem, gdzie panuje atmosfera dawnych, dziecięcych marzeń. W pokoiku tym jest wygodne łóżko, które po twardym materacu pensjonatowym będzie dla mnie szczytem przepychu. No jak ci się podoba to wszystko, Izo?
— Uważam, że jest szalenie nudne, — rzekła Iza, krzywiąc się niemiłosiernie.
— Zapomniałam o najważniejszem, — rzekła Ania miękko. — Oprócz tego wszystkiego, Izo, panuje tam miłość, miłość, której można nie znaleźć na całym świecie, miłość oczekująca mnie z upragnieniem. Tem samem obraz mój stał się już arcydziełem, chociaż może barwy przystosowane są niebardzo udolnie.
Iza nie rzekła już nic, tylko odsunąwszy od siebie puste pudełko po czekoladkach, podbiegła do Ani i zarzuciła jej ramiona na szyję.
— Aniu, jakżebym pragnęła być taką, jak ty, — szepnęła z powagą.
Nazajutrz wieczorem oczekiwała Anię na dworcu w Carmody wierna zawsze Diana i obydwie pojechały do domu, wpatrzone w czysty nieboskłon usiany gwiazdami. W każdem oknie płonęło światło, którego blask padał na ciemną drogę i odbijał się płomiennym refleksem na mrocznem tle Lasu Duchów. Na podwórzu płonęło wielkie powitalne ognisko, a dokoła tańczyły dwie małe figurki, z których jedna, widząc ukazujący się na zakręcie powozik, poczęła wydawać jakieś dzikie okrzyki.
— Tadzio uważa to za wojenny okrzyk jakiegoś szczepu Indjan, — objaśniła Diana. — To pastuch pana Harrisona nauczył go tego okrzyku i Tadzio przez cały tydzień się ćwiczył, ażeby cię godnie powitać. Pani Linde twierdzi, że słysząc ten okrzyk dostaje nagłej migreny, bo Tadzio wdrapuje jej się na plecy i zaczyna wrzeszczeć tak przeraźliwie, że biedna pani Małgorzata poprostu truchleje. Postanowił także rozpalić dla ciebie ognisko. Od dwóch tygodni znosił z lasu gałęzie i zamęczał Marylę, żeby mu pozwoliła nalać trochę nafty przed rozpaleniem drzewa. Widocznie zgodziła się wreszcie na to, chociaż pani Linde pragnęła temu zapobiec, twierdząc, że Tadzio swemi figlami gotów jeszcze wysadzić kiedyś wszystkich w powietrze.
Ania wyskoczyła z powoziku i w tej samej chwili Tadzio zawisł już na jej szyi. Nawet Tola przywarła do jej ręki.
— Aniu, czyż nie bajeczne ognisko? Zaraz ci pokażę, jak się je roznieca. Spójrz na te iskry. Rozpaliłem ten ogień tylko dla ciebie, żeby ci pokazać, jak się cieszę z twego powrotu.
Drzwi się uchyliły i na progu ukazała się postać Maryli, znacząca się ciemną plamą w kręgu światła, którego blask padał tu z kuchni. Wołała powitać Anię na mrocznem podwórzu, bo lękała się bardzo, że gotowa się jeszcze rozpłakać z radości, ona, ta surowa Maryla, która wszelki sentyment uważała za rzecz niedopuszczalną. Tuż za nią stała pani Linde, jak zwykle miła, dobra i godna. Istotnie miłość, o której Ania wspominała dnia tego Izie, czekała tu na nią z niecierpliwością i teraz spowijała ją powoli swemi stęsknionemi ramionami. Czy coś na świecie można było porównać z atmosferą, panującą na Zielonem Wzgórzu? Oczy Ani były promienne, gdy wraz z innymi zasiadła do kolacji, policzki miała zaróżowione, a beztroski uśmiech gościł na jej twarzy. Diana miała tym razem zostać u niej na noc. Ta perspektywa przywodziła na pamięć, dawne czasy wiośnianego dzieciństwa. Staroświecki serwis z pąkami róż ustawiony był dzisiaj uroczyście na stole, co świadczyło, że Maryla nawet starała się zadokumentować swą szczerą radość.
— Jestem pewna, że przegadacie całą noc, — uśmiechnęła się Maryla, gdy dziewczęta zamierzały już udać się do pokoju na facjatce.
— Masz słuszność, — przyznała Ania wesoło, — ale najprzód ułożę Tadzia. Bardzo mnie prosił o to.
— Zupełnie zrozumiałe, — rzekł Tadzio, idąc z Anią na facjatkę. — Muszę przecież przed kimś zmówić pacierz. Nie lubię się modlić w samotności.
— Odmawiając pacierz, nigdy nie jesteś samotny, Tadziu, bo Pan Bóg jest zawsze przy tobie i słucha uważnie tego, co mówisz.
— Ale ja Pana Boga nie widzę, — zaprotestował Tadzio. — Zawsze lepiej modlić się przy kimś, kogo się widzi. Strasznie nie lubię odmawiać pacierza w obecności Maryli, albo pani Linde.
Jednakże, ubrany już w swój nocny strój z miękkiej flaneli, nie śpieszył się teraz z rozpoczęciem pacierza. Stał przed Anią przestępując z nogi na nogę i patrzał na nią jakoś niepewnie.
— No, kochanie, uklęknij, — rzekła Ania.
Chłopiec zbliżył się i ukrył głowę na jej kolanach.
— Aniu, — zawołał drżącym głosem, — nie będę się mógł teraz modlić. Zresztą już prawie od tygodnia nie mogę się na to zdobyć. Ani wczoraj nie odmawiałem pacierza, ani przedwczoraj...
— Dlaczegóż to, Tadziu? — spytała Ania łagodnie.
— Ale nie będziesz się gniewała, jak ci powiem? — zapytał Tadzio błagalnie.
Ania posadziła go na kolanach i przytuliła małą główkę do swej piersi.
— Czyż ja się kiedy gniewam, jak mi coś opowiadasz, Tadziu?
— Nie, nigdy się nie gniewasz, ale ci jest przykro i to jest jeszcze gorsze. Będzie ci teraz bardzo przykro, jak ci o tem powiem i będziesz się mnie wstydziła. Jestem pewny.
— Czyś uczynił coś złego i dlatego nie masz odwagi odmówić pacierza?
— Nie, nic złego nie zrobiłem, ale muszę to zrobić.
— A cóż to takiego, Tadziu?
— Muszę powiedzieć brzydkie słowo, Aniu, — wybuchnął nagle Tadzio rozpaczliwie. — W zeszłym tygodniu słyszałem, jak je mówił pastuch pana Harrisona i od tego czasu mam ochotę także to powiedzieć nawet podczas pacierza.
— Więc już powiedz nareszcie.
Tadzio ze zmieszaniem podniósł w górę zarumienioną twarzyczkę.
— Aniu, ale to jest bardzo brzydkie słowo!
— No powiedzże je!
Tadzio raz jeszcze spojrzał niedowierzająco na swą opiekunkę, poczem przyciszonym głosem wyrzekł to straszne słowo. Zaraz potem zawstydzony ukrył znowu twarzyczkę na piersi Ani.
— Och, Aniu, ja już tego nigdy nie zrobię, nigdy. Nawet nigdy nie będę miał do tego ochoty. Wiedziałem, że to brzydkie słowo, ale nie przypuszczałem, że jest aż takie brzydkie.
— Jestem pewna, że więcej go nie powtórzysz, Tadziu i mam nadzieję, że wogóle nie będziesz myślał o niem. Gdybym była na twojem miejscu przestałabym się bawić z pastuchem pana Harrisona.
— Ale on się tak świetnie bawi w wojnę, — rzekł Tadzio z odrobiną żalu w głosie.
— Ty jednak nie powinieneś pamiętać tych wszystkich brzydkich stów, które on plecie. Takie słowa staną się potem prawdziwą trucizną i zabiją w tobie wszystko, co jest dobre.
— Nie, — zaprotestował Tadzio po chwili namysłu.
— Więc nie baw się z chłopcami, którzy cię takich słów uczą. Tadziu, a czy teraz będziesz mógł zmówić pacierz?
— Naturalnie, — odparł Tadzio z powagą, klękając u nóg Ani. — Zmówię pacierz bez zająknienia. Nie boję się nawet powiedzieć: „Choćbym miał umrzeć przed obudzeniem“, jak to było przedtem, gdy nie wypowiedziałem jeszcze tego brzydkiego słowa.
Prawdopodobnie Ania i Diana zwierzyły się tej nocy przed sobą z najgłębszych swoich tajemnic, lecz tajemnice te pozostały nazawsze między niemi. Jednakże nazajutrz przy śniadaniu obydwie wyglądały tak uroczo, jak tylko młodość może wyglądać po przepędzeniu potajemnych długich godzin na obopólnych wyznaniach. Przez całą noc obyło się bez śniegu, i dopiero gdy Diana w powrotnej drodze do domu mijała stary most, sklecony z belek, z nieba począł padać śnieg wielkiemi płatami, które fruwały nad polami, pogrążonemi w głębokiem uśpieniu. Wkrótce potem okoliczne pagórki i doliny pokryły się oślepiającą bielą śnieżną i zdawać się mogło, że szara jesień doczekała się wreszcie upragnionego przybycia swego zimowego oblubieńca. Ku wielkiej radości wszystkich Boże Narodzenie zapowiadało się w tym roku prześlicznie. Dnia tego w południe przybyły podarki i listy od panny Lawendy i Jasia. Siedząc w jasnej kuchni na Zielonem Wzgórzu, Ania otwierała z namaszczeniem koperty, i wchłaniała w płuca rozkoszną woń pieczonego ciasta, woń, którą Tadzio zwykł był nazywać z ekstazą „pięknym zapachem“.
Państwo Irving urządzili się już w swojem nowem mieszkaniu, — oznajmiła Ania po przeczytaniu listów. — Jestem pewna, że panna Lawenda znalazła wreszcie swe szczęście, domyślam się tego z tonu, w jakim list jest napisany. Znalazłam także dopisek Karoliny Czwartej. Tej biedaczce Boston zupełnie nie przypadł do gustu i ogromnie tęskni za domem. Panna Lawenda prosi, abym podczas wakacyj zajrzała choć raz do Chatki Ech i przewietrzyła trochę zamknięte pokoiki. W przyszłym tygodniu poproszę Dianę, żeby tam ze mną poszła. Będziemy mogły odwiedzić Teodorę Dix. A czy Ludwik Speed jeszcze do niej przychodzi?
— Podobno tak, — odparła Maryla, — ale naogół przestano już wierzyć, że te konkury odniosą jakiś rezultat.
— Będąc na miejscu Teodory, starałabym się go przynaglić, — odezwała się pani Linde. Sądząc z jej słów, widocznie sama bardzo tego pragnęła.
Między listami znalazła się także nagryzmolona wiadomość od Izabelli, zawierająca przeważnie nowiny o Anatolu i Augustynie.
„Jednakże nie mogę się jeszcze zdecydować na żadnego z nich“, pisała Iza. „Szkoda, że nie przyjęłaś mego zaproszenia, bo może ty potrafiłabyś się za mnie zdecydować. Przecież ktoś musi mieć trochę silnej woli. Zobaczywszy Anatola, uczułam przyspieszone bicie serca i przyszło mi na myśl, że on właśnie powinien być moim mężem, ale nazajutrz, gdy ujrzałam Augustyna, serce zabiło mi znowu tak samo. Czyli, że bicie serca nie jest oznaką uczucia, jak o tem piszą w książkach. Jestem pewna, Aniu, że tobie zabiłoby serce tylko na widok prawdziwego księcia z bajki, czy nie? Widocznie ja cała jestem trochę nie w porządku, ale za to bawię się świetnie, żałuję tylko, że ciebie tutaj niema! Dzisiaj pada bajeczny śnieg. Strasznie mi się to podoba. Lękałam się, że w tym roku będziemy mieli deszczowe święta.
Czy zdarzyło ci się kiedyś wsiąść do tramwaju, nie mając pieniędzy na kupienie biletu? Wyobraź sobie, że kilka dni temu znalazłam się w takiej sytuacji. Straszne to było. Gdy wsiadałam, byłam pewna, że mam przy sobie monetę pięćdziesięcio centową. Pamiętałam nawet, że ją włożyłam do kieszeni palta. Oczywiście usiadłam wygodnie i sięgnęłam do kieszeni. Niestety, monety nie znalazłam. Dreszcz przeniknął mnie od stóp do głowy. Sięgnęłam do drugiej kieszeni, lecz i tam nic nie było. Przeszukałam wszystkie kieszenie napróżno. Przeniknął mnie drugi dreszcz. Ściągnęłam rękawiczki i poczęłam raz jeszcze przeszukiwać wszystkie kieszenie. Niestety nie odniosło to żadnego skutku. Potem podniosłam się, sądząc, że pieniądze spadły mi na podłogę. W tramwaju było dużo pasażerów, którzy poczęli przyglądać mi się z zaciekawieniem, ja jednak nie zwracałam na to uwagi. A monety jak nie było, tak nie było. Wreszcie zaczęłam już podejrzewać, że przez omyłkę ją połknęłam. Nie wiedziałam co począć. Może konduktor zatrzyma tramwaj i każe mi wysiąść na pierwszym lepszym przystanku. Wówczas spaliłabym się chyba ze wstydu. Czyż mogłabym go przekonać, że ten brak pieniędzy powstał tylko dzięki roztargnieniu, czy uwierzy mi, że jestem osobą uczciwą i że nie miałam zamiaru przejechać się na gapę? Żeby chociaż Anatol i Augustyn byli teraz ze mną! Niestety, byli przy mnie tylko wtedy, gdy sama doskonale dawałam sobie radę. Myślałam, co mam powiedzieć konduktorowi, jak mi poda bilet. Ułożyłam już sobie w myśli całą przemowę, ale po chwili wydała mi się ona szalenie głupia i niewiarogodna. Bezwarunkowo trzeba wymyśleć coś innego. Trzeba się było zdać na łaskę i niełaskę Opatrzności. Czułam się tak, jak owa stara dama, znajdująca się na okręcie podczas burzy. Kapitan okrętu, pragnąc ją pocieszyć, tłumaczy, że całą nadzieję pokładać należy w Bogu, a ona na to: Czyżby już tak źle było?
W tem, w ostatniej chwili, gdy konduktor kierował się w moją stronę, przyszło mi na myśl, gdzie mogłam schować te przeklęte pieniądze. Więc jednakże ich nie połknęłam. Zdjęłam uważnie rękawiczkę i nagle błysnęła mi w niej moja nieszczęśliwa, upragniona moneta. Z uśmiechem szczęścia i pogody, podlałam ją konduktorowi, a cały świat nagle wydał mi się niezwykle piękny.“
Spacer do Chatki Ech był jedną z najmilszych wycieczek podczas wakacyj Bożego Narodzenia. Ania i Diana szły ochoczo wąską ścieżką leśną, niosąc duży koszyk z drugiem śniadaniem. Domek panny Lawendy zamknięty był od chwili jej ślubu i dopiero teraz po raz pierwszy wesołe promienie słońca odbiły się jasnym blaskiem w małych przytulnych pokoikach. Wszędzie roznosiła się jeszcze woń dawnych róż doniczkowych, hodowanych tak troskliwie przez właścicielkę i zdawać się mogło, że za chwilę panna Lawenda wejdzie do czyściutkiej bawialni i powita radośnie przybyłych gości. Nawet w kuchni wiało jeszcze niedawną obecnością uśmiechniętej zawsze Karoliny Czwartej.
— Ustawicznie mi się zdaje, że rozgościł tu się na nowo duch dawnych czasów, stały towarzysz tutejszych gospodyń, — zauważyła Ania ze śmiechem. — Musimy się przekonać, czy i echa jeszcze tu pozostały. Prawdopodobnie stary róg wisi ciągle w kuchni za drzwiami.
Istotnie echa nie opuściły dotąd kamiennego domku, bo po chwili oznajmiły swą obecność nawet nad brzegiem rzeki, a gdy dziewczętom to przyzywanie ech znudziło się wreszcie, zamknęły kamienny domek i udały się w powrotną drogę.


ROZDZIAŁ VIII.
Pierwsza propozycja.

Stary rok w ostatnim swym dniu nie pozostawił po sobie wspomnienia pogodnego zachodu słońca, bo minął przy akompanjamencie śnieżnej zawiei i złowrogich podmuchów wiatru. Przez całą noc wiatr wył ponad zamarźniętemi łąkami i wciskał się nawet do najmniejszych szczelin, a chwilami uderzał groźnie w szyby okienne.
— W takie noce ludzie kulą się pod kołdrami i liczą w ciemnościach wszystkie dobre uczynki, jakie w życiu popełnili, — mówiła Ania do Janki Andrews, która odwiedziła ją po południu i z powodu zawiei śnieżnej miała pozostać na noc. Lecz gdy one same skuliły się już pod kołdrami w małym pokoiku na facjatce, Janka zajęta była zupełnie innemi myślami.
— Aniu, — zaczęła uroczyście, — chciałam ci coś powiedzieć. Można?
Ania była zmęczona nieco po wczorajszem przyjęciu, które urządziła Ruby Gillis. Wołałaby teraz raczej spać, niż wysłuchiwać zwierzeń Janki, bo zgóry już przewidywała, że będą bardzo nudne. W danej chwili nie potrafiła przewidzieć na jaki temat będą te zwierzenia. Może i Janka była już zaręczona, bo o Ruby Gillis krążyły pogłoski, że zaręczyła się potajemnie z nauczycielem ze Spencervale, w którym kochały się prawie wszystkie dziewczęta z okolicy.
— Wkrótce ja tylko będę wolną istotą z całej naszej czwórki, — pomyślała Ania sennie, a głośno rzekła: — Ależ naturalnie.
— Aniu, — odezwała się po chwili Janka tym samym uroczystym tonem, — co myślisz o moim bracie Billy‘m?
Ania w zdumieniu otworzyła szeroko usta, zaskoczona tem dziwnem pytaniem. Na samą myśl wzdrygnęła się mimowoli. Cóż ona mogła myśleć o Billy‘m Andrews? Nigdy specjalnie o nim nie myślała. Wydawał jej się zawsze bardzo poczciwy i trochę głupi. Czy wogóle ktokolwiek mógł się nad nim zastanawiać?
— Janko, ja... ja nie rozumiem, — wyjąkała. — Co chciałaś przez to powiedzieć?
— Czy lubisz mego brata? — zapytała Janka.
— No... naturalnie, lubię go, — wyszeptała Ania, namyślając się nad tem, czy w danej chwili mówi prawdę. Przecież trudno powiedzieć, że go nie lubi. Ale zasadniczo, czy uczucie którem darzyła Bill‘a można było nazwać „lubieniem“? Właściwie o co Jance chodziło?
— A czy podobałby ci się jako mąż? — pytała Janka ze spokojem.
— Jako mąż! — Ania usiadła na łóżku, ażeby łatwiej stłumić swoją prawdziwą opinję o Billy‘m Andrews. Potem opadła znowu na poduszki, tracąc na chwilę oddech.
— Jako czyj mąż?
— Oczywiście twój, — odparła Janką. — Bill pragnie cię poślubić. Zawsze podobałaś mu się ogromnie. Ostatnio ojciec przepisał na jego imię jeden z folwarków, więc niema już żadnych przeszkód do zawarcia małżeństwa. Ale wiesz jaki on jest nieśmiały, więc prosił mnie, abym cię o to w jego imieniu zapytała. Z początku nie chciałam na to przystać, lecz tak mnie długo prosił, że mu przyrzekłam zapytać cię przy pierwszej sposobności. I cóż ty na to, Aniu?
Czyżby śniła? Nie, to nie była senna mara, bo przecież leżała w swojem łóżku, zdając sobie dokładnie sprawę, co się dokoła niej działo. Tuż obok leżała Janka i oświadczała się jej teraz w imieniu swego brata. Ania nie wiedziała zupełnie, czy ma się śmiać, czy płakać, ale przecież nie chciała urazić przyjaciółki.
— Nie... nie zostanę żoną Billy‘ego, — wyszeptała po chwili — poprostu nigdy mi to na myśl nie przyszło.
— Zupełnie zrozumiałe, — odparła Janka. — Brat mój jest taki nieśmiały, że trudno posądzać go o jakieśkolwiek uczucie. Teraz powinnaś pomyśleć o tem, Aniu, bo to bardzo poczciwy chłopiec. Nie twierdzę tak dlatego, że jest moim bratem. Sama wiesz dobrze, że jest pracowity i nierozkapryszony. Pozatem będzie bardzo dobrym mężem. Znasz przysłowie, że lepszy wróbel w garści, niż kanarek na dachu. Billy poczeka nawet na ciebie, aż skończysz uniwersytet, chociaż zasadniczo postanowił się ożenić na wiosnę, bo latem zawsze jest mało czasu. Jestem pewna, że byłabyś z nim szczęśliwa, a i ja bardzobym się cieszyła mając taką bratową.
— Nigdy nie zostanę żoną Billy‘ego, — rzekła Ania z przeświadczeniem, odzyskała już bowiem utraconą równowagę i gniewały ją teraz bezmyślne słowa Janki. Wogóle to wszystko wydało jej się dziwnie niesmaczne.
— Naprawdę, Janko, lepiej o tem nie myśleć. Powiedz swemu bratu, że nie istnieje on dla mnie jako mężczyzna.
— Byłam pewna, że otrzymam od ciebie taką odpowiedź, — rzekła Janka z głębokiem westchnieniem, pocieszając się w duszy, że uczyniła wszystko, co było w jej mocy. — Odrazu mówiłam Billy‘emu, że lepiej cię o to wcale nie pytać, ale on się uparł. Więc odpowiedź twoja nie ulegnie nigdy zmianie? Aniu, żebyś potem nie żałowała.
Głos Janki był teraz chłodniejszy, bo chociaż zdawała sobie dokładnie sprawę, że Ania nie zgodzi się nigdy zostać żoną Billy‘ego, to jednak według niej Shirleyówna była przecież tylko przygarniętą sierotą. Jakże więc śmiała odtrącić bogatego potomka rodziny Andrewsów? Janka pocieszała się tylko tem, że Ania kiedyś będzie żałować tego postanowienia.
— Mam nadzieję, że Billy niebardzo się zmartwi moją odmową, — odezwała się Ania pojednawczo po chwili.
Janka odrzuciła dumnie w tył głowę.
— O, serca mu napewno nie złamałaś, bo Billy jest za mądry na to, aby się miał przejmować takiemi błahostkami. Zresztą bardzo polubił Nacię Blewett i matce ona się także bardzo podoba. Wiesz przecież, jaka Nacia jest gospodarna i oszczędna. Mam nadzieję, że Billy zwróci się teraz do Naci. Aniu, bardzo cię proszę nie powtarzaj nikomu tej naszej dzisiejszej rozmowy, dobrze?
— Ależ chętnie, — uśmiechnęła się Ania, bo sama wołała nie rozgłaszać tej dziwnej propozycji i tego, że została na chwilę mimowolną rywalką Naci Blewett.
— A teraz postarajmy się zasnąć, — oświadczyła Janka.
Istotnie Janka po niedługiej chwili usnęła, nie bacząc na to, że swem niemądrem paplaniem wybiła zupełnie ze snu swą przyjaciółkę. Ania leżała z otwartemi oczami, lecz myślami daleko teraz odbiegła od romantyzmu. Dopiero nazajutrz rano przezwyciężyła się do tego stopnia, że na wspomnienie dziwnych nocnych oświadczyn, zdobyła się na wesoły uśmiech.
Po odejściu Janki, która zachowała ten dziwny chłód w stosunku do przyjaciółki, Ania zamknęła się w swoim pokoju i zaczęła spokojnie myśleć o zdarzeniu ostatnich godzin.
— Żebym chociaż mogła komuś o tem opowiedzieć! — wzdychała. — Niestety, nie wolno mi. Nawet Dianie nie mogę powiedzieć, bo przyrzekłam Jance dyskrecję, a Diana ostatnio opowiada o wszystkiem Alfredowi. Czyli tej nocy oświadczono mi się po raz pierwszy. Byłam przygotowana, że prędzej czy później musi to nastąpić, ale nie miałam pojęcia, że tego rodzaju sprawy załatwia się przez pośredników. Należałoby patrzeć na to ze śmiesznej strony, a jednak wspomnienie rozmowy z Janką sprawia mi dziwną przykrość.
W głębi duszy doskonale zdawała sobie sprawę, co ją raziło, w tych dziwnych oświadczynach. W dziecięcych swych marzeniach widziała już niejednokrotnie tego wyśnionego, który zwróci się do niej, prosząc aby została jego żoną. Ale ten wymarzony czynił to w inny i bardziej romantyczny sposób, przytem był bardzo piękny i wymowny, chociaż ona sama jeszcze nie była zdecydowana czy odpowie mu cichutkiem: tak, czy też da mu zupełną odprawę. W każdym razie nawet w wypadku odmowy, na pewno pozostaliby nadal serdecznymi przyjaciółmi, a na przyszłość przeżycie to pozostałoby w duszy dziewczyny najpiękniejszem wspomnieniem z lat młodości.
Tymczasem oświadczyny Billy'ego Andrews były raczej śmieszne i niesmaczne. Ania mimowoli westchnęła głęboko, lecz zaraz po chwili roześmiała się serdecznie. Jakaś nielitościwa dłoń zerwała biały kwiatek z ogródka naiwności dziewczęcej. Czy to przykre uczucie w sercu pozostanie już aż do chwili, kiedy Ania zacznie patrzeć na życie bardziej bezpośrednio i prozaicznie?


ROZDZIAŁ IX.
Lepszy przyjaciel, niż konkurent.

Następny semestr redmondski minął tak samo szybko, jak pierwszy. Nawet zdaniem Izabelli „przeleciał, jak z bicza trzasnął“. Ania pamiętała jednak dokładnie wszystkie przejawy tego okresu — współzawodnictwo przy egzaminach, zawieranie nowych znajomości i przyjaźni, udział w rozmaitych towarzystwach, do których należała, nowe cele i nowe zainteresowania. Pilnie pracowała, pragnąc uzyskać stypendjum Thorburna. Gdyby jej się to udało, mogłaby na przyszły rok nie korzystać z pomocy Maryli, co sprawiłoby jej niezwykłą satysfakcję.
Również Gilbert ubiegał się o otrzymanie tego stypendjum, znajdował jednak zawsze chwilę wolnego czasu na odwiedziny swych przyjaciółek w pensjonacie przy ulicy św. Jana. Pomocny był Ani we wszystkich sprawach na uniwersytecie, choć Ania zdawała sobie sprawę, że plotkarze uniwersyteccy od pewnego już czasu kojarzą jakoś razem nazwisko jej z nazwiskiem Gilberta. Niestety, nie mogła temu zaradzić. Przecież trudno było wyzbyć się takiego przyjaciela, jak Gilbert, szczególnie, że ostatnio postępował rozumnie, chociaż musiał zwalczać liczne współzawodnictwo, bo naogół Ania, dzięki swej niepospolitej urodzie, bardzo się podobała studentom redmondskim. W duszy jej jednak nie było tego pragnienia, jakie zazwyczaj cechowało Izabellę, która najlepiej się czuła w otoczeniu licznych i łatwych zdobyczy. Poza nowicjuszami zdarzali się i starsi studenci, a nawet jeden, prawie absolwent, którzy chętnie odwiedzali pensjonatowy pokój Ani i prowadzili z nią długie dysputy na tematy życiowe i abstrakcyjne. Gilbert nie lubił tych swoich rywali, ale mimo wszystko starał się postępować oględnie, aby nie naderwać znowu swych przyjacielskich stosunków z Shirleyówną. Postanowił być teraz tylko dawnym towarzyszem szkolnym z Avonlea, bo wiedział, że w tej roli zwycięży każdego romantycznego rywala. Ania przyznawała w duszy, że nie można było znaleźć milszego towarzysza od Gilberta. Pozornie radowała się, że dawny stosunek Gilberta do niej uległ pewnej zmianie na lepsze, chociaż w chwilach samotności niejednokrotnie myślała o tem, jaka była właściwa przyczyna tej zmiany.
Miłą przyjacielską atmosferę pierwszego roku w Redmondzie popsuło jedno niemądre zdarzenie. Oto pewnego razu, rozsiadłszy się na nieszczęsnej poduszce panny Ady, Karol Slone zagadnął Anię, czy chciałaby kiedyś zostać jego żoną. Dzięki temu, że wyznanie Karola poprzedziły dziwne oświadczyny Janki Andrews w imieniu jej brata, Ania tę drugą propozycję przyjęła już spokojniej i bez specjalnego niesmaku. Uważała jednak, że wystąpienie Karola Slone było całkiem nie na miejscu, bo mimo długich lat znajomości, postępowaniem swem nigdy, nawet mimowoli, nie dała mu ani cienia nadziei. Ale czego można było żądać od przysłowiowego Slone? Napewno takie pytanie zadałaby pani Małgorzata, uśmiechając się przytem ze złośliwą ironją. Najprawdopodobniej Karol w duszy był przeświadczony, że Ania powinna go przyjąć z otwartemi ramionami, bo przecież propozycją swą okazywał jej wielki zaszczyt. Wrodzona natura Slone‘ów wzięła i tym razem górę, bo gdy Ania na propozycję odpowiedziała całkiem kategoryczną odmową, Karol nie postąpił tak szlachetnie, jak to czynili owi konkurenci, wyśnieni w dziewczęcych marzeniach Ani. Rzucił kilka niemiłych słów, na które iskierka buntu zatliła w duszy dziewczyny, chwycił kapelusz i z posiniałą twarzą wybiegł bez pożegnania. Ania padła na łóżko i z gniewu poczęła płakać. Czemże zasłużyła na takie postępowanie jakiegoś tam Slone‘a? Czy Karol miał prawo uczynić jej taką przykrość? Z dwojga złego, przyjemniej już być rywalką takiej Naci Blewett!
— Pragnęłabym nie widzieć więcej tego nieprzyjemnego człowieka, — szlochała z twarzą ukrytą w poduszkach.
Niestety trudno było nie spotkać się z Karolem, chociaż on ostentacyjnie unikał wszelkiego zbliżenia. Tylko poduszki panny Ady odpoczęły nieco, bo Ania spotykała Karola jedynie przypadkowo w wykładowych salach uniwersytetu i bardzo chłodno odpowiadała na jego oficjalny ukłon. Stosunki takie trwały przez całą zimę. W końcu Karol zapłonął żywszem uczuciem do jakiejś młodziutkiej jasnowłosej studentki, która zapał jego przyjęła z ochotą. Jednocześnie z tym nowym porywem, w duszy jego zrodziło się przebaczenie dla Ani i stał się w stosunku do dawnej przyjaciółki nieco mniej chłodny.
Pewnego dnia Ania wbiegła podniecona do pokoju Priscilli.
— Czytaj! — zawołała, podsuwając trzymany w ręku list. — Od Stelli, zamierza w przyszłym roku przyjechać na uniwersytet, cóż ty na to? Sądzę, że pomysł wspaniały, obyśmy tylko mogły go urzeczywistnić. Jak ci się zdaje, Prissy?
— Muszę się przedtem dowiedzieć, o co idzie, — odparła Priscilla ze spokojem, odkładając grecką książkę i sięgając po list. Stella Maynard była również koleżanką Ani i Priscilli z czasów seminaryjnych, a ostatnio sprawowała urząd nauczycielki w jednej ze szkół wiejskich.
„Pragnę na pewien czas porzucić swoje zajęcie“, pisała, „i chcę w przyszłym roku przyjechać do Redmond‘u. Ponieważ ukończyłam trzeci kurs seminaryjny, przysługuje mi prawo wstąpienia odrazu na drugi kurs uniwersytecki. Na teraz mam już dość tego spokojnego życia wiejskiego. Mogłabym nawet napisać powieść o życiu wiejskiej nauczycielki. W powieści tej nie byłoby ani odrobiny przesady. Zdaniem opinji ogółu, życie nauczycieli wiejskich płynie beztrosko i zasadniczo obowiązki nasze ograniczają się do pobierania pensji. W książce mojej zamierzam przedstawić to wszystko prawdziwie. W szkole, którą prowadzę, jest dziewięć oddziałów i wszędzie ja sama muszę wykładać. Najmłodszy mój uczeń ma dopiero cztery lata i przysyłają go do szkoły, żeby w domu był spokój. Najstarszy ma już lat dwadzieścia, uważa, że o wiele przyjemniejszem zajęciem jest odrabianie lekcji, niż uprawa roli.
„Powinnaś, Aniu widzieć te listy! Matka jednego z uczniów czyni mi wymówki, że w arytmetyce syn jej nie robi żadnych postępów. Zaledwie umie dodawać, gdy tymczasem Janek Jackson rozwiązuje już zadania na ułamki, a przecież jej syn jest o wiele zdolniejszy od Janka. Ojciec jednej z uczennic zapytuje mnie dlaczego jego córka pisze listy nieortograficznie. Ciotka Zyzia prosi, abym go przesadziła na inną ławkę, bo sąsiad jego dotychczasowy, mały Brown, uczy go bardzo brzydkich słów.
„Strona materjalna... o tem lepiej nie mówić. Bogowie karzą ludzi w ten sposób, że ich robią nauczycielami wiejskimi!
„Czuję się jakoś lepiej, gdy się przed tobą wygadałam. W każdym razie te dwa lata pracy jakoś się przeżyło. Jednakże za wszelką cenę muszę przyjechać do Redmond‘u.
„Ułożyłam sobie maleńki plan. Wiesz, jak nie lubię pensjonatów. Przez cztery lata mieszkałam w pensjonacie i takiego życia mam już dosyć. Więcej bym na to nie przystała. Czy nie mogłybyśmy razem z tobą i z Priscillą wynająć jakiegoś domku w Kingsporcie, żeby mieć własne gospodarstwo? Uważam, że i oszczędność byłaby wielka. Oczywiście musimy mieć kogoś do prowadzenia gospodarstwa, lecz ja i o tem już pomyślałam. Mówiłam ci kiedyś o ciotce Jakóbinie, prawda? Jest to najmłodsza z ciotek na świecie, chociaż ma imię takie potworne. Ojciec jej nazywał się Jakób, a ponieważ zginął jeszcze przed jej urodzeniem, ona otrzymała to imię w spadku. Nazywamy ją wszyscy ciotką Kóbcią. Biedaczka została zupełnie sama, bo jedyna jej córka wyszła niedawno zamąż i wyjechała. Ciotka Kóbcia z wielką ochotą zostanie naszą gospodynią, a jestem pewna, że z pierwszego wejrzenia przypadnie wam do gustu. W takich warunkach żyłoby się o wiele spokojniej i wszystkie trzy mogłybyśmy korzystać ze swobody.
„Jeżeli więc obydwie z Priscillą przyjmujecie moją propozycję, zajmijcie się zaraz wyszukaniem jakiegoś odpowiedniego mieszkania. Uważam, że lepiej rozejrzeć się teraz, bo jesienią może być wszystko zajęte. Prosiłabym was o szybką decyzję i odpowiedź chociażby ze względu na ciotkę Jakóbinę, żeby się biedaczka przestała martwić“.
— Doskonały pomysł, — zauważyła Priscilla.
— I ja tak myślę, — uśmiechnęła się Ania uradowana. — Wprawdzie pensjonat nasz jest całkiem miły, ale zawsze to nie własny dom. Dobrzeby było jeszcze przed egzaminami zająć się poszukiwaniem jakiegoś mieszkania.
— Wątpię jednak, czy to się nam uda. Wszystkie eleganckie domy będą dla nas za drogie. Chyba, że wynajmiemy jakiś domek na jednej z dalszych uliczek.
Nie zwlekając dłużej, wybrały się na poszukiwania, lecz rychło doszły do wniosku, że przypuszczenia Priscilli były zupełnie słuszne. Wprawdzie wolnych mieszkań w Kingsporcie było dosyć dużo, ale przeważnie żądana zapłata była zbyt wygórowana dla naszych przyjaciółek. Wreszcie nastał czas egzaminów, a potem ostatni tydzień semestru. Jednakże ów „Dom Marzeń“, jak go Ania nazwała, był jeszcze ciągle tylko abstrakcją.
— Trzeba będzie zaczekać do jesieni, — oznajmiła Priscilla, spacerując z Anią po parku podczas kwietniowej słonecznej pogody. — W najgorszym razie zawsze się będzie można zatrzymać w pensjonacie.
— Słońce tak ładnie świeci, że nie chce mi się myśleć o smutnych rzeczach, — szepnęła Ania, spoglądając z zachwytem na czysty lazur nieba.
— Dzięki Bogu, że jesteśmy już po egzaminach, — wtrąciła Priscilla. — Za tydzień będziemy w domu.
— Ogromnie się cieszę, myśląc o tem, — szepnęła Ania drżącym głosem. — Chciałabym teraz siedzieć na stopniach naszego ganku i rozkoszować się powiewem wiosennego wietrzyka, płynącym z pól pana Harrisona. Chciałabym pobiec do Lasu Duchów i zbierać fiołki w zapadłej dolince. Pamiętasz nasz wspaniały piknik, Prissy? Jakże przyjemnie w takie wiosenne wieczory przysłuchiwać się rechotowi żab nad stawem. Ale jednocześnie muszę przyznać, że bardzo polubiłam Kingsport i jestem zadowolona, że na jesieni znów tu powrócę. Gdyby nie stypendjum, prawdopodobnie nie mogłabym sobie na to pozwolić, bo przecież trudno byłoby korzystać nadal z dobroci Maryli.
— Żeby tylko znaleźć jakieś mieszkanie, — westchnęła Priscillą. — Kingsport jest taki rozległy, a dla nas, biednych studentek, niema odpowiedniego kąta.
— Zaczekaj, Prissy. „To lepsze jeszcze nastąpi“. Kierujmy się zasadą starożytnych Rzymian, jeśli nie znajdziemy odpowiedniego schroniska, to je sobie wybudujemy. W taką piękną pogodę trudno wierzyć w niepowodzenie.
Aż do zachodu słońca chodziły po parku, zachwycając się cudem rozbudzonej przyrody. Oczywiście, jak zwykle w powrotnej drodze do domu, postanowiły pójść aleją Spofforda, aby spojrzeć raz jeszcze na „Ustronie Patty“.
— Mam przeczucie, że coś miłego stanie się za chwilę, — rzekła Ania, wchodząc w aleję. — Ogarnia mnie dziwne podniecenie. Prissy, spójrz tam, czy mi się w głowie mąci?
Wzrok Priscilli podążył za spojrzeniem Ani. Przeczucia Ani i tym razem jej nie zawiodły, bo oto na bramie „Ustronia Patty“ widniał następujący napis:
„Do wynajęcia dom umeblowany. Wiadomość na miejscu“.
— Prissy, — szepnęła Ania, — czy sądzisz, że to by było dla nas możliwe?
— Bardzo wątpię, — westchnęła Priscilla. — To ogłoszenie jest zbytnio zachęcające, aby nasz plan mógł się kiedyś urzeczywistnić. W obecnych czasach nie istnieją cudy, o których się czyta w książkach. Wolę nie mieć nadziei, Aniu, bo później rozczarowanie byłoby zbyt bolesne. Napewno czynsz będzie dla nas za wysoki. Nie zapominaj, że to aleja Spofforda.
— Ale należałoby się dowiedzieć, — postanowiła Ania z powagą. — Dzisiaj jest już trochę za późno, więc przyjdziemy jutro. Och, Prissy, żeby się to ziściło! Już oddawna marzyłam o tem, aby przepędzić w „Ustroniu Patty“ choć jeden dzień swego życia.


ROZDZIAŁ X.
Ustronie Patty.

Nazajutrz wieczorem Ania i Priscilla zdecydowanym krokiem weszły do małego ogródka, okalającego upragniony domek. W wysokich sosnach, tuż przy domku, lekki wietrzyk kwietniowy zdawał się wyśpiewywać jakąś zawodzącą melodję. Dziewczęta pociągnęły za dzwonek, wiszący u drzwi wejściowych i zaraz po chwili zetknęły się ze starą, mrukliwą pokojówką. Drzwi naprzeciw prowadziły do obszernej bawialni, gdzie przy wesołym ogniu, płonącym na kominku siedziały dwie starsze damy o niemiłym wyrazie twarzy. Jedna z nich mogła mieć lat siedemdziesiąt, druga pięćdziesiąt, pozatem zdawała się nie istnieć między niemi żadna specjalna różnica. Obydwie miały na nosach okulary w stalowej oprawie, z poza których uwydatniał się jeszcze bardziej wyblakły, niegdyś może piękny błękit ich oczu. Na głowach nosiły staroświeckie czepki, a chude szyje owinięte miały ciepłemi szalikami. Każda z nich zajęta była ręczną robotą, którą wykonywała bez specjalnego pośpiechu, lecz i bez chwili odpoczynku. Damy, kołysząc się w głębokich fotelach, spojrzały na zalęknione dziewczęta w milczeniu. Tuż poza niemi siedziały dwa duże psy z chińskiej porcelany z pomalowanemi na zielono uszami i nosami. Psy te z miejsca zainteresowały Anię, bo wyglądały, jak straż honorowa, sprawująca opiekę nad „Ustroniem Patty“.
Przez kilka chwil panowała martwa cisza. Dziewczęta były tak zmieszane, że nie umiały wybąkać ani słowa, a porcelanowe psy i obydwie damy były widocznie z natury milczące. Ania poczęła rozglądać się po pokoju, który wydawał jej się naprawdę bardzo miły. Oszklone drzwi w głębi wychodziły na aleję sosen, a tuż obok wielki staroświecki zegar wybijał uroczyście kwadranse i godziny. Na gzymsie kominka stały ozdobne figurki i wysokie kilkuramienne świeczniki. Na ścianach wisiała niezliczona ilość obrazów. Po przeciwległej stronie pokoju, wąskie schody prowadziły na górę, gdzie na pierwszej platformie stała mała wyściełana kanapka. Całe otoczenie ogromnie się podobało Ani.
Ponieważ cisza zdawała się przeciągać nieco, Priscilla trąciła Anię wymownie, dając jej tem samem znak, że należałoby wreszcie coś powiedzieć.
— Z ogłoszenia nad bramą dowiedziałyśmy się, że panie pragną ten dom wynająć, — odezwała się Ania nieśmiało.
— Owszem, — rzekła starsza pani, która z pewnością była panną Patty Spofford. — Właściwie miałyśmy zamiar zdjąć to ogłoszenie.
— Czyli, że spóźniłyśmy się nieco, — rzekła Ania, — dom ten został już komuś innemu wynajęty?
— Nie, ale zmieniłyśmy zamiar i postanowiłyśmy domu nie wynajmować.
— O, jakże mi przykro! — wybuchnęła Ania z żalem. — Szalenie lubię ten zakątek. Tak marzyłam, żeby tu zamieszkać.
Panna Patty zdjęła okulary, przetarła je dużą kraciastą chustką, włożyła znowu i spojrzała uważniej na Anię. Druga dama uczyniła identycznie to samo, że na chwilę zdawać się mogło, iż obiema właścicielkami „Ustronia Patty“ rządzi jakiś ukryty mechanizm.
— Lubi pani ten zakątek? — odezwała się starsza dama. — Naprawdę go pani lubi? Dzisiejsze dziewczęta są takie ekscentryczne, że właściwie niebardzo można wierzyć ich słowom. Za moich czasów tego nie bywało.
Ania uczuła nagłą pewność siebie.
— Naprawdę lubię ten domek, — rzekła łagodnie. — Polubiłam go zresztą od pierwszego wejrzenia. Chciałam na przyszły rok razem z dwiema koleżankami założyć wspólne gospodarstwo, to też szukamy odpowiedniego mieszkania. Ucieszyłam się bardzo, ujrzawszy wczoraj to ogłoszenie.
— Wobec tego chętnie go pani wynajmę, — oznajmiła panna Patty, — chociaż obydwie z Marją zaniechałyśmy tego zamiaru, bo nie podobali nam się dotychczasowi kandydaci. Zresztą właściwie nie wynajmujemy go z musu, bo i tak mogłybyśmy sobie pozwolić na wyjazd do Europy. Pieniędzy mamy dosyć, a przecież nie mogę pozwolić, żeby ktoś niesympatyczny objął rządy nad mojem Ustroniem. Panie są zupełnie inne. Jestem pewna, że nie będę miała z wami kłopotu.
— Ale czy żądana zapłata nie będzie dla nas zbyt wysoka, — szepnęła Ania po chwili.
Panna Patty wymieniła jakąś sumę. Ania spojrzała na przyjaciółkę, lecz Priscilla potrząsnęła przecząco głową.
— To dla nas trochę za drogo, — rzekła Ania, usiłując ukryć bolesne rozczarowanie. — Jesteśmy tylko biednemi studentkami.
— A ile możecie zapłacić? — spytała panna Patty, powracając do przerwanej na chwilę roboty.
Ania wymieniła możliwą do zapłacenia kwotę. Panna Patty skinęła głową na znak zgody.
— Niech i tak będzie, — rzekła. — Powiedziałam już, że nie wynajmujemy tego domu z musu. Majątku nie posiadamy, ale na wyjazd do Europy starczy. Nigdy tam jeszcze nie byłam i nie przypuszczałam, że na starość będę musiała udać się w taką daleką podróż. Moja bratanica uparła się, żeby tam pojechać, a przecież takiej młodej osoby, jak Marja nie mogę puścić w świat samopas.
— Zupełnie słusznie, — przytaknęła Ania, dostrzegając, że panna Patty traktuje tę rzecz poważnie.
— Zrozumiałe, prawda? Otóż muszę rada nie rada z nią jechać. Zresztą taka podróż i mnie rozerwie, bo mimo siedemdziesiątki, jestem jeszcze bardzo żywa i posiadam wielki temperament, żałuję tylko, że na tę myśl wcześniej nie wpadłam, bo na pewno oddawna byłabym w Europie. Zamierzamy z bratanicą jechać na dwa, trzy lata. Wybieramy się w czerwcu, przed wyjazdem prześlemy wam klucze, abyście mogły na jesieni się tu sprowadzić. Niektóre pamiątki zabieramy z sobą, resztę zostawimy w mieszkaniu.
— A porcelanowe psy? — zagadnęła Ania nieśmiało.
— Chciałyby panie, aby je zostawić?
— Szalenie mi się podobają!
Na pomarszczonej twarzy panny Patty ukazało się coś w rodzaju sympatycznego uśmiechu.
— Ja także jestem do nich bardzo przywiązana, — odparła z dumą. Są to zabytki dawnej przeszłości, bo jeszcze brat mój przywiózł je z Londynu przed pięćdziesięciu laty. Właśnie od nazwiska brata pochodzi nazwa alei Spofforda.
— Ach, jakiż to był człowiek! — odezwała się po raz pierwszy panna Marja. — Dzisiaj takich już niema.
— I stryjem był wyjątkowym, moja Marjo, — rzekła panna Patty macierzyńskim tonem. — Powinnaś zawsze o tem pamiętać.
— To też pamiętam, — szepnęła panna Marja lękliwie.
Obydwie jednocześnie otarły łzy kraciastemi chustkami, lecz panna Patty szybko odzyskała równowagę i zaczęła znowu mówić z powagą:
— Więc psy mogą zostać, ale tylko pod warunkiem, że im się nic złego nie stanie. Nazywają się Gog i Magog. Gog patrzy na prawo, a Magog na lewo. Jeszcze jedno chciałam zaznaczyć. Przypuszczam, że paniom to nie przeszkadza, iż domek ten nosi nazwę „Ustronia Patty?“
— Ależ, skądże? Ta nazwa nam się bardzo podoba.
— Odrazu widziałam, że macie dużo zdrowego rozsądku, — wyrzekła panna Patty z pochwałą. — Wyobraźcie sobie, że wszyscy dotychczasowi kandydaci pytali, czy podczas przebywania tutaj będą mogli zmienić napis nad bramą. Ja oczywiście wynajmę dom, tylko pod tym warunkiem, że nie zajdą tu żadne zmiany. Ustronie Patty, które otrzymałam w spadku po bracie, powinno zostać Ustroniem Patty, aż do mojej i Marji śmierci. Późniejsi właściciele mogą nadać mu nazwę, jaka im się będzie podobała, — dodała panna Patty pragnąc jakby podkreślić: „Po mojej śmierci może być potop“. — Możebyście panie chciały obejrzeć dom?
Z dalszych oględzin dziewczęta wyniosły jeszcze lepsze wrażenie. Na parterze oprócz bawialni znajdowała się kuchnia i dwa małe pokoje sypialne. Na wyższem piętrze były trzy pokoje, dwa małe i jeden duży. Ani specjalnie przypadł do gustu najmniejszy pokoik, z którego roztaczał się widok na wielką kępę sosen. Postanowiła właśnie w tym pokoju urządzić sobie sypialnię. Pokoik miał ściany niebieskie, małą staroświecką toaletkę i głęboki wygodny fotel, jakby specjalnie ustawiony tu, aby przepędzać w nim długie godziny marzeń.
— Wydaje mi się to wszystko snem i lękam się, przykrego przebudzenia, — rzekła Priscilla, gdy się znalazły na ulicy.
— Chociaż panna Patty i panna Marja nie są odpowiedniemi bohaterkami pięknych tęczowych baśni, — odparła Ania ze śmiechem. — Wyobrażam je sobie w podróży w czepkach i w szalach, okręconych dookoła szyi.
— Może wówczas rozstaną się z szalami, — zauważyła Priscilla, — ale robótki napewno z sobą zabiorą. Już je widzę teraz, spacerujące po Londynie i w przerwach zajęte swemi robótkami. Ale, Aniu, czy możesz w to uwierzyć, że my, dwie biedaczki będziemy mieszkały w alei Spofforda? Od dzisiaj powinnyśmy się czuć miljonerkami!
Tego samego wieczoru na ulicę św. Jana zawitała Iza Gordon i zaraz po przywitaniu ulokowała się na łóżku Ani.
— Jestem szalenie zmęczona. Przez cały dzień pakowałam.
— Ej, czy aby nie jesteś dlatego zmęczona, że nie mogłaś się zdecydować, co masz najprzód zapakować? — śmiała się Priscilla.
— Słusznie, bo jak już wszystko było zapakowane i zamknęłam kufer, dostrzegłam, że na samo dno kufra, włożyłam te rzeczy, które mi jeszcze do wyjazdu będą potrzebne. Oczywiście musiałam kufer na nowo otwierać i przerzucić wszystko zanim wreszcie tamto znalazłam. Ale wyobraź sobie, Aniu, że ani razu nie zaklęłam.
— Czyż ja ci robiłam na ten temat jakieś wymówki?
— Miałam wrażenie, żeś mnie o to w myśli posądzała. Przepraszam cię bardzo. Mam szalony katar! Królowo Aniu, może mi powiesz coś wesołego?
— Powiem ci, że na przyszły tydzień będziesz już razem z Anatolem i Augustynem, — uśmiechnęła się Ania.
Iza z niechęcią potrząsnęła głową.
— Ten katar zabija tęsknotę za nimi. Ale co się z wami dzieje? Jesteście jakieś takie uradowane. Czy zaszło coś nowego?
— W przyszłym roku będziemy mieszkać w „Ustroniu Patty“ — zawołała Ania z triumfem. — Już mamy dosyć tego pensjonatu. Stella Maynard przyjeżdża i będzie mieszkała razem z nami. Ciotka Stelli ma zostać naszą gospodynią.
Iza zerwała się z łóżka, wytarła nos zamaszyście i nagle padła przed Anią na kolana.
— Moje złote, przyjmijcie i mnie także! Będę taka spokojna. Zgodzę się nawet mieszkać w psiej budzie, byle z wami.
— Wstań głuptasie.
— Nie wstanę, dopóki mi nie obiecacie, że weźmiecie mnie do siebie.
Ania i Priscillą zamieniły ze sobą spojrzenia, poczem Ania odezwała się z powagą:
— Widzisz, Izo, bardzo chętnie byśmy to uczyniły, ale zrozum, że wszystkie trzy jesteśmy biedne i gospodarstwo nasze musi być bardzo skromnie prowadzone. Wątpię czy ty potrafiłabyś się tem zadowolić. Przecież teraz mieszkasz w eleganckim pensjonacie i na niczem ci nie zbywa.
— Och, mniejsza o to! — zawołała Iza z rozpaczą. — Wolę zjeść z wami talerz zupy, niż w pensjonacie pieczone kurczęta. Dobre potrawy nie dają ludziom szczęścia. Potrafię przeżyć całą zimę o chlebie i wodzie. Tylko mnie do siebie weźcie.
— Pozatem, — ciągnęła Ania dalej, — będziemy musiały pomagać naszej gospodyni, bo ona przecież sama nie da sobie rady. Wszak ty...
— Uważasz, że nie nadaję się do tej pracy, — podchwyciła Izabella. — Będę robić to, co mi rozkażecie. Umiem nawet bardzo przyzwoicie posłać łóżko. Pod względem jedzenia także nie jestem wybredna, a to jest bardzo ważne. Pragnę tylko mieszkać razem z wami, a zważcie, że to jest moje pierwsze stanowcze pragnienie.
— Jeszcze jedno trzeba wziąć pod uwagę, — odezwała się Priscilla. — Wiadomo przecież, w całym Redmondzie, że u ciebie co wieczór roi się od gości. Tam trudno ci będzie przyjmować wizyty, bo myśmy postanowiły urządzać przyjęcia tylko w piątki. Czy i pod tym względem będziesz się mogła do nas przystosować?
— Ależ na wszystko chętnie się zgadzam. Zresztą będąc przy was, na pewno wyrobię w sobie tę siłę woli. Jeżeli się nie zgodzicie na zamieszkanie ze mną, gotowam umrzeć ze zmartwienia, a potem duch mój będzie was straszyć wśród nocy.
Ania i Priscilla znowu spojrzały na siebie z uśmiechem.
— Właściwie obietnica nasza na nic się nie zda, — rzekła Ania, — dopóki nie pomówimy o tem ze Stellą. Jestem jednak pewna, że ona chętnie na to przystanie, a wówczas nie widzę już żadnych przeszkód.
— Uprzedzam cię jednak, Izo, — dorzuciła Priscilla, — że zawsze będziesz się mogła od nas wyprowadzić, gdy tylko zechcesz.
Iza zerwała się z podłogi, ucałowała serdecznie przyjaciółki i pożegnała się z niemi, aby wrócić do dalszego pakowania swych rzeczy.
— Mam nadzieję, że wszystko jakoś się ułoży, — zauważyła Priscilla.
— Musi się ułożyć, — odparła Ania z uśmiechem. — Zresztą Iza będzie jasnym promykiem w Ustroniu Patty.
— Miła z niej dziewczyna i bardzo dobra. Przytem wspólnemi siłami łatwiej jakoś wybrniemy z kłopotów finansowych. Ale czy się z sobą pogodzimy? Bo przecież poznaje się człowieka dopiero wtedy, gdy się z nim mieszka pod jednym dachem.
— Wszystkie będziemy wystawione na próbę. Przypuszczam, że się pogodzimy, bo jednak każda z nas ma odrobinę rozumu. Jestem pewna, że dobrze nam będzie razem w naszem Ustroniu Patty.


ROZDZIAŁ XI.
Ścieżka życia.

Ania powróciła do Avonlea w doskonałym humorze po otrzymaniu upragnionego stypendjum. Obywatele Avonleascy zdawali się być rozczarowani tem, że wychowanka Maryli, mimo całej zimy przepędzonej w mieście, zasadniczo wcale się nie zmieniła. Zdaniem Ani, Avonlea również nie uległo żadnej zmianie, ale było to wrażenie raczej powierzchowne, bo gdy pierwszej niedzieli znalazła się w kościele, dostrzegła jednakże wielkie zmiany i teraz dopiero przyszło jej na myśl, że czas jednak robi swoje. Przedewszystkiem na ambonę wszedł nowy kaznodzieja, a i w ławkach brakowało kilku znajomych, którzy ostatniej zimy przenieśli się do wieczności. Nie było już w kościele starego wuja Andrews‘a, sławnego ze swych przepowiedni, nie było pani Piotrowej Slone, zabrakło Tymoteusza Cotton‘a, który zdaniem pani Linde „umarł wreszcie po dwudziestoletnich przygotowaniach“, i nie było sympatycznego Józefa Slone, którego nie poznał nikt w trumnie, bo po śmierci ogolono mu bokobrody. Wszyscy oni teraz znajdowali się już na małym wiejskim cmentarzyku. Janka Andrews miała słuszność, bo brat jej istotnie ożenił się wczesną wiosną z Nacią Blewett i właśnie tej niedzieli przyszli obydwoje do kościoła, odświętnie ubrani. Ania mimowoli odwróciła głowę, aby Billy nie zauważył drwiącego jej uśmiechu. Pamiętała jeszcze owe dziwne oświadczyny Janki wśród nocy i zastanawiała się tylko nad tem, czy i o rękę Naci także Janka prosiła w imieniu brata. A może w tym wypadku sam się zdobył na odwagę i osobiście zadał to doniosłe pytanie swej wybrance? Janka jesienią zamierzała wyjechać na Zachód, bo podobno szkoła w Avonlea bardzo ją już zmęczyła.
— Wyjeżdża, bo nie może tu znaleźć męża, — mówiła pogardliwie pani Linde. — Znalazła świetny pretekst twierdząc, że tutejszy klimat jej nie służy.
— Przecież ładna z niej dziewczyna, — próbowała Ania tłumaczyć swą przyjaciółkę. — Nigdy specjalnie nie ubiegała się o względy chłopców.
— To prawda, — przyznała pani Małgorzata, — ale na pewno, jak wszystkie dziewczęta, chciałaby wyjść zamąż. Czemużby miała wyjeżdżać na Zachód do zapadłej dziury? Napewno jej ktoś powiedział, że jest tam dużo mężczyzn i niejeden z nich chętnie się z nią ożeni.
Tej niedzieli Ania nie zwracała specjalnej uwagi na Jankę, bo wszystkie jej myśli zwrócone były w stronę Ruby Gillis, siedzącej pod chórem. Co się z tą dziewczyną stało? Była coprawda piękniejsza jeszcze, niż zazwyczaj, lecz na twarzyczce jej kraśniały jakieś niezdrowe rumieńce. Jednocześnie Ania zauważyła, że Ruby zeszczuplała ogromnie, a smukłe jej ręce były teraz prawie przezroczyste.
— Czy Ruby jest chora? — zwróciła się Ania do pani Linde, z którą wracała z kościoła.
— Ruby umiera na galopujące suchoty, — odparła pani Małgorzata głucho. — Całe Avonlea o tem mówi, tylko ona i jej rodzina chcą wszystkich przekonać, że tak nie jest. Gdybyś ją o to zapytała, z pewnością powiedziałaby ci, że doskonale się czuje. Nawet pracować nie może od ostatniego krwotoku, chociaż codziennie rozgłasza, że na jesieni znów wróci do szkoły i stara się nawet o posadę w Białych Piaskach. Jestem pewna, że do jesieni już nie pociągnie...
Ania własnym uszom nie wierzyła. Więc Ruby Gillis była aż tak ciężko chora? Czyż to możliwe? Aczkolwiek podczas ostatnich kilku lat zażyłe ich stosunki rozluźniły się nieco, to jednak dawne wspomnienia przyjaźni łączyły Anię z Ruby bardzo mocno. Ruby Gillis od dzieciństwa uważana była za jedną z najładniejszych dziewcząt z Avonlea i powodzenie miała istotnie ogromne. Trudno było tę żywą, pełną temperamentu istotę nawet w wyobraźni ujrzeć na łożu śmierci.
Przed kościołem Ruby podeszła do Ani i poczęła ją serdecznie do siebie zapraszać.
— We wtorek i w środę jestem zajęta, — mówiła wesoło. — We wtorek ma się odbyć koncert w Carmody, a w środę zabawa taneczna w Białych Piaskach. Wybieram się tu i tam z młodym Spancerem, on jest właśnie moją ostatnią ofiarą. Możebyś jutro przyszła, Aniu? Chciałabym z tobą trochę pogadać i dowiedzieć się, coś nie coś o waszem życiu w Redmondzie.
Ania domyślała się, że główną przyczyną zaproszenia było to, że Ruby pragnęła nadewszystko opowiedzieć jej o swych ostatnich sukcesach. Przyrzekła jej jednak swe odwiedziny i postanowiła pójść tam w towarzystwie Diany.
— Właściwie już dawno powinnam była odwiedzić Ruby, — mówiła Diana nazajutrz wieczorem, gdy obydwie z Anią schodziły wąską ścieżką z Zielonego Wzgórza. — Ale wierzaj mi, że sama nie miałam odwagi. Przykro mi się robi, jak Ruby zaczyna dowodzić, że doskonale się czuje, a po chwili dostaje ataku kaszlu. Biedaczka, takby chciała żyć i może nie zdaje sobie sprawy, że jest nieuleczalnie chora.
Dziewczęta szły dłuższą chwilę w milczeniu.
— Jaki cudowny zachód słońca! — zawołała nagle Diana. — Aniu, spójrz!
— Ani na chwilę nie przestaję myśleć o biednej Ruby, — szepnęła Ania w zamyśleniu. — Poprostu chcę wmówić w siebie, że te wszystkie pogłoski o jej nieuleczalnej chorobie są wierutnem kłamstwem.
— Pozwolisz, że wpadnę na minutkę do państwa Wright? — zagadnęła Diana. — Matka prosiła, ażebym zostawiła ciotce Agacie ten słoiczek powideł.
— Któż to jest ciotka Agata?
— Nic o niej nie wiesz? Jest ona żoną Szymona Coatesa ze Spencervale. To krewna mego ojca. Po śmierci męża bardzo zbiedniała, więc państwo Wright wzięli ją do siebie. Nawet moja matka pragnęła, aby zamieszkała u nas, ale ojciec stanowczo nie chciał na to pozwolić. Powiada, że wolałby raczej umrzeć, niż mieszkać z ciotką Agatą.
— Czy to taka straszna kobieta?
— Zaraz się sama przekonasz, — uśmiechnęła się Diana. — Ojciec powiada, że twarz jej przypomina mu topór, bo zdaje się przerzynać nawet powietrze. Jednakże język ma jeszcze bardziej ostry.
Gdy weszli do kuchni Wrightów, zastały ciotkę Agatę zajętą skrobaniem kartofli. Patrząc na jej siwe włosy w nieładzie i na ponurą twarz, doszły do wniosku, że ciotka Agata była dzisiaj specjalnie nie w humorze.
— Więc to ty jesteś ta Ania Shirley! — zawołała, gdy Diana przedstawiła jej swą przyjaciółkę. — Słyszałam już o tobie niejedno, — dodała, chcąc zaakcentować, że to wszystko co słyszała nie było specjalnie dobre. — Pani Andrews mówiła mi, że wróciłaś na Zielone Wzgórze, zaznaczając, żeś szalenie zmądrzała.
Ciotka Agata przez cały czas swej przemowy nie przestawała skrobać kartofli.
— Wolę was nie prosić, żebyście usiadły, — rzekła po chwili ze złośliwym uśmiechem, — bo przecież właściwie ja nie jestem dla was odpowiedniem towarzystwem, a oprócz mnie nikogo niema w domu.
— Mama przysyła cioci słoik konfitur, które sama dzisiaj usmażyła, — odezwała się Diana nieśmiało.
— O, uprzejmie dziękuję, — rzekła ciotka Agata z przekąsem. — Nie zachwycam się powidłami twojej matki, bo przeważnie są bardzo słodkie. Ale jeszcze tym razem spróbuję. Wogóle ostatnio nie mam jakoś apetytu, źle się czuję. Cóż robić, pracować trzeba. Chorych niktby tutaj nie trzymał. Moja droga, postaw te powidła na półce. Ja nie mam czasu, bo muszę zaraz wstawić kartofle. Wy na pewno takich rzeczy nie robicie, bo coby się stało z białemi rączkami.
— Przed wyjazdem bardzo często obierałam kartofle, — wtrąciła Ania.
— A ja i teraz często to robię, — dorzuciła Diana. — W zeszłym tygodniu codziennie pomagałam mamie. Oczywiście potem wyszorowałam porządnie ręce i natarłam je cytryną.
Ciotka Agata parsknęła śmiechem.
— Rady tej zaczerpnęłaś napewno z jakiegoś głupiego pisma, bo przecież całemi dniami czytasz te brednie. Bardzo się dziwię, że matka tak pobłażliwie na to patrzy. Ale trudno, ona zawsze była taka. Jak Jerzy miał się z nią ożenić, cała rodzina orzekła, że matka twoja nie jest dla niego odpowiednią żoną.
Ciotka Agata westchnęła, jakby pragnąc zadokumentować, że wszystkie dawne jej przepowiednie spełniają się powoli.
— Już idziecie? — zapytała, gdy dziewczęta podniosły się z krzeseł. — Pewno, że ze mną nie macie o czem mówić. Szkoda, że młodzi wyszli.
— Pragniemy jeszcze odwiedzić Ruby Gillis, — wytłumaczyła Diana.
— No, dajmy na to, — zawołała ciotka Agata z udaną dobrotliwością. — Radzę ci nie zbliżać się zbytnio do Ruby Gillis. Podobno lekarze mówią, że ma suchoty. Przewidywałam to, jeszcze jesienią, jak wróciła z Bostonu. Ci, którzy nie mogą usiedzieć w domu, zawsze muszą złapać jakąś chorobę.
— A czy tacy, co siedzą w domu, nigdy nie chorują i nie umierają? — zapytała Diana przekornie.
— Ale chociaż wtedy nie czynią sobie żadnych wyrzutów, — odparła ciotka Agata z triumfem. — Co to, Diano, podobno w czerwcu wychodzisz zamąż.
— Te wszystkie pogłoski są nieprawdziwe, — rzekła Diana.
— Lepiej żebyś tego nie odkładała, — radziła ciotka Agata z przekąsem. — Zestarzejesz się i co wtedy będzie? Aniu Shirley, czemu nie nosisz kapelusza, masz straszne piegi na nosie. Nie miałam pojęcia, że jesteś ruda! Ale cóż robić? Jesteśmy wszyscy tacy, jak nas Pan Bóg stworzył. Pokłoń się Maryli Cutbert. Mieszkam już tak dawno w Avonlea, a ona jeszcze nie zdążyła mnie odwiedzić. Trudno, trzeba się pogodzić z losem. Cutbertowie zawsze zadzierali nosa.
— No, czyż ona nie jest straszna? — zapytała Diana, znalazłszy się z przyjaciółką na ulicy.
— Z dwojga złego wolę już pannę Elizę Andrews, — odparła Ania. — Z drugiej strony nie można jej się dziwić, bo wyobraź sobie, jak to przyjemnie mieć na imię Agata! Z takiem imieniem można naprawdę zgorzknieć. Ja na jej miejscu usiłowałabym sobie wmówić, że mi naprzykład na imię Kordelja. Jestem pewna, że zaraz czułaby się lepiej. Mówię z doświadczenia, bo czyniłam to niegdyś, gdy mi się moje imię ogromnie nie podobało.
— Ręczę ci, że Józia Payówna na starość będzie taka sama, — zauważyła Diana po chwili. — Matka Józi jest kuzynką ciotki Agaty. Dzięki Bogu, że odbyłam już tę nieprzyjemną wizytę. Ta jej złośliwość działa mi na nerwy. Komiczną historję o ciotce Agacie opowiadał kiedyś mój ojciec. Otóż w Spencervale był pastor, człowiek bardzo dobry i rozumny, tylko trochę głuchy. Nigdy nie słyszał, co do niego mówiono. Zazwyczaj w niedzielę urządzał zebrania modlitewne, podczas których każdy z parafjan wygłaszał kolejno modlitwę, lub mówił kilka słów, mających jakiśkolwiek związek z przypowieściami biblijnemi. W jedną z takich niedziel ciotka Agata nagle zerwała się ze swego miejsca i oczywiście swoim zwyczajem poczęła oczerniać sąsiadów, wymieniając nawet ich nazwiska. Na zakończenie zaznaczyła, że ogromnie nie lubi miejscowego kościoła, i że postanowiła nigdy już nie przestąpić jego progu; twierdziła przytem z przekonaniem, że wkrótce spadnie na kościół w Spencervale jakieś okropne przekleństwo. Po wygłoszeniu tej swojej tyrady, usiadła napowrót, zadowolona z tego co uczyniła. Oczywiście pastor nie dosłyszał jej przemówienia i jak to było jego zwyczajem, odpowiedział uroczystym głosem: „Amen! Wszechmocny wysłucha modlitwy naszej siostry!“ Ojciec mój świetnie opowiada tę historję!
— Diano, przypomniałaś mi coś swojem opowiadaniem, — odezwała się Ania cichym, poufnym szeptem. — Ostatnio zastanawiałam się nad tem, czy potrafiłabym napisać jakąś krótką opowiastkę i czy taka opowiastka nadałaby się do druku.
— Jestem pewna, że potrafiłabyś, — odparła Diana. — Przecież jeszcze przed laty pisywałaś bardzo ładne rzeczy w naszym Klubie Powieściowym.
— Ale mam na myśli coś zupełnie innego, — szepnęła Ania z uśmiechem. — Długo nad tem myślałam, lecz nie mam jakoś odwagi wziąć się do dzieła, bo wątpię, czy taka praca odniosłaby jakiś skutek.
— Priscilla kiedyś mi mówiła, że nawet pierwsze prace pani Morgan spotykały się także z przykrą krytyką. Ja osobiście jestem pewna, że twoje opowiadania miałyby ogromne powodzenie, bo przecież dzisiejsi wydawcy posiadają zupełnie odmienne poglądy.
— Pewna studentka z Redmondu, niejaka Małgorzata Burton, napisała zeszłej zimy nowelę, którą wydrukowano w „Kobiecie Kanadyjskiej“. Sądzę, że i ja mogłabym się na coś podobnego zdobyć.
— I chciałabyś swoje prace także drukować w „Kobiecie Kanadyjskiej“?
— Coprawda wołałabym w jakiemś większem piśmie. Zresztą zależy to od noweli, którą napiszę.
— A jaki byłby temat tej noweli?
— Teraz jeszcze nie wiem. Musiałabym dopiero o tem pomyśleć. Dla wydawcy treść jest bardzo ważną rzeczą. Obmyśliłam tylko nazwisko bohaterki. Pragnęłabym ją nazwać Awerylą Lester. Jak ci się podoba? Ale proszę cię, niech to zostanie między nami. Zwierzyłam się z tem tylko tobie i panu Harrisonowi. Przyznam, że pan Harrison niebardzo mnie do tego zachęcał. Twierdzi, że dzisiaj zbyt wielu ludzi usiłuje pisać i że ja po całym roku studjów powinnam być nieco mądrzejsza.
— A czy on się zna na tem? — zapytała Diana.
Zbliżywszy się do domu Gillisów, ujrzały wszystkie okna oświetlone, widocznie było tam dużo gości. W dużym salonie w jednym kącie siedział Leonard Kimball z Spencervale, a w drugim Maryś Bell z Carmody i obydwaj spoglądali na siebie niezbyt przyjaźnie. Pozatem po salonie kręciło się kilka rozbawionych młodych dziewcząt. Ruby, w białej sukni, z zarumienioną twarzą, śmiała się i mówiła głośno, a gdy nareszcie część gości już wyszła, Ruby zaciągnęła Anię do swego pokoju, pragnąc jej pokazać świeżo sprawione suknie.
— Mam nową niebieską jedwabną, ale uważam, że na lato jest trochę za ciężka. Niech sobie wisi do jesieni. Słyszałaś już pewno, że jesienią obejmę szkołę w Białych Piaskach. Czy ci się podoba ten kapelusz? Twój wczorajszy był naprawdę bardzo ładny, tylko, że ja wolę nieco jaśniejsze. Widziałaś tych dwóch moich konkurentów na dole. Obydwaj są ogromnie uparci i każdy z nich ubiega się o zwycięstwo. Mnie osobiście ani jeden, ani drugi nic nie obchodzi. Ostatnio podoba mi się tylko Herbert Spencer, nawet chwilami zastanawiam się nad tem, czy nie jestem w nim zakochana. Chociaż jeszcze zimą miałam wrażenie, że kocham się w nauczycielu ze Spencervale, ale szybko mi się znudził. Chciał sobie życie odebrać, jak z nim zerwałam. Żeby już tamci dwaj poszli nareszcie do domu, bo pragnę z tobą trochę pogadać, mam ci moc do opowiedzenia. Przecież zawsze byłyśmy przyjaciółkami, prawda?
Ruby objęła Anię za szyję i roześmiała się głośno. Przyjaciółka spojrzała głęboko w oczy rozbawionej dziewczynie i nagle poza blaskiem jej źrenic ujrzała coś od czego serce Ani ścisnęło się boleśnie.
— Aniu, przychodź do mnie częściej, — wyszeptała Ruby. — Pragnę być sama z tobą, muszę się wygadać.
— A jak ty się czujesz? — zapytała Ania troskliwie.
— Doskonale! Jeszcze nigdy się tak nie czułam. Wyczerpał mnie tylko trochę ten ostatni krwotok. Ale widzisz jaką mam cerę i kolory. Przecież chyba nie wyglądam na chorą.
Ruby mówiła to prawie szorstko. Wypuściła Anię z objęć i po chwili znalazłszy się znów na dole, była jeszcze bardziej rozbawiona i flirtowała wesoło z dwoma konkurentami. Ania i Diana, urażone nieco, szybko się pożegnały i wyszły.



ROZDZIAŁ XII.
Pokuta Aweryli.

— O czem tak myślisz, Aniu?
Obydwie przyjaciółki pewnego wieczoru spacerowały nad brzegiem strumyka. Ania zbudziła się z zadumy z westchnieniem pełnem radości.
— Diano, mam już temat do mojej noweli.
— Czy ją już rozpoczęłaś? — zawołała Diana z wzrastającą ciekawością.
— Tak, mam wprawdzie dopiero kilka stronic, ale całą treść już obmyśliłam. Straciłam na to dość dużo czasu, bo wszystkie tematy, które mi przychodziły na myśl nie pasowały jakoś do mojej bohaterki, której dałam imię Aweryla.
— A imienia nie mogłaś zmienić?
— Skądże? Tak samo, jakbym mogła zmienić twoje imię. Aweryla stała się dla mnie istotą żyjącą i chociaż usiłowałam jej nadać inne imię, to jednak ciągle szumiało mi w głowie, że jej na imię Aweryla. Po długich rozmyślaniach znalazłam wreszcie treść, która zresztą bardzo do niej pasuje. Później musiałam wymyślać imiona dla innych bohaterów. Nie masz pojęcia jaką mi to sprawiało przyjemność. Nawet wśród nocy leżałam z otwartemi oczami i myślałam o tem. Otóż główny bohater nazywa się Paweł Dalrymple.
— Czy wszyscy już mają swoje imiona? — zapytała Diana z zaciekawieniem. — Może i mnie pozwoliłabyś któregoś z nich nazwać. Niechaj to będzie nawet nic nieznacząca osobistość. Chciałabym mieć wrażenie, że i ja chociaż w części przyczyniłam się do napisania tej noweli.
— To może znajdziesz imię dla małego chłopca, pastuszka Lesterów, — uśmiechnęła się Ania. — Nie odgrywa on wielkiej roli, ale przecież musi się też jakoś nazywać.
— Niech się nazywa Roman Fitzosborne, — podchwyciła Diana, która z dawnych lat pamiętała jeszcze rozmaite imiona i nazwiska, wymyślane niegdyś wespół z Anią, Janką Andrews i Ruby Gillis.
Ania potrząsnęła przecząco głową.
— Dla pastuszka byłoby to zbyt arystokratyczne nazwisko, bo przecież trudno sobie wyobrazić, że jakiś Fitzosborne pasie świnie i zbiera gałązki na opał.
Diana niebardzo rozumiała, dlaczego to nazwisko wydawało się Ani nieodpowiednie, lecz zaraz po chwili doszła do wniosku, że przyjaciółka prawdopodobnie zna się na tem lepiej i koniec końcem mały pastuszek został nazwany Romanem Ray, a zdrobniale Romkiem.
— Ilebyś mogła za to dostać? — zapytała Diana po chwili.
Anię jednak w danej chwili ta dziedzina nic nie obchodziła. Marzyła tylko o sławie, z którą pieniądze, według niej, nie miały nic wspólnego.
— Pokażesz mi tę nowelę, prawda? — szepnęła błagalnie Diana.
— Przeczytam ją tylko tobie i panu Harrisonowi, ale musisz mi powiedzieć szczerze, co o niej myślisz. Wszyscy inni zobaczą ją dopiero po wydrukowaniu.
— A jaki będzie koniec, wesoły czy smutny?
— Tymczasem jeszcze sama nie wiem. Uważam, że lepszy byłby smutny koniec, bo jednocześnie zawierałby więcej romantyzmu, lecz naogół wydawcy wolą zawsze wesołe zakończenie. Podobno profesor Hamilton utrzymuje, że tylko genjusze mogą sobie pozwolić na smutne zakończenia swych dzieł. Ja przecież nie wmawiam w siebie, że jestem genjuszem, — dodała Ania ze zwykłą skromnością.
— Ja osobiście także wolę wesołe zakończenie, — rzekła Diana. — Najprzyjemniej jest, jak książka kończy się ślubem. — Diana od chwili zaręczyn swych z Alfredem uważała, że ślub przynosi ludziom najwyższe szczęście na ziemi.
— Ale czasami lubisz wypłakać się nad książką?
— Tak, lecz tylko w samym środku akcji. Zato koniec powinien być zawsze wesoły.
— W noweli mojej musi być choć jedna scena tragiczna, — szepnęła Ania w zamyśleniu. — Możeby akcję prowadzić w ten sposób, żeby Romek Ray został zabity podczas jakiegoś wypadku.
— Nie, na to nie pozwolę! — zawołała Diana ze śmiechem. — Romek należy do mnie i musi żyć, aby stać się dzielnym człowiekiem. Możesz przecież uśmiercić kogoś innego.
Podczas następnych dwóch tygodni Ania co dnia wpadała w inny nastrój, widocznie uzależniony od tego, jaki obrót przyjmowała akcja jej noweli. Chwilami była szalenie rozbawiona, chwilami znów wpadała w beznadziejną rozpacz. Diana nic z tego nie rozumiała.
— Przecież postępowanie twych bohaterów tylko od ciebie zależy, — usiłowała przekonać przyjaciółkę.
— Co też ty mówisz! — oburzyła się Ania. — Moja Aweryla jest typem stanowczym i trudno rozciągnąć nad nią kuratelę. Chwilami czyni coś zupełnie nieoczekiwanie, a mnie takie rzeczy narażają na przepisywanie całej noweli na nowo.
Wreszcie nowela została skończona i Ania pokryjomu przeczytała ją Dianie. Scena tragiczna została wprowadzona do akcji, chociaż mały Romek Ray został przy życiu. Czytając tę scenę, Ania z pod oka obserwowała swą przyjaciółkę. Oczywiście Diana rozpłakała się rzewnie, lecz przy samym końcu noweli uczuła coś w rodzaju rozczarowania.
— Dlaczego zabiłaś Mateusza Lennoxa? — wyszeptała z wyrzutem.
— Bo to był zły człowiek, więc musiałam go ukarać, — odparła Ania.
— A mnie się on najwięcej podobał, — szepnęła Diana mimowoli.
— Jednakże musiał umrzeć, — odrzekła Ania, zagniewana nieco, — bo w przeciwnym razie nie dawałby spokoju Aweryli i Pawłowi.
— Mogłaś go stworzyć innym człowiekiem.
— To cała nowela przestałaby być romantyczna i stałaby się nudna.
— Niech i tak będzie. W każdym razie nowela jest nadzwyczajna i jestem pewna, że sława twoja wkrótce zabłyśnie. A jaki będzie tytuł?
— Tytuł już mam oddawna! Nowela ta nazywa się „Pokuta Aweryli“. Prawda, że ładnie brzmi? Diano, mów ze mną szczerze, czy znalazłaś w tej noweli jakieś błędy.
— Niewielki, — odparła Diana po chwili namysłu. — Scena, w której Aweryla piecze ciasto, jest nieromantyczna, nie pasuje według mnie do reszty. Przecież Aweryli nie wypada się zajmować taką prozaiczną pracą. Wogóle bohaterki romantycznych nowel nie powinny umieć gotować.
— Dlaczego? Przecież to właśnie zabarwia całą nowelę humorem, — zawołała Ania z zapałem.
Diana postanowiła zaniechać dalszej krytyki, jednakże Ania miała jeszcze cięższe zadanie z panem Harrisonem, którego trudniej było przekonać. Na samym początku stwierdził, że w noweli jest stanowczo za dużo opisów.
— Wyrzuć te wszystkie kwieciste ustępy, — rzekł ze stanowczością.
Ania doszła do niemiłego przekonania, że pan Harrison jednak miał słuszność i, aczkolwiek musiała jeszcze trzykrotnie przepisywać całą nowelę, to jednak z żalem wyzbyła się pięknych opisów, aby tylko zadowolić surowego krytyka.
— Zostawiłam tylko opis zachodu słońca, bo ten według mnie był najlepszy, — szepnęła nieśmiało.
— Ale cóż on ma wspólnego z treścią noweli? — zagadnął pan Harrison. — Wogóle cała akcja nie powinna się rozgrywać w wielkiem mieście, bo ty przecież zasadniczo życia miejskiego zupełnie nie znasz. Powinno się to było dziać chociażby w Avonlea. Mogłaś zmienić nazwę miejscowości, ażeby uniknąć mniemania pani Linde, że to ona właśnie jest główną bohaterką.
— Tego uczynić nie mogłam, — broniła się Ania. — Avonlea jest dla mnie najdroższym zakątkiem na świecie, ale zbyt mało posiada romantyzmu.
— Moja droga, ileż to tragedyj życiowych rozegrało się właśnie tutaj! — zawołał szorstko pan Harrisom — Twoi bohaterowie nie sprawiają wrażenia żyjących ludzi. Przedewszystkiem zbyt dużo mówią i wyrażają się trochę za górnolotnie. Naprzykład to miejsce, gdzie Dalrymple gada przez dwie stronice, a ta biedaczka nie może dojść do słowa. Gdyby się to działo naprawdę, jestem pewien, że taka panna gotowa byłaby go obić.
— Bardzo wątpię, — odparła Ania oburzona.
W głębi duszy była przekonana, że poetyczne przemówienie bohatera mogłoby podbić serce każdej niemal dziewczyny. Wyrażenie pana Harrisona, że Aweryla powinna „obić“ swego partnera, było według niej również zupełnie nie na miejscu.
— Pozatem, — ciągnął dalej pan Harrison, — nie rozumiem, dlaczego Mateusz Lennox został przez Awerylę odtrącony. Przecież posiadał o wiele więcej męskości, niż jego rywal. Coprawda popełniał złe uczynki, ale w każdym razie coś robił, wówczas gdy Paweł przez całe życie leniuchował.
To ostatnie wyrażenie pana Harrisona wydało się Ani jeszcze gorsze od pojęcia „obicia“.
— Mateusz Lennox był złym człowiekiem, — zawołała w podnieceniu. — Nie pojmuję, jak się może podobać bardziej od Pawła.
— Paweł jest za dobry i dlatego staje się nudny. Na przyszły raz musisz bardziej ożywiać swoich bohaterów.
— Aweryla nie powinna była zostać żoną takiego złego człowieka, jak Mateusz.
— Mogła na niego wpłynąć. Każdy mężczyzna łatwo poddaje się wpływom. Oczywiście, trudno z ryby w galarecie zrobić rybę smażoną. Przyznaję, że twoja nowela nie jest taka zła, nawet zajmująco ją się czyta, ale uważam, że jeszcze za młoda jesteś, aby pisać tego rodzaju rzeczy. Musisz z dziesięć lat zaczekać.
W duszy Ani zapadło postanowienie, że na przyszłość nie będzie już nikogo zapytywać o zdanie. Taka surowa krytyka stanowczo ją zniechęcała. Gilbertowi coprawda również o niej wspomniała, ale postanowiła już jemu swego dzieła nie czytać.
— Jak się spodoba, ujrzysz ją w druku, w przeciwnym razie nikt tej noweli więcej nie zobaczy.
Tylko Maryla nie miała o niczem pojęcia. Ania oczami wyobraźni widziała siebie, trzymającą w drżących rękach egzemplarz jakiegoś tygodnika i czytającą Maryli swoją nowelę. Maryla nie szczędziła pochwał, chociaż dopiero potem dowiedziała się, że to Ania była autorką tego arcydzieła. Ale wszystko to istnieć mogło tylko w wyobraźni.
Wreszcie pewnego dnia Ania zdecydowała się zanieść na pocztę dużą, wypchaną kopertę, którą w swej dziewczęcej naiwności zaadresowała do redakcji jednego z najpoczytniejszych amerykańskich tygodników. Jedynym człowiekiem, który przeżywał wraz z nią wszystkie radości i zmartwienia na ten temat, była oczywiście Diana.
— Kiedy masz nadzieję otrzymać odpowiedź? — pytała Diana niespokojnie.
— Przypuszczam, że powinna nadejść w ciągu dwóch tygodni. Dopiero będę dumna i szczęśliwa, jak moja nowela zostanie przyjęta!
— Jestem pewna, że rezultat będzie jaknajlepszy i jeszcze gotowi cię poprosić o napisanie innych rzeczy. Osiągniesz kiedyś taką sławę, jak pani Morgan, a wtedy ja urosnę w dumę, że jestem twoją przyjaciółką.
Następny tydzień przeszedł wśród długich marzeń pełnych nadziei, lecz niestety, zaraz potem miało nastąpić przykre przebudzenie. Gdy Diana pewnego dnia wstąpiła na Zielone Wzgórze, zastała Anię zapłakaną w pokoju na facjatce. Na stoliku pod oknem leżała duża koperta i wyjęty z niej rękopis.
— Więc twoja nowela wróciła, Aniu? — zapytała Diana z zatamowanym oddechem.
— Tak, moja droga, — odparła Ania niechętnie.
— Ten wydawca chyba oszalał! Czem się tłumaczy?
— Niczem! Załączył tylko liścik, że nowela moja nie nadaje się do druku.
— Mówiłam ci, że to jakieś głupie wydawnictwo, — pocieszała Diana przyjaciółkę. — Wszystkie nowele, które tam zamieszczają, są o wiele mniej ciekawe, niż nowele w „Kobiecie Kanadyjskiej“. Może wydawca darzy specjalną antypatją tych, którzy nie mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Aniu, nie martw się. Pamiętaj, że pierwsze utwory pani Morgan także wracały z powrotem. Spróbuj posłać nowelę do „Kobiety Kanadyjskiej“.
— Trzeba będzie tak zrobić, — zgodziła się Ania, bo na nowo zatliła w jej duszy iskierka nadziei. — A potem, jak już zostanie wydrukowana, wytnę ją i poślę temu amerykańskiemu wydawcy. Sądzę jednak, że pan Harrison miał słuszność, trzeba będzie opuścić opis zachodu słońca.
Nieszczęsny opis został wycięty, lecz niestety z wydawcą „Kobiety Kanadyjskiej“ sprawa załatwiona została jeszcze szybciej, bo rękopis wrócił już po kilku dniach. Pragnąc pocieszyć przyjaciółkę, Diana utrzymywała, że ten głupi wydawca nie zdążył nawet przeczytać noweli i postanowiła natychmiast przestać abonować to wstrętne pismo.
Następne niepowodzenie przyjęła Ania już z większym spokojem. Nowela podzieliła los dawnych opowiadań, napisanych za czasów Klubu Powieściowego i znalazła się na dnie kufra, stojącego na strychu. Tylko Diana po długich błagalnych prośbach otrzymała kopję „Pokuty Aweryli“.
— Tak się zakończyła moja karjera literacka, — uśmiechała się Ania z goryczą.
Pan Harrison o tem wszystkiem nie miał pojęcia, a gdy pewnego dnia zapytał, co się stało z nowelą, Ania odpowiedziała napozór obojętnie:
— Wydawca nie chciał jej przyjąć.
Pan Harrison spojrzał na nią z ukosa i dostrzegł purpurowy rumieniec na jej twarzyczce.
— Ale mimo wszystko będziesz pisała dalej, — usiłował ją zachęcić.
— Nie, mam już tego dosyć, — odparła Ania z głębokiem postanowieniem.
— Ja bym tam tak szybko nie rezygnował, — odezwał się pan Harrison w zamyśleniu. — W wolnych chwilach pisywałbym dalej nowele, tylko oczywiście nie zwracałbym się z niemi do wydawców. Pisałbym w każdym razie o ludziach i miejscowościach dobrze mi znanych i starałbym się wyzbyć tego górnolotnego stylu. Niech sobie słońce wschodzi i zachodzi zupełnie zwyczajnie i niech się tem nikt specjalnie nie przejmuje. Z ludzi złych starałbym się czynić aniołów, chociaż coprawda na świecie bywają i tacy ludzie, którzy są źli nieuleczalnie, ale autor nie powinien takich wyszukiwać. Radzę ci, Aniu, pisać dalej.
— Uważam, że postąpiłam bardzo niemądrze, pisząc tę pierwszą nowelę. Po ukończeniu uniwersytetu, zostanę nauczycielką, bo wiem, że to umiem, a do literatury widocznie się nie nadaję.
— Po skończeniu uniwersytetu, trzeba będzie obejrzeć się za kandydatem na męża, — uśmiechnął się pan Harrison. — Nie wzoruj się na mnie i nie odkładaj na starość małżeństwa.
Anię zniecierpliwiła ta rozmowa, więc pożegnała się szybko i wróciła do domu. Naprawdę ten pan Harrison był chwilami niemożliwy pod względem dosadnych swoich wyrażeń, jak naprzykład: „obić“ „leniuchować“, „obejrzeć się za mężem“!


ROZDZIAŁ XIII.
Na drodze grzechu.

Tadzio i Tola byli już ubrani do szkoły niedzielnej. Przeważnie odprowadzała ich tam pani Linde, bo sama także co niedzielę chodziła na nabożeństwo. Tej jednak niedzieli pani Linde zwichnęła nogę i musiała pozostać w domu. Bliźnięta tem samem miały dzisiaj reprezentować w kościele całą rodzinę, bo nawet Ania poprzedniego wieczora wyjechała do Carmody, aby spędzić ten jeden dzień w towarzystwie tamtejszych przyjaciół. Nadomiar wszystkiego, Maryla znowu dostała migreny.
Tadzio wolnym krokiem schodził po schodach. Tola oczekiwała go na ganku, ubrana poprzednio odświętnie przez panią Linde. Tadzio przy ubieraniu nie potrzebował niczyjej pomocy. Miał teraz w kieszeni centa na kwestę w szkole niedzielnej i oddzielnie pięć centów na kwestę w kościele. Pod pachą trzymał Biblję i kwartalnik kościelny dla dzieci. Umiał dzisiaj doskonale lekcje, a nawet treść katechizmu szumiała mu jeszcze w głowie. Czyż wczoraj nie przepędził całego popołudnia w kuchni z panią Linde na uciążliwem wkuwaniu się katechizmu? Dzięki temu był dzisiaj w doskonałym humorze i gotów był zmierzyć się nawet z najlepszym uczniem.
Gdy podszedł do Toli, pani Linde ukazała się na progu kuchni.
— Umyłeś się? — spytała ostro.
— Chyba to po mnie widać, — odparł Tadzio trochę niegrzecznie.
Pani Małgorzata westchnęła. Miała pewne podejrzenie co do czystości szyi i uszu Tadzia, ale patrzała na wszystko przez palce, wiedziała bowiem, że gdyby nawet chciała się przekonać, Tadzio uciekłby tak szybko, że w żaden sposób nie mogłaby go dogonić.
— Tylko zachowujcie się przyzwoicie, — ostrzegła raz jeszcze obydwoje. — Żebyście się przypadkiem nie zabrudzili. Nie przystawajcie na drodze i siedźcie spokojnie na swoich miejscach. Podczas lekcji katechizmu, słuchajcie uważnie pytań pastora. Żebyście pieniędzy nie zgubili. Podczas nabożeństwa siedźcie cicho i słuchajcie pilnie kazania.
Tadzio nic nie odpowiedział, bo był już na ulicy, a Tola z trudem usiłowała mu nadążyć. W duszy chłopca rodził się bunt. Zdawało się Tadziowi, że bardzo cierpiał, a powodem tego oczywiście była, jak zwykle, pani Linde. Cierpienie Tadzia powstało od chwili zamieszkania jej na Zielonem Wzgórzu, gdyż pani Linde jego zdaniem była osobą bardzo niezgodną i każdego człowieka, czy miał lat dziewięć, czy dziewięćdziesiąt, usiłowała na swój sposób wychować. Wczoraj dopiero przekonywała Marylę, żeby nie pozwoliła Tadziowi pójść na połów ryb z dziećmi Tymoteusza Cottona. Bunt w serduszku Tadzia palił się coraz jaśniejszym płomieniem.
Zaraz na zakręcie uliczki przystanął na chwilę i skrzywił się nieludzko, co wywołało przerażenie w duszy wrażliwej Toli.
— Stłuc ją na kwaśne jabłko! — wybuchnął Tadzio.
— Tadziu, mój drogi, nie klnij, — prosiła Tola błagalnie.
— Przecież słowo „stłuc“ nie jest przekleństwem, a choćby nawet było, to nic mnie to nie obchodzi, — odparł Tadzio ze spokojem.
— Mógłbyś chociaż w niedzielę nie mówić takich brzydkich słów.
Tadzio nie miał zamiaru przyznawać słuszności Toli, ale w zasadzie zorjentował się, że może zbyt brzydko się wyraził.
— Już ja sobie wymyślę jakieś własne przekleństwo! — rzekł.
— Kara boża cię nie minie, — szepnęła Tola uroczyście.
— Wobec tego Pan Bóg jest zły, — odparł Tadzio, — bo powinien wiedzieć, że każdy człowiek musi jakoś wyrazić swoje uczucia.
— Tadziu!! — zawołała Tola, przerażona tem strasznem bluźnierstwem.
— W każdym razie nie mam zamiaru znosić dłużej opieki pani Linde, — zawołał Tadzio. — Co innego Ania i Maryla, ale nie ta warjatka. Zobaczysz, że będę jej teraz robił zawsze na przekór.
To mówiąc, Tadzio zszedł z porośniętej trawą dróżki na piaszczysty gościniec, zanurzając stopy w unoszącej się kurzawie z prawdziwem zadowoleniem.
— To tylko początek! — zawołał wyzywająco. — Postaram się przed kościołem rozmawiać, jaknajgłośniej. Podczas nabożeństwa także nie ucichnę ani na chwilę, a jak mnie ksiądz zapyta o coś, powiem, że nie potrafię odpowiedzieć. Te pieniądze także postaram się zgubić.
Zdecydowanym ruchem Tadzio wyjął z kieszeni obydwie monety i cisnął je do ogrodu państwa Barry.
— Szatan cię chyba opętał! — zawołała Tola bliska płaczu.
— Głupia jesteś! — odparł chłopiec. — Robię tylko naprzekór. Rozmyśliłem się nawet w tej chwili i nie mam zamiaru iść do kościoła. Wolę pobawić się z Cottonami. Oni dzisiaj na pewno nie przyjdą do kościoła, bo matki niema w domu, więc nikt i tak nie będzie o tem wiedział. Pójdziesz ze mną, Tolu?
— Ani mi się śni! — zaprotestowała Tola.
— Właśnie, że pójdziesz, — rzekł Tadzio, — bo jak nie, to powiem Maryli, że w poniedziałek w szkole Franek Bell cię pocałował.
— Cóż mogłam na to poradzić? Uczynił to przecież znienacka! — zawołała płaczliwie Tola, rumieniąc się ze wstydu.
— Nawet nie broniłaś się i byłaś w doskonałym humorze, — szydził Tadzio. — Zobaczysz, że powiem, jak nie pójdziesz. Chodźmy tędy, to będzie najkrótsza droga.
— Ja się boję krów, a tam się pasą na łące, — usiłowała Tola w jakiśkolwiek sposób się wykręcić.
— Też masz się czego bać, — zaśmiał się Tadzio. — Te krowy są młodsze od ciebie.
— Ale o wiele większe, — wyszeptała dziewczynka.
— Krzywdy ci nie zrobią. No, chodź! Świetna historja! Jak dorosnę, nie będę wcale chodził do kościoła. W niebie sam sobie dam radę.
— Po śmierci pójdziesz gdzieindziej, jak za życia nie umiesz święcić dnia odpoczynku, — szepnęła Tola, idąc niechętnie za bratem.
Tadzio nie bał się piekła, bo przecież było ono bardzo daleko, a łowienie ryb z dziećmi Cottonów było prawie tuż przy nim. Tola szła wolno, ciągle się oglądając i to właśnie najbardziej irytowało Tadzia. „Powiesić te głupie dziewczyny!“ Tadzio tym razem nawet w myśli nie wymówił słowa „stłuc“, chociaż nie żałował, że raz użył tego „przekleństwa“, ale teraz nie należało kusić zbytnio sił wyższych.
Dzieci Cottonów bawiły się na podwórzu i na widok Tadzia zaczęły wznosić radosne okrzyki. Piotruś, Tomek, Adolf i Mira mieli dzisiaj zupełną swobodę, bo matka ich i starsze siostry wyjechały. Tola pocieszyła się trochę ujrzawszy Mirę, lękała się bowiem, że znajdzie się sama w tej gromadzie nieznośnych chłopców. Mira była takim samym urwisem, jak chłopcy, ale w każdym razie nosiła chociaż sukienkę.
— Pójdziemy na ryby! — oznajmił Tadzio z triumfem.
— Hura! — zawołali mali Cottonowie.
Wszyscy udali się na poszukiwanie glist, a na czele szła Mira z małą blaszaną miseczką. Toli zbierało się na płacz. Och, pocóż ten paskudny Franek Bell pocałował ją wtedy? Gdyby nie to, z pewnością nie poszłaby z Tadziem.
Nad staw woleli nie chodzić, bo mógłby jeszcze ich ktoś dojrzeć i zdradzić, że nie są w kościele. Postanowili pójść nad brzeg strumyka, tuż za domem Cottonów. Zabawa była wspaniała, bo nałowili mnóstwo pstrągów. Tadzio przezornie zdjął buciki i pończochy i od Tomka Cottona pożyczył palto, aby nie zabrudzić swego ubrania. Tola popadła w większą jeszcze rozpacz. Automatycznie szła za innymi, lecz ciągle myślała o kościele i siłą tylko powstrzymywała łzy. Mira chciała jej pożyczyć swego fartuszka, lecz Tola z pogardą odmówiła.
Wreszcie, po godzinie, dzieci nałowiły już mnóstwo ryb i, ku wielkiej radości Toli, postanowiły wrócić do domu. Gdy wszyscy wesoło zaczęli się bawić w ciuciubabkę, Tola usiadła cichutko na podwórzu, zatopiona w swych niewesołych myślach. Wreszcie tamtym i to się znudziło, więc postanowili wdrapać się na dach obory. Nagle Tadzio wpadł na pomysł, i począł zeskakiwać z dachu obory na wielką stertę słomy, co przez pół godziny bawiło ogromnie wszystkich.
Ale przecież każda zabawa ma swój koniec. Zdaleka, od strony mostu, doszedł ich odgłos ciężkich kroków; to widocznie ludzie wracali już z kościoła. Tadzio doszedł do wniosku, że należałoby także wrócić do domu. Oddał Tomkowi palto i z żalem spojrzał na złowione pstrągi, bo przecież nie mógł ich zabrać z sobą.
— Bawiliśmy się świetnie, prawda? — rzekł, gdy obydwoje z Tolą wychodzili już z ogrodu Cottonów.
— Ja tam nie, — odparła Tola. — Wątpię czy i tobie ta zabawa sprawiła przyjemność.
— Ogromną! — zawołał Tadzio niezupełnie szczerze. — Pewno, żeś ty się nie bawiła, bo siedziałaś w kącie, jakby cię wielkie nieszczęście spotkało.
— Nie lubię się bawić z Cottonami, — szepnęła Tola z powagą.
— Bardzo są mili, — odparł Tadzio, — i umieją się bawić lepiej od nas. Przynajmniej potrafią korzystać ze swobody. Ja także teraz tak będę robić.
— Ale przy ludziach nie będziesz tak mówić, jak oni, — wtrąciła Tola.
— Właśnie, że będę, — upierał się Tadzio.
— No zobaczymy, — szepnęła Tola już nieco śmielej.
Tadzio także nie był tego pewny, ale przecież nie mógł przyznać słuszności dziewczynie. Teraz, gdy już zabawa minęła, w duszyczce jego zrodził się jakiś niepokój. Może jednak lepiejby uczynił idąc do kościoła, bo wprawdzie pani Linde była niemożliwa, to jednak od czasu do czasu dawała mu czekoladkę, czy cukierek; miała jedyną zaletę, że nie była skąpa. Tadzio pamiętał, że jak w zeszłym tygodniu podarł spodnie w szkole, pani Linde zacerowała je natychmiast i nawet nie powiedziała o tem Maryli.
Uważał jednak, że nie zemścił się jeszcze dostatecznie. Przecież jeden grzech pociągał za sobą drugi, więc należało jeszcze coś takiego uczynić. Gdy usiedli do obiadu, pani Linde zapytała:
— Czy cała klasa była w kościele?
— Prawie wszyscy, oprócz jednego, — odparł Tadzio, zająknąwszy się nieco.
— A jak tam było z katechizmem?
— Dobrze.
— Pieniądze wrzuciłeś do puszki?
— Tak.
— A pani Macferson także była na nabożeństwie?
— Nie mam pojęcia. — Raz przynajmniej powiedziałem prawdę, — pomyślał Tadzio.
— Czy wyszły dzisiaj jakieś zapowiedzi?
— Nie wiem, — głos Tadzia zadrżał nagle.
— Jakto nie wiesz? Przecież byłeś w kościele. O czem pastor dzisiaj mówił?
Tadzio napił się wody i z bezczelnością wyrecytował treść kazania, które pastor mówił przed kilku dniami. Wreszcie pani Linde przestała zadawać pytania, ale apetyt Tadziowi dzisiaj jakoś nie dopisywał. Zwróciło to uwagę pani Linde.
— Co ci się stało? — zapytała. — Chory jesteś?
— Nie, — wymamrotał Tadzio.
— Jesteś dziwnie blady. Możebyś nie wychodził na słońce.
— Wiesz ile kłamstw dzisiaj powiedziałeś? — zagadnęła Tola z wyrzutem, gdy nareszcie po skończonym obiedzie zostali sami.
Tadzia ogarnęła pasja.
— Nie wiem i wcale mnie to nie wzrusza, — zawołał. — Siedź lepiej cicho, Teodoro Keith.
Bez słowa wyszedł z domu i usadowiwszy się za stosem drzewa na podwórzu, postanowił obmyśleć plany na przyszłość.
Mrok i cisza spowijały Zielone Wzgórze, gdy Ania powracała do domu. Ogromnie zmęczona i senna, natychmiast udała się na spoczynek. Zasypiała już prawie, gdy nagle drzwi się otworzyły i tuż przy łóżku usłyszała nieśmiały szept:
— Aniu...
Ania usiadła w pościeli.
— To ty, Tadziu? Co się stało?
Biała, drobna postać podbiegła do jej łóżka.
— Aniu, — wyjąkał Tadzio, zarzucając jej ramiona na szyję. — Ogromnie się cieszę, żeś wróciła do domu! Nie mogłem zasnąć, bo musiałem komuś o tem powiedzieć.
— Dobrze kochanie.
— Strasznie źle się czuję.
— Dlaczego, Tadziu?
— Bo byłem dzisiaj niegrzeczny, bardziej niegrzeczny, niż zawsze.
— Cóż takiego zrobiłeś?
— Boję ci się powiedzieć, bo na pewno już nigdy mnie nie pocałujesz. Znowu nie mogłem się dzisiaj modlić. Nie śmiałem zwierzyć się Panu Bogu z tego, co uczyniłem.
— On i tak wie o tem, Tadziu.
— Tola też mi to mówiła, ale myślałem, że Pan Bóg może właśnie tego nie zauważył. Postanowiłem przedtem tobie powiedzieć.
— Cóż ty takiego zrobiłeś?
Tadzio zaczął mówić szybko, bez chwili wytchnienia:
— Zamiast pójść do kościoła, łowiłem ryby z dziećmi Cottonów. Później skłamałem pani Linde i... strasznie kląłem, nawet bluźniłem przeciw Bogu.
Nastała cisza. Tadzio umilkł także i nie wiedział, co dalej ma robić. Więc Ania była na niego aż tak zła, że z nim już nigdy rozmawiać nie będzie?
— Aniu, jak mnie ukarzesz? — zapytał po chwili.
— Uważam, mój drogi, że i tak już jesteś ukarany.
— Nie, to ci się tylko zdaje.
— Czy czułeś się dobrze, popełniając te brzydkie czyny?
— Bardzo! — odparł Tadzio stanowczo.
— A teraz sumienie cię ukarało.
— A co to jest sumienie? Chciałbym wiedzieć.
— To jest coś takiego w tobie samym, co ci zawsze mówi, czy robisz źle, czy dobrze. Nie słyszałeś nigdy tego głosu?
— Owszem, ale nie wiedziałem co to jest. Może byłoby lepiej, gdybym wcale nie miał sumienia. Aniu, a gdzie jest to sumienie? Chciałbym wiedzieć. Może w brzuchu?
— Sumienie jest w duszy, — odparła Ania, zadowolona, że dookoła panowały ciemności, bo przecież w takim wypadku należy zachować powagę.
— Wątpię, czy potrafię go się pozbyć, — szepnął Tadzio z westchnieniem. — Aniu, czy powiesz o tem Maryli i pani Linde?
— Nie, mój drogi, nikomu nie powiem. Prawda, że żałujesz tych wszystkich brzydkich czynów?
— Naturalnie.
— I nigdy już nie będziesz tak postępować?
— Nie, ale... — Tadzio zamyślił się nagle, — mogę postąpić znowu źle tylko w inny sposób.
— Prawda, że nigdy nie będziesz mówił brzydkich słów, zawsze będziesz chodził do kościoła i nie będziesz kłamał?
— Nie, bo to się wcale nie opłaci, — rzekł Tadzio z przeświadczeniem.
— Dobrze, kochanie. Powiedz teraz Panu Bogu, że żałujesz swego postępku i poproś Go o przebaczenie.
— A ty Aniu, czyś mi przebaczyła?
— Tak, kochanie.
— W takim razie, — zawołał Tadzio z radością, — wcale mi nie zależy na przebaczeniu Pana Boga.
— Tadziu, co ty mówisz!
— Będę Go prosił, — zawołał Tadzio pośpiesznie, domyślając się z głosu Ani, że powiedział znowu coś bardzo brzydkiego. — Oczywiście, będę Go prosił. Panie Boże, bardzo mi przykro, że byłem dzisiaj niegrzeczny i odtąd zawsze w niedzielę będę spełniał tylko dobre uczynki. Przebacz mi, Panie Boże. No, Aniu, zadowolona jesteś?
— Tak, idź teraz do łóżka i bądź grzeczny.
— Dobrze. Już teraz czuję się lepiej. Dobranoc.
— Dobranoc, — odrzekła Ania, kładąc się znowu z westchnieniem ulgi. Była szalenie senna, ale już po chwili usłyszała przyciszony szept Tadzia:
— Aniu...
Chłopiec stał jeszcze przy jej łóżku. Ania z niechęcią otworzyła oczy.
— Cóż to znowu, Tadziu? — zapytała, tłumiąc zniecierpliwienie.
— Czy widziałaś, jak pan Harrison pluje? Jak myślisz, czy długo musiałbym się ćwiczyć, żeby się tego nauczyć?
Ania usiadła na łóżku.
— Tadziu, — rzekła surowo, — ruszaj natychmiast do swego pokoju i staraj się zasnąć!
Tadzio onieśmielony, wysunął się cichutko z sypialni swej opiekunki.



ROZDZIAŁ XIV.
Zew śmierci.

Zmrok już gęsty zapadał, gdy Ania w towarzystwie Ruby Gillis siedziała w ogrodzie jej rodziców. Proponowano dzisiaj Ani przejażdżkę do Białych Piasków przy świetle księżyca, odmówiła jednak, pragnąc ten wieczór spędzić w towarzystwie Ruby. Zresztą ostatnio więcej czasu poświęcała dawnej swej przyjaciółce, chociaż częstokroć zastanawiała się nad tem, po co to robi właściwie i wracając do domu niejednokrotnie postanawiała, że więcej już Ruby nie odwiedzi.
Gillisówna z każdym dniem wyglądała gorzej. Nawet przyznała się, że zrezygnowała z posady w Białych Piaskach, lecz uczyniła to jakoby tylko na żądanie ojca, który twierdził, że lepiej będzie, gdy posadę tę obejmie dopiero od Nowego Roku. Czuła się już tak źle, że dziergane koronki wypadały z jej osłabionych przezroczystych rąk. Wesołość jednak nie opuszczała jej ani na chwilę i zawsze z humorem opowiadała o swych konkurentach, którzy, jak zwykle, prowadzili między sobą zaciekłą walkę. Opowiadania te były przyczyną, dla której Ania postanawiała Ruby więcej nie odwiedzać. To, co niegdyś wydawało jej się naiwne i zabawne, stało się okrutne, śmierć przeglądała przez uporczywą maskę życia. Ruby jednak przywykła widocznie do częstych odwiedzin przyjaciółki i za każdym razem Ania musiała jej przyrzec, że nazajutrz odwiedzi ją znowu. Pani Linde niechętnie spoglądała na te ciągłe wizyty Ani u Gillisów i usiłowała wytłumaczyć dziewczynie, że gotowa jeszcze sama wpaść w suchoty. Maryla także okazywała ostatnio swe niezadowolenie.
— Po każdej takiej wizycie wracasz do domu znużona, — twierdziła.
— Bo to wszystko ogromnie mnie smuci, — tłumaczyła Ania łagodnie. — Wiem jednak, że Ruby potrzebny jest teraz jakiś życzliwy człowiek, nie mogę jej więc odmówić. Ruby zdaje się walczyć z jakąś nieprzezwyciężoną, wrogą siłą. Patrząc na to wszystko, uczuwam po każdej wizycie szalone znużenie.
Ale tego wieczora, gdy Ania siedziała z Ruby w ogrodzie, atmosfera wydała jej się inną. Ruby była dziwnie spokojna, nie mówiła nawet o swoich miłosnych sukcesach. Otulona ciepłym wełnianym szalem, leżała w hamaku i patrzyła jasnym wzrokiem przed siebie.
Tuż za domem Gillisów wznosił się kościół parafjalny, okolony starym cmentarzyskiem. Srebrzyste promienie księżyca odbijały się zimnym blaskiem na gładkim kamieniu płyt mogilnych.
— Jak poważnie wygląda cmentarz w poświacie księżyca, — odezwała się nagle Ruby. — Jak upiornie! — wzdrygnęła się — niedługo będę tam leżała, ty i Diana i wszyscy inni będą żyli dalej, a mnie pogrzebią na starym cmentarzu...
Anię zaskoczyły te słowa. Nie potrafiła teraz znaleźć żadnej odpowiedzi.
— Ty zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? — szepnęła Ruby po chwili.
— Tak, moja złota, — odparła Ania cicho.
— Wszyscy o tem wiedzą, — Ruby zaśmiała się z goryczą. — Tylko ja nie chciałam się do tego przyznać, bo... — wyciągnęła ręce błagalnie. — Ja nie chcę umrzeć! Lękam się śmierci!
— Dlaczego? — zapytała Ania ze spokojem.
— Boję się, że nie pójdę do nieba, Aniu... Jak myślę o tem, to ogarnia mnie dziwna tęsknota! Biblja mówi, że w niebie jest bardzo pięknie, ale przecież tam musi być zupełnie inaczej, niż tutaj.
Ani przyszła teraz na myśl pewna historia, opowiadana kiedyś przez Izabellę Gordon; była to historja jakiegoś starca, który w ten sam sposób się wyrażał o przyszłem życiu. Dawniej ta historja wydawała się Ani ogromnie zabawna, pamięta nawet, że obydwie z Priscillą śmiały się do łez. Teraz, słysząc to z ust Ruby wcale nie miała ochoty do śmiechu. Wydało jej się to raczej bardzo tragiczne i bardzo prawdziwe. Tak, w niebie musiało być inaczej, niż tutaj na ziemi. Ruby do innego życia była przyzwyczajona. Wesołość jej i beztroska nie nadawały się zupełnie do atmosfery niebiańskiej, żeby też móc jej teraz powiedzieć coś takiego, coby jej przyniosło ulgę.
— Mam wrażenie, — szepnęła po chwili wahania, — że dokładnie nie zdajemy sobie sprawy, czem jest właściwie niebo i jakie posiada ono znaczenie. Wątpię, czy jest tak inne, od życia na ziemi. Przypuszczam, że i tam dusze ludzkie mogą doznać prawdziwej szczęśliwości, chociażby pod tym względem, że mają możność naśladować Wszechmocnego. Nie powinnaś się lękać, Ruby.
— Nie mogę, — szepnęła Ruby z rozpaczą. — Nawet gdyby tak było, jak mówisz, to jednak niebo nie jest ziemią. Ja pragnę nadewszystko pozostać tutaj. Aniu, przecież jestem jeszcze taka młoda. Prawie wcale nie żyłam i prawie niczego nie doznałam. Tak ciężko walczyłam o życie — i nic mi to nie pomogło, muszę porzucić wszystko na czem mi zależy i pójść gdzie sroga śmierć zaprowadzi.
Anię ogarnęło nagłe przygnębienie. Rozumiała, że każda pociecha byłaby teraz kłamstwem, a to, co mówiła Ruby było istotną, rzeczywistą prawdą. Miała biedaczka porzucić to wszystko, co kochała. Wszystkie swe skarby musiała zostawić na ziemi, chociaż skarby te składały się przeważnie z jakichś nic nieznaczących drobnostek, lecz ona była do nich tak silnie przywiązana.
Ruby wsparła się na łokciu i spojrzała ku czystemu nieboskłonowi.
— Chcę żyć, — szepnęła drżącym głosem, — chcę żyć, jak żyją wszystkie dziewczęta, pragnę wyjść zamąż i mieć dzieci. Ja przecież tak dzieci kocham, Aniu. Tylko tobie to mówię szczerze, bo wiem, że ty jedna potrafisz mnie zrozumieć. Biedny Herbert. Bardzo mnie kocha i ja go także kocham. Tamci wszyscy byli właściwie niczem. Gdybym mogła żyć zostałabym jego żoną i byłabym taka szczęśliwa!
Głowa jej opadła znowu, a z piersi dobyło się gorzkie łkanie. Ania ujęła delikatnie jej rękę. Zdawało się, że ta niema pieszczota sprawiła Ruby większą ulgę, niż wszelkie wypowiadane słowa. Uspokoiła się nieco i przestała szlochać.
— Bardzo się cieszę, że ci to powiedziałam, Aniu, — szepnęła znowu, — już teraz czuję się lepiej. Właściwie już dawno miałam ci o tem powiedzieć, ale jakoś nie mogłam się na to zdobyć. Zdawało mi się zawsze, że gdybym zaczęła mówić z kimś o tem, śmierć zjawiłaby się natychmiast. Wołałam więc o niej nie myśleć. Najgorzej było w nocy, gdy zostawałam sama. Zdawało mi się, że widzę przed sobą pomarszczoną twarz jakiejś staruchy, która przyszła, aby mnie zabrać z sobą. Siłą powstrzymywałam się, aby nie krzyczeć.
— Ale teraz już się nie lękasz, prawda? Wierzysz, że wszystko będzie dobrze.
— Spróbuję... postaram się w to uwierzyć. Ale ty musisz do mnie jeszcze częściej przychodzić, Aniu.
— Dobrze, kochanie.
— Bo przecież, Aniu, to i tak niedługo potrwa. Jestem najzupełniej przekonana. Najlepiej się czuję, gdy ty jesteś przy mnie, zawsze cię najbardziej lubiłam ze wszystkich koleżanek, bo ty nigdy nie byłaś zazdrosna, jak tamte. Wczoraj była u mnie Emilka White. Pamiętasz, jak kiedyś przyjaźniłyśmy się przez całe trzy lata? Potem pokłóciłyśmy się na koncercie szkolnym i odtąd więcej jej nie widziałam. Dopiero wczoraj do mnie przyszła. Mówiła nawet, że już dawno chciała mnie odwiedzić, ale lękała się, że swą wizytą sprawi mi przykrość. Ja znowu ze swej strony byłam pewna, że ona ciągle się jeszcze na mnie gniewa. Prawda, Aniu, jakie to dziwne, że ludzie nie mogą się nigdy zrozumieć?
— Większość przykrości z tego powodu powstaje, — odparła Ania. — Ale teraz, Ruby, muszę już iść, zresztą i ty powinnaś już pójść do pokoju.
— Ale przyjdziesz do mnie znowu?
— Przyjdę wkrótce i uczynię wszystko, aby ci pomóc.
— Już mi pomogłaś, Aniu. Teraz jaśniej patrzę na wszystko... Dobrej nocy...
— Dobrej nocy, kochanie...
Wolnym krokiem szła Ania do domu. Ten ostatni wieczór zdawał się coś zmieniać w jej duszy. Zaczęła inaczej patrzeć na życie, bo miała wrażenie, że ostatnia rozmowa z Ruby wtargnęła do świątyni najgłębszych jej uczuć. Miała wrażenie, że ona sama nigdy nie uczuje lęku, gdy i po nią śmierć wyciągnie swą nieubłaganą rękę. Przecież drobne przyjemności codziennego życia nie powinny być jego celem. Należało szukać celów wyższych, a spełnianie dobrych uczynków powinno być niejako przygotowaniem do wkroczenia w sfery pozagrobowe.
Dopiero nazajutrz Ania dowiedziała się, że ostatnia rozmowa jej z przyjaciółką była jednocześnie pożegnaniem na zawsze. Następnego wieczora K. M. A. wydało pożegnalne przyjęcie na cześć Janki Andrews, która za dwa dni miała wyjechać na Zachód. Właśnie w owej chwili, gdy zabawa dosięgnęła kulminacyjnego punktu, gdy wszyscy tańczyli ochoczo i patrzyli na świat z radością, duszyczka Ruby przeniosła się do wieczności. Od domu do domu poczęła krążyć wieść, że biedna Ruby Gillis umarła. Na szczęście śmierć nastąpiła w nocy, podczas snu i widocznie bez specjalnych cierpień, bo na twarzyczce niegdyś wesołej Ruby pozostał łagodny uśmiech, który krasił ją zawsze za życia. Nawet pani Linde, wróciwszy z pogrzebu, przyznała, że jeszcze nigdy w życiu nie widziała, żeby ktoś tak pięknie wyglądał po śmierci. Nie mogąc nic już uczynić dla przyjaciółki, Ania przyniosła tylko pęk białego kwiecia i posypała niem zmarłą, leżącą w śnieżnobiałej sukni na wysokim katafalku.
Przed wyruszeniem na cmentarz, pani Gillis przywołała Anię do siebie i w milczeniu podała jej małe zawiniątko.
— Ruby zostawiła to dla ciebie, — wyszeptała przez łzy. — Jest to jej ostatnia rozpoczęta robótka. Niestety nie miała jej nigdy wykończyć. Nawet igła tkwi w tem miejscu, gdzie palce Ruby zatknęły ją przed śmiercią.
— Zawsze jakaś robota zostaje niewykończona, — szepnęła pani Linde, tłumiąc łzy, gdy Ania opowiadała jej o tem zdarzeniu. — Ale pocieszmy się, że na świecie zawsze zostanie ktoś, kto tę robotę wykończy.
— Nie mogę się jeszcze przyzwyczaić do myśli, że Ruby nie żyje, — mówiła Ania, gdy obydwie z Dianą wracały do domu. — Jest to pierwsza nasza koleżanka, którą utraciłyśmy na zawsze. I na nas kiedyś przyjdzie kolej.
— To prawda, — odparła Diana szeptem.
Właściwie myślała w tej chwili tylko o szczegółach pogrzebu, o wspaniałej białej trumnie, ostatnim podarunku Gillisów, który ofiarowali córce. Myślała o smutnej twarzy Herberta Spencera i o histerycznym płaczu starszej Gillisówny. Wiedziała jednak Diana, że z Anią w tej chwili o tem mówić nie należy.
— Ruby Gillis strasznie się lubiła śmiać, — wtrącił nagle Tadzio, który przez cały czas dreptał w milczeniu przy boku dziewcząt. — Aniu, czy w niebie też się będzie mogła śmiać? Chciałbym to wiedzieć.
— Sądzę, że tam też się będzie śmiała, — odparła Ania.
— Aniu, co ty mówisz? — zawołała Diana z wymuszonym uśmiechem.
— A czy sądzisz, Diano, że w niebie śmiać się nie wolno? — zapytała Ania z powagą.
— Nie... nie wiem, — wyjąkała Diana. — Ale tak mi się wydaje. Przecież nawet w kościele nie wolno się śmiać.
— Niebo wszakże nie jest kościołem, — odparła Ania.
— Gdyby tam było tak, jak w kościele, wolałbym już dostać się do piekła, bo kościół jest strasznie nudny, — zawołał Tadzio. — Chociaż zawsze pocieszam się nadzieją, że będę żył sto lat, jak pan Tomasz Blewett w Białych Piaskach. Pan Tomasz mówi, że żyje dlatego tak długo, bo pali dużo papierosów, a dym podobno zabija wszelkie bakterje. Aniu, czy ja też niedługo zacznę palić papierosy?
— Ja sądzę, Tadziu, że nigdy nie będziesz palił.
— A co będzie, jak mnie bakterje zabiją? — zapytał Tadzio, wznosząc oczy ku niebu.



ROZDZIAŁ XV.
Marzenie pryska.

— Za tydzień będziemy już w Redmondzie, — mówiła pewnego dnia Ania. Radość ją ogarniała na samą myśl o powrocie do pracy i o spotkaniu przyjaciół uniwersyteckich. Pozatem nachodziły ją od czasu do czasu marzenia o upragnionem Ustroniu Patty.
Chociaż lato zasadniczo też przepędziła bardzo mile i nie żałowała nawet długich godzin, poświęconych tylko rozrywkom.
— Nawet na zabawach można nauczyć się życia, — myślała. — Nietylko uniwersytet daje nam pojęcie o wszystkiem.
Niestety, jedno drobne wydarzenie zepsuło Ani ostatni tydzień pobytu w domu.
— Czy napisałaś jakieś nowe opowiadanie? — zapytał pewnego wieczora pan Harrison, goszcząc Anię u siebie na herbacie.
— Nie, — odparła dziewczyna trochę niegrzecznie, bo pytanie to sprawiało jej... przykrość.
— Nie gniewaj się, że cię pytam o to. Otóż pani Slone‘owa mówiła mi któregoś dnia, że do skrzynki pocztowej została wrzucona duża koperta, zaadresowana do Fabryki Specjalnego Proszku Do Pieczenia Ciast. Fabryka ta znajduje się podobno w Montrealu. Pani Slone podejrzewa, że ktoś z Avonlea ubiega się o nagrodę, którą wyznaczono za zareklamowanie tego nadzwyczajnego proszku. Podobno ogłoszono specjalny konkurs na nowelę reklamową. Pani Slone twierdzi, że poznała nawet twój charakter pisma na kopercie.
— Nie, ja tego nie pisałam. Zauważyłam wprawdzie ogłoszenie o konkursie, ale nie mam zamiaru przyjąć w nim udziału. Nigdy nie zdobyłabym się na napisanie noweli, któraby miała reklamować jakiś proszek do ciasta.
Ania wypowiedziała te słowa wyniośle, nie podejrzewając, że oczekiwała ją głębia poniżenia. W kilka godzin potem do drzwi pokoiku Ani zapukano niecierpliwie. Na progu ukazała się zadyszana i rozpromieniona Diana, trzymając w ręku jakiś list.
— Aniu, mam list dla ciebie! Byłam na poczcie i prosili, żebym ci go doręczyła. Otwieraj, prędko! Zwarjuję chyba z radości, jeżeli będzie to wiadomość, której tak niecierpliwie oczekiwałam.
Nie rozumiejąc z tej całej tyrady ani słowa, Ania rozerwała kopertę i przebiegła wzrokiem następującą treść:

Anna Shirley
Zielone Wzgórze, Avonlea,
Wyspa Ks. Edwarda.

Szanowna Pani.
Komunikujemy, że Jej prześliczna nowela „Pokuta Aweryli“, otrzymała nagrodę w wysokości 25 dolarów, która wyznaczona została w naszym konkursie. Załączamy przy niniejszem czek i jednocześnie zawiadamiamy, że postaramy się o umieszczenie tej noweli na łamach kilku poczytnych pism kanadyjskich, poczem wydamy ją w formacie broszurowym, dla rozesłania naszym licznym klijentom.
Dziękujemy serdecznie za łaskawe zainteresowanie się naszym konkursem i kreślimy się

z głębokim szacunkiem
Fabryka Proszku Do Pieczenia Ciast
w Montrealu.


— Ani słowa z tego nie rozumiem, — szepnęła Ania zmieszana.
Diana klasnęła w dłonie.
— Byłam pewna, że dostaniesz nagrodę. To ja posłałam twoją nowelę na ten konkurs.
— Diano, jak mogłaś!
— Tak, ja to uczyniłam, — zawołała Diana rozpromieniona, padając na łóżko. — Czytając to ogłoszenie, pomyślałam zaraz o twojej noweli, i nawet zamierzałam poradzić ci, żebyś ją sama posłała. Ale potem przypomniałam sobie, że jesteś szalenie skromna i posiadasz zbyt mało pewności siebie. Posłałam więc tę kopję, którą mi ofiarowałaś. Byłam pewna, że jeżeli nawet nowela nie zostanie przyjęta, to wówczas ty się o tem nie dowiesz, bo w ogłoszeniu zaznaczono, że nieprzyjęte rękopisy nie będą zwracane. Przeczucie jakieś mówiło mi, że jednak właśnie twoja nowela zostanie nagrodzona. Tym razem przeczucie mnie nie myliło.
Diana Barry patrzała teraz na Anię i nie pojmowała, dlaczego twarz przyjaciółki zamiast wyrazu radości, nosiła w tej chwili piętno bolesnego smutku. Może Ania tak była przejęta tą niespodzianką, że nie potrafiła nawet na nią reagować?
— Aniu, widzę, że ci to wcale nie sprawia przyjemności, — szepnęła po chwili Diana nieśmiało.
— Naturalnie, cieszę się tem twojem bezinteresownem pragnieniem zgotowania mi radości, — odparła Ania wolno, siląc się na uśmiech. — Jednego tylko nie mogę zrozumieć. Przecież w noweli mojej nie było ani słowa o proszku do pieczenia ciast.
— O to ja już się postarałam, — rzekła Diana, odzyskując utraconą równowagę. — Przydała mi się w tym wypadku dawna praca w Klubie Powieściowym. Przypominasz sobie, że w twojej noweli Aweryla piecze ciasto? Właśnie tam w tej scenie dodałam, że Aweryla używa tylko proszku Fabryki w Montrealu. Potem, przy samym końcu, gdy Paweł chwyta Awerylę w objęcia i mówi: „Ukochana, dalsze wspólne życie przyniesie nam piękne chwile, a w naszym Domu Marzeń“ — dodałam: „w którym nigdy do pieczenia ciasta nie będziemy używali drożdży, tylko proszek Fabryki w Montrealu“...
— Ach! — jęknęła Ania, tracąc zupełnie panowanie nad sobą.
— I dzięki temu otrzymałaś dwadzieścia pięć dolarów, — szczebiotała dalej radośnie Diana, — gdy tymczasem podobno „Kobieta Kanadyjska“ płaci za nowelę tylko po pięć dolarów.
Zdecydowanym ruchem Ania podała jej nieszczęsny czek.
— Diano, ten czek należy do ciebie, ja go przyjąć nie mogę. Wszakże ty wprowadziłaś zmiany do noweli i ty ją posłałaś. Ja... ja nigdybym tego nie uczyniła.
— Jakżeby to wyglądało? — oburzyła się Diana. — Przecież te wszystkie zmiany nie sprawiły mi żadnej trudności. Wystarcza mi najzupełniej, że jestem serdeczną przyjaciółką autorki. Niestety muszę już wracać do domu, bo mamy gości. Nie mogłam wytrzymać, aby nie dowiedzieć się treści tego listu. Strasznie się cieszę, ale tylko ze względu na ciebie.
Ania podeszła nagle do niej i zarzuciła jej ręce na szyję.
— Jesteś naprawdę najdroższą przyjaciółką na świecie, Diano, — rzekła nieco drżącym głosem. — Bądź pewna, że oceniam twoje dobre serce.
Diana wybiegła znowu rozpromieniona radośnie, gdy tymczasem Ania, wrzuciwszy nieszczęsny czek do szuflady, padła z rozpaczą na łóżko i wybuchnęła głośnym płaczem. Cóż złego uczyniła, że Pan Bóg ukarał ją tak srodze?
W godzinę potem złożył wizytę Gilbert, a ponieważ dowiedział się już od Diany o radosnej nowinie, zaczął Ani składać serdeczne powinszowania. Zaraz jednak zorjentował się w sytuacji, dostrzegłszy na twarzy Ani wyraz wielkiego bólu.
— Cóż ci się stało, Aniu? Byłem pewien, że skaczesz do góry z radości.
— Och, Gilbercie, więc ty także! — szeptała Ania błagalnie. — Sądziłam, że ty chociaż potrafisz mnie zrozumieć! Czyż nie rozumiesz, że to jest straszne?
— Cóż w tem widzisz strasznego?
— Wszystko, — szeptała Ania. — Jestem skompromitowana na wieki. Czuję się tak, jak kochająca matka, która nagle ujrzała swe dziecko, roznoszące po mieście jakąś reklamę. Ja tę nowelę kochałam i przelałam w nią całą swoją duszę, tymczasem sprofanowano mi ją, używając jej jako reklamy proszku do pieczenia ciast. Pamiętasz słowa profesora Hamiltona podczas lekcji literatury? Twierdził, że powinniśmy się zawsze trzymać najszczytniejszych ideałów i że nie wolno nam pisać o niskich i niegodnych instynktach. Wyobraź sobie co profesor Hamilton o mnie pomyśli, gdy się dowie o tej nagrodzie? A co powiedzą studenci w Redmondzie? Wołałabym się wcale na oczy tym ludziom nie pokazywać.
— Przesadzasz trochę, Aniu, — odparł Gilbert. — Koledzy redmondscy to samo powiedzą, co ja ci przed chwilą powiedziałem. Każdy z nich dojdzie do wniosku, że ponieważ nie jesteś bogata, chciałaś poprostu podreparować swoje finanse. Uważam, że nic w tem niema hańbiącego ani śmiesznego. To prawda, że każdy chętnieby pisał same arcydzieła, ale niestety warunki życia zmuszają przedewszystkiem do myślenia o zarobku.
Dzięki tym zdrowym poglądom Ania uspokoiła się trochę. W każdym razie była już teraz pewna, że nikt jej nie wyśmieje, chociaż na samem dnie duszy dziewczęcej pozostała jeszcze niezabliźniona rana.


ROZDZIAŁ XVI.
Nowa przyjaźń.

— Jest to chyba najpiękniejszy zakątek na święcie i najbardziej przytulny, — szeptała Iza Gordon, rozglądając się dokoła zachwyconym wzrokiem. Wszyscy mieszkańcy Ustronia Patty zebrali się o zmroku w obszernej bawialni, a więc: Ania, Priscilla, Iza, Stella, ciotka Jakóbina, Mruczek, Zyzio, kot Sabiny, Gog i Magog. Płomienie z rozżarzonego kominka tańczyły krwawemi refleksami na ścianach bawialni, koty myły się zawzięcie, a pęk złocistych chryzantem, przysłany Izie przez jednego z ostatnich konkurentów, w tym miłym półmroku sprawiał wrażenie jaśniejącej tarczy księżyca.
Już trzy tygodnie minęło od chwili zamieszkania w Ustroniu Patty i mieszkanki tutejsze z dnia na dzień przekonywały się bardziej, że próba udała się wyśmienicie. W ciągu pierwszych dwóch tygodni zajęte były urządzaniem mieszkania, które zdaniem ich powinno było wywierać przedewszystkiem miłe wrażenie.
Tym razem Ania z uczuciem ulgi opuszczała Avonlea i z radością powracała do miasta. Ostatnie dni wakacyjne nie pozostawiły po sobie zbyt miłego wspomnienia. Otrzymana przez nią nagroda ogłoszona została we wszystkich pismach wyspy ks. Edwarda, a Mr. William Blair, właściciel sklepu korzennego, przechowywał na swym kontuarze cały stos zielonych i żółtych broszurek, które przy każdej okazji rozdawał swym klijentom. Oczywiście kilka broszurek przesłał również Ani, lecz ona, opanowana złością, natychmiast wrzuciła je do ognia. Prawdopodobnie przygnębienie Ani było tylko rezultatem jej nadmiernej wrażliwości, bo na ogół mieszkańcy Avonlea patrzyli na nią z ukrytą zazdrością, lecz w duszy dumni byli, że jedna z mieszkanek ich wsi zdobyła ową nagrodę. Liczni przyjaciele nieomieszkali złożyć Ani serdecznych powinszowań, nielicznych wrogów gryzła utajona zazdrość. Józia Payówna rogłaszała dokoła, że Ania napewno ściągnęła skądś tę nowelę. Ona osobiście przypominała sobie, że czytała ją przed kilku laty w jednym z miejscowych tygodników. Rodzina Slone‘ów, dowiedziawszy się o odtrąceniu przez Anię Karola twierdziła, że ta nowela na pewno nikomu nie przyniosła by zaszczytu. Zresztą w gruncie rzeczy każdy mieszkaniec Avonlea mógł się ubiegać o tę głupią nagrodę. Ciotka Agata wyraziła Ani swe wielkie ubolewanie, że wzięła się w tak młodym wieku do pisania nowel, na coby się nie zdobył nikt urodzony w Avonlea. Zdaniem jej był to wynik lekkomyślnego adoptowania pierwszej lepszej przybłędy, wówczas gdy się nawet nie wie, kim byli jej rodzice. Nawet pani Małgorzata Linde z początku patrzyła na ten wyczyn Ani z niechęcią, potem jednak ujrzawszy czek na dwadzieścia pięć dolarów, doszła do wniosku, że Ania postąpiła bardzo słusznie.
— Dziwne, że za takie bajdy płacą jeszcze pieniądze, — uśmiechała się napół z gniewem, lecz jednocześnie duszę jej przepełniała ukryta duma.
Wszystkie te okoliczności przyczyniły się do tego, że Ania z radością powracała tym razem do Kingsportu. Pociągało ją dawne życie redmondskie i myśl spotkania się z przyjaciółmi. Zastała już w Kingsporcie Priscillę, Stellę i Gilberta. Karol Slone nosił w tym roku głowę jeszcze wyżej, a Iza nie mogła się do tej pory zdecydować w kwestji Anatola i Augustyna. Przybył jeszcze do Redmondu Maryś Macferson, który po ukończeniu seminarjum, objął posadę nauczycielską. Jednakże matka Marysia doszła do wniosku, że syn jej musi wstąpić na teologję i rad nierad Maryś musiał ulec życzeniu matki. Zaraz na wstępie zaczął biedaka prześladować dziwny pech, bo oto został napadnięty pewnego dnia przez kilku nowicjuszów, którzy mu ogolili jedną połowę głowy. Nieszczęśliwy Maryś Macferson myślał teraz tylko o tem, kiedy mu wreszcie włosy odrosną. Kiedyś zwierzył się Ani w zaufaniu, że chwilami rozmyśla nad tem głęboko, czy istotnie ma powołanie, aby zostać księdzem.
Ciotka Jakóbina zjawiła się dopiero wtedy, gdy już w Ustroniu Patty panował zupełny porządek. Jeszcze w czerwcu panna Patty przesłała Ani klucz z listem, w którym donosiła, że zapakowała Goga i Magoga do tekturowego pudełka i ustawiła je w sypialni pod łóżkiem. Dziewczęta jednak mogą psy wypakować, jeżeli im na tem zależy. W dopisku wyrażała nadzieję, że nowe mieszkanki nie zawieszą zbyt dużo własnych obrazków. Bawialnia była przed pięciu laty świeżo wytapetowana i zarówno panna Patty jak i panna Marja byłyby bardzo niezadowolone, gdyby ściany uległy podziurawieniu. Co do reszty warunków, to panna Patty ufała bezwzględnie Ani.
Dziewczęta nie posiadały się z radości, urządzając nowe swe gniazdko i doprowadzając je do porządku. Iza nawet twierdziła, że czuje się tak, jakby wychodziła zamąż. Każda z nich przywiozła coś z sobą, co miało upiększyć któryś z pokojów w Ustroniu Patty. Priscilla, Iza i Stella postanowiły zawiesić ściany niezliczoną ilością obrazków, chociaż panna Patty w swym liście wyraźnie się temu sprzeciwiała.
— Potem dziury się zalepi i nikt nawet nie pozna, — tłumaczyły zrozpaczonej Ani.
Oczywiście Ania urządziła sobie sypialnię w owym błękitnym pokoju, który jej tak odrazu przypadł do gustu, Priscilla i Stella zajęły większy pokój, a Iza ulokowała się w małym pokoiczku przy kuchni. Dla ciotki Jakóbiny pozostała obszerna sypialnia, sąsiadująca z bawialnią na dole. Mruczek z początku sypiał na schodach.
Pewnego dnia, wracając z wykładów, Ania zauważyła, że niektórzy przechodnie uśmiechają się tajemniczo, spoglądając na nią. Zaczęła się zastanawiać co było powodem tego dziwnego uśmiechu. Może kapelusz jej się przekrzywił, a może pasek rozluźnił? W pewnej chwili obejrzała się poza siebie i po raz pierwszy dostrzegła Mruczka.
Biegł tuż przy niej, ocierając się prawie sierścią o jej nogi i sprawiał raczej nieprzyjemne wrażenie. Wychudzony i brudny wyglądał, jakby przed chwilą wyciągnięto go z komina, tylko zielonych swych oczu nie spuszczał ani na chwilę z twarzy Ani.
Nie pomagały rozpaczliwe ruchy dziewczęcia, kot nie chciał ustąpić i biegł ciągle za nią. Gdy chwilami przystawała, on przystawał także, spoglądając na nią jakgdyby błagalnie jednem swem zdrowem okiem, bo drugie było podbite i napuchnięte. Wreszcie Ania, rada nierada, musiała się zgodzić na to towarzystwo, lecz gdy doszli do furtki Ustronia Patty, zatrzasnęła kotowi furtkę przed nosem w przekonaniu, że widzi go już po raz ostatni. Jednakże gdy w kwadrans później Iza otworzyła furtkę, ujrzała kota siedzącego na tem samem miejscu. W kilku susach przebiegł przez ogródek, wpadł do mieszkania i jednym skokiem znalazł się na ramieniu Ani, miaucząc radośnie.
— Aniu, — zapytała Stella surowo, — czy to twój kot?
— Skądże, — zaprotestowała Ania. — Biegł za mną przez całą drogę i w żaden sposób nie mogłam go się pozbyć. Fe, wynoś się. Bardzo lubię miłe kotki, ale nienawidzę takich brudasów, jak Ty.
Kocisko jednak widocznie nie przejęło się tą odprawą, bo ułożyło się tylko wygodniej na kolanach Ani i zaczęło rozkosznie mruczeć.
— Zapałał do ciebie specjalną sympatją, — śmiała się Priscilla.
— Nie lubię takich sympatyj, — odparła Ania niechętnie.
— Biedactwo gotowe zdechnąć z głodu, — szepnęła Iza z litością. — Wszystkie żebra mu sterczą i uwydatniają się przez skórę.
— Trzeba go nakarmić i wyrzucić z domu, — rzekła Ania po chwili namysłu.
Kot zjadł obiad z wielkim apetytem, lecz nazajutrz rano znowu znaleziono go w ogródku. Widocznie niegościnność nie sprawiła na nim żadnego wrażenia, lecz zdawał się oprócz Ani nikogo nie dostrzegać. Dziewczęta karmiły go przez cały tydzień, poczem wreszcie doszły do wniosku, że trzeba z intruzem zrobić jakiś porządek. Przez ten czas wygląd kota uległ ogromnej zmianie. Oko mu się wygoiło, przytył trochę i od czasu do czasu mył sobie nawet pyszczek.
— Jednakże zatrzymać go nie możemy, — upierała się Stella. — W przyszłym tygodniu przyjedzie ciotka Jakóbina i przywiezie ze sobą kota Sabiny. Nie możemy wychowywać dwóch kotów, zresztą napewnoby się z sobą nie zgodziły. Ten przybłęda ma wojowniczą naturę. Wczoraj wieczorem stoczył bitwę z jakimś kotem z sąsiedztwa.
— Musimy go się pozbyć, — przyznała Ania, spoglądając ponuro na przedmiot ożywionej dyskusji, który leżał teraz na dywanie i mruczał zawzięcie. — Ale w jaki to sposób zrobić? Przecież to stworzenie posiada bardzo wielką dozę uporu.
— Trzeba go zachloroformować, — wtrąciła Iza. — To jest jeszcze najłagodniejszy sposób.
— Któraż z nas zna się na tem? — zapytała Ania z uśmiechem.
— Ja się podejmuję. Już nieraz usypiałam koty w domu. Rano trzeba mu dać dobre śniadanie, potem włożyć go do worka i przykryć drewnianem pudełkiem. Pod pudełko to należy wstawić otwartą buteleczkę z chloroformem. Potem pudełko przyciska się jakimś ciężarem i tak zostaje do wieczora. W kilka godzin potem kot zdechnie bez specjalnych cierpień.
— Łatwo się mówi, — rzekła Ania z powątpiewaniem.
— A przeprowadzić jeszcze łatwiej. Już mnie to pozostaw, ja się tem zajmę, — zapewniła Iza z powagą.
Kupiono chloroform i nazajutrz rano miało się odbyć stracenie Mruczka. Kot zjadł z apetytem śniadanie i nic widocznie nie przeczuwając, skoczył, jak zwykle na kolana Ani. Ania w tej chwili uczuła litość dla biedactwa. Przecież biedne kocisko kochało ją i miało do niej zaufanie. Czyż mogła być świadkiem tej przykrej egzekucji?
— Weź go, — rzekła pospiesznie do Izy. — Już teraz czuję się, jakbym była zbrodniarką.
— Wiesz przecież, że nie będzie cierpiał, — tłumaczyła Iza, ale Ania, nie chcąc patrzeć, uciekła z pokoju.
Operacja odbyła się w małym korytarzyku na samym końcu domu. Tego dnia nikt się do miejsca egzekucji nie zbliżał i dopiero o zmroku Iza oznajmiła, że należałoby Mruczka pochować.
— Niech Prissy i Stella wykopią dół w ogrodzie, — zaproponowała, — a ja z Anią spróbujemy podnieść pudełko. Tego aktu najbardziej nie lubię i nie zdobyłabym się nigdy dokonać go bez czyjejś pomocy.
Na palcach podeszły do drzwi małego korytarzyka, Iza zdjęła ciężarek, leżący na pudełku, gdy wtem usłyszały cichutkie miauczenie.
— On... on nie zdechł, — wyszeptała Ania, siadając z przerażenia na progu kuchni.
— To niemożliwe, — rzekła Iza z przekonaniem. Znowu cichutkie miauczenia przekonały Izę, że Ania miała słuszność. Dziewczęta spojrzały na siebie z lękiem.
— Co teraz zrobimy? — zapytała Ania.
— Czemu nie idziecie? — rozległ się głos Stelli, która właśnie stanęła na progu. — Grób już jest gotowy.
— Ale trupa jeszcze nie mamy, — odparła Ania, wskazując uroczystym ruchem pudełko.
Mimowoli wszystkie wybuchnęły głośnym śmiechem.
— Trzeba go tak zostawić do jutra, — rzekła Iza, kładąc z powrotem ciężarek na pudełku. — Jeszcze przed pięcioma minutami nie miauczał, może to był ostatni jego przedśmiertny okrzyk. A może nam się tylko zdawało?
Lecz gdy nazajutrz rano podniesiono pudełko, Mruczek porwał się z miejsca i z radosnem spojrzeniem wskoczył na ramię Ani. Jeszcze nigdy nie widziano go tak ożywionym.
— W pudełku była dziura, — jęknęła Iza. — Przedtem jej nie dostrzegłam. Właśnie dlatego kot nie zdechł. Będziemy musiały przeprowadzić operację powtórnie.
— Ani mi się śni, — oznajmiła Ania porywczo. — Nie pozwolę zamordować Mruczka. To jest mój kot i sama się będę nim opiekować.
— Ciekawam, jak to połączysz z ciotką Jakóbiną i kotem Sabiny, — rzekła Stella takim tonem, jakby chciała powiedzieć, że ona osobiście umywa od wszystkiego ręce.
Od tego czasu Mruczek należał do rodziny. Sypiał obecnie na małej poduszce w korytarzu przy kuchni i patrzył na świat radośnie. Gdy ciotka Jakóbina przybyła do Ustronia Patty, Mruczek był już zupełnie zadomowiony i czuł się panem sytuacji. Mimo to jednak, podobnie, jak kot Kiplinga, chadzał zazwyczaj własnemi drogami. Z wszystkiemi kotami w sąsiedztwie staczał zawzięte walki, nie zważając na to, że tamte koty zaliczały się do arystokracji alei Spofforda. Z ludzi uznawał tylko Anię i ją jedynie darzył prawdziwem przywiązaniem. Nikomu innemu nie pozwalał zbliżyć się do siebie.
— Ta wojowniczość jego jest nie do zniesienia, — narzekała Stella.
— Musi się przecież bronić, — tłumaczyła ulubieńca Ania, głaszcząc lśniącą jego sierść.
— Ciekawam, jak to będzie z kotem Sabiny, — rzekła Stella z odcieniem pesymizmu. — Walki kotów w ogrodzie są jeszcze do zniesienia, ale nie wyobrażam sobie kotów wojujących ustawicznie w pokoju.
Wreszcie nadszedł dzień przyjazdu ciotki Jakóbiny. Ania, Priscilla i Iza oczekiwały tej chwili z odrobiną obawy, lecz gdy w godzinę po przyjeździe ciotka Jakóbina zasiadła w głębokim fotelu przed ogniem, natychmiast nabrały do niej wielkiej sympatji i pokochały ją nawet.
Była to mała, stara kobietka, o drobnej twarzy i wielkich błękitnych oczach, spoglądających z prawdziwą werwą młodości na wszystko, co ją otaczało. Policzki miała różowe, a włosy białe, jak śnieg, ułożone w małe pukle nad uszami.
— O, to bardzo staroświecka robota, — tłumaczyła robiąc pończochę i wywijając drutami z zawrotną szybkością. — Ale ja także należę już do staroświeckich ludzi. Noszę staroświeckie suknie i mam staroświeckie poglądy. Coprawda trudno się przyzwyczaić w moim wieku do czegoś nowego. Naprzykład zdaję sobie sprawę, że nowe trzewiki są ładniejsze, ale zawsze wolę stare bo wydają mi się o wiele wygodniejsze. Sama jestem za stara na to, aby zbyt często zmieniać obuwie i poglądy. Jestem pewna, że lękacie się zbyt surowej mojej opieki, lecz ja absolutnie nie noszę się z tym zamiarem. Uważam, że jesteście już dość dorosłe, aby odpowiadać za własne czyny.
— Ale co będzie z temi kotami? — jęknęła Stella, drżąc na samą myśl o tem.
Trzeba zaznaczyć, że ciotka Jakóbina oprócz kota Sabiny przywiozła jeszcze Zyzia, który jak wyjaśniła, był własnością jednej z jej przyjaciółek, która obecnie musiała się przenieść do Vancouver.
— Nie mogła przecież Zyzia z sobą zabierać, więc prosiła, żebym ja się nim zaopiekowała. Nie miałam sumienia odmówić. Zresztą Zyzio jest bardzo piękny, bo ma niezwykle lśniącą sierść i to w rozmaitych kolorach.
Ciotka Jakóbina miała słuszność, bo Zyzio, jak złośliwie utrzymywała Stella, tworzył barwną pstrokaciznę. Trudno było powiedzieć jakiego właściwie był koloru. Nogi miał białe z czarnemi łatami, grzbiet szary z dużą, żółtą łatą po jednej stronie i z czarną łatą po drugiej. Ogon żółty, a na końcu szary, jedno ucho czarne, a drugie żółte. Czarna łatka nad lewem okiem sprawiała, że robił wrażenie niesamowite. W rzeczywistości jednak był bardzo dobrze wychowany i posiadał prawdziwie arystokratyczne maniery. W porównaniu z innemi kotami, Zyzio był prawdziwym arystokratą. Nigdy się nie złościł i nigdy nie zmuszał się do łapania myszy. Sypiał tylko na miękkich poduszkach a zazwyczaj miewał apetyt jedynie na wyszukane potrawy.
Zyzio i kot Sabiny przyjechały w pociągu w dwóch oddzielnych pudełkach. Gdy już się obydwa najadły do syta, Zyzio usadowił się na miękkiej poduszce w rogu bawialni, a kot Sabiny zaczął się myć zawzięcie na dywanie przed kominkiem. Ciotka Jakóbina dostała go od swojej praczki.
— Na imię jej było Sabina i dlatego mąż mój przezwał kociaka kotem Sabiny, — wyjaśniała miła staruszka. — Ma już osiem lat i doskonale łapie myszy. Bądź spokojna, Stello. Kot Sabiny nigdy nie walczy, a Zyzio czyni to bardzo rzadko.
— Ale będą musiały walczyć we własnej obronie, — odparła Stella cichutko.
W tej samej chwili pojawił się w pokoju Mruczek. Dopiero przystanąwszy przed kominkiem ujrzał dwóch nowych gości. Zatrzymał się nagle, wyciągnął ogon, najeżył sierść i rzucił się na kota Sabiny.
Kot Sabiny przerwał na chwilę swe mycie i zdecydowanym ruchem zamachnął się łapą na Mruczka. Biedny Mruczek bezsilnie potoczył się po dywanie. Po chwili podniósł się niechętnie. Cóż to za stworzenie, które nawet jego się nie ulękło? Zaczął się podejrzliwie przyglądać kotowi Sabiny, lecz tamten z wielką pogardą odwrócił się do niego tyłem i po krótkiej przerwie zaczął się myć na nowo. Widocznie Mruczek doszedł do jakiegoś wniosku, bo od tej chwili nigdy już kota Sabiny nie atakował.
Wtem nagle Zyzio usiadł na poduszce i ziewnął szeroko. Gorąca krew w żyłach Mruczka zapłonęła i posunął się w stronę drugiego intruza. Szybko jednak zorjentował się, że Zyzio mimo pozornej melancholji, umiał doskonale walczyć i nawet potrafiłby zwyciężyć swego przeciwnika. Od tego czasu Mruczek i Zyzio staczali codzienne bitwy. Oczywiście za każdym razem Ania stawała po stronie Mruczka, Stella rozpaczała, a ciotka Jakóbina uśmiechała się pobłażliwie.
— Niech się biją, — mówiła z zadowoleniem. — Potem się zaprzyjaźnią. Zyziowi ruch dobrze zrobi, bo był trochę za gruby, a Mruczek będzie miał naukę, że nie on jeden jest prawdziwym kotem na świecie.
Istotnie po pewnym czasie Zyzio i Mruczek zawarły dozgonną przyjaźń. Sypiały nawet na jednej poduszce, obejmowały się łapkami i myły sobie wzajemnie pyszczki.
— Wszystkim nam jakoś dobrze razem, — mówiła Iza z uśmiechem. — Nawet i ja nauczyłam się myć naczynia i zamiatać podłogę.
— Ale nie wmówisz nikomu, że umiesz usypiać koty, — śmiała się Ania.
— Wszystkiemu była winna ta dziura w pudełku, — Iza próbowała się bronić.
— Całe szczęście, że pudełko było dziurawe, — wtrąciła ciotka Jakóbina niemal surowo. — Przyznaję, że kocięta można topić, bo inaczej byłoby ich zbyt dużo. Ale według mnie dużego kota zabijać się nie godzi.
— Inaczej ciocia mówiłaby, gdyby widziała Mruczka dwa tygodnie temu, — rzekła Stella. — Wyglądał, jak djabeł.
— Wątpię, czy djabeł jest taki brzydki, — rzekła ciotka Jakóbina w zamyśleniu — nie mógłby tak szkodzić ludziom. Ja osobiście wyobrażam sobie djabła, jako przystojnego, eleganckiego młodzieńca.


ROZDZIAŁ XVII.
List od Tadzia.

Dziewczęta, śnieg zaczyna padać, — oznajmiła Iza, wróciwszy pewnego listopadowego wieczoru do domu. — Wszystkie ścieżki ogrodowe pokryte są już płatkami. Dopiero dzisiaj po raz pierwszy przekonałam się, że płatki śnieżne są naprawdę cudowne. Dotychczas nie miałam nigdy czasu zastanawiać się nad tem. Błogosławieństwo Boże spłynie na was za to, żeście zechciały wziąć mnie do siebie. Z przyjemnością nawet martwię się, jak masło zdrożeje o pięć centów na funcie.
— Naprawdę zdrożało? — spytała Stella, która zajmowała się rachunkami gospodarskiemi.
— Tak, moja droga. Masz tutaj swoje masło. Wprawiłam się doskonale w robienie zakupów. Doszłam do wniosku, że zakupy są o wiele milszą zabawą, niż flirt, — dodała Iza poważnie.
— Jakże też wszystko szybko drożeje, — szepnęła z westchnieniem Stella.
— Nic nie szkodzi. Dzięki Bogu czyste powietrze i radość życia otrzymuje się jeszcze darmo, — dorzuciła ciotka Jakóbina.
— Śmiać się też można bez pieniędzy, — wtrąciła Ania. — Dotychczas na śmiech niema jeszcze cennika, i całe szczęście, bo za chwilę będziecie się musiały śmiać. Chciałam wam przeczytać list, który otrzymałam od Tadzia. Poprawiła się jakoś ostatnio jego ortografja, chociaż zupełnie jeszcze jej nie opanował. Mój pupilek posiada jednak niezwykły talent do pisania ciekawych listów. Posłuchajcie, a uśmiejecie się.
— Kochana Aniu, — pisał Tadzio, — Biorę piuro, ażeby ci donieść, że wszyscy jesteśmy zdrowi, czego i tobie życzymy. Dzisiaj pada trochę śnieg, a Maryla mówi, że to stara Pani Zima w niebie wytrząsa pierzynę. Czy Pani Zima jest żoną Pana Boga? Muszę to wiedzieć Aniu.
— Pani Linde była naprawdę chora, ale teraz już się czuje lepiej. W zeszłym tygodniu spadła ze schodów do piwnicy. Spadając, zatrzymała się o deskę, na której stoją garnki, ale deska nie wytrzymała jej ciężaru i upadła na nią. Maryla sądziła, że to trzęsienie ziemi. Jeden garnek uderzył panią Linde w żebro. Zaraz posłaliśmy po doktora i doktór zapisał jej lekarstwo do smarowania, ale pani Linde nie zrozumiała widocznie, co mówił, bo całe lekarstwo wypiła. Lekarz potem mówił, że chyba cudem nie umarła. Pani Linde zawsze ma szczęście, bo nietylko nie umarła, ale i wyleczyła sobie żebro. Puźniej powiedziała, że doktorzy nie mają o niczem pojęcia. Tylko jeden garnek się zbił, więc Maryla musiała go wyrzucić. W zeszłym tygodniu było święto Wdzięczności, więc nie poszliśmy do szkoły i Maryla zrobiła doskonały obiad. Dostaliśmy pasztet, pieczonego indyka, placek z owocami, ożechy, ser, szynkę i tort czekoladowy. Maryla nawet powiedziała, że jak zjem to wszystko to napewno umrę. Tolę po objedzie zabolało ucho, ale przecież obiad nie poszedł do uszu, tylko do brzucha. Mnie tam uszy nie bolały.
— Już nie mamy teraz nauczycielki tylko nauczyciela, ktury jest bardzo śmieszny i wesoły. W zeszłym tygodniu zadał nam ćwiczenie o tem jaką chcielibyśmy mieć żonę, a dziewczynom, jakiego chciałyby mieć męża. Jak potem czytał te ćwiczenia, to o mało nie pękł ze śmiechu. Ja napisałem takie ćwiczenie:
Jaką żonę chciałbym mieć.
— Musi być dobrze wychowana, dobrze gotować i robić wszystko co ja będę chciał i zawsze być dla mnie uprzejmą. Musi mieć piętnaście lat. Musi pomagać biednym i ciągle sprzątać w domu. Musi być dobra musi chodzić co niedzielę do kościoła. Musi być ładna i mieć jasne włosy. Jak dostanę żonę, to będę dla niej dobrym mężem. Uważam, że kobieta powinna być dobra dla swego męża. Wiem, że dużo biednych kobiet nie ma wcale mężów.

Koniec.

— W zeszłym tygodniu byłem w Białych Piaskach na pogrzebie pani Wright. Mąż trupa był bardzo zmartwiony. Pani Linde mówi, że dziadek pani Wright kradł owce, ale Maryla powiada, że nie powinno się źle mówić o umarłych. Aniu, dlaczego się nie powinno? Chciałbym to wiedzieć. Przecież to zupełnie bespieczne, prawda?
— Pani Linde rozłościła się na mnie, bo raz ją zapytałem, czy pamięta czasy Noego. Myślałem, że mi opowie, jak to wtedy było. Aniu, czy ona wtedy żyła?
— Pan Harrison chciał się pozbyć swego psa, więc go raz powiesił, ale pies odżył i schował się w stodole, gdy pan Harrison kopał mu już dół w ogrodzie. Więc pan Harrison jeszcze raz go powiesił i tym razem już na śmierć. Pan Harrison ma nowego pastucha, który jest strasznie pokraczny. Pan Harrison uważa, że ten pastuch jest mańkutem na obydwie nogi. Pastuch pana Barry jest strasznie leniwy, chociaż pan Barry mówi, że on wcale nie jest leniwy, tylko nie chce mu się pracować.
Świnia pani Andrews, otrzymała nagrodę, ale nazajutrz zdechła. Pani Linde powiada, że to kara Boża spadła na panią Andrews. Ja jednak myślę, że tym razem Pan Bóg ukarał tylko świnię. Emilek Boulter był niedawno chory i doktór zapisał mu lekarstwo bardzo niesmaczne. Powiedziałem, że wezmę to lekarstwo za pięć centów, ale wiesz, jacy Boulterowie są skąpi. Emilek powiedział, że woli sam wziąć lekarstwo i nie wydać pieniędzy. Zapytałem raz panią Boulter, jak to się łapie męża. Strasznie się rozgniewała i powiedziała, że niema pojęcia, bo ona nigdy męża nie łapała.
— K. M. A. znowu zaczęło malować Dom Ludowy. Widocznie znudził im się już ten niebieski.
— Wczoraj wieczorem był u nas nowy pastor na herbacie. Połknął odrazu aż trzy kawałki pasztetu. Gdybym ja tak zrobił, pani Linde powiedziałaby, że jestem żarłok, a on jadł bardzo prędko i prawie wcale nie mówił. Dlaczego Maryla zawsze się gniewa na mnie za to, że jem prędko. Dlaczego księżom wolno robić to, czego dzieciom nie wolno? Muszę to wiedzieć.
Pozatem nic nowego niema. Posyłam ci w tym liście sześć całusów. Tola dołącza jednego.
Twój kochający Cię
Tadeusz Keith.
P. S. Aniu, kto był ojcem djabła? Muszę to wiedzieć.


ROZDZIAŁ XVIII.
Panna Józefa przypomina sobie Anię.

Nastały święta Bożego Narodzenia i dziewczęta rozjechały się do domów, tylko ciotka Jakóbina została w Ustroniu Patty.
— Nie mogę przyjąć żadnego zaproszenia na święta, bo przecież nie zabiorę z sobą aż trzech kotów, — tłumaczyła. — Trudno zostawić biedne stworzenia na długie trzy tygodnie. Nawet porządnych sąsiadów niema w pobliżu, tylko sami miljonerzy, a oni nie będą się chcieli zaopiekować kotami. Zostanę więc tutaj i będę pilnować waszego Ustronia Patty.
Ania wyjeżdżała z radosną nadzieją w duszy, lecz nadzieja ta nie zupełnie się urzeczywistniła. W Avonlea panowała taka zima, jakiej najstarsi nawet mieszkańcy nie pamiętali. Zielone Wzgórze odcięte było od świata wysokiemi zaspami śnieżnemi. Przez całe wakacje świąteczne trwały zawieje i nawet kilka ładnych dni słonecznych psuł ustawicznie wyjący wicher. Nie zdążono nigdy oczyścić drogi, bo zaraz po godzinie śnieg zaczynał padać na nowo. Poprostu trudno było wydostać się z domu. K. M. A. trzy razy próbowało urządzić wieczornicę na cześć studentów redmondskich, ale za każdym razem zrywała się taka straszna zawieja, że nikt nie mógł wyjść z domu i wreszcie wieczornica się nie odbyła. Mimo przywiązania do Zielonego Wzgórza, Ania często z tęsknotą wspominała Ustronie Patty, wesoły ogień na kominku, dobrotliwe oczy ciotki Jakóbiny, trzy ustawicznie walczące koty, wesołe śmiechy przyjaciółek i miłe wieczory piątkowe, gdy koledzy redmondscy odwiedzali swe przyjaciółki już zupełnie tradycyjnie.
Na Zielonem Wzgórzu najbardziej dokuczała Ani samotność, bo Diana z powodu bronchitu, przez całe święta nie opuszczała łóżka. Ania także rzadko ją odwiedzała, gdyż dawna droga prowadząca przez Las Duchów i ta przy jeziorze Lśniących Wód były zupełnie nie do przebycia.
Ruby Gillis spała spokojnie na małym wiejskim cmentarzyku; Janka Andrews otrzymała posadę nauczycielki gdzieś w Zachodnich Prerjach. Tylko Gilbert pozostał nadal wierny i co wieczór odwiedzał Zielone Wzgórze, lecz obecnie wizyty jego nie sprawiały Ani takiej przyjemności, a raczej rodziły w jej duszy jakiś lęk. Obawiała się nawet patrzeć teraz Gilbertowi w oczy, bo dostrzegała w nich nieznany jakiś wyraz, który ją coraz bardziej mieszał. Pozatem, nie wiadomo dlaczego, rumieniła się ostatnio pod wpływem jego spojrzenia, zupełnie jakby, jakby... spojrzenie jego odbierało jej równowagę. W Ustroniu Patty Ania nie była chociaż nigdy z Gilbertem sama i tem łatwiej było zapanować nad przykrą sytuacją, gdy tymczasem na Zielonem Wzgórzu Maryla starała się im nigdy nie przeszkadzać, a nawet zabierała zazwyczaj z sobą bliźnięta. Ania domyślała się, dlaczego Maryla podczas wizyt Gilberta zawsze wychodziła z pokoju i to ją gniewało jeszcze więcej.
Tylko Tadzio czuł się zupełnie szczęśliwy i co rano wybierał się z łopatą na drogę, aby odgarniać śnieg. W wolnych chwilach opychał się przysmakami, przygotowanemi na Boże Narodzenie i czytywał książki o jakimś wielkim bohaterze, który nie lękał się niczego i z każdej opresji wychodził cało.
— Mówię ci, Aniu, jaka to bajeczna powieść! — wołał z zapałem. — Lepsza nawet, niż Biblja.
— Naprawdę? — uśmiechnęła się Ania.
Tadzio spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Jakto, Aniu, ty się wcale nie oburzasz? Bo pani Linde gniewała się bardzo, jak jej to powiedziałem.
— Mnie to wcale nie dziwi, Tadziu. Zupełnie zrozumiałe, że dziewięcioletni chłopiec woli czytać zajmujące historje, niż Biblję. Jestem pewna, że jak dorośniesz, sam stwierdzisz, że Biblja jest cudowną książką.
— Pewnie, że niektóre miejsca są bardzo ładne. Chociażby to opowiadanie o Józefie. Wiesz, Aniu, że gdybym ja był Józefem, napewno nie przebaczyłbym braciom. O nie, moi państwo! Wszystkim bym poucinał głowy. Pani Linde i za to się na mnie gniewała, zamknęła Biblję i powiedziała, że za karę nigdy mi już jej czytać nie będzie. Od tego czasu jak pani Linde czyta w niedzielę Biblję, siedzę cichutko i tylko myślę sobie o rozmaitych rzeczach, a potem w poniedziałek opowiadam w szkole Emilkowi Boulterowi.
— Mój Boże! — westchnęła Ania, bo wicher właśnie uderzył w szyby okienne nową lawiną śniegu. — Czyż ta zawieja nigdy nie ustanie?
— Bóg raczy wiedzieć, — odparł Tadzio z powagą, zabierając się znowu do czytania.
Tym razem Ania naprawdę się oburzyła.
— Tadziu! — zawołała surowo.
— Pani Linde zawsze tak mówi, — zawołał chłopiec. — Gdy Maryla w zeszłym tygodniu zapytała, czy Ludwik Speed i Teodora Dix zostaną mężem i żoną, pani Linde odpowiedziała: Bóg raczy wiedzieć! I ja teraz to samo powtórzyłem.
— Bardzo źle, że tak powiedziała, — rzekła Ania. — Imienia boskiego nie powinno się wymieniać przy jakiejś błahostce. Ty Tadziu, nigdy tego nie rób.
— A jak je będę mówił wolno i uroczyście, jak pastor? — zapytał Tadzio lękliwie.
— Nawet tak nie wolno ci go wymieniać.
— Dobrze, będę o tem pamiętał. Ludwik Speed i Teodora Dix mieszkają w Middle Grafton, a pani Linde mówi, że on się do niej zaleca już od stu lat. Aniu, czy oni przypadkiem nie będą za starzy? Jestem pewien, że Gilbert nie będzie się tak długo do ciebie zalecał. Aniu, kiedy weźmiecie ślub ze sobą? Pani Linde mówi, że z was napewno będzie dobrana para.
— Pani Linde jest... — zaczęła Ania z wybuchem, ale nagle umilkła.
— ... wstrętna, stara plotkarka, — dodał Tadzio ze spokojem. — Wszyscy tak o niej mówią. Ale Aniu, czy to wasze małżeństwo jest pewne? Chciałbym się dowiedzieć.
— Głupi z ciebie chłopiec, Tadziu, — zawołała Ania i natychmiast wyszła z pokoju.
W kuchni panował już prawie zupełny mrok i nikogo w niej nie było, więc Ania usiadła w zacisznym kąciku pod oknem. Słońce dawno już zaszło, a wiatr przestał dąć z taką siłą. Blada tarcza księżyca wynurzyła się z poza ciężkich ołowianych chmur, wiszących na horyzoncie. Smutek dziwny ogarnął Anię. Martwiła ją myśl, że na przyszły rok nie będzie już mogła wrócić do Redmondu, bo stypendjum drugoroczne było zbyt małe, aby mogło wystarczyć na utrzymanie przez całą zimę. Od Maryli także nie chciała wziąć pieniędzy, a trudno, aby podczas wakacji mogła zarobić na wszystkie zimowe wydatki.
— Będę musiała na przyszły rok zrezygnować z dalszych studjów i znowu zostać nauczycielką, aby zarabiać na życie, — myślała ze smutkiem. — Tymczasem wszyscy moi koledzy dostaną dyplomy i Ustronie Patty będzie się musiało obyć bezemnie. Trudno, trzeba się pogodzić z losem. Powinnam dziękować Bogu, że zawsze potrafię zarobić na to, co mi potrzeba.
— Pan Harrison idzie, — usłyszała nagle głos Tadzia, który niepostrzeżenie wsunął się do kuchni. — Zdaje się, że niesie pocztę. Już od trzech dni nie dostaliśmy żadnego listu.
Istotnie w paczce, przyniesionej przez pana Harrisona znalazły się listy od Stelli, Priscilli i Izy, których wesoła treść poprawiła szybko humor Ani. Ciotka Jakóbina pisała także, komunikując, że stale opala mieszkanie, że koty walczą z sobą dalej i, że kwiaty w doniczkach doskonale się rozwijają.
— Zrobiło się tak mroźno, — pisała, — że pozwoliłam kotom sypiać w mieszkaniu. Mruczek i Zyzio śpią na kanapie w bawialni, a kot Sabiny śpi ze mną w łóżku. Często w nocy budzę się i słuchając jego mruczenia, myślę o mojej biednej siostrze w dalekich nieznanych krajach. Opowiadają, że w Indjach są straszne żmije. Widocznie kot Sabiny mruczy tak głośno, żeby odegnać od siebie przykre myśli. Bardzo lubię zwierzęta, ale żmij nienawidzę. Nie wiem wogóle, po co je Pan Bóg stworzył. Często wątpię, czy to wogóle Pan Bóg uczynił i zdaje mi się, że to djabeł umaczał w tem ręce.
Na samym końcu Ania wzięła do ręki mały arkusik papieru, zapisany maszynowem pismem. Gdy go przeczytała, łzy zakręciły jej się w oczach.
— Aniu, co się stało? — zawołała Maryla.
— Panna Józefa Barry nie żyje, — odparła Ania cichutko.
— Więc jednak umarła, — szepnęła Maryla. — Od roku już chorowała i codziennie spodziewano się wiadomości o jej śmierci. Dzięki Bogu, że przestała nareszcie cierpieć. Do ciebie była bardzo przywiązana, Aniu.
— Do ostatniej chwili, Marylo. Właśnie ten list jest od jej adwokata. Panna Józefa zapisała mi w testamencie tysiąc dolarów.
— Boże święty! — zawołał Tadzio. — To przecież strasznie dużo pieniędzy. To pewnie ta sama pani, na którą obydwie z Dianą wskoczyłyście, gdy leżała w łóżku w gościnnym pokoju. Diana kiedyś mi opowiadała tę historję. Czy dlatego zapisała ci tyle pieniędzy?
— Tadziu, cicho bądź, — szepnęła Ania łagodnie.
Z prawdziwym smutkiem poszła do swego pokoju, gdy tymczasem Maryla i pani Linde poczęły obszernie omawiać tę niewesołą nowinę.
— Czy Ania teraz wyjdzie zamąż? — zapytał w pewnej chwili Tadzio, — bo jak Tola Slone wychodziła w zeszłym roku zamąż, to mówiła, że gdyby miała dużo pieniędzy, wołałaby nigdy zamąż nie wychodzić. Ale znowu, będąc biedną, lepiej już było wyjść za wdowca z ośmiorgiem dzieci, niż przez całe życie kłócić się z bratową.
— Tadek, uspokój się! — zawołała surowo pani Małgorzata. — Taki mały chłopiec jak ty, nie powinien wyrażać się w ten sposób!


ROZDZIAŁ XIX.
Przygrywka.

— I pomyśleć tylko, że dzisiaj przypada dwudziesta rocznica moich urodzin i że zaczynam już dźwigać na barkach trzeci krzyżyk, — rzekła Ania, siedząc na dywanie przed kominkiem i trzymając Mruczka ha kolanach.
W bawialni była oprócz Ani tylko ciotka Jakóbina, bo Stella z Priscillą poszły na jakieś zebranie, a Iza ubierała się w swoim pokoju.
— Widzę, że żałujesz minionych lat, — uśmiechnęła się ciotka Jakóbina. — Dwudziestka, to taki piękny wiek. Na szczęście ja ze swem usposobieniem nigdy jej nie przekroczyłam.
Ania zaśmiała się głośno.
— I na pewno nigdy jej ciocia nie przekroczy. Nawet jak skończy ciocia sto lat, to zawsze będzie się czuła młodo. Tak, słusznie, żal mi minionych lat. Panna Stacy mówiła mi kiedyś, że gdy dojdę do dwudziestki, charakter mój będzie już zupełnie ukształtowany. Jednakże ja osobiście zupełnie tego nie czuję, bo mam wrażenie, że jestem jeszcze ogromnie chwiejna.
— To tak zawsze bywa, — zawołała ciotka Jakóbina wesoło. — I mój charakter nie był w młodości ukształtowany. Widocznie ta panna Stacy chciała powiedzieć, że w dwudziestym roku życia będziesz już umiała wytknąć sobie linję życia, po której będziesz szła nadal. Ale ty się tem nie przejmuj. Powinnaś tylko spełniać swój obowiązek wobec Boga, siebie i bliźnich i jak najwięcej używać życia. Ta moja filozofja zawsze mi wychodziła na dobre. A dokąd to Iza idzie dzisiaj wieczorem?
— Na zabawę taneczną. Postanowiła włożyć najpiękniejszą swą suknię kremową, jedwabną, z pajęczemi koronkami. Ten kolor ogromnie odpowiada jej śniadej cerze.
— Coś dziwnie miłego zawierają słowa „jedwab“ i „koronki“, czy nie? — zapytała ciotka Jakóbina. — Gdy mówi ktoś o jedwabiu, czuję, że nogi mimowoli poruszają mi się do tańca. A do tego jeszcze jedwab kremowy! Zaraz przychodzi mi na myśl wspaniała suknia, utkana ze słonecznych promieni. Zawsze marzyłam o kremowej jedwabnej sukni, ale ani matka moja, ani mój mąż nawet słyszeć o tem nie chcieli. Jak się dostanę do nieba, to muszę sobie sprawić suknię z kremowego jedwabiu.
Ania wybuchnęła głośnym śmiechem, lecz w tej samej chwili do bawialni wbiegła Iza w cudownym swym stroju i poczęła przeglądać się w dużem lustrze, wiszącem na ścianie.
— W tem lustrze wyglądam przynajmniej jako tako, — zawołała. — Nie tak, jak w lusterku w moim pokoju, w którem nawet najnormalniejsza twarz staje się krzywa. Aniu, ładnie wyglądam?
— Jesteś dzisiaj piękna, Izo! — zawołała Ania szczerze.
— Wiem o tem. Od tego są lustra i mężczyźni, żeby się kobiety o swej piękności dowiadywały. Ale coś innego chciałam powiedzieć. Czy suknia dobrze leży? Czy nie lepiej byłoby przypiąć tę różę trochę niżej? Chciałam ją przypiąć na ramieniu, ale nie lubię, jak mnie coś łechcze w ucho.
— Wyglądasz cudownie, a ten twój dołeczek na policzku dodaje ci jeszcze więcej uroku.
— Aniu, jeszcze bardziej kocham cię za to, że nie masz w sobie ani cienia zazdrości.
— Dlaczegóż miałaby być zazdrosna? — zapytała ciotka Jakóbina. — Może nie jest taka piękna, jak ty, ale za to ma o wiele piękniejszy nos.
— To prawda, — przyznała Iza.
— Ten nos był dla mnie zawsze wielką pociechą, — uśmiechnęła się Ania.
— Bardzo lubię te twoje włosy nad czołem i ten mały loczek, wyglądający niesfornie z pod kapelusza. Mój nos był zawsze powodem wielkiego mego zmartwienia. Jestem pewna, że w czterdziestym roku życia będę zupełnie podobna do rodziny Byrnów. Wyobrażasz sobie, Aniu, jak ja wtedy będę wyglądać?
— Jak stara, zamężna matrona, — odparła Ania z przekorą.
— Ani mi się śni, — obruszyła się Iza, siadając wygodnie na fotelu i zamierzając czekać na swoje towarzystwo. — Zyziu, potworze jeden, nie wezmę cię dzisiaj na kolana! Cała suknia oblezie mi kocią sierścią. Nie, Aniu, nie chcę wyglądać, jak stara matrona, chociaż bardzo pragnę wyjść zamąż.
— Za Anatola, czy za Augustyna? — uśmiechnęła się Ania.
— W każdym razie za któregoś z nich, jeżeli kiedykolwiek wreszcie się zdecyduję, — westchnęła Iza.
— Czy tak trudno się zdecydować? — zapytała ciotka Jakóbina.
— Już taka się urodziłam i chyba nigdy nie nabiorę decyzji.
— W twoim wieku, Izo, powinnaś już być bardziej zrównoważona.
— Zupełnie słusznie, — przyznała Iza, — ale równowaga zabija jednocześnie wszelką przyjemność. Gdyby ciocia znała Anatola i Augustyna, sama ciocia powiedziałaby, że trudno jest uczynić jakikolwiek wybór. Obaj są naprawdę bardzo przystojni.
— Wobec tego powinnaś poszukać kogoś trzeciego, — uśmiechnęła się ciotka Jakóbina. — Chociażby ten student, Will Leslie, on ci jest naprawdę bardzo oddany, a przy tem ma wyjątkowo ładne oczy.
— Trochę za duże i za łagodne, — zawołała Iza kapryśnie.
— A co powiesz o Jerzym Parkerze?
— Wygląda, jakby kij połknął.
— Ale Markowi Holworthy nic przecież nie możesz zarzucić?
— Z nim byłoby wszystko w porządku, gdyby był trochę bogatszy. Ciocia wie, że muszę mieć bogatego męża. Uważam, że do małżeństwa potrzebne są dwie rzeczy: majątek i uroda. Naprzykład, gdyby Gilbert Blythe był bogaty, napewno bym się ani chwili nie zastanawiała.
— O, istotnie? — zapytała Ania trochę z przekąsem.
— Wolisz nie słyszeć o tem, chociaż Gilbert cię nic nie obchodzi, — żartowała Iza. — Ale nie poruszajmy przykrych tematów. Prędzej czy później będę musiała wyjść zamąż, jednakże wolę tę ewentualność odsunąć jeszcze trochę.
— Nie możesz przecież zostać żoną człowieka, którego nie kochasz, — oburzyła się ciotka Jakóbina.
— O, powóz właśnie zajechał! Muszę już lecieć. Bądźcie zdrowe, moje przedpotopowe niewiasty!
Po wyjściu Izy ciotka Jakóbina spojrzała znacząco na Anię.
— Ładna z niej i miła dziewczyna, a przytem ma dobre serce, ale w głowie stanowczo coś jest nie w porządku.
— Bardzo wątpię, ona się tylko w ten sposób wyraża, — odparła Ania, usiłując ukryć uśmiech.
Ciotka Jakóbina potrząsnęła przecząco głową.
— Chciałabym w to uwierzyć, bo ją bardzo lubię, ale zupełnie jej nie rozumiem. Ta jej paplanina działa mi na nerwy. Zupełnie nie jest podobna do tych wszystkich dziewcząt, które znałam, ani też do żadnej z tych, które sama sobie wyobraziłam, starając się je odtworzyć.
— Więc ciocia była aż kilkoma dziewczętami?
— O, prawie tuzinem kochanie.


ROZDZIAŁ XX.
Gilbert zaczyna mówić.

— Jakiż to był długi i nudny dzień, — ziewnęła Iza, rozciągając się na kozetce i odganiając natarczywe koty.
Ania podniosła głowę z nad „Klubu Pickwicka“, którym raczyła się po ukończeniu wiosennych egzaminów.
— Dla nas był nudny, a dla niektórych cudowny, — odparła w zadumie. — Niektórzy ludzie dzisiaj właśnie osiągnęli największe szczęście. Gdzieś pewno został napisany jakiś poemat, gdzieindziej znów urodził się wielki człowiek, lub dokonano bohaterskiego czynu. Prawdopodobnie, jednocześnie właśnie dzisiaj niejedno serce zostało złamane.
— Po co tem ostatniem zdaniem psujesz pięknie rozpoczętą myśl? — wyszeptała Iza. — Nie lubię słyszeć o takich niemiłych rzeczach, jak złamane serce.
— A czy sądzisz, że ciebie właśnie te wszystkie niemiłe rzeczy ominą?
— Oczywiście, że nie, bo przecież i teraz ciągle się z niemi stykam. Nawet natarczywość Anatola i Augustyna dręczy mnie już oddawna.
— Bo ty nigdy nie patrzysz na życie poważnie, Izo.
— A po co mam patrzeć poważnie? Niech inni to robią. Tacy ludzie, jak ja, też są na świecie potrzebni. Świat byłby nudny, gdyby się składał tylko z poważnych ludzi. Ja jestem od tego, ażeby się bawić i czarować mężczyzn. Przyznaj, że życie w Ustroniu Patty stało się o wiele milsze, bo ja tu jestem z wami.
— Zupełnie słusznie, — przyznała Ania.
— Wszystkie mnie lubicie, nawet polubiła mnie ciotka Jakóbina, chociaż zawsze mówi, że jestem niezrównoważona. Więc poco mam się zmienić? Och, jakże mi się chce spać! Wczoraj do pierwszej w nocy czytałam jakąś fascynującą historję o duchach. Potem lękałam się wyjść z łóżka, aby zgasić światło. Gdyby nie Stella, na pewno światło paliłoby się do rana. Dopiero usłyszawszy kroki Stelli na korytarzu, zawołałam ją i poprosiłam, żeby zgasiła światło. Sama za nic w świecie bym nie wstała, bo miałam wrażenie, że mnie coś złapie za nogę. Aniu, czy ciotka Jakóbina wie już wreszcie, gdzie się podzieje latem?
— Tak, chce tutaj zostać. Wiem, że robi to tylko przez te przeklęte koty, chociaż usiłuje mi wytłumaczyć, że nie chciałaby zakładać własnego gospodarstwa, a nie lubi siedzieć u kogoś na karku.
— Co czytasz, Aniu?
— „Klub Pickwicka“.
— Zawsze przy tej książce jestem głodna, bo ciągle tam mówią o jedzeniu, — rzekła Iza. — Wszyscy bohaterowie zajadają tam stale szynkę, jajka i popijają ponczem. Zazwyczaj po przeczytaniu jednego rozdziału, muszę się trochę posilić. Ale właśnie przypomniało mi się, że jestem w tej chwili śmiertelnie głodna. Znajdzie się coś do zjedzenia w śpiżarni, Królowo Aniu?
— Przygotowałam dzisiaj rano doskonały pasztet. Może zjesz kawałek?
Iza wybiegła śpiesznie z pokoju, a Ania w towarzystwie Mruczka postanowiła przejść się trochę po sadzie. Mimo wczesnej wiosny, wieczór był prześliczny, choć gdzie niegdzie leżały na ścieżkach całe płaty śniegu. Nagle w otwartej furtce ukazał się Gilbert, trzymając w ręku kilka bladych, wczesnych kwiatków.
Siedząc na murku, okalającym ogród, Ania spoglądała na drzewa pozbawione liści i na chwilę zatonęła w głębokiem zamyśleniu. Ujrzawszy Gilberta, idącego w jej stronę, zmarszczyła brwi niechętnie. Ostatnio unikała wszelkiego sam na sam z dawnym swym przyjacielem. Teraz jednak nie mogła temu zapobiec, bo nawet Mruczek zeskoczył z jej kolan i pobiegł szybko do domu.
Gilbert usiadł na murku tuż przy niej i podał jej trzymane w ręku kwiaty.
— Aniu, czy te kwiaty nie przypominają ci naszych dawnych zabaw, gdyśmy jeszcze chodzili do szkoły?
Ania pochyliła się nad kwiatami.
— W tej chwili przenoszę się myślą na ugory pana Slone, — odparła z zachwytem.
— Za kilka dni będziesz tam już naprawdę.
— Dopiero za dwa tygodnie, bo jadę z Izą do Bolingbroke. Ty będziesz w Avonlea jeszcze przede mną.
— Nie przepędzę w tym roku lata w Avonlea. Zaproponowano mi posadę w redakcji Nowin Codziennych i mam zamiar ją przyjąć.
— O, — zawołała Ania, jakby z żalem, bo przyszło jej na myśl, że smutno będzie latem bez Gilberta. — Bardzo słusznie, — rzekła głośno.
— Specjalnie się o to starałem, bo będę mógł zebrać sobie trochę pieniędzy na przyszły rok.
— Nie powinieneś się zbytnio przemęczać, — szepnęła Ania, uczuwając w tej chwili pragnienie, aby Iza jaknajprędzej przyszła do ogrodu. — Przez całą zimę i tak dużo się uczyłeś. Jaki dzisiaj śliczny wieczór, prawda? Wyobraź sobie, że rano znalazłam kilka fiołków pod tamtem drzewem. Zdawało mi się, że odkryłam kopalnię złota.
— Ty stale odkrywasz kopalnie złota, — szepnął Gilbert, jakby w tej chwili zajęty był innemi myślami.
— Może poszukamy jeszcze fiołków, — zaproponowała Ania porywczo. — Zawołam Izę, żeby nam pomogła.
— Zostaw w spokoju Izę i fiołki, — przerwał Gilbert, ujmując jej dłoń, która drżała nieco. — Aniu, muszę ci coś powiedzieć.
— O, proszę cię, nie mów, — zawołała Ania błagalnie.
— Muszę. Dłużej już nie wytrzymam. Aniu, przecież ja cię kocham! Chyba wiesz o tem. Nie umiem ci nawet powiedzieć, jak bardzo cię kocham. Przyrzeknij mi, że zostaniesz moją żoną.
— Nie mogę... — szepnęła Ania. — Gilbercie, przecież ty sam wszystko popsułeś.
— Czy wogóle ja cię choć trochę obchodzę? — zapytał Gilbert po chwili, wpatrzony w nią ustawicznie.
— Tak, ale całkiem inaczej. Obchodzisz mnie, jak przyjaciel, ale ja cię nie kocham.
— Jednak może się to kiedyś zmieni?
— Nie, nie wiem, — zawołała Ania, tłumiąc łzy. — Chyba cię nigdy nie pokocham w ten sposób. Lepiej nie mówmy o tem.
Nastała chwila przykrego milczenia i Ania odważyła się wreszcie podnieść w górę głowę. Twarz Gilberta była śmiertelnie blada, a w oczach... Ania zadrżała i odwróciła się w inną stronę. Nigdy chyba nie zdoła zapomnieć wyrazu tych oczu.
— Może kochasz innego? — rzucił Gilbert przytłumionym szeptem.
— Nie, nie, — odparła Ania szybko. — Ciebie lubię najbardziej ze wszystkich, ale musimy na zawsze zostać tylko przyjaciółmi.
Gilbert roześmiał się z goryczą.
— Przyjaciółmi! Niestety, twoja przyjaźń mi nie wystarcza. Ja pragnę twojej miłości, ty jednak twierdzisz, że nigdy jej nie zdobędę.
— Bardzo mi przykro, Gilbercie. Przebacz mi.
Na więcej Ania zdobyć się nie mogła. Zapomniała nawet o tych wszystkich wspaniałych przemowach, które stosowała w dawnych swych dziewczęcych marzeniach do odtrąconych konkurentów. Gilbert wypuścił jej dłoń z gorącego swego uścisku.
— Nie żądaj przebaczenia. Widocznie myliłem się, sądząc, że masz dla mnie trochę więcej uczucia. Bądź zdrowa, Aniu.
Ania wbiegła do swego pokoju i zaszywszy się w głęboki fotel, wybuchnęła płaczem. Czuła, że utraciła coś bardzo drogiego, a tem czemś była oczywiście przyjaźń Gilberta. Dlaczego Opatrzność ukarała ją tak srodze?
— Co ci się stało, Aniu? — zawołała Iza, wbiegając do pokoju.
Ania nie mogła się zdobyć na odpowiedź. Pragnęła tylko, aby Iza jak najszybciej wyszła i zostawiła ją w zupełnej samotności.
— Zdaje się, że dałaś kosza Gilbertowi. Muszę ci powiedzieć, że jesteś bardzo głupiutka, moja Królowo Aniu.
— Czyż głupotą jest odrzucić propozycję człowieka, którego się nie kocha? — rzuciła Ania chłodno.
— Bo nie znasz miłości. Wyimaginowałaś sobie coś nieziemskiego i jesteś pewna, że właśnie to jest miłością. Po raz pierwszy w życiu wypowiedziałam takie mądre zdanie. Dziwi mnie tylko to, że zdołałam się na nie zdobyć.
— Izo, — szepnęła Ania, — proszę cię, zostaw mnie teraz samą. Całe moje dotychczasowe życie stało się ruiną. Muszę je na nowo odbudować.
— Bez Gilberta? — uśmiechnęła się Iza, wychodząc z pokoju.
Życie bez Gilberta! pomyślała Ania ze smutkiem. Czyż nie będzie ono ponure i monotonne? Ale to przecież była tylko jego wina. To on zrujnował ich piękną przyjaźń. Należało przezwyciężyć się i żyć bez niego.


ROZDZIAŁ XXI.
Róże wczorajsze.

Dwa tygodnie pobytu w Bolingbroke upłynęły, jak jedna chwila. Ania jednak od czasu do czasu uczuwała dziwny żal, myśląc o Gilbercie. Na szczęście myśli te nawiedzały ją rzadko, bo poprostu miała na to bardzo niewiele czasu. Rezydencja Gordonów, nosząca nazwę Mount Holly, odwiedzana była stale przez grono licznych przyjaciół Izy. Iza organizowała niemal codziennie przejażdżki, tańce, zabawy i wycieczki łódką, w których oczywiście zazwyczaj brali udział Anatol i Augustyn, tak, że nawet Ania zastanawiała się nad tem, czy ci obydwaj młodzieńcy poświęcili się tylko zawodowi ubiegania się o Izę. Obydwaj byli istotnie bardzo przystojni i nawet Ani trudno było powiedzieć, który z nich mógł się podobać lepiej.
— A ja byłam pewna, że ty wreszcie zadecydujesz, którego z nich mam wybrać, — żaliła się Iza.
— Sama musisz uczynić wybór. Wiem, że w stosunku do innych dziewcząt doskonale umiesz udzielać tego rodzaju rad, — odparła Ania z odrobiną ironji.
— Bo to zupełnie coś innego, — przyznała Iza ze szczerością.
Podczas swego pobytu w Bolingbroke, Ania odwiedziła miejsce swego urodzenia, a był nim mały, żółty domek, na odległej ulicy. Patrzyła nań z zachwytem, gdy obie z Izą weszły do bramy.
— Zupełnie tak samo go sobie wyobrażałam, — szepnęła. — Tylko powojów niema nad oknem, ale przy furtce rośnie za to cudowny krzak bzu, a okna przystrajają bieluteńkie firanki. Ogromnie się cieszę, że właśnie ten domek pomalowano na żółto.
Otworzyła im drzwi wysoka, szczupła kobieta.
— Tak, dwadzieścia lat temu mieszkali tu Shirleyowie, — odparła na zapytanie Ani. — Dom ten wynajęli wówczas od właściciela. Pamiętam ich doskonale. I on i ona umarli na febrę, osieracając jedyne swoje maleństwo. Przypuszczam, że dziecko już także umarło, bo było bardzo chorowite. Po śmierci rodziców zabrali je państwo Thomas, którzy własnych dzieci nie mieli.
— Widzi pani, że żyję jeszcze, — uśmiechnęła się Ania, — bo to ja właśnie jestem dzieckiem Shirleyów.
— Co pani mówi? Ależ pani wyrosła! — zawołała kobieta, nie wierząc własnym oczom. — Proszę, niech panie wejdą, chciałabym przyjrzeć się pani bliżej. Teraz dopiero widzę szalone podobieństwo. Ma pani cerę ojca, włosy także miał rude. Oczy i usta zupełnie przypominają matkę, zresztą była kiedyś bardzo ładna. Moja córka chodziła do jej szkoły i była w niej nazabój zakochana. Rodzice pani pochowani zostali w jednej mogile, a okoliczni nauczyciele wystawili im bardzo ładny pomnik. Proszę, niechże panie wejdą.
— Czy pani pozwoli obejrzeć dom? — zapytała Ania.
— Oczywiście. Jeżeli to pani sprawi przyjemność... Łatwo go można obejrzeć, bo jest bardzo nieduży. Ustawicznie męczę mego męża, żeby wybudował nową kuchnię, lecz on się jakoś nie śpieszy. Tu jest salonik, a tam na górze dwa pokoje. Może pani wszystko dokładnie obejrzeć, ja tymczasem muszę zajrzeć do dziecka. Wiem tylko, że się pani urodziła w pokoju, wychodzącym na wschód, bo pamiętam, że matka pani lubiła patrzeć na wschód słońca. Kiedyś nawet mówiła mi, że się pani urodziła o świcie i blask pierwszych słonecznych promieni padł na pani twarzyczkę zaraz po pani przyjściu na świat.
Po wąskich schodkach wbiegła Ania do małego pokoiku na górze z sercem przepełnionem uczuciem dziwnego rozrzewnienia. Pokoik ten wydał jej się teraz świątynią, bo wszakże matka jej tutaj właśnie przeżyła pierwsze swe chwile macierzyństwa. Tu, w chwili narodzin zajrzało purpurowe światło wschodzącego słońca, wreszcie tu matka umarła. Ania rozejrzała się po pokoju z oczyma pełnemi łez.
— I pomyśleć tylko, że w dniu moich urodzin matka moja młodsza była, niż ja jestem teraz, — wyszeptała.
Schodząc z góry, spotkała w sieni panią domu, która podała jej mały pakiecik, przewiązany wyblakłą, błękitną wstążeczką.
— To są listy, które znalazłam, gdy się wprowadziłam do tego domku. Treści ich nie znam, ale jeden jest zaadresowany do panny Berty Willis, a zdaje się, że tak brzmiało panieńskie nazwisko pani matki. Uważam, że pakiecik ten pani słusznie się należy.
— O, serdecznie pani dziękuję, — zawołała Ania z radością.
— To było wszystko, co tutaj znalazłam, — rzekła po chwili gospodyni. — Meble sprzedano, aby zapłacić lekarzowi, suknie zaś i drobiazgi, należące do pani matki, zabrała pani Thomas.
— Po matce mojej nie pozostała mi żadna pamiątka, — szepnęła Ania, tłumiąc łzy. — Nie wiem jak się pani odwdzięczę za te listy.
— Powiedziałam już, że słusznie się pani należą. Boże święty, ale oczy ma pani zupełnie podobne do oczu matki. Ojciec także był bardzo miłym człowiekiem. Ogólnie mówiono, że są w sobie szalenie zakochani. Ale niezbyt długo cieszyli się tem szczęściem. W każdym razie życie ich było, niby promienna gwiazda, która zgasła, gdy obydwoje przykryła mogiła.
Ania z niecierpliwością oczekiwała chwili, kiedy będzie mogła nareszcie przeczytać owe stare, pożółkłe listy. Przedtem jednak udała się na stary cmentarz i na grobie swych rodziców złożyła z czcią pęk białego kwiecia.
Znalazłszy się wreszcie w Mount Holly, zamknęła się w swoim pokoiku i drżącemi palcami zaczęła przerzucać jedyne ukochane pamiątki. Niektóre listy pisane były przez ojca, inne znów przez matkę. Było ich wszystkich niewiele, gdyż Walter i Berta Shirley rzadko się z sobą rozstawali podczas krótkotrwałego małżeństwa. Z pożółkłych kartek wiało prawdziwą serdeczną miłością i obopólnem zaufaniem. Matka Ani posiadała widocznie specjalny dar pisania listów, bo jeszcze dzisiaj, po latach dwudziestu, czytało się je jak wzniosły, pełen uroku poemat. Najbardziej podobał się Ani list, napisany do ojca po jej urodzeniu. Z listu tego przebijała prawdziwa macierzyńska duma i zupełne zaparcie się siebie.
— Jest śliczna, gdy śpi, ale jeszcze ładniejsza gdy się obudzi, — brzmiał dopisek Berty Shirley. Najprawdopodobniej było to ostatnie zdanie, jakie napisała w swem życiu, bo wkrótce potem przeniosła się już do wieczności.
— Dzisiaj przeżyłam naprawdę piękny dzień, — rzekła Ania tego wieczoru do Izy, — bo odnalazłam moich rodziców. Dzięki tym listom stali się oni dla mnie istotami realnemi. Przestałam być sierotą. Zdaje mi się w tej chwili, że otworzyłam starą książkę i znalazłam między kartkami zasuszone aksamitne róże wczorajsze...


ROZDZIAŁ XXII.
Ania z wiosną powraca na Zielone Wzgórze.

Przez otwarte okno wnikało do kuchni na Zielonem Wzgórzu chłodne jeszcze powietrze wieczoru wczesnej wiosny, a na jasnych ścianach odbijał się blask ognia, tworząc jakieś fantastyczne kwiaty. Maryla siedziała przy ogniu zajęta robieniem pończoch dla bliźniąt, lecz myślami była daleko, w krainie marzeń, co jej się teraz coraz częściej zdarzało.
— Widocznie się starzeję, — uśmiechała się do samej siebie.
Usposobienie Maryli podczas ostatnich dziewięciu lat uległo wielkiej zmianie. Schudła jeszcze bardziej, włosy przyprószyły się siwizną, ale wyraz twarzy był o wiele młodszy i weselszy. Częściej pojawiał się teraz na jej ustach uśmiech, a w oczach od czasu do czasu zapalał się płomyk łagodnej czułości.
Maryla często rozmyślała o minionych latach i o najdawniejszem swem dzieciństwie. Przypominała sobie okres swych zazdrośnie ukrywanych marzeń dziewczęcych, późniejsze lata monotonnego życia, przepełnionego pracą, nagłe przybycie Ani, która wniosła do domu jakby iskierkę wesela i beztroski i atmosferę prawdziwego uczucia, którem się potem nawet Maryla przejęła. Chwilami Maryla miała wrażenie, że właściwie żyła tylko podczas tych ostatnich dziewięciu lat, to jest od dnia przybycia Ani na Zielone Wzgórze. Siedząc tak przy ogniu, cieszyła się już myślą, że jutro wieczorem Ania powróci do domu.
Nagle drzwi się otworzyły i stanęła przed nią Ania, trzymając w ręku pęk konwalij i fiołków.
— Ania! — zawołała Maryla uradowana.
Po raz pierwszy w życiu przyłapano ją właśnie w chwili największego rozmarzenia. Nie namyślając się dłużej, chwyciła dziewczynę w objęcia i przycisnęła ją mocno do piersi, całując jasne jej włosy.
— Byłam pewna, że przyjedziesz dopiero jutro wieczorem. Jakże się dostałaś z Carmody?
— Przyszłam pieszo. Jutro rano pocztyljon przywiezie mi rzeczy. Taka tęsknota ogarnęła mnie za domem, że postanowiłam zjawić się o dzień wcześniej. Prześliczny miałam spacer, to też zatrzymywałam się po drodze i zbierałam konwalje. W Dolinie Fiołków także spędziłam krótką chwilę. Powąchaj, Marylo, jak pachną.
Maryla zanurzyła twarz w pęku wonnego kwiecia, lecz w danej chwili bardziej była uradowana widokiem Ani, niż zapachem fiołków.
— Siadaj, dziecino, musisz być bardzo zmęczona. Zaraz ci przygotuję kolację.
— Księżyc cudnie zachodził za pagórkami, a żaby rechotały mi przez całą drogę. Strasznie lubię melodję żab, bo przypomina mi ona najprzyjemniejsze wieczory wiosenne za czasów dzieciństwa, a i ten wieczór, kiedy tu po raz pierwszy przybyłam. Marylo, czy ty go jeszcze pamiętasz?
— Oczywiście, — odparła Maryla cicho, — i na pewno nigdy go nie zapomnę.
— Właśnie wtedy żaby rechotały głośno w naszym stawie. Słuchałam ich melodji z okna mego pokoiku i przychodziło mi na myśl, że chwilami melodja ta jest wesoła, chwilami znów przepojona prawdziwym smutkiem. Strasznie się cieszę, że znowu jestem w domu. Wprawdzie bardzo lubię Redmond, a w Bolingbroke było naprawdę bardzo miło, ale Zielone Wzgórze to zawsze mój dom.
— Podobno Gilbert tego lata nie przyjedzie do Avonlea, — rzekła w pewnej chwili Maryla.
— Nie.
W tonie Ani było coś takiego, co Marylę zdziwiło. Spojrzała badawczo na swą wychowankę, lecz Ania właśnie w tej chwili stała ze spuszczoną głową, zajęta układaniem fiołków w wazonie.
— Zobacz jakie piękne, — rzekła pośpiesznie. — Rok kalendarzowy, to jak wielka książka życia. Wiosenne stronice zapisane są konwalją i fiołkami, letnie różami, jesienne czerwonemi liśćmi klonu, a zimowe jodłą i świerkiem.
— Jak Gilbertowi poszedł egzamin? — zapytała znowu Maryla.
— Doskonale! Został prymusem w swojej klasie. A gdzie bliźnięta i pani Linde?
— Małgorzata z Tolą poszły do pana Harrisona. Tadzio jest u Boulterów. Mam wrażenie, że już idzie.
Istotnie wpadł Tadzio, a ujrzawszy Anię, zatrzymał się, jak skamieniały na progu, poczem rzucił się do niej z okrzykiem radości.
— Aniu, jak to dobrze żeś przyjechała! Wyobraź sobie, że od jesieni urosłem o dwa cale. Pani Linde dzisiaj mnie mierzyła. Pozatem wypadł mi przedni ząb. Właściwie pani Linde go wyrwała, bo przywiązała go nitką, a drugi koniec nitki przytwierdziła do klamki. Oczywiście jak drzwi zamknęła, ząb wyleciał. Sprzedałem go potem za dwa centy Emilkowi, bo on zbiera zęby.
— A na co mu to? — spytała Maryla.
— Chce zrobić sobie naszyjnik z zębów, żeby wyglądać, jak prawdziwy Indjanin, — objaśnił Tadzio, sadowiąc się na kolanach Ani. — Ma już piętnaście zębów. Zawsze mówiłem, że Boulterowie to doskonali kupcy.
— A czy u pani Boulter byłeś grzeczny? — spytała surowo Maryla.
— Tak, ale mam już dosyć tej grzeczności.
— Uważam Tadziu, że niegrzeczność prędzej ci się sprzykrzy, — wtrąciła Ania.
— Ale zawsze potem można żałować, a to sprawia pewną przyjemność, — odparł Tadzio.
— Żal nie wystarcza, Tadziu, trzeba potem przyjąć zasłużoną karę. Czy pamiętasz tę niedzielę, kiedy to nie poszedłeś do kościoła? Sam powiedziałeś mi później, że nie opłaci się być niegrzecznym. Coście dzisiaj robili z Emilkiem?
— Łowiliśmy ryby, goniliśmy kota i wybieraliśmy gniazdka ptasie. Potem nasłuchiwaliśmy echa. Za stodołą Boulterów jest bajeczne echo. Aniu, co to jest echo? Chciałbym się dowiedzieć.
— Echo, to mała boginka, mieszkająca daleko w lasach, i śmiejąca się ze świata.
— A jak ona wygląda?
— Ma ciemne włosy i oczy, a szyję i ramiona białe, jak śnieg. Ludzie nie mogą jej ujrzeć, bo umyka tak szybko, jak jeleń. Znamy ją tylko z jej złudnego głosu. Głos ten słyszy się w nocy i rano, ale samej boginki nigdy się nie widzi. Gdy ją gonisz, ucieka i jeszcze wyśmiewa się z ciebie.
— Aniu, czy to tylko taka bujda? — zapytał Tadzio w zamyśleniu.
— Przecież jesteś chyba dość rozsądny, — odparła Ania łagodnie, — i potrafisz odróżnić bajkę od kłamstwa.
— W takim razie, powiedz mi, co się tak odzywa za stodołą Boulterów? — nalegał Tadzio.
— Wyjaśnię ci wszystko, jak dorośniesz.
Widocznie słowa te wywarły na Tadziu specjalne jakieś wrażenie, bo po chwili namysłu oznajmił uroczyście:
— Wiesz, Aniu, ja bym się chciał ożenić...
— Kiedy? — zapytała Ania zupełnie poważnie.
— Jak będę dorosły.
— Oczywiście, Tadziu. A kto jest twoją wybranką?
— Stella Fletcher. Jest w tej samej klasie, co i ja i uważam ją za najładniejszą dziewczynkę w całej Avonlea. Gdybym umarł, nim jeszcze się z nią ożenię, ty musisz się nią zaopiekować, Aniu.
— Tadek, przestań pleść głupstwa! — zawołała Maryla surowo.
— To wcale nie są głupstwa, — zaprotestował Tadzio. — Przecież Stella jest moją żoną, a jak umrę, będzie wdową. Oprócz starej babki niema nikogo na świecie.
— Aniu, siadaj do kolacji, — rzekła Maryla. — Lepiej nie słuchać tych wszystkich bredni.


ROZDZIAŁ XXIII.
Jasio nie może odnaleźć Skalnych ludzi.

Lato w Avonlea upływało bardzo przyjemnie, a tylko Ania w chwilach najweselszych zabaw pochmurniała nagle, jak gdyby tęskniąc za czemś, czego przy sobie nie miała. Jednakże nawet w myślach nie przyznawała się przed sobą, że powodem tego smutku była jedynie nieobecność Gilberta. Tylko gdy samotnie powracała do domu z jakiegoś przyjęcia, albo z któregoś z zebrań K. M. A. i, gdy inne pary szły szerokim gościńcem, wesoło gawędząc, ona uczuwała dziwny, wewnętrzny ból, którego nawet nie potrafiłaby wytłumaczyć. Zupełnie biernie przyjmowała głuche milczenie Gilberta, bo przecież przygotowana była na to, że nie będzie do niej pisywał. Wiedziała, że Diana od czasu do czasu otrzymywała od Gilberta listy, ale wołała na ten temat nie zadawać przyjaciółce żadnych pytań, bo przecież Diana była pewna, że Ania bardzo często koresponduje z przyjacielem i, że korespondencja ta jest nawet bardzo intymna. Tylko matka Gilberta, wesoła, szczera kobieta, nie posiadająca jednak zbyt wielkiego taktu, często wprawiała Anię w zakłopotanie, pytając ją przy wszystkich, czy miała jakąś wiadomość od Gilberta. Ania w takich wypadkach rumieniła się tylko i odpowiadała cichutko: „Miałam, ale nie ostatnio“; oczywiście odpowiedź tę wszyscy kładli na karb dziewczęcej wstydliwości.
Mimo wszystko, Ania nie mogła tego lata narzekać na brak rozrywek. W czerwcu przyjechała Priscilla, a po jej wyjeździe zjawili się w Avonlea państwo Irving, Jasio i Karolina Czwarta.
W Chatce Ech poczęły rozbrzmiewać znowu wesołe śmiechy, które echo w ogrodzie powtarzało po kilka razy.
Panna Lawenda nie zmieniła się prawie zupełnie, a tylko może wypiękniała i częściej uśmiech gościł na jej twarzy. Jasio ją ubóstwiał i ten ich przyjacielski stosunek wprawiał obojętnych widzów w kompletny podziw.
— Ale nie mówię do niej „mamo“, — zwierzył się Jasio Ani. — Tak można mówić tylko do własnej mamusi, a do obcych ludzi nie wolno. Pani mnie rozumie, prawda? Nazywam ją „mamą Lawendą“ i z wyjątkiem ojca, ją najbardziej kocham na święcie. Nie wiem nawet, czy nie kocham jej więcej od pani.
— Tak właśnie powinno być, — odparła Ania poważnie. Jasio miał już lat trzynaście i natura nie poskąpiła mu wzrostu. Odznaczał się wyjątkowo pięknemi oczami i wybujałą wyobraźnią, która poddawała się elastycznie wrażeniu każdego nowego przejawu życia. Często z Anią urządzali dalsze wycieczki do lasu, w pole i na wybrzeże. Sam Jasio mówił, że Ania jest jego bratnią duszą.
Karolina Czwarta stała się teraz dorosłą dziewczyną. Włosy upinała w wielki węzeł, chociaż nie dodawało to specjalnego uroku jej piegowatej twarzy, spłaszczonemu nosowi i szerokim ustom, które wydawały się jeszcze szersze w wesołym uśmiechu.
— Ale nie nabrałam chyba amerykańskiego akcentu, panno Shirley? — Pytała Anię z niepokojem.
— Ja osobiście nie zauważyłam tego, Karolino.
— Strasznie się cieszę. Podobno tam, w Bostonie, mówiłam bardzo dziwnie, ale teraz podejrzewam, że mi tem tylko chciano dokuczyć. Za nic na święcie nie chciałabym mieć amerykańskiego akcentu, chociaż Jankesi nic mi złego nie zrobili i muszę przyznać, że to naprawdę cywilizowani ludzie. Jednakże wyspa Ks. Edwarda jest mi zawsze najbardziej droga i bliska.
Podczas pierwszych dwóch tygodni, Jasio mieszkał w Avonlea u babki swej, starej pani Irving. Ania spotkała go zaraz pierwszego wieczora i zwierzył jej się, że chciałby się wybrać na wybrzeża i odszukać Norę, Złotą Panią i Żeglarzy-Bliźnięta. Poprostu nie mógł się doczekać końca kolacji, bo był pewien, że nimfa Nora czeka go z utęsknieniem na szczycie skały. Lecz gdy po godzinie wrócił z wybrzeża, twarz miał smutną i patrzył na świat realniej.
— No jakże, odnalazłeś swych Ludzi Skalnych? — zapytała Ania.
Jasio potrząsnął przecząco głową.
— Złota Pani i Bliźnięta-Żeglarze wcale już nie przyszli, — odparł. — Tylko Nora była, ale jaka zmieniona...
— Jasiu, to ty się zmieniłeś, — rzekła Ania. — Dla Ludzi Skalnych jesteś już za dorosły, bo oni tylko z dziećmi potrafią się bawić. Lękam się, że Bliźnięta-Żeglarze nie przypłyną już do ciebie w swej perłowej łodzi, pchanej żaglem, tkanym z promieni księżycowych. Złota Pani także nigdy ci już nie zagra na swej złocistej harfie. Wątpię nawet, czy Norę będziesz widywał. Trudno, musisz ponosić konsekwencję tego, że jesteś dorosły i opuścić raz na zawsze krainę bajek.
— Słyszę, że obydwoje wróciliście do dawnych bredni, — wtrąciła babcia Irving pobłażliwie i karcąco zarazem.
— O nie, — odparła Ania, potrząsając głową z powagą. — Właśnie staliśmy się zbyt mądrzy i żal nam tego. Jesteśmy nieszczerzy od chwili, gdy nas nauczono, że mowę natura dała człowiekowi po to, aby najgłębiej ukrywał swe myśli.
— Mojem zdaniem mowa jest właśnie do wyrażania myśli, — odparła babcia Irving z dobrotliwym uśmiechem.
Pierwszą połowę sierpnia przepędziła Ania w Chatce Ech. Podczas tego pobytu usiłowała wywrzeć wpływ na Ludwika Speeda, który zdaniem jej zbyt długo przewlekał swe zaloty w stosunku do Teodory Dix. W tym samym czasie u państwa Irving gościł Arnold Sherman, stary ich przyjaciel, który jednak nie przyczyniał się zupełnie do ogólnego wesołego nastroju.
— Miłe było lato, — rzekła pewnego dnia Ania. — Po pobycie tutaj czuję się naprawdę odświeżona. Za dwa tygodnie będę znowu w Redmondzie, a pociesza mnie tylko to, że będę jednocześnie w Ustroniu Patty. Niema pani pojęcia, panno Lawendo, jaki to bajeczny zakątek. Często myślę o tem, że mam właściwie dwa domy, jednym jest Zielone Wzgórze, a drugim Ustronie Patty. To lato jednak szalenie szybko minęło. Tylko w dzieciństwie wszystkie pory roku zdają się ciągnąć w nieskończoność. Potem, gdy człowiek dorasta, okres letni wydaje się króciutką, prze-czytaną bajką.
— A czy z Gilbertem Blythe jesteś tak samo zaprzyjaźniona, jak dawniej? — zagadnęła panna Lawenda.
— Zawsze zostanę przyjaciółką Gilberta, panno Lawendo.
Panna Lawenda potrząsnęła niespokojnie głową.
— Ale Aniu, tam się coś zepsuło. Wybacz mi, że jestem taka niedyskretna i że cię zapytam o przyczynę. Czyście się posprzeczali?
— Nie, tylko Gilbert żądał ode mnie czegoś więcej, niż przyjaźni, a ja, niestety, darzę go uczuciem tylko przyjacielskiem.
— Aniu, czy jesteś tego pewna?
— Najzupełniej.
— Ogromnie mi przykro.
— Jestem ciekawa, dlaczego wszyscy uważają, że powinnam zostać żoną Gilberta? — szepnęła Ania w zamyśleniu.
— Bo tworzycie idealną parę. Nie gniewaj się, Aniu, że ja tak myślę.


ROZDZIAŁ XXIV.
Na widownię występuje Jerzy.
Prospect Point, 20 sierpnia.

— Droga Aniu, — pisała Iza. — Usiłuję szeroko otworzyć oczy, żeby napisać do ciebie obszerny list. Tego lata zaniedbywałam Cię szalenie, kochanie, ale pociesz się, że wszystkich moich znajomych to samo spotkało. Od dzisiaj postanowiłam odpowiadać na listy, które otrzymałam podczas tego lata. Oczywiście najprzód piszę do ciebie, chociaż w tej chwili jestem szalenie senna. Wczoraj wieczorem byłam z kuzynką Emilją u sąsiadów. Gdy wszyscy goście wyszli, gospodyni z trzema córkami poczęły ich strasznie obgadywać. Przyszło mi zaraz na myśl, że po naszem wyjściu i nas spotka ten sam los. Po powrocie do domu dowiedziałyśmy się od pani Lili, że pastuch tej właśnie sąsiadki choruje na szkarlatynę. Pani Lili jest specjalistką od udzielania takich nieprzyjemnych wiadomości. Ogromnie się boję szkarlatyny i naturalnie tej nocy nie mogłam wcale zasnąć. W chwilach krótkiej drzemki nawiedzały mnie przykre sny. O trzeciej w nocy obudziłam się, czując gorączkę i ból gardła. Byłam przekonana, że zaraziłam się szkarlatyną. Natychmiast zajrzałam do książki lekarskiej kuzynki Emilji, aby się dowiedzeić, jakie są objawy tej okropnej choroby. Wszystkie te objawy ja właśnie miałam. Z rozpaczą wróciłam do łóżka i smacznie zasnęłam. Dziś rano czułam się zupełnie dobrze, więc doszłam do wniosku, że to jednak nie jest szkarlatyna. Wątpię tylko, czy od wczorajszego wieczora choroba mogłaby się tak rozwinąć. Teraz, podczas białego dnia zaczynam już rozumować, ale wśród nocnych ciemności najprzykrzejsze myśli przychodzą człowiekowi do głowy.
— Prawdopodobnie dziwisz się, że jestem w Prospect Point. Otóż ojciec nalega zawsze, abym choć jeden miesiąc podczas lata spędziła nad morzem i wysyła mnie do pierwszorzędnego pensjonatu swej kuzynki w Prospect Point. Przybyłam tutaj dwa tygodnie temu. Jak zwykle przywiózł mnie ze stacji wuj Marek Miller swoim staroświeckim powozikiem. Wuj Marek jest szalenie miłym staruszkiem i dał mi podczas drogi garść czerwonych cukierków miętowych. Miętówki sprawiają na mnie wrażenie słodyczy, mających pewien związek z religją, bo jak byłam jeszcze małą dziewczynką, babcia Gordon częstowała mnie zawsze miętówkami w kościele. Pamiętam, że kiedyś zapytałam nawet, czy miętówki pachną świętością? Miętówek wuja Marka wołałam nie jeść, bo wyjął je przy mnie z kieszeni razem z kilku zardzewiałemi gwoździkami. Nie mogłam jednak robić mu przykrości, więc od czasu do czasu wyrzucałam je pojedyńczo na drogę. Gdy już nie miałam ani jednej, wuj Marek zauważył to i rzekł troskliwie: „Panno Izo, nie wolno zjadać odrazu wszystkich słodyczy, gotowa się pani rozchorować.“
— Oprócz mnie, w pensjonacie kuzynki Emilji mieszka jeszcze pięć osób, cztery starsze panie i jeden młodzieniec. Z prawej strony sąsiaduje ze mną pani Lili, która lubuje się w opowiadaniu o własnych swych dolegliwościach i najróżnorodniejszych chorobach. Gdy się tylko wymieni nazwę jakiejś choroby, ona zaraz kiwa głową i mówi z ubolewaniem: „Ach, doskonale to znam“. Potem oczywiście wylicza wszelkie objawy. Jerzy opowiada, że pewnego razu w obecności pani Lili wspomniał, o „ataksji ruchowej“, a ona naturalnie orzekła, że i to zna doskonale. Twierdzi, że przez dziesięć lat na to chorowała, i że wyleczenie zawdzięcza jakiemuś znachorowi.
— Któż to jest Jerzy? zapytasz. Bądź cierpliwa, Aniu. W odpowiedniej chwili i na odpowiedniem miejscu dowiesz się o nim wszelkich szczegółów. Bo przecież nie mogę go mieszać ze starszemi paniami.
— Sąsiadką moją z lewej strony przy stole jest pani Phinney, która mówi zawsze drżącym głosem i ma się wrażenie, że za chwilę łzy popłyną z jej oczu. Zdawaćby się mogło, że życie jej jest naprawdę padołem płaczu, a uśmiech, to tylko chwilowa lekkomyślność. Ta pani ma o mnie jeszcze gorsze zdanie, niż ciotka Jakóbina.
— W rogu stołu, na lewo ode mnie, siedzi panna Marja Grimsby. Gdy pierwszego dnia zwróciłam się do panny Marji, że według mnie zbiera się na deszcz, ona roześmiała się głośno bez słowa. Gdy zauważyłam, że w Prospect Point jest dużo moskitów, ona roześmiała się także. Jestem pewna, że przyjęłaby również śmiechem nawet to, gdybym ją zawiadomiła, że ojciec mój się powiesił, matka otruła, a brat siedzi w więzieniu. Widocznie z tym śmiechem już się urodziła, ale mnie to wyprowadza z równowagi.
— Trzecią starszą panią jest pani Grant, miła, kochana staruszka. Jest jednak ogromnie nieciekawa w rozmowie, bo o wszystkich wyraża się jak najlepiej.
— A teraz kolej na Jerzego.
— Natychmiast po przyjeździe tutaj ujrzałam naprzeciw przy stole pewnego młodzieńca, który na powitanie uśmiechnął się do mnie tak przyjacielsko, jakby mnie znał od urodzenia. Wuj Marek wyjaśnił mi, że ten młodzieniec nazywa się Jerzy Blake i jest studentem teologji w St. Columba. W tym roku zaangażowano go do kościoła misyjnego w Prospect Point.
— Jerzy jest szalenie brzydki, poprostu uważam go za najbrzydszego mężczyznę jakiego widziałam w życiu. Ma szalenie długie nogi i bardzo niezgrabną figurę. Włosy jego przypominają len, oczy ma zielonkawe, usta szerokie, a uszy... wolę o jego uszach nie myśleć.
— Jedyną jego zaletą jest miły głos i niezwykle porządny charakter. Bardzo prędko staliśmy się przyjaciółmi, bo on ukończył uniwersytet redmondski, mamy zatem dużo wspólnych spraw do omówienia. Chodziliśmy więc razem na ryby, a wieczorem na spacery przy świetle księżyca. W nocy Jerzy jest nawet zupełnie ładny. Oczywiście stare panie, z wyjątkiem pani Grant, nie lubią Jerzego, bo jest wesoły i zawsze woli być w mojem niż w ich towarzystwie.
— Aniu, nie wiem dlaczego, ale pragnę, żeby Jerzy nie uważał mnie za trzpiotkę.
— Zeszłej niedzieli Jerzy wygłosił kazanie w miejscowym kościele. Oczywiście i ja poszłam do kościoła, ale nie mogło mi się pomieścić w głowie, że Jerzy wkrótce będzie pastorem.
— Kazanie trwało dziesięć minut, a ja przez cały ten czas czułam się dziwnie mała i niepozorna. Podczas kazania Jerzy nie mówił o kobietach i na mnie nawet nie spojrzał. Właśnie w owej chwili zdałam sobie sprawę, że jestem szalenie lekkomyślna i płytka istota i że nie mam nic wspólnego z kobiecym ideałem Jerzego. Kobieta, którą Jerzy by pokochał, musiałaby być prawdopodobnie bardzo szlachetna i posiadać wielki zapas silnej woli. Jednocześnie pomyślałam o tem, że podczas kazania Jerzy wydał mi się kompletnie ładny, a wyraz jego oczu był wyjątkowo natchniony. Zapragnęłam wtedy stać się podobną do ciebie, Aniu.
— W powrotnej drodze do domu, Jerzy podszedł do mnie, jak zwykle uśmiechając się wesoło, ale ten jego uśmiech wydał mi się jakoś zupełnie inny. Ujrzałam teraz prawdziwego Jerzego i zastanawiać się zaczęłam, czy on kiedykolwiek ujrzy prawdziwą Izę, której nawet ty, Aniu, nigdy jeszcze nie widziałaś.
— „Jerzy“, szepnęłam, zapominając nazwać go panem Blake. „Jerzy, jest pan stworzony na duchownego. Nie powinien pan był obierać żadnego innego zawodu“.
— „To prawda“, — odparł Jerzy z uśmiechem. — „Długo zastanawiałem się nad tem, bo zasadniczo nie chciało mi się zostać pastorem. Ale wreszcie doszedłem do wniosku, że widocznie Pan Bóg przeznaczył mi ten zawód“.
— Mówił to głosem bardzo cichym i spokojnym i odrazu zrozumiałam, że swe obowiązki będzie spełniał należycie. Zaczęłam zazdrościć kobiecie, którą on wybierze sobie na żonę. Na pewno ta kobieta będzie miała silną wolę i zawsze potrafi się zdecydować, który kapelusz ma włożyć, bo będzie miała wogóle tylko jeden. Pastorowie rzadko bywają bogaci. Ale żona Jerzego będzie tak szczęśliwa, że pieniądze nie będą miały dla niej żadnego znaczenia.
— Aniu, nie myśl przypadkiem, że się zakochałam w Jerzym Blake. Bo czemże może być dla mnie taki ubogi, brzydki teolog, jak Jerzy? Nawet wuj Marek twierdzi, że toby było nieprawdopodobne.
A teraz dobranoc.

Twoja Iza.

P. S. Właściwie to jest niemożliwe, ale lękam się, że to prawda. Jestem zarazem szczęśliwa i zrozpaczona. Przeczuwam w głębi duszy, że on nigdy nie zwróci na mnie specjalnej uwagi. Jak sądzisz, Aniu, czy mogłabym kiedyś zostać stateczną pastorową? I. G.


ROZDZIAŁ XXV.
Książę z bajki.

— Nie wiem co mam z sobą począć, — mówiła Ania, spoglądając przez okno Ustronia Patty na wierzchołki oddalonych sosen. — Mam zupełnie wolne popołudnie, ciociu Jakóbino. Czy mam je przepędzić tutaj przy wesołym ogniu na kominku, wśród woni rumianych jabłek, mruczących kotów i niewinnych porcelanowych psów z zadartemi zielonemi noskami, czy pójść do parku, gdzie przywołują mnie wierzchołki poszarzałych drzew i spienione fale, rozbijające się o nadbrzeżne skały?
— Gdybym była w twoim wieku, wybrałabym bezwzględnie przechadzkę po parku, — odparła ciotka Jakóbina, łechcąc żółte ucho Zyzia drutem od pończoch.
— Myślałam, że i ty, ciociu, uważasz się za taką młodą, jak my wszystkie, — żartowała Ania.
— Tylko dusza moja jest młoda, bo nogi już oddawna zaczynają mi odmawiać posłuszeństwa. Aniu, idź trochę na świeże powietrze, ostatnio bardzo mizernie wyglądasz.
— To chyba pójdę do parku, — odparła Ania z postanowieniem. — Nie mogę dzisiaj w domu usiedzieć. Czuję potrzebę ruchu. W parku na pewno i tak jest pusto, bo przecież wszyscy wybrali się na mecz piłki nożnej.
— A dlaczego ty nie poszłaś?
— Nikt mnie nie zaprosił, a właściwie nikt, oprócz tego strasznego, małego Dyzia Rangera. Z nim nie poszłabym za skarby świata, nie chcąc jednak sprawić mu przykrości, wytłumaczyłam, że nie lubię zawodów piłkarskich. Właściwie i na to nie mam dzisiaj ochoty.
— Więc przejdź się trochę po parku, — radziła ciotka Jakóbina. — Weź jednak parasolkę, bo zanosi się na deszcz. Mój reumatyzm wyjątkowo mi dziś dokucza.
— Ciociu, przecież reumatyzm mają tylko starzy ludzie.
— Na reumatyzm w nogach uskarżają się nawet młodzi, moja Aniu. U starych reumatyzm zazwyczaj rzuca się na duszę. Moja dusza, dzięki Bogu, jest zupełnie zdrowa. Jak kiedyś w życiu reumatyzm zaatakuje ci duszę, powinnaś natychmiast zamówić sobie trumnę.
Był już listopad, ten okres purpurowych zachodów słońca, odlatujących ptaków, zawodzących śpiewów fal morskich i głośnego wycia wichru w gęstych konarach sosen. Ania spacerowała po alejach parku, chcąc, jak twierdziła, pozbyć się mglistej powłoki dzisiejszego swego nastroju. Mglistości tej dotychczas nie znała, a dopiero zetknęła się z nią bliżej po rozpoczęciu trzeciego roku na uniwersytecie.
Pozornie tryb życia w Ustroniu Patty nie uległ właściwie żadnej zmianie. Co tydzień w piątek wieczorem duża bawialnia przepełniona była gośćmi i rozbrzmiewała wesołemi śmiechami. Codziennie rano Iza otrzymywała listy Jerzego i co wieczór wysyłała mu odpowiedź. Naogół wszyscy mieszkańcy Ustronia Patty darzyli Jerzego ogromną sympatją, tylko jedna ciotka Jakóbina twierdziła, że studentów teologji nie można brać pod uwagę.
— Może być bardzo miły, — mówiła Izie, — ale mojem zdaniem, duchowny powinien być poważny i myśleć tylko o swoich obowiązkach religijnych.
— Więc kapłanowi nie wolno się nawet uśmiechnąć? — oburzała się Iza.
— Kapłan nie jest świeckim człowiekiem, — skarciła ją ciotka Jakóbina. — Ty sama, wiedząc o tem, nie powinnaś flirtować z panem Blake.
— Ja wcale z nim nie flirtuję, — broniła się Iza.
Ale prócz Ani nikt w to nie wierzył. Ogólnie uważano, że Iza i tym razem zajęta jest chwilowo nowym konkurentem i prawie wszyscy potępiali jej postępowanie.
— Pan Blake nie należy do typu tych młodzieńców, do których należą Anatol i Augustyn, — tłumaczyła jej Stella. — Ta twoja zabawa może go unieszczęśliwić.
— Więc sądzisz, że aż do tego stopnia jest mną zajęty? — pytała Iza drżącym głosem. — Dałby Bóg, żeby się twoje przepowiednie spełniły.
— Izo, nie sądziłam, że nie posiadasz odrobiny uczucia. Jak możesz mówić, że cieszyłabyś się, gdybyś go mogła unieszczęśliwić?
— Tego nie powiedziałam, moja kochana. Słuchaj uważnie moich słów. Mówię tylko, że byłabym niezmiernie zadowolona, gdyby był mną aż tak zajęty. Wiedziałabym chociaż wówczas, że posiadam na niego wpływ.
— Zupełnie cię nie rozumiem, Izo. Zawracasz mu głowę, nie mając żadnych poważnych zamiarów.
— Pragnę doprowadzić do tego, żeby mi się oświadczył, — odparła Iza tajemniczo.
— Nigdy nie dojdę z tobą do ładu, — szepnęła Stella z niechęcią.
Od czasu do czasu, podczas piątkowych przyjęć, zjawiał się także Gilbert. Pozornie nie tracił dobrego humoru i na równi z innymi sypał żartami, jak z rękawa. Nie starał się specjalnie przebywać w towarzystwie Ani, ale jednocześnie wcale jej nie unikał. Gdy chwilami znajdowali się blisko siebie, prowadził z nią uprzejmą obojętną rozmowę, jakby była zupełnie nową jego znajomą. Zdawać się mogło, że ze starej przyjaźni nie pozostało już ani śladu. Ania najlepiej zdawała sobie z tego sprawę, lecz wmawiała w samą siebie, że uczuwa za to wielką wdzięczność dla Gilberta. Dotychczas była pewna, że wówczas, w ogrodzie, odmową swą zraniła go dotkliwie i że ta rana w jego sercu nie zagoi się tak szybko. Teraz dopiero doszła do wniosku, że widocznie Gilbert już dawno o tem wszystkiem zapomniał. Od czasu do czasu pocieszała się, że właściwie z miłości nikt jeszcze nie umarł, czyli i w tym wypadku Gilbertowi nie groziło żadne specjalne niebezpieczeństwo. Życiu towarzyskiemu oddawał się tak, jak dawniej i był zawsze pełen werwy i humoru. Widocznie posiadał już takie usposobienie, nie umiał bowiem usychać z rozpaczy dlatego, że jakaś młoda dziewczyna nie darzyła go żadnem żywszem uczuciem. Częstokroć nawet, przysłuchując się wesołym jego rozmowom z Izą, Ania zaczynała się zastanawiać, czy nie myliła się, sądząc, że Gilbert był nią kiedyś tak bardzo zajęty.
Coprawda, coraz częściej znajdowali się tacy, którzy chętnie zajęliby wakujące miejsce Gilberta. Jednak Ania spoglądała na wszystkich tych kandydatów wyniośle, nie pragnąc tymczasem zastępcy. I teraz właśnie, spacerując po pustym parku, usiłowała utwierdzić się w tem mniemaniu.
Przepowiednia ciotki Jakóbiny spełniła się istotnie, bo nagle spadł rzęsisty deszcz i Ania, otworzywszy parasolkę, poczęła biec wąską aleją parkową. Znalazłszy się na ulicy portowej, przystanęła na chwilę, lecz nagle silny podmuch wiatru odwrócił trzymaną przez nią parasolkę. Anię ogarniała rozpacz.
— Czy mogę pani służyć moim parasolem?
Ania podniosła głowę. Przed nią stał ucieleśniony bohater jej marzeń, wysoki, piękny, o głębokich, wymownych oczach i melodyjnym miłym głosie.
— Dziękuję panu, — odpowiedziała zmieszana.
— Przejdźmy do tego małego pawilonu, — zaproponował nieznajomy. — Jestem pewien, że deszcz za chwilę przestanie padać.
Wypowiedział to takim tonem, że Ania uczuła przyśpieszone kołatanie serca.
Szybkim krokiem przedostali się do pawilonu i usiedli przy sobie na małej, wąskiej ławeczce. Z wesołym uśmiechem Ania przyglądała się swemu odwróconemu parasolowi.
— Zawsze, jak parasol mi się odwraca, dochodzę do wniosku, że martwe przedmioty też nie są pozbawione pewnej dozy złośliwości, — szepnęła po chwili, śmiejąc się.
Pod wpływem deszczu, złociste jej loki wiły się teraz dokoła czoła i szyi. Na policzkach wykwitał promienny rumieniec, a szare oczy błyszczały nieugaszoną młodością. Nieznajomy spoglądał na nią z podziwem, a ona mimowoli rumieniła się pod siłą jego wzroku. Któż to mógł być? Zauważyła, że miał w butonierce białoczerwoną wstążeczkę redmondską. Była pewna, że z widzenia zna wszystkich studentów w Redmondzie, oczywiście oprócz nowicjuszów, ale ten miły nieznajomy, na pewno nowicjuszem nie był.
— Widzę, że jesteśmy kolegami, — rzekł młodzieniec, spoglądając na taką samą wstążeczkę, przypiętą do klapy płaszcza Ani. — Jest to zupełnie wystarczający powód do zawarcia znajomości. Nazywam się Robert Gardner, a domyślam się, że pani jest ową panną Shirley, która na ostatnim wieczorze filomackim czytała z takiem przejęciem Tennysona.
— Owszem, ale pana zupełnie nie pamiętam, — przyznała Ania szczerze. — Na którym kursie jest pan, jeżeli wolno wiedzieć?
— Zasadniczo mam wrażenie, że nie jestem na żadnym. Dwa lata temu, po ukończeniu dwóch kursów, przerwałem studja z powodu wyjazdu do Europy. Teraz wróciłem, zamierzając skończyć uniwersytet.
— To i ja jestem na trzecim roku, — rzekła Ania.
— Czyli jesteśmy kolegami nawet z tego samego kursu. Ja już oddawna pogodziłem się z utratą tych dwóch lat, bo ciągle się pocieszam, że uda mi się to nadrobić.
Deszcz padał przez całe pół godziny, które Ani wydawało się jedną, krótką chwilą. Wreszcie ołowiane chmury ustąpiły miejsca blademu błękitowi i wątłe listopadowe słońce rzuciło na ziemię pęk swoich złocistych promieni. Ania z nowym swym znajomym skierowała się w stronę Ustronia Patty. Chwilę jeszcze stali przed bramą, a wówczas nowy znajomy zapytał, czy może Anię kiedyś odwiedzić. Oczywiście otrzymał pozwolenie. Z rozpalonemi policzkami i bijącem sercem Ania wbiegła do domu. Nawet Mruczka, który wskoczył jej zaraz na kolana, odegnała niechętnie, tak była przepojona myślą o przygodnej znajomości.
Tego samego wieczora do Ustronia Patty zgłosił się posłaniec z pękiem wspaniałych róż i bilecikiem do panny Shirley. Iza ukradkiem przeczytała nazwisko i kilka poetycznych słów napisanych na bileciku.
— Robert Gardner, — zawołała. — Nie miałam pojęcia, że znasz Roberta Gardnera.
— Dzisiaj poznałam go podczas deszczu w parku, — pośpieszyła Ania z wyjaśnieniem. — Parasolka moja wywróciła się nagle i on, przechodząc ulicą, zaofiarował mi swój parasol.
— No, — Iza spojrzała na Anię podejrzliwie. — Wątpię, czy dla takiego prozaicznego przypadku przysyła ci teraz te piękne róże z piękniejszym jeszcze wierszem. Nie rumień się, Aniu, bo ten rumieniec cię zdradza.
— Nie pleć głupstw, Izo. A czy znasz pana Gardnera?
— O nim tylko słyszałam, ale znam jego siostry. Zresztą wszyscy w Kingsporcie znają go ze słyszenia. Gardnerowie należą do jednej z najbogatszych rodzin sinonosów, a Robert jest bardzo piękny i mądry. Przed dwoma laty matka jego ciężko zachorowała, a on z nią musiał wyjechać. Teraz powrócił i będzie zapewne dalej studjował. Wiesz, Aniu, czuję w powietrzu woń przyszłego romansu. Jestem nawet trochę zazdrosna, ale tylko trochę, bo przecież Robert Gardner, to zawsze nie Jerzy.
— Niemądra jesteś, — zawołała Ania dumnie.
Ale, gdy wreszcie znalazła się w łóżku, długo leżała wśród ciemności z otwartemi oczami. Chwilami przychodziło jej na myśl, że na drodze jej życia pojawił się wreszcie prawdziwy książę z bajki. Wspominając cudowne, duże oczy Roberta, utwierdzała się w mniemaniu, że to on właśnie był prawdziwym księciem.


ROZDZIAŁ XXVI.
Krystyna.

Mieszkanki Ustronia Patty wybierały się na wieczornicę, urządzaną przez studentów trzeciego kursu dla słuchaczów ostatniego roku. Ania miała na sobie naprawdę prześliczną suknię i z zadowoleniem przyglądała się swemu odbiciu w małem lustrze, zawieszonem w jej niebieskim pokoju. Właściwie jeszcze kilka dni temu sukienka ta była zupełnie skromna, uszyta z żółtawego jedwabiu, pokrytego szyfonem, Iza jednak tak długo nalegała, aż Ania pozwoliła jej cały szyfon wyhaftować małemi pączkami róż. Oczywiście teraz sukienki tej mogła pozazdrościć Ani największa elegantka w Redmondzie. Nawet Ala Boone, która sprowadzała sobie suknie z Paryża, przyglądała się z podziwem Ani, wchodzącej do sali Redmondu.
Biała orchideja, wetknięta we włosy, dopełniała stroju. Pęk białych orchidei otrzymała Ania tego samego dnia od Roberta Gardnera i jedną z nich wyjęła z bukietu, ażeby wzbudzić tem zazdrość koleżanek. W chwilę potem w pokoju zjawiła się Iza, patrząc z uwielbieniem na przyjaciółkę.
— Aniu, dziś wieczorem obwołana zostaniesz na pewno królową.
— To tylko zasługa mojej sukni.
— Co też ty gadasz? Pamiętasz, jak na jakimś wieczorze zaćmiłaś wszystkich, chociaż miałaś na sobie tylko bluzkę flanelową, uszytą przez panią Linde. Gdyby Robert nie zakochał się w tobie dotychczas, na pewno musiałby się zakochać właśnie dziś wieczorem. Nie podoba mi się tylko ta orchideja. Nie myśl, że to zazdrość przeze mnie przemawia. Ten kwiat jest stanowczo dla ciebie nieodpowiedni. Do twojej urody nie pasują takie egzotyczne rośliny. Proszę cię, wyjmij ją z włosów.
— Dobrze, spełnię twoje życzenie. Muszę przyznać, że i ja nie jestem tym kwiatem zachwycona. Robert prawdopodobnie wie o tem i dlatego przysyła mi orchideje bardzo rzadko.
— Jerzy przysłał mi dzisiaj kilka pąków róż, ale sam na wieczornicy nie będzie. Wytłumaczył się jakiemś zebraniem w kościele w robotniczej dzielnicy miasta. Jestem pewna, że to był tylko pretekst. Boże, jakże ja się lękam, że Jerzemu właściwie na mnie wcale nie zależy. Zastanawiam się tylko, czy mam uschnąć z tęsknoty i umrzeć, czy też żyć, ukończyć studja i stać się użyteczną dla społeczeństwa.
— Ponieważ to drugie jest przy twojem usposobieniu niemożliwością, więc uważam, że lepiej będzie, jak uschniesz i umrzesz, — odparła Ania z bezlitosnym uśmiechem.
— Jesteś bez serca!
— A ty, Izo, bez rozumu! Przecież zdajesz sobie sprawę, że Jerzy cię kocha.
— Ale dlaczego mi o tem nie mówi. Ja znowu nie śmiem go pytać. Coprawda miłość jego czuję na każdym kroku, ale sam wyraz oczu nie jest jeszcze dowodem niczego. Przed oficjalnemi zaręczynami nie zacznę haftować wyprawy, bo Opatrzność mogłaby mi zrobić na przekór.
— Widzisz Izo, pan Blake jest biedny i dlatego prawdopodobnie lęka się zaproponować ci małżeństwo. Sama wiesz, że to jest jedyny powód jego milczenia.
— Mam takie wrażenie, — przyznała Iza ze smutkiem. — Wobec tego chyba ja mu się będę musiała oświadczyć. Sądzę, że w tym wypadku powinnam nawet tak uczynić. A wiesz, Aniu, że Gilbert Blythe dotrzymuje stale towarzystwa Krystynie Stuart?
Zapinając właśnie w tej chwili złoty łańcuszek na szyi, Ania doszła do wniosku, że zameczek widocznie musiał być zepsuty. A może to palce odmówiły nagle posłuszeństwa?
— Któż to jest Krystyna Stuart?
— Siostra Romana Stuarta. Uczy się muzyki w Kingsporcie. Ja jej nie znam, ale podobno jest bardzo ładna i mówią, że Gilbert szaleje za nią. Pamiętasz, jak się złościłam, gdyś odtrąciła Gilberta. Teraz widzę, że Robert Gardner był twojem przeznaczeniem. Przyznaję ci słuszność, żeś go wybrała.
Tym razem Ania nie zarumieniła się, jak to zwykle bywało, gdy koleżanki mówiły o jej przyszłem małżeństwie z Robertem Gardnerem. Twarzyczka jej pobladła, a w sercu uczuła dotkliwy ból. Denerwowała ją ta ustawiczna paplanina Izy. Nie mogąc na nikim innym wywrzeć swojej złości, uderzyła śpiącego na poduszce Mruczka.
— Wstrętne kocisko! Wynoś się stąd!
Zabrawszy orchideje, zbiegła nadół, gdzie ciotka Jakóbina siedziała, spoglądając na palta dziewcząt, rozwieszone przy ogniu. Robert Gardner czekał już w bawialni, głaszcząc kota Sabiny. Kot jednak widocznie nie miał do niego zaufania, bo usiłował wyrwać się z jego objęć. Wszyscy inni w Ustroniu Patty darzyli Roberta wielką sympatją. Nawet ciotka Jakóbina uważała go za najsympatyczniejszego młodzieńca i twierdziła, że Ania jednak ma szczęście. Tego rodzaju uwagi zazwyczaj Anię denerwowały. Chociaż przyjaźń Roberta, okazywana w tak romantyczny sposób, imponowałaby chyba każdej dziewczynie, to jednak Ania wołałaby, aby koleżanki nie decydowały o jej przyszłości. Pomagając jej włożyć płaszcz, Robert wypowiedział znowu jakiś komplement, lecz Ania przyjęła go obojętnie i w drodze do Redmondu nie odezwała się ani słowem. Dopiero gdy weszli na salę, twarzyczka Ani nabrała dawnych rumieńców, a oczy zabłysły radością życia. Uśmiechnęła się do Roberta wesoło, na co on odwzajemnił jej się także uśmiechem, o którym Iza zwykła mawiać, że jest „głęboki i aksamitny“. W gruncie rzeczy jednak Ania zdawała się Roberta nie widzieć, bo właśnie przed chwilą dojrzała pod rozłożystą palmą Gilberta w towarzystwie młodej dziewczyny, która prawdopodobnie była ową Krystyną Stuart.
Istotnie towarzyszka Gilberta była bardzo ładna, o ciemnoniebieskich oczach i lśniących czarnych włosach.
— Od najdawniejszego dzieciństwa, zawsze marzyłam o takim wyglądzie, — myślała Ania ze smutkiem. — Brzoskwiniowa cera, błyszczące ciemnoniebieskie oczy, czarne lśniące włosy. Właśnie ona jest taka, dziwię się tylko, że nie nazywa się Kordelja Fitzgerald. Mam jednak wrażenie, że figurę ma gorszą niż ja, a nos napewno brzydszy.
To ostatnie spostrzeżenie uspokoiło nieco Anię.


ROZDZIAŁ XXVII.
Obopólne zaufanie.

Tego roku miesiąc marzec przyniósł z sobą ciepłe promienie słoneczne, pod wpływem których śnieg zaczął tajać. Młode mieszkanki Ustronia Patty przygotowywały się do wiosennych egzaminów. Uczyły się pilnie, nie wyłączając Izy, która wzięła się do pracy tym razem ze zdwojonym zapałem.
— Może zdobędę matematyczne stypendjum Johnsona, — mówiła z pozornym chłodem. — Greckie stypendjum byłoby o wiele łatwiejsze, lecz uparłam się na matematykę, ażeby pokazać Jerzemu, że jestem pracowita.
— Jerzy kocha przedewszystkiem twoje piękne oczy i miły uśmiech. Wątpię, czy przykłada specjalną wagę do twej umysłowości, — uśmiechała się Ania.
— Za moich młodych lat nie wymagano od dziewcząt, aby były dobremi matematyczkami, — odezwała się ciotka Jakóbina. — Inne czasy, inni ludzie. Izo, a czy umiesz gotować?
— Nigdy się tem nie zajmowałam. Raz tylko upiekłam piernik, ale nie specjalnie mi się udał. W samym środku był zakalec. Sądzę jednak, ciociu, że gotować także się nauczę nawet wówczas, gdy będę dobrą matematyczką.
— Bardzo możliwe, — odparła ciotka Jakóbina przezornie. — Przyznaję, że kobiety powinny być wykształcone. Moja córka także skończyła wyższą uczelnię, ale jednocześnie umie gotować. W tym wypadku ja byłam jej mentorem, nim jeszcze wstąpiła na uniwersytet.
W końcu marca dziewczęta otrzymały list od panny Patty Spofford, która pisała, że obydwie z panną Mar ją postanowiły pobyt swój w Europie przedłużyć jeszcze o rok.
— Możecie panie pozostać w Ustroniu Patty dłużej, — pisała. — Chciałyśmy z Marją wstąpić do Egiptu, aby obejrzeć tamtejsze cuda.
— Wyobraźcie sobie te dwie damy biegające po Egipcie. Jestem pewna, że nawet podczas oglądania piramid będą robiły swe nieodstępne pończochy, — śmiała się Priscilla.
— Najważniejsze to, że przez cały rok będziemy jeszcze mieszkały w Ustroniu Patty, — radowała się Stella. — Lękałam się najbardziej powrotu właścicielek. Co by się wtedy stało z naszem miłem gniazdkiem. Musiałybyśmy, jak małe pisklęta, wyemigrować w świat szeroki i osiąść znowu w którymś z pensjonatów.
— Trzeba iść trochę do parku, — rzekła nagle Iza, odkładając książki. — Przypuszczam, że w starości wspominać będę z przyjemnością, że po całym dniu pracy wyrwałam się na chwilowy spacer.
— Jak to rozumiesz? — zagadnęła Ania.
— Powiem ci jaśniej, gdy pójdziesz teraz ze mną.
Znalazłszy się w parku, dziewczęta z rozkoszą wdychały świeże marcowe powietrze. Rozbudzoną przyrodę spowijała jeszcze prawie martwa cisza, która zdawała się być początkiem czegoś radosnego, co miało nastąpić. Dziewczęta skierowały się do małej wysepki zarośniętej sosnami, których wierzchołki tonęły w tej chwili w czerwonych promieniach zachodzącego słońca.
— Wróciłabym teraz chętnie do domu i napisała poemat o purpurowym, wiosennym zachodzie, — rzekła Iza, zatrzymując się na małej polance, tuż u podnóża sosnowej wysepki. — Jakże tu pięknie! Patrząc na te drzewa, odnosi się wrażenie, że zatonęły w długotrwałej zadumie.
— W towarzystwie sosen zdaje mi się, że zbliżam się do Boga, — odparła Ania.
— Aniu, jestem dzisiaj ogromnie szczęśliwa, — zwierzyła się Iza.
— Czy pan Blake nareszcie ci się oświadczył? — zapytała Ania ze spokojem.
— Wyobraź sobie. Byłam tak wzruszona, że aż trzy razy kichnęłam. Prawda, że to straszne? Ale nie omieszkałam cicho powiedzieć „tak“, nim jeszcze skończył swoją tyradę. Lękałam się, że gotów zmienić zdanie. Upiłam się tem szczęściem, bo wiesz, że jeszcze teraz nie chce mi się wierzyć w to wszystko. Dlaczego Jerzy akurat wybrał taką lekkomyślną istotę, jak ja.
— Przecież ty w gruncie rzeczy nie jesteś taka lekkomyślna, — szepnęła Ania z powagą. — Lekkomyślność twoja jest tylko powierzchowna, bo w głębi kryje się poczciwa natura małej kobietki. Czemu ukrywasz prawdziwe swe usposobienie?
— Taka już jestem, Królowo Aniu. Masz słuszność, że w gruncie rzeczy nie jestem taka roztrzepana. To tylko powłoka lekkomyślności, której nie umiem się pozbyć. Pani Poyser twierdzi, że należałoby przekręcić mnie przez jakąś maszynę, a potem ulepić na nowo. Jerzy jednak kocha mnie taką, jaka jestem. Ja go także kocham. Coprawda, to pierwsze uczucie w życiu jakoś dziwnie mnie zaskoczyło. Nie wyobrażałam sobie, abym się mogła zakochać w brzydkim mężczyźnie. Pomyśl tylko, że poza Jerzym, o nikim nie myślę. Nieraz, będąc sama, nazywam go zdrobniale Jurkiem. Prześliczne ma imię.
— A Anatol i Augustyn, cóż oni na to?
— Już w Boże Narodzenie oświadczyłam im, że za żadnego z nich nie wyjdę. Śmieszne, że kiedyś jednak marzyłam o tem, aby zostać żoną któregoś z nich. Ogromnie ich wzruszyła ta moja odmowa, lecz ja otarłam tylko łzy ukradkiem, bo zaraz przyszło mi na myśl, że tylko Jerzy może zostać moim mężem. Tym razem decyzja przyszła niezwykle prędko.
— A czy wytrwasz w tem?
— Mam nadzieję, że tak, bo dostałam od Jurka doskonałe lekarstwo. Jurek twierdzi, że w chwili wahania, powinnam zawsze myśleć o starości. On za to decyduje się niezwykle szybko, więc się pocieszam, że i mnie kiedyś tej mądrości nauczy.
— A co twoi rodzice powiedzą?
— Ojciec wogóle się nie odezwie, bo uważa, że powinnam robić, jak mi się podoba. Za to matka nie przestanie gderać. Oprócz nosa, posiada jeszcze byrnowski język. W każdym razie muszą się pogodzić z tą myślą.
— Zostając żoną pana Blake, będziesz musiała, Izo, zrezygnować z wielu rzeczy, do których dotychczas byłaś przyzwyczajona.
— Co to wszystko znaczy w porównaniu z nim samym. Na przyszły rok w czerwcu odbędzie się nasz ślub. Jurek w tym roku kończy uniwersytet. Prawdopodobnie dostanie probostwo w robotniczej dzielnicy, na ulicy Petersona. Wyobrażasz sobie mnie mieszkającą w robotniczej dzielnicy? Z Jurkiem jednak zgodziłabym się zamieszkać nawet wśród lodowców Grenlandji.
— A kiedyś twierdziłaś, że zostaniesz żoną tylko człowieka bogatego, — uśmiechnęła się Ania, spoglądając na wierzchołki wysokich sosen.
— Nie mów mi o tem, co było kiedyś! W ubóstwie będę się czuła lepiej, niż w zbytku. Nauczę się gotować i przerabiać sukienki. W Ustroniu Patty nauczyłam się robić zakupy. Chociaż ciotka Jakóbina twierdzi, że złamię Jurkowi karjerę, jestem pewna, że się myli. Wiem, że zbyt wiele rozumu nie posiadam, ale wyśmienicie umiem przystosowywać się do innych.
— Izo, wybacz, że ci nie winszuję, wiesz jednak, że cię naprawdę kocham i twoje szczęście raduje mnie ogromnie.
— Wiem, wiem. Przyjaźń tę już dawno wyczytałam z twoich szarych oczu. Oby już nadszedł dzień, kiedy ja ci będę mogła powinszować. Przecież zostaniesz żoną Roberta, prawda, Aniu?
— Izo, słyszałaś pewno kiedyś o owej dziwnej dziewczynie, która odtrąciła konkurenta jeszcze przed oświadczynami? Ja do niej nie jestem podobna i nie potrafię uprzedzać wypadków.
— Cały Redmond mówi, że Robert za tobą szaleje, — szepnęła Iza porywczo. — Aniu, przecież ty go także kochasz?
— Mam wrażenie, że tak, — odparła Ania, zawahawszy się przez chwilę.
Dlaczego mówiąc o Robercie, nie rumieniła się nigdy wówczas, gdy na samą myśl o Gilbercie Blythe, czuła falę krwi napływającą jej do twarzy. Przecież Gilbert i Krystyna nie obchodzili jej już zupełnie. Naturalnie, że w Robercie była zakochana. Czyż mogło być inaczej? Czyż nie był wymarzonym księciem z bajki? Czyż studentki redmondskie nie usychały z zazdrości? W rocznicę jej urodzin Robert przysłał piękne fiołki i załączył sonet napisany na jej cześć. Ania nauczyła się tego wiersza na pamięć. Gilbert na pewno nie potrafiłby napisać takiego sonetu. Ale za to Gilbert świetnie orjentował się w dowcipie, wówczas gdy Robert rzadko który dowcip potrafił zrozumieć. Częstokroć Ania zastanawiała się nad tem, czy będzie mogła zżyć się z człowiekiem, nie posiadającym ani odrobiny poczucia humoru. Z drugiej znów strony trudno było wymagać, aby sentymentalny bohater interesował się humorystyczną stroną życia.


ROZDZIAŁ XXVIII.
Czerwcowy wieczór.

— Ciekawa jestem, jakby się żyło na świecie, gdyby wiecznie trwał czerwiec? — zapytała Ania, zbliżając się przez tonący w mrokach ogród do ganku wejściowego, gdzie Maryla i pani Małgorzata siedziały, zajęte rozmową o pogrzebie ciotki Agaty, z którego właśnie wróciły. Między niemi siedziała Tola, zajęta pilnie przygotowywaniem lekcji. Tadzio zajął miejsce opodal na trawie, patrząc przed siebie posępnym i zadumanym wzrokiem.
— Już cię czerwiec znudził? — spytała Maryla z westchnieniem i ciągnęła dalej:
— Bardzo być może, chociaż trudno byłoby się nudzić gdyby wszystkie dni czerwcowe były takie, jak dzisiejszy. Czerwiec jest dla każdego człowieka najulubieńszym miesiącem. Tadziu, czemuż to masz taką melancholijną minę wówczas, gdy kwiaty pięknie rozkwitają?
— Jestem słaby i zmęczony życiem, — odparł mały pesymista.
— Mając dziesięć lat? Jakież to smutne!
— Wcale nie żartuję, — rzekł Tadzio dumnie. — Jestem zniechęcony.
— Czemu i z jakiego powodu? — pytała Ania, siadając tuż przy nim.
— Dlatego, że nowa nauczycielka, która zastępowała pana Holmesa w szkole podczas jego choroby, zadała mi na poniedziałek aż dziesięć zadań arytmetycznych. Jutro cały dzień muszę na to poświęcić, bo przecież w sobotę pracować się nie godzi. Emilek Boulter mówi, że on by nigdy tego nie zrobił, ale Maryla twierdzi, że muszę odrobić. Strasznie nie lubię tej nauczycielki.
— O nauczycielce nie wolno się tak wyrażać, Tadek, — wtrąciła surowo pani Małgorzata. — Panna Carson jest bardzo miła i z pewnością wie co robi.
— To niema nic do rzeczy, — zaśmiała się Ania. — Często lubi się ludzi, którzy nawet od czasu do czasu popełniają jakieś głupstwa. W każdym razie ja osobiście także bardzo polubiłam pannę Carson. Spotkałam ją wczoraj na zebraniu kościelnem i doszłam do wniosku, że ma bardzo łagodne oczy. Uspokój się, Tadziu. Jutro będzie nowy dzień. Chętnie pomogę ci odrobić te zadania. Szkoda tracić takiego pięknego wieczoru na czcze rozmyślania.
— Masz rację, — zawołał Tadzio, a twarzyczka rozjaśniła mu się nagle. — Jeżeli ty mi pomożesz, będę miał jeszcze czas pójść na ryby z Emilkiem. Bardzo chciałem, żeby pogrzeb ciotki Agaty był dopiero jutro, bo matka Emilka mówi, że ciotka Agata na pewno podniesie się z trumny i powie coś nieprzyjemnego grabarzom. Chciałbym to słyszeć. Ale Maryla powiada, że ciotka Agata nic nie mówiła.
— Biedna Agata spokojnie leżała w swojej trumnie, — szepnęła pani Linde uroczyście. — Nigdy jeszcze tak mile nie wyglądała... Coprawda niezbyt dużo łez przelano po jej śmierci. Eliza Wright szczęśliwa jest, że się jej pozbyła, zresztą nie biorę jej tego za złe.
— Dla mnie najokropniejszą rzeczą jest odejść z tego świata, nie pozostawiając po sobie ani jednej prawdziwie bolejącej osoby, — rzekła Ania z drżeniem.
— Nikt, oprócz rodziców nie kochał biednej Agaty, mąż podobno nawet jej nie cenił, — zaopinjowała pani Linde. — Pozatem była ona jego czwartą żoną, więc te wszystkie małżeństwa przeszły już u niego w przyzwyczajenie. Umarł w pięć lat po poślubieniu Agaty. Lekarze twierdzą, że zabiła go niestrawność, ja jednak podejrzewam, że to raczej ostry język żony był przyczyną śmierci. Biedactwo, zawsze wiedziała coś o sąsiadach, ale samej siebie dokładnie nie znała. Lepiej może, że już umarła. Teraz ślub Diany będzie we wsi nową sensacją.
— Dziwnie jest pomyśleć, że Diana zostanie mężatką, — westchnęła Ania, krzyżując nogi i spoglądając w stronę Lasu Duchów, przez który przedzierało się światełko z okna pokoju Diany.
— Nie widzę w tem nic dziwnego, bo przecież robi doskonałą partję, — rzekła pani Linde z przekonaniem. — Alfred Wright jest właścicielem pięknej farmy i jako człowiek także może służyć wszystkim za wzór.
— Oczywiście, że nie jest tym dzikim, złym chłopcem, za którego Diana zamierzała kiedyś wyjść zamąż, — uśmiechnęła się Ania. — Ma bardzo dobre serce.
— Otóż właśnie. Wołałabyś żeby Diana została żoną łotra? A może sama chciałabyś takiego dostać za męża?
— O, nie. Nigdybym nie wyszła za niedobrego człowieka, chociaż sądzę, że podobałby mi się raczej taki, który mógłby być pozornie zły, ale by nim w istocie nie był. Alfred jest bezgranicznie dobry.
— Mam nadzieję, że z czasem nabierzesz więcej rozumu, — wtrąciła Maryla.
Maryla mówiła w tej chwili z niezwykłą goryczą. Była istotnie bardzo rozczarowana, bo wiedziała o odprawie, jaką Ania dała Gilbertowi Blythe. Wiadomość ta jakimś dziwnym sposobem rozniosła się wkrótce po całym Avonlea. Może to Karol Slone domyślał się czegoś i te swoje domysły opowiedział jako fakt rzeczywisty, może Diana zwierzyła się Alfredowi, a ten nie umiał dochować tajemnicy. W każdym razie wszyscy o tem wiedzieli. Pani Blythe nie zapraszała już teraz Ani do siebie, a tylko odpowiadała na jej ukłon chłodnem skinieniem głowy. Anię martwiło to bardzo, bo zawsze ogromnie lubiła wesołą i uśmiechniętą matkę Gilberta. Maryla nie mówiła z nią na ten temat, tylko pani Linde napomykała o tem od czasu do czasu aż do chwili, gdy matka młodego Macfersona rozniosła po wsi wiadomość, że Ania znalazła w Redmondzie nowego, bogatego i przystojnego konkurenta. Wówczas pani Małgorzata zamilkła, aczkolwiek w głębi duszy pragnęła jeszcze ciągle, aby Ania jednak została żoną Gilberta. Bezwątpienia bogactwo jest bardzo w życiu potrzebne, lecz nawet pani Linde, osoba tak praktyczna, nie uważała majątku za rzecz najważniejszą w życiu. Oczywiście, jeżeli Ania lubiła bardziej pięknego nieznajomego, niż Gilberta, nie mogło być mowy o jakiemśkolwiek skłonieniu jej w inną stronę. Jednakże pani Małgorzata była przekonana, że ten zamiar Ani był jedynie omyłką i że kiedyś na pewno sama zorjentuje się w całej sytuacji. Maryla zbyt dobrze znała Anię, aby się o nią lękać mogła w tym wypadku, czuła jedynie, że cały jej plan narazie jest powikłany.
— Co ma być niech będzie, — mówiła pani Małgorzata chmurnie, — choć to, co nie powinno być też się czasami zdarza. Przypuszczam, że sprawa Ani przyjmie pomyślny obrót, jeżeli Opatrzność dobranemu związkowi nie przeszkodzi.
Mówiąc te słowa pani Linde westchnęła głęboko. Lękała się, że Opatrzność nie zechce interweniować w tej sprawie, a ona sama także wołała się w to nie mieszać.
Ania szła w stronę Fontanny Driad; w zamyśleniu przysiadła na wzgórku porosłym gęstemi paprociami, gdzie dawniej siadywała często w towarzystwie Gilberta. Po skończonym roku akademickim, Gilbert wrócił na swą dawną posadę w redakcji, a całe Avonlea wydawało się bez niego dziwnie opustoszałe. Do Ani nie pisał ani razu, choć ona w głębi duszy tęskniła za temi listami. Zato Robert pisywał dwa razy w tygodniu, a listy jego były zbiorem prawdziwych poematów i rozpalały w serduszku Ani coraz potężniejsze uczucie dla ich autora. Lecz serce jej nigdy nie zabiło tak głośno na widok tych listów, jak dnia pewnego, gdy pani Slone podała jej dużą kopertę, zaadresowaną wyraźnem pismem Gilberta. Ania wbiegła na górę i zamknąwszy się w swoim pokoju, drżącemi palcami rozerwała kopertę. W kopercie znajdowała się tylko kopja protokółu stowarzyszenia uniwersyteckiego i nic więcej... Ania podbiegła do stolika i zabrała się do napisania pięknego, poetycznego listu do Roberta.
Za pięć dni miał się odbyć ślub Diany. W szarym domu Barrych panował ruch: przygotowywano się do wielkiego przyjęcia weselnego. Oczywiście Ania miała być druchną, co zresztą umówione było, gdy Ania miała jeszcze dwanaście lat. Gilbert specjalnie tego dnia miał przyjechać z Kingsportu. I Ani udzieliło się podniecenie przygotowań weselnych, chociaż w głębi duszy uczuwała dotkliwy ból. Zdawała sobie dokładnie sprawę, że traci nagle swoją najdroższą przyjaciółkę, bo nowe mieszkalne Diany oddalone było od Zielonego Wzgórza o dwie mile, dzięki czemu od dnia ślubu będą się na pewno widywały rzadziej. Patrząc w oświetlone okno panieńskiego pokoju Diany, Ania myślała o tem, że światełko to niegdyś służyło im obu do wzajemnego porozumiewania się, i że prawdopodobnie niezadługo zupełnie zagaśnie. Dwie wielkie łzy spłynęły z szarych jej oczu.
— Och, — pomyślała, — jakież to straszne, że ludzie dorastają, zawierają małżeństwa i zmieniają się mimowoli!


ROZDZIAŁ XXIX.
Ślub Diany.

— Przecież prawdziwe róże, są to tylko róże czerwone, — mówiła Ania, przewiązując wiązankę Diany białą wstążką w jednym z małych pokoików w domu państwa Barry. — Są to kwiaty miłości i wiary.
Diana stała niespokojnie na środku pokoju w białej, ślubnej sukni. Czarne loki wysuwały się z pod upięcia białego, przejrzystego welonu. Zgodnie z umową z lat dziecięcych, Ania musiała dokonać upięcia tego welonu.
— Wszystko dzieje się tak, jak sobie dawniej wyobrażałam, gdy płakałam na samą myśl o twoim ślubie i koniecznem rozstaniu, — zaśmiała się po chwili. — Jesteś oblubienicą moich marzeń, Diano, w tym przezroczystym powiewnym welonie, a ja jestem twoją druchną. Lecz, niestety, nie mam bufiastych rękawów, chociaż te, oszyte koronką, są może ładniejsze. Serce moje także niema zamiaru pękać i nie powiem, żebym nienawidziła Alfreda.
— Właściwie wcale się nie rozstajemy, — zaprotestowała Diana. — Nie wyjeżdżam zbyt daleko. Będziemy się kochały tak samo, jak dotychczas. Zawsze dotrzymywałyśmy przysięgi naszej przyjaźni, która powstała między nami już tak dawno.
— Tak. Dotrzymywałyśmy wierności. Piękna była nasza przyjaźń, Diano, nie zakłócona ani jedną sprzeczką, ani jednym powiewem chłodu, ani jednem złem słowem. Mam nadzieję, że i nadal tak przetrwa. Lecz wszystko musi jednak ulec pewnej zmianie. Ty będziesz miała już inne zainteresowania, a ja zostanę poza nawiasem twego życia. Ale takie jest życie, jak mówi pani Małgorzata. Właśnie przysyła ci przezemnie jedną ze swych najpiękniejszych haftowanych kołder. Zaznaczyła, że ja dostanę drugą, gdy będę wychodzić zamąż.
— Najprzykrzejsze to, że nie będę mogła być druchną na twoim ślubie, bo będę już mężatką, — biadała Diana.
— W przyszłym roku w czerwcu będę znowu druchną na ślubie Izy z panem Blake, potem skończę z temi uroczystościami, bo wiesz, że przysłowie głosi, że „kto trzy razy drużbuje, nigdy zamąż nie wychodzi“. — Ania, mówiąc te słowa, wyjrzała przez okno na drzewa, pokryte śnieżną bielą kwiecia. — Pastor już idzie, Diano.
— Och, Aniu, — zawołała Diana blednąc nagle. — Aniu, taka jestem zdenerwowana, gotowam jeszcze zemdleć.
— Wówczas zaniosę cię do beczki z deszczówką i natychmiast oprzytomniejesz, — rzekła Ania z bezlitosnym uśmiechem. — Głowa do góry, kochanie. Widocznie małżeństwo nie jest takie straszne, skoro tyle ludzi przeżywa tę ceremonję. Bierz przykład ze mnie, widzisz jaka jestem spokojna i zrównoważona.
— Dopóki na ciebie nie przyjdzie kolej, Aniu. Och, słyszę na schodach kroki ojca. Podaj mi kwiaty. Czy welon dobrze upięty? Czy bardzo jestem blada?
— Wyglądasz prześlicznie. Diano, pocałuj mnie po raz ostatni, bo Diana Barry nigdy mnie już nie pocałuje.
— Ale za to całować cię będzie Diana Wright. Matka mnie woła. Chodźmy.
Według ogólnego zwyczaju Ania weszła do salonu, trzymając pod ramię Gilberta. Po raz pierwszy od opuszczenia Kingsportu spotkali się na schodach, bo Gilbert przybył do Avonlea zaledwie przed godziną. Po koleżeńsku uścisnęli sobie dłonie. Ania zauważyła, że Gilbert bardzo dobrze wyglądał, chociaż nieco zeszczuplał i twarz miał bledszą niż zazwyczaj. Dopiero na widok Ani nabrał dawnych rumieńców i spoglądał na dawną swą przyjaciółkę z prawdziwym zachwytem. Gdy obydwoje weszli do przepełnionego salonu rozległ się cichy szmer podziwu wśród zebranych gości.
— Jakaż to dobrana para, — szepnęła pani Małgorzata do Maryli.
Alfred z rumieńcem na twarzy wszedł sam, a za nim Diana wsunęła się, trzymając ojca pod ramię. Mimo przewidywań, nie zemdlała i wogóle żadne przykre zdarzenie nie przerwało uroczystej ceremonji. Po skończonym ślubie nastąpiły powinszowania, a z końcem wieczoru Alfred i Diana odjechali do nowego gniazdka, Gilbert zaś odprowadził Anię na Zielone Wzgórze.
Wśród atmosfery uroczystego wieczoru obydwoje odnieśli wrażenie, że dawna ich przyjaźń powróciła wzmożoną falą. O, jakże było przyjemnie iść tak dobrze znaną aleją przy boku Gilberta!
Noc była tak cicha, że prawie słychać było delikatny szept rozkwitających róż, srebrzysty śmiech stokrotek, szmer trawy i rozmaite inne głosy przyrody, których za dnia nikt by nie dosłyszał. Srebrzyste promienie księżyca zdawały się otaczać świat cały pieszczotą swych ramion.
— Może przejdziemy się Aleją Zakochanych, nim wrócisz do domu? — zaproponował Gilbert, gdy minęli most na Jeziorze Lśniących Wód, w którem tarcza księżyca przeglądała się kokieteryjnie.
Ania z ochotą przystała. Aleja Zakochanych była tego wieczora prawdziwą drogą pełną czarów, oświetloną lekko blaskiem księżyca. Przecież niedawno jeszcze spacer Aleją Zakochanych w towarzystwie Gilberta wydawał się Ani czemś bardzo niebezpiecznem. Lęk ten zabili w niej Robert i Krystyna. Rozmawiając z Gilbertem, Ania znienacka przyłapała samą siebie na rozmyślaniach o Krystynie. Przed wyjazdem z Kingsportu spotkała ją kilka razy i zawsze była dla niej niezwykle uprzejma, bo i Krystyna darzyła ją taką samą uprzejmością. Ktoś obcy mógłby sądzić, że obydwie są ze sobą serdecznie zaprzyjaźnione, Ania jednak zdawała sobie dokładnie sprawę, że ta znajomość nigdy do przyjaźni nie doprowadzi.
— Zamierzasz przez całe lato zostać w Avonlea? — zapytał w pewnej chwili Gilbert.
— Nie. W przyszłym tygodniu jadę do Valley Road. Mam zastąpić Elżunię Haythorne w szkole przez lipiec i sierpień. Mają tam letni kurs, a Elżunia bardzo się źle czuje. Z jednej strony jest mi to nawet na rękę, bo ostatnio jakoś w Avonlea czuję się dziwnie obco. Większość dawnych moich wychowanków dorosła i mam wrażenie, że jestem już bardzo stara, spoglądając na te wszystkie zakątki, gdzieśmy się bawili razem z tobą i z innymi kolegami za czasów naszego dzieciństwa.
Ania zaśmiała się, a w następnej chwili westchnęła. Czuła się starą i dojrzałą kobietą, co oczywiście było najlepszym dowodem, że była jeszcze bardzo młoda. Wmawiała w siebie, że tęskni za dawnemi dniami dzieciństwa, kiedy patrzała na życie przez różowe szkła dziewczęcej nadziei i szła w nie z głową podniesioną wysoko. Gdzie się podziały dawne, marzenia o szczęściu?
— Tak się świat zmienia, — zacytował Gilbert przytłumionym głosem. Ania zastanowiła się teraz czy przypadkiem Gilbert nie pomyślał o Krystynie. O, jakże smutno będzie w Avonlea po wyjeździe Diany!


ROZDZIAŁ XXX.
Romans pani Skinner.

Wysiadłszy z pociągu na stacji Valley Road, Ania poczęła rozglądać się wokoło, czy ktoś nie wy szedł na jej spotkanie. Miała zamieszkać u niejakiej panny Janiny Sweet, lecz nie zauważyła nikogo, ktoby choć w przybliżeniu odpowiadał wyglądowi tej pani, której rysopis podała jej Elżunia w swym liście. Dostrzegła tylko jakąś starszą kobietę, siedzącą w małym powoziku, do którego naładowano worki pocztowe. Twarz nieznajomej była okrągła i czerwona, przypominająca zachodzącą pełnię księżyca. Dama ubrana była w obcisłą, czarną, kaszmirową suknię, uszytą według mody z przed dziesięciu lat; na głowie miała czarny, zakurzony kapelusz słomkowy, opasany żółtą wstążką i przybrany czarną koronką.
— Więc to pani, — zawołała, wskazując w stronę Ani długim batem. — Pani jest nową nauczycielką, przybyłą do Valley Road?
— Tak, to ja.
— Tak przypuszczałam. Valley Road słynie z eleganckich nauczycielek, tak zresztą, jak Millersville słynne jest z brudasów. Janina Sweet pytała mnie dzisiaj rano, czybym mogła panią zabrać ze sobą z dworca. Naturalnie, odpowiedziałam, jeżeli w moim powoziku będzie jej wygodnie, tembardziej, że zamierzam zabrać z sobą worki pocztowe, a jestem nieco tęższa od Tomasza. Proszę zaczekać chwilkę, usunę te worki i zrobię pani miejsce. Mamy tylko dwie mile drogi. Chłopak z sąsiedztwa przyjdzie tu wieczorem, aby zabrać pani walizki. Nazywam się Skinner — Amelja Skinner.
Ania usadowiła się wreszcie w powoziku, uśmiechając się nieznacznie, ubawiona tem dziwnem spotkaniem.
— Wio, starucha, — zawołała pani Skinner, ujmując lejce w swe tłuste dłonie. — To moja pierwsza wyprawa po pocztę. Tomasz zajęty jest dzisiaj okopywaniem buraków, więc prosił mnie, abym go zastąpiła. Przekąsiłam coś nie coś stojąc i wyruszyłam w drogę. Ogromnie mi się spodobała ta przejażdżka. Siedzi sobie człowiek spokojnie na bryczce i myśli, albo też chwilami siedzi zupełnie bezmyślnie. Wio, starucha. Chciałabym wcześniej wrócić do domu. Tomasz bardzo się źle czuje, jak mnie przy nim niema. Widzi pani, myśmy się bardzo niedawno pobrali.
— Tak? — zdziwiła się Ania grzecznie.
— Dopiero miesiąc temu. Tomasz niedługo ubiegał się o moje względy. Był to naprawdę romantyczny okres.
Ania z trudem mogła sobie wyobrazić panią Skinner w sytuacji romantycznej.
— Tak? — rzekła znowu.
— A tak. Bo widzi pani, jednocześnie ktoś inny starał się o mnie. Wio, starucha. Byłam wdową i naogół nie spodziewano się, że kiedykolwiek wyjdę powtórnie zamąż. Ale gdy córka moja — ona jest także nauczycielką, jak pani — wyjechała na Zachód na posadę, czułam się tak samotna, że postanowiłam jednak kogoś sobie znaleźć. Właśnie wówczas zaczął przychodzić Tomasz jednocześnie z tym drugim — Williamem Seamanem. Przez dłuższy czas nie mogłam się zdobyć na wybór, a oni cierpliwie przychodzili i przychodzili. William Seaman był bogaty, miał duży majątek i doskonałe maniery. Oczywiście był o wiele lepszą partją. Wio, starucha.
— Więc dlaczego go pani nie wybrała? — zapytała Ania.
— Bo widzi pani, on mnie nie kochał, — odparła pani Skinner uroczyście.
Ania rozwarła szeroko oczy i ze zdziwieniem spojrzała na panią Skinner, na twarzy jej jednak nie zauważyła ani śladu żartobliwości. Widocznie pani Skinner mówiła zupełnie poważnie.
— On także przez trzy lata był wdowcem, a gospodarstwo prowadziła mu siostra. Potem siostra wyszła zamąż, więc zapragnął się ożenić, aby mieć w domu gospodynię. Zresztą gra była warta świeczki, proszę mi wierzyć. Dom ma prześliczny. Wio, starucha. Co do Tomasza, to był zupełnie biedny, a chociaż domek jego wygląda bardzo ładnie, to jednak trudno go porównać ze wspaniałym domem Seamana. Ale rozumie pani, kochałam Tomasza, a na Seamanie wcale mi nie zależało. Wreszcie rozmyślając nad tem długo, jakoś się zdecydowałam. Ameljo Crowe, tłumaczyłam sobie — mój pierwszy mąż nazywał się Crowe — jeżeli chcesz, możesz zostać żoną bogatego człowieka, ale nie będziesz z nim szczęśliwa. Trudno żyć na tym świecie bez miłości. Lepiej będzie, jak przyjmiesz oświadczyny Tomasza, bo on cię kocha i ty go kochasz, nikt inny nie da ci prawdziwego szczęścia. Wio, starucha. Więc odpowiedziałam Tomaszowi przychylnie. Aż do czasu naszego ślubu, nie przejeżdżałam nigdy przez posiadłość Seamana, lękając się, aby widok tego majątku nie zachwiał mego postanowienia. Teraz już zupełnie o tem nie myślę. Jestem bardzo zadowolona, i ogromnie szczęśliwa z Tomaszem. Wio, starucha.
— A co na to William Seaman? — zagadnęła Ania.
— Z początku trochę się złościł, ale ostatnio podobno odwiedza jakąś starą pannę w Millersville i mam wrażenie, że go sprytnie wzięła. Z pewnością będzie miał z niej bardzo dobrą żonę, a może nawet lepszą, niż była nieboszczka. William nie chciał się z tamtą ożenić, oświadczył jej się tylko dlatego, bo ojciec jego tak chciał. Pocieszał się jednak przy oświadczynach, że ona odpowie: nie. Proszę sobie wyobrazić, że właśnie na złość powiedziała: tak. Dziwi się pani, co? Wio, starucha. Coprawda była dobrą gospodynią, ale uważano ją w okolicy za najbardziej ordynarną kobietę. Przez osiemnaście lat nosiła jeden i ten sam czepek, a gdy wreszcie włożyła nowy, sam mąż nie poznał jej na drodze, gdy wracał do domu. Wio, starucha. W każdym razie ja wygrałam los na loterji, bo gdybym wyszła za niego, byłabym tak samo nieszczęśliwa, jak moja biedna kuzynka Anna. Została ona żoną bogatego człowieka, który ją jednak nic a nic nie obchodzi. W zeszłym tygodniu przyszła do mnie i mówi: Ameljo, zazdroszczę ci. Wołałabym mieszkać w małej chałupce przy drodze, z człowiekiem, którego kocham, niż w wielkim domu, z moim obecnym mężem. Mąż mojej kuzynki nie jest złym człowiekiem, tylko jest taki dziwak, że nawet w upał nosi palto z futrzanym kołnierzem. Jeżeli się go chce na coś namówić, trzeba mu wmawiać coś zupełnie odwrotnego. Przykre jest małżeństwo, w którem niema miłości. Wio, starucha. Tutaj, w dolinie, jest folwarczek Janiny, nazywa się „Zacisze“. Bardzo malowniczy, prawda? Sądzę, że z przyjemnością wydostanie się pani z pośród tych worków i dopiero teraz będzie pani czuła, jaka jazda była niewygodna.
— Przeciwnie, bardzo mi było miło w pani towarzystwie, — zawołała Ania ze szczerością.
— No, dajmy na to! — odparła pani Skinner z miłym uśmiechem. — Muszę pani słowa powtórzyć Tomaszowi. Ogromnie jest zadowolony, gdy mi ktoś prawi komplementy. Wio, starucha. Jesteśmy już na miejscu, życzę pani powodzenia w szkole. Będzie pani miała bardzo blisko, bo szkoła jest tuż za domem Janiny. Ale tą drogą należy iść bardzo ostrożnie, bo można utonąć w tem bagnie i pożegnać się na wieki ze światem, jak zresztą kiedyś tu utonęła krowa Adama Palmera. Wio dalej, starucha.


ROZDZIAŁ XXXI.
Listy Ani do Izy.

— Droga moja! Już czas najwyższy, żebym do ciebie napisała. Jestem nauczycielką w Valley Road i mieszkam w Zaciszu, w domu panny Janiny Sweet. Panna Janina, to poczciwa dusza i osóbka bardzo mile wyglądająca. Wysoka, lecz nie zawysoka, tęga, ale zgrabna. Ma piękne kasztanowate loki, przyprószone nieco siwizną, pogodne czoło, rumiane policzki i duże, dobroduszne oczy, błękitne, jak niezapominajki. Nadomiar wszystkiego, jest jedną z tych świetnych starodawnych kucharek, które nie troszczą się o to, że zepsują gościowi żołądek, podając najsmaczniejsze i najbardziej tłuste potrawy.
— Bardzo ją lubię i ona mnie także lubi, — szczególnie dlatego, że siostra jej, która młodo umarła, miała także na imię Anna.
— „Bardzo mi miło poznać panią, — zawołała, gdy zjawiłam się na jej dziedzińcu. — Chociaż nie wygląda pani tak, jak sobie wyobrażałam. Sądziłam, że ma pani ciemne włosy, jak moja nieboszczka siostra, a tymczasem pani jest ruda“!
— Z początku myślałam, że nigdy nie polubię panny Janiny, ale to było tylko pierwsze wrażenie. Przyszło mi zaraz na myśl, że powinnam być raczej wyrozumiała niż przesądna, i nie powinnam się oburzać na kogoś, kto powiedział tylko, że mam rude włosy. Prawdopodobnie wyraz „kasztanowaty“ nie istnieje zupełnie w słowniku panny Janiny.
— Zacisze jest bardzo miłym zakątkiem. Dom, w którym mieszkam, pomalowany na biało, stoi w prześlicznej dolince, do której schodzi się prosto z drogi. Między drogą i domem ciągnie się sad i ogród kwiatowy, ściślej mówiąc, obydwa są pomieszane razem. Ścieżka do drzwi wejściowych okolona jest z obu stron małemi muszelkami, które połyskują prześlicznie w jasnem słońcu. Mój pokoik jest tak maleńki, że oprócz mnie mieści się w nim tylko łóżko. Nad łóżkiem wiszą obrazki, przystrojone zielonemi gałązkami wierzby. Zaraz pierwszej nocy po przybyciu, śniło mi się, że nigdy nie będę się mogła śmiać.
— Naprzeciw mego pokoiku znajduje się maleńki, przytulny salonik. Jedyne jego okno osłaniają rozłożyste gałęzie wierzby, na podłodze leży wzorzysta makata, a na małym stoliku i kominku — niezliczone ilości książek, pocztówek i zasuszona trawa w wysokich wazonach.
— Powiedziałam pannie Janinie, że ogromnie jest u niej miło, a ona polubiła mnie za to, choć Elżuni nie darzyła specjalną sympatją. Elżunia twierdziła podobno, że ten półmrok, panujący w saloniku, jest niehigjeniczny i nie chciała przez cały rok sypiać na piernacie. Pozatem panna Janina twierdzi, że ogromnie lubi patrzeć, jak ja jem. Lękała się ogromnie, że będę taka sama, jak panna Haythorne, która nie jadła nic, oprócz owoców i gorącej wody na śniadanie i namawiała nawet Janinę, aby zaprzestała gotować. Elżunia jest bardzo miła, ale ma swoje dziwactwa. Najgorsze to, że posiada wybujałą imaginację i organizm jej źle trawi pokarmy.
Panna Janina pozwoliła mi przyjmować w swym saloniku gości, a szczególnie panów. Bardzo wątpię, czy wielu takich się znajdzie. Od czasu pobytu mego w Valley Road nie widziałam żadnego młodzieńca, oprócz służącego sąsiadów, Szymona Tollivera, wysokiego chłopaka, o jasnych włosach. Zjawił się pewnego wieczoru i przez godzinę siedział na parkanie, w pobliżu drzwi wejściowych, gdzie obydwie z panną Janiną robiłyśmy ręczne robótki. Przez całą godzinę raz jeden tylko zapytał: „Chce panienka mięty? Dobrze robi na katar“.
— Ale i tutaj rozgrywa się pewna historja miłosna. Widocznie ja już mam takie szczęście, że zawsze muszę brać udział w tego rodzaju historjach. Przecież państwo Irving utrzymywali, że małżeństwo ich doszło do skutku tylko dzięki mnie. Ślub Ludwika Speeda z Teodorą Dix nie odbyłby się też nigdy, gdybym ja nie nalegała.
— W tutejszej historji miłosnej jestem tylko widzem. Raz jeden chciałam okazać swą pomoc, lecz jeszcze bardziej wszystko pogmatwałam. Wobec tego postanowiłam więcej się nie wtrącać. Opowiem ci o tem dokładnie, gdy się zobaczymy.


ROZDZIAŁ XXXII.
Herbata u pani Douglas.

Pierwszego czwartku wieczorem, po przybyciu Ani do Valley Road, Janina zaproponowała jej, aby z nią poszła na zebranie kościelne. Na samą myśl o tem zebraniu, Janina zarumieniła się z radości. Miała na sobie bladobłękitną, muślinową suknię z taką ilością falbanek, że znając tę ekonomiczną osóbkę, trudno ją było posądzić o taką rozrzutność. Głowę przystroiła białym, słomkowym kapeluszem z purpurowemi różami i trzema strusiemi piórami. Ania była zdziwiona. Dopiero potem, zrozumiała przyczynę tego stroju, przyczynę, która odgrywała wielką rolę jeszcze za Adama i Ewy.
Zebrania kościelne w Valley Road odbywały się, jak się zdawało, tylko przy współudziale kobiet. Oprócz pastora, jakiegoś starszego mężczyzny i dwóch małych chłopców, przybyło na zebranie trzydzieści kobiet. Ania zaczęła uważnie obserwować owego starszego pana. Nie był ani przystojny, ani młody, ani elegancki. Miał wyjątkowo długie nogi i nieco przygarbione plecy. Ręce miał duże, włosy i wąsy w nieładzie. Jednakże Ani podobała się ta twarz, bo wiało z niej wyrazem szlachetności, dobroci i uczciwości. W twarzy tej było jeszcze coś, czego Ania dokładnie nie mogła określić. Wreszcie zdecydowała, że człowiek ten musiał dużo przecierpieć i cierpienia te pozostawiły po sobie to charakterystyczne piętno.
Po skończonem zebraniu, starszy jegomość podszedł do Janiny i rzekł:
— Janino, mogę cię odprowadzić do domu?
Janina przyjęła jego ramię z takiem zawstydzeniem, jakby miała w tej chwili lat szesnaście i po raz pierwszy powracała z mężczyzną. Zresztą Ania w parę miesięcy potem opowiadała o tym epizodzie przyjaciółkom swoim z Ustronia Patty.
— Panno Shirley, pozwoli pani przedstawić sobie pana Douglasa, — rzekła Janina trochę sztywno.
Pan Douglas skinął uprzejmie głową.
— Przyglądałem się pani podczas zebrania i zastanawiałem się, skąd u nas się wzięła taka ładna i sympatyczna dziewczyna?
Tego rodzaju powiedzenie w innym wypadku wywołałoby oburzenie u Ani, pan Douglas jednak wypowiedział to w taki sposób, że przyjęła te słowa, jako miły komplement. Uśmiechnęła się do niego mile i wyszła z Janiną na drogę, tonącą w poświacie księżyca.
Więc Janina miała konkurenta! Ania była zachwycona. Janina przedstawiała sobą ideał żony wesołej, oszczędnej, wyrozumiałej i pierwszorzędnej kucharki. Byłoby okrucieństwem ze strony Przeznaczenia skazać taką kobietę na staropanieństwo.
— Jan Douglas prosił, żebym zabrała panią z sobą do jego matki, — rzekła Janina nazajutrz. — Matka jego jest słaba i prawie nigdy nie wychodzi z domu, ale ogromnie lubi towarzystwo i zawsze prosi, abym ją poznawała z mojemi lokatorkami. Może pani pójść ze mną dzisiaj wieczorem?
Ania przyjęła zaproszenie, lecz w godzinę potem zjawił się sam pan Douglas i w imieniu swej matki zaprosił obydwie panie na sobotę wieczór na herbatę.
— Dlaczego pani nie włożyła tej prześlicznej muślinowej sukni? — zapytała Ania, gdy obydwie wyszły już z domu. Pogoda była przepiękna. Biedna Janina, dzięki swemu podnieceniu i ciężkiej czarnej toalecie, sprawiała wrażenie jakby ją żywcem ugotowano.
— Stara pani Douglas uważałaby, że to jest strój nieodpowiedni, chociaż Jan bardzo tę suknię lubi, — przyznała z westchnieniem.
Staroświeckie domostwo Douglasów znajdowało się w odległości pół mili od Zacisza, na małym, odsłoniętym pagórku. Sam dom był bardzo duży i wygodny, otoczony wysokiemi klonami i kwiatowym ogrodem. Tuż za domem ciągnęły się zabudowania gospodarskie, których wygląd świadczył o zamożności właścicieli.
Jan Douglas powitał gości u drzwi wejściowych i przeprowadził ich do bawialni, gdzie matka jego siedziała w wysokim, staroświeckim fotelu.
Ania wyobrażała sobie panią Douglas jako wysoką, szczupłą kobietę, podobną postacią do syna. Tymczasem była to maleńka kobietka o rumianych policzkach, wyblakłych, błękitnych oczach i maleńkich usteczkach niemowlęcia. Ubrana w piękną, modną, jedwabną suknię z narzuconym szalem na ramiona i siwiutkiemi włosami, sprawiała wrażenie staroświeckiej lalki, która mogłaby z powodzeniem pozować do jakiegoś wytwornego obrazu.
— Co u ciebie słychać, droga Janeczko? — rzekła uprzejmie. — Bardzo się cieszę, że cię znowu widzę. — Nadstawiła rumiany policzek do pocałowania. — A to jest nasza nowa nauczycielka. Bardzo mi miło panią poznać. Syn mój tyle o pani mówił, że byłam trochę zazdrosna, a jestem pewna, że duszę Janiny zazdrość zjada już oddawna.
Biedna Janina pokraśniała, Ania wybąkała coś niezrozumiałego i wszyscy usiedli, rozpoczynając towarzyską pogawędkę. Ania podtrzymywała rozmowę z trudem, jak zresztą wszyscy, z wyjątkiem starej pani Douglas, której rozmowa przychodziła z niezwykłą łatwością. Posadziła Janinę przy sobie i od czasu do czasu gładziła wyciągniętą jej dłoń. Janina uśmiechała się uprzejmie, choć widocznie ogromnie niewygodnie było jej w obcisłej sukni i upał coraz bardziej dawał się we znaki. Jan Douglas siedział opodal z poważną miną.
Przy stole pani Douglas poprosiła Janinę o nalanie herbaty. Janina zarumieniła się znowu i drżąc na całem ciele, spełniła prośbę gospodyni. Ania opisała to przyjęcie w jednym z listów do Stelli:
— Podano ozór na zimno, kurczęta, konfitury z truskawek, placek cytrynowy i tort czekoladowy, potem placek z rodzynkami, babkę, ciasto owocowe i wiele innych przysmaków. Zjadłam dwa razy tyle niż zwykle, lecz pani Douglas z westchnieniem zauważyła, że prawdopodobnie jestem jeszcze głodna.
— „Lękam się, że kochana Janeczka rozpieściła panią swemi potrawami“, — szepnęła z uśmiechem. „Naprawdę nikt w Valley Road nie może z nią pod tym względem rywalizować. Może jeszcze kawałek pasztetu, panno Shirley? Przecież pani nic nie jadła!“
— Wyobrażasz sobie mnie, Stello, po zjedzeniu porcji ozora, dużej porcji kurczęcia, trzech biszkoptów, talerzyka konfitur, kawałka ciasta, sporej porcji tortu i kawałka placka z rodzynkami!
Po herbacie pani Douglas z uśmiechem zwróciła się do Jana, aby poszedł z „kochaną Janeczką“ do ogrodu i zerwał dla niej kilka róż.
— Panna Shirley dotrzyma mi towarzystwa, prawda, proszę pani? — rzekła z ujmującym uśmiechem, poczem poprawiła się w swym fotelu, wzdychając głęboko.
— Jestem już staruszką, panno Shirley, — rzekła po chwili. — Od dwudziestu lat ciągle choruję, od dwudziestu lat coraz bardziej słabnę i chwilami nie mogę wytrzymać dokuczliwych bólów.
— Jakież to straszne! — zawołała Ania, siląc się na uprzejmość, lecz w gruncie rzeczy czując się bardzo nieswojo.
— Bywały takie noce, kiedy już przypuszczano, że nie doczekam świtu, — ciągnęła dalej uroczyście pani Douglas. — Nikt nie może wiedzieć, ile podczas tych nocy przecierpiałam. Pocieszam się tylko, że to wszystko tak długo trwać nie może. Skończy się wkrótce moja cierniowa pielgrzymka po tym świecie. Cieszy mnie bardzo, że Jan wybrał sobie taką poczciwą żonę, która na pewno potrafi zastąpić mu matkę.
— Istotnie, Janina jest bardzo miła, — zawołała Ania z zapałem.
— Miła! To anielski charakter! — przyznała pani Douglas. — Pierwszorzędna gospodyni, taką ja nigdy nie byłam. Zresztą moje zdrowie na to nie pozwalało. Jestem szczęśliwa, że Jan zrobił taki dobry wybór. Mam nadzieję, że będzie im dobrze razem. Jest on moim jedynym synem, panno Shirley, więc szczęście jego jest dla mnie jedną z najważniejszych rzeczy w życiu.
— Oczywiście, — szepnęła Ania trochę obojętnie. Po raz pierwszy w życiu tak się nieswojo czuła, i sama nie wiedziała dlaczego. Zdawało jej się, że właściwie niema nic do powiedzenia tej sympatycznej, uśmiechniętej damie, która tak dobrotliwie głaskała jej rękę.
— Przyjdź wkrótce znowu, droga Janinko, — rzekła serdecznie pani Douglas przy pożegnaniu. — Stanowczo zbyt rzadko przychodzisz. Mam nadzieję, że niedługo już Jan zabierze cię do nas na zawsze.
W tej chwili Ania przypadkowo spojrzała na Jana Douglasa i ogarnęło ją nagłe zdziwienie. Wyglądał, jak człowiek na torturach, dręczony ostatnią, wyrafinowaną męczarnią. Była pewna, że chciał skrócić czułe pożegnanie zarumienionej Janinie.
— Prawda, że pani Douglas jest ogromnie miła? — zagadnęła Janina, gdy obydwie wyszły na drogę.
— Owszem, — odparła Ania, jakby półprzytomnie, bo ciągle myślała jeszcze o dziwnym wyglądzie Jana Douglasa.
— Biedaczka, strasznie cierpiała, — mówiła Janina z uczuciem. — Przeżywa okropne chwile. Jana także to męczy. Prawie wcale nie wychodzi z domu, lękając się pozostawić matkę pod opieką tylko obcej służącej.


ROZDZIAŁ XXXIII.
„Przychodził i przychodził...“

W trzy dni potem, po powrocie ze szkoły, Ania zastała Janinę strasznie zapłakaną. Łzy były takiem przeciwieństwem natury Janiny, że Ania na widok ich ogromnie się przeraziła.
— Co się stało? — zawołała z niepokojem.
— Dzisiaj... dzisiaj skończyłam czterdzieści lat, — szlochała Janina.
— Przecież wczoraj miała pani prawie tyleż samo, a jakoś się pani nie martwiła, — pocieszała Ania, z trudem tłumiąc uśmiech.
— Ale... Ale... — ciągnęła dalej Janina, przełykając łzy, — Jan Douglas do dziś jeszcze nie oświadczył się o moją rękę.
— Na pewno to uczyni, — rzekła Ania niepewnie. — Niechże mu pani zostawi trochę czasu.
— Czasu! — zawołała Janina boleśnie. — Przecież zwleka z tem dwadzieścia lat! Ileż mu na to czasu potrzeba?
— Więc pani mówi, że Jan Douglas przychodzi do pani od dwudziestu lat?
— Tak. I dotychczas ani razu nie wspomniał mi o małżeństwie, a ja już wątpię, czy kiedykolwiek to uczyni. Dotychczas przed nikim się nie zwierzałam, lecz doszłam do wniosku, że jeżeli nie powiem komuś o tem, to chyba oszaleję. Jan Douglas zaczął odwiedzać mnie dwadzieścia lat temu, jeszcze przed śmiercią mojej matki. Przychodził i przychodził, a ja po pewnym czasie zaczęłam haftować wyprawę, chociaż on nigdy o małżeństwie mi nie wspominał. Cóż mogłam zrobić? Po ośmiu latach moja matka umarła. Sądziłam, że wtedy oświadczy się, widząc, że pozostałam na świecie sama jedna. Był dla mnie naprawdę bardzo dobry i czynił wszystko, co było w jego mocy, ale i wtedy o małżeństwie nie wspominał. Od tego czasu nic się w mojem życiu nie zmieniło. Ludzie nawet zaczęli się już ze mnie wyśmiewać. Mówią, że nie chcę zostać jego żoną ze względu na chorobę jego matki. Przecież jabym chętnie ją pielęgnowała. Ale niech sobie myślą, jak chcą. Wolę, żeby się ze mnie śmieli, niż gdyby się nade mną litowali. W każdym razie ogromnie mi przykro, że Jan jeszcze dotychczas nie zaproponował mi małżeństwa. I dlaczego tego nie uczynił? Sądzę, że gdybym znała przyczynę, z pewnością bym się tem tak nie martwiła.
— Może matka jego nie chce, żeby się ożenił, — odezwała się Ania.
— Ależ, ona bardzo chce. Już kilkakrotnie mi mówiła, że chciałaby widzieć przed swoją śmiercią Jana na kobiercu ślubnym. Ciągle napomyka o tem, zresztą pani sama słyszała. W takich wypadkach wołałabym się zapaść pod ziemię.
— Cóż mogę na to poradzić, — szepnęła Ania bezradnie. Przyszedł jej na myśl Ludwik Speed, ale przecież tamta historja była zupełnie inna. Jan Douglas absolutnie nie przypominał Ludwika.
— Powinna pani być odważniejszą, Janino, — rzekła po chwili rezolutnie. — Dlaczego już dawno pani z nim nie zerwała?
— Nie mogłam, — szepnęła biedna Janina z patosem. — Widzi pani, ja go zawsze bardzo lubiłam. Czy przychodził, czy nie przychodził, wiedział i tak, że nikogo innego nie mam.
— Ale można z nim przecież pomówić, jak z mężczyzną, — wtrąciła Ania nieśmiało.
Janina potrząsnęła przecząco głową.
— Bardzo wątpię. Ja osobiście nie miałam nigdy odwagi, bo zawsze lękałam się, że sobie pójdzie. Jestem już widocznie taka tchórzliwa, ale cóż mogę na to poradzić?
— Właśnie pani może poradzić Janino. Teraz jeszcze nie jest za późno. Proszę zebrać siły. Niech pani mu da do zrozumienia, że dłużej nie myśli pani znosić jego kaprysów. Ja pani pomogę.
— Wątpię, — szepnęła Janina beznadziejnym tonem, — wątpię czy kiedyśkolwiek zdobędę się na odwagę. Te sprawy są zbyt przewlekłe. Ale pomyślę o tem.
Ania rozczarowała się w swem uczuciu do Jana Douglasa. Od pierwszego wejrzenia bardzo go polubiła i nie sądziła nigdy, aby mógł być typem mężczyzny, który igra z uczuciami kobiety przez okres dwudziestu lat. Za wszelką cenę pragnęła mu dać nauczkę i przekonać się, jaki to odniesie rezultat. To też uradowała się ogromnie, gdy Janina, idąc z nią nazajutrz na zebranie kościelne, powiedziała, że postanowiła zdobyć się na odwagę.
— Dam mu do zrozumienia, że nie pozwolę się dłużej poniewierać.
— Zupełnie słusznie, — zawołała Ania z powagą.
Po skończonem zebraniu, Jan Douglas zbliżył się ze zwykłem swem pytaniem. Janina sprawiała wrażenie zalęknionej nieco, lecz nie straciła tak długo zdobywanej równowagi.
— Nie, dziękuję panu, — odparła chłodno. — Doskonale znam drogę do domu. Od czterdziestu lat ciągle tędy chodzę. Niech się pan nie fatyguje, Mr. Douglas.
Ania nie spuszczała z Douglasa oka i w świetle promieni księżyca ujrzała znowu ten męczeński wyraz człowieka, skazanego na tortury. Bez słowa odwrócił się na pięcie i wyszedł na drogę.
— Stać! Stać! — zawołała Ania dziko, nie zdając sobie w tej chwili sprawy, że wszyscy patrzą na nią ze zdziwieniem. — Mr. Douglas, proszę się zatrzymać! Niech pan wraca.
Jan Douglas przystanął, lecz nie wrócił. Ania podbiegła ku niemu, ujęła go pod ramię i przyciągnęła z powrotem do zarumienionej Janiny.
— Pan musi wrócić, — zawołała błagalnie. — To jest omyłka, Mr. Douglas. To wszystko moja wina. Ja Janinę do tego skłoniłam. Ona nie chciała, ale teraz jest już wszystko w porządku, prawda, Janino?
Janina bez słowa ujęła go pod ramię i poczęła iść szeroką ścieżką. Ania idąc tuż za niemi, wsunęła się do wnętrza domu bocznem wejściem.
— Sprytna z pani osóbka, niema co mówić, — zawołała Janina z przekąsem.
— Nie mogłam inaczej uczynić, Janino, — odparła Ania ze skruchą. — Czułam się tak, jakby przy mnie nieludzko kogoś mordowano. Musiałam za nim pobiec.
— Bardzo dobrze pani zrobiła, bo i ja, widząc Jana odchodzącego, miałam wrażenie, że zabrał z sobą wszystkie dotychczasowe radości mego życia. Ach, jakież to było straszne uczucie!
— Nie pytał, dlaczego pani tak postąpiła? — zagadnęła Ania.
— Nie, ani słowem o tem nie wspomniał, — odparła Janina chmurnie.


ROZDZIAŁ XXXIV.
Jan Douglas przemówił.

Ania nie traciła jednak nadziei, że mimo wszystko musi nastąpić jakaś zmiana. Ale zmiana ta jakoś nie następowała. Jan Douglas przychodził, zabierał Janinę na przejażdżki, odprowadzał ją do domu po skończonych zebraniach kościelnych i postępował tak, jak przez okres ubiegłych lat dwudziestu, a każdy obserwator odniósłby wrażenie, że postępowanie jego nie zmieni się i przez następne dwadzieścia lat. Lato mijało. Ania pracowała ciągle w szkole, w wolnych chwilach pisywała listy i od czasu do czasu zaglądała do uniwersyteckich notatek. Najprzyjemniejsze były przechadzki do szkoły i zpowrotem. Zazwyczaj przechodziła przez owe niebezpieczne trzęsawisko, porosłe mchem i przechodzące miejscami w nikłe pagórki. Przepływał tamtędy wąski strumyk, otoczony po obydwu stronach wysokiemi sosnami, których korę także pokrywał świeży, zielony mech.
Mimo wszystko, życie w Valley Road wydawało się Ani dziwnie monotonne. Raz tylko zdarzył się ogromnie zabawny przypadek.
Od owych wieczornych odwiedzin, Ania nie widziała płowowłosego Szymona ani razu. Dopiero pewnego, upalnego wieczora sierpniowego, chłopak zjawił się znowu i zasiadł uroczyście na ławce przed gankiem. Nosił zwykłe swe robocze ubranie, złożone z łatanych spodni i niebieskiej koszuli, a na głowie miał stary, słomkowy kapelusz. Spoglądając uroczyście na Anię, nie przestawał gryźć długiej słomki, którą trzymał w ręku. Ania z westchnieniem odłożyła książkę i zabrała się do wyszywania serwetki. Rozmowa z Szymonem była nad wyraz trudna.
Wreszcie on pierwszy zaczął mówić po dłuższej chwili milczenia.
— Mieszkam tuż obok, — wskazał słomą sąsiedni dom na lewo.
— Istotnie? — wtrąciła Ania z grzecznym uśmiechem.
— Tak.
— A co pan dalej zamierza robić?
— Myślę ciągle o tem, żeby założyć sobie własny dom. Nawet jeden w Millersville bardzo mi się podoba, ale nim go wynajmę, muszę się ożenić.
— No pewno, — odparła Ania, tłumiąc uśmiech.
— Prawda?
Znowu zapadła cisza, a Szymon gryzł dalej swoją słomę.
— Czy pani by mnie chciała? — zagadnął po chwili.
— Co takiego? — zawołała Ania z rosnącem zdziwieniem.
— Czy pani by mnie chciała?
— Myśli pan o małżeństwie ze mną? — wyszeptała Ania drżącym głosem.
— Właśnie.
— Jakto, przecież ja pana prawie nie znam, — zawołała Ania z oburzeniem.
— To się poznamy bliżej po ślubie, — oznajmił Szymon.
Ania zebrała całą swoją energję.
— Nie mam zamiaru zostać pańską żoną, — odparła z godnością.
— Potem może być zapóźno, — szepnął Szymon ostrzegawczo. — Jestem bardzo pracowity i mam już w banku trochę gotówki.
— Proszę ze mną o tem nie mówić! Skąd panu to przyszło do głowy? — Ania odzyskała swe wrodzone poczucie humoru i zaczęła już patrzeć na tę kwestję mniej poważnie.
— Ogromnie mi się pani spodobała i uważam, że jest pani bardzo zgrabna, — odezwał się Szymon po chwili. — Nie lubię leniwych kobiet. Niech się pani nad tem zastanowi. Ja swego postanowienia nie zmienię. Ale teraz muszę już iść, trzeba wydoić krowy.
Z dawnych marzeń Ani o romantycznych oświadczynach, w ciągu ostatnich lat nie pozostało ani śladu. Dzięki temu i teraz mogła patrzeć na tę propozycję ze strony humorystycznej, nie doznając żadnego wewnętrznego bólu. Podrzeźniając Szymona, opowiedziała tego samego wieczoru o wszystkiem pannie Janinie i obie uśmiały się serdecznie.
Pewnego popołudnia, na kilka dni przed wyjazdem Ani z Valley Road, do Zacisza przybiegł zdyszany Aleksander, służący państwa Douglas i zwrócił się z pośpiechem do Janiny.
— Pan Douglas przysłał po panią, — zawołał. — Nareszcie starsza pani umiera. Przez dwadzieścia lat dosyć udawała.
Janina pobiegła na górę po kapelusz, Ania tymczasem zapytała Aleksandra, czy pani Douglas istotnie dzisiaj czuje się gorzej, niż zwykle.
— Tak źle to znowu nie jest, — rzekł Aleksander przyciszonym głosem. — I to mnie właśnie najbardziej zastanawia. Podczas poprzednich ataków ciskała się na fotelu i krzyczała wniebogłosy. Dzisiaj leży cicho, jakby zaniemówiła. Może to właśnie jest oznaką prawdziwej choroby.
— Nie lubicie starej pani Douglas? — zagadnęła Ania ciekawie.
— Lubię bardzo koty, ale nie znoszę, jak zwierzę staje się kobietą, — brzmiała niezrozumiała odpowiedź Aleksandra.
O zmroku Janina wróciła do domu.
— Pani Douglas umarła, — oznajmiła przyciszonym głosem. — Wyzionęła ducha zaraz po mojem przyjściu. Jeszcze raz przed śmiercią zwróciła się do mnie: „Mam nadzieję, że zostaniesz wreszcie żoną Jana“. Serce mi mocno zabiło. Widocznie matka Jana sądziła, że ze względu na jej chorobę nie chcę się zgodzić na małżeństwo. Nic jej nie odpowiedziałam, bo w pokoju było kilka obcych kobiet. Byłam tylko szczerze zadowolona, że Jan właśnie wyszedł na chwilę.
Janina wybuchnęła głośnym płaczem. Ania zaczęła ją uspakajać serdecznie i przygotowała jej szklankę naparzonego imbiru. Dopiero później zauważyła, że zamiast imbiru podała Janinie odwar z białego pieprzu. Janina jednak była tak zdenerwowana, że nie dostrzegła różnicy.
Nazajutrz po pogrzebie pani Douglas, Janina i Ania zasiadły na ganku frontowym, obserwując zachód słońca. Janina miała na sobie swoją brzydką czarną suknię, w której wyglądała bardzo staro, szczególnie dzisiaj, gdyż oczy jej zaczerwienione były od płaczu. Prawie zupełnie z sobą nie rozmawiały, bo Janina z dziwną niechęcią słuchała słów pocieszenia Ani. Widocznie lubowała się swym wewnętrznym bólem.
Nagle skrzypnęła furtka ogrodowa i na wąskiej ścieżce ukazał się Jan Douglas. Zdecydowanym krokiem począł iść w stronę ganku. Janina podniosła się z miejsca, a za jej przykładem Ania uczyniła to samo. Jan Douglas zdawał się dziś zupełnie nie dostrzegać Ani, choć wyglądała uroczo w swej białej, długiej sukni.
Tuż przed gankiem zatrzymał się i rzekł:
— Janino, chcesz zostać moją żoną?
Zdawał się to być wybuch tłumiony siłą przez długi okres lat dwudziestu. Twarz Janiny i tak już czerwona od kilkudniowego płaczu, nie mogła w tej chwili poczerwienieć bardziej.
— Dlaczegoś mi dawniej tego nie zaproponował? — zapytała szeptem.
— Nie mogłem. Wymogła na mnie przyrzeczenie, że tego nie uczynię... matka to na mnie wymogła. Dziewiętnaście lat temu miała pierwszy atak. Byliśmy pewni, że ataku tego nie przeżyje. Wówczas musiałem jej przyrzec, że nie oświadczę ci się, dopóki ona żyć będzie. Z początku nie chciałem dać jej tego przyrzeczenia, chociaż naogół myślano, że nie będzie już długo żyła. Lekarze twierdzili, że potrwa to jeszcze najwyżej z pół roku. Ale w najstraszniejszych bólach błagała mnie o to na klęczkach, więc nie mogłem się oprzeć. Przyrzekłem.
— Cóż twoja matka miała przeciwko mnie? — zawołała Janina.
— Absolutnie nic. Nie chciała tylko wpuścić do domu żadnej innej kobiety. Zagroziła mi nawet, że jeżeli ożenię się z tobą przed jej śmiercią, ona umrze w dzień mego ślubu, a ja będę jej mordercą. Kilkakrotnie błagałem ją nawet, aby mnie zwolniła z tego przyrzeczenia.
— Dlaczegoś mi o tem nie wspomniał? — wybuchnęła Janina. — Gdybym wiedziała! Dlaczegoś mi o tem nic nie mówił?
— Zależało jej na tem, aby żywa dusza o tem nie wiedziała, — odparł Jan ochrypłym głosem. — Musiałem jej przysiąc na Biblję. Janeczko, nigdybym tego nie uczynił, gdybym choć na chwilę przypuszczał, że to tak długo potrwa. Nie wyobrażasz sobie, ile przeżyłem przez te dziewiętnaście lat. Wiem, że postępowaniem swem przyczyniłem się do twych cierpień, ale mimo wszystko zgodzisz się zostać teraz moją żoną, prawda? Och, Janino, powiedz, że się zgadzasz. Przybiegłem tu natychmiast, aby cię o to zapytać.
Dopiero w tej chwili Ania doszła do wniosku, że obecność jej była tu zupełnie zbyteczna. Cichaczem oddaliła się i zetknęła się z Janiną dopiero nazajutrz rano. Wtedy dopiero Janina opowiedziała jej dalszy ciąg swojej rozmowy z panem Douglasem.
— Jakaż to okrutna kobieta! — oburzała się Ania.
— Cicho, ona umarła, — rzekła Janina uroczyście. — Nie wolno nam teraz mówić o niej nic złego. Aniu, ale nareszcie i do mnie się szczęście uśmiechnęło. Gdybym znała przyczynę, na pewno zgodziłabym się czekać jeszcze dłużej.
— Kiedy odbędzie się ślub?
— W przyszłym miesiącu. Będzie to zupełnie cicha ceremonja. Ludzie i tak obgadają mnie za wszystkie czasy. Na pewno rozejdą się plotki o tem, że zaraz po śmierci matki złapałam Jana na wędkę. Jan chciał nawet wyjawić całą prawdę sąsiadom, ale ja mu zabroniłam. „Nie, Janie, przecież ona jednak była twoją matką“, tłumaczyłam mu. „Niech ta tajemnica zostanie między nami i niech żaden cień nie padnie na matkę twoją po śmierci. Niechaj ludzie mówią, co tylko chcą, nic mnie to nie obchodzi“. Przekonywałam go tak długo, aż wreszcie przyznał mi słuszność.
— Ja bym nie potrafiła tak łatwo przebaczyć, — zauważyła Ania.
— Z pewnością zmieni pani swój pogląd na te rzeczy, gdy będzie pani w moim wieku, — odparła Janina z pobłażliwym uśmiechem. — Z biegiem lat życie uczy nas, że powinniśmy innym przebaczać. Oczywiście w czterdziestym roku życia przebaczanie przychodzi łatwiej, niż wówczas, gdy się ma lat dwadzieścia.


ROZDZIAŁ XXXV.
Rozpoczęcie ostatniego roku w Redmondzie.

— Znowu jesteśmy wszystkie razem, — zawołała Iza, siadając na zamkniętej walizce z westchnieniem ulgi. — Jak to miło powitać stare, kochane Ustronie Patty, wesołą cioteczkę i sympatyczne koty. Mruczek znowu stracił kawałek ucha, prawda?
— Mruczek byłby najpiękniejszym kotem na świecie, nawet gdyby wcale nie miał uszu, — oznajmiła Ania siedząc na kufrze, gdy tymczasem Mruczek leżał już na jej kolanach, witając radośnie swą opiekunkę.
— A czy ciocia zadowolona, że nas znów widzi? — pytała Iza.
— Zapewne, tylko wołałabym, żebyście tu uprzątnęły trochę, — rzekła ciotka Jakóbina, patrząc ze zgrozą na porozstawiane walizki, dokoła których rozsiadły się roześmiane dziewczęta. — Na gadanie będzie potem dość czasu. Przedewszystkiem praca, a później zabawa, to była moja dewiza za dawnych młodych lat.
— Teraz się czasy zmieniły, cioteczko. Naszą dewizą jest: najprzód się bawić, a potem pracować. Pracę spełnia się lepiej, gdy człowiek uprzednio zazna jakiejś rozrywki.
— Jeżeli masz zamiar zostać żoną duchownego, — rzekła ciotka Jakóbina, spychając Zyzia z kolan i odkładając nieodstępną swą robótkę, — będziesz musiała zapomnieć o tej dewizie.
— Czemuż to? — zapytała Iza. — Czyż żona duchownego musi wypowiadać tylko święte zasady? Ani mi się śni. Jestem pewna, że wszyscy mieszkańcy ulicy Patterson wkrótce mnie polubią.
— Czyś powiedziała już rodzicom o swoich zaręczynach? — zagadnęła Priscilla, podając kotu Sabiny resztki swego śniadania.
Iza skinęła potakująco głową.
— I cóż oni na to?
— Matka zaczęła gderać. Lecz ja byłam nieugięta. Wyobraźcie sobie, Izabella Gordon zdobyła się raz w życiu na stanowczość. Ojciec przyjął to spokojnie, bo i dziadek mój był pastorem, więc ojciec ma dla duchownych pewien sentyment. Gdy matka się nieco uspokoiła, przyprowadziłam Jurka do domu i wyobraźcie sobie, że go rodzice bardzo polubili. Matka tylko podczas rozmowy dawała mu do zrozumienia, że marzyła dla mnie o innej karjerze. Tegoroczne wakacje nie przyniosły mi specjalnej radości. Ale zwyciężyłam i zdobyłam Jurka. Cóż mnie może obchodzić reszta?
— Oczywiście, ciebie nie obchodzi, — wtrąciła ciotka Jakóbina.
— Jurek także się o to nie martwi, — odparła Iza. — Widzę, że ciocia dalej się nad nim lituje. A właściwie dlaczego? Według mnie można mu raczej zazdrościć, bo zdobywa we mnie rozum, urodę i złote serce.
— Dobrze, że orjentujemy się w twoich tyradach, — uśmiechnęła się ciotka Jakóbina. — Przypuszczam, że do obcych nie zwracasz się w ten sposób, bo coby tacy ludzie o tobie pomyśleli?
— Nie zależy mi na tem. Patrzę na siebie inaczej, niż wszyscy na mnie patrzą. W przeciwnym razie byłabym bardzo nieszczęśliwa. Wątpię, czy ludzie modlący się, traktują poważnie swoje modlitwy.
— O, wszakże wszyscy modlilibyśmy się szczerze, gdybyśmy potrafili zajrzeć do głębi naszych serc, — rzekła ciotka Jakóbina surowo. — Mojem zdaniem, nieszczera modlitwa nie sięga zbyt wysoko. Tylko czasami, gdy myślimy o przebaczeniu, nie jesteśmy zbytnio szczerzy, bo w życiu praktycznem naogół przebaczać nie potrafimy.
— Nie wyobrażam sobie, aby ciocia pamiętała długo wyrządzone sobie krzywdy, — rzekła Stella.
— Och, bardzo długo. Ale wiecie wszystkie, że czas leczy nawet największe cierpienia.
— To mi coś przypomina, — uśmiechnęła się Ania i opowiedziała szczegółowo historję Jana i Janiny.
— Opowiedz nam o owej romantycznej scenie, o której wspomniałaś w liście, — prosiła Iza.
Z poczuciem prawdziwego humoru Ania powtórzyła dziwne oświadczyny Szymona. Wszystkie zebrane, nie wyłączając ciotki Jakóbiny, uśmiały się serdecznie, gdy Ania skończyła opowiadanie.
— Nieładnie jest kpić z własnego konkurenta, — rzekła ciotka Jakóbina surowo. — Chociaż ja także to robiłam, — dodała po chwili w zamyśleniu.
— Niech nam ciocia opowie o swoich konkurentach, — zawołała Iza. — Musiało ich być bardzo wielu.
— Nie należą oni do przeszłości, — odparła staruszka z powagą. — Jeszcze dzisiaj znajdują się od czasu do czasu. Są w sąsiedztwie, w naszej wsi, trzej wdowcy, którzy przez długi czas przepadali za mną. Nie myślcie, moje dzieci, że romantyzm całego świata tylko do was należy.
— Nie wiem czy ci wdowcy są znowu tak bardzo romantyczni, cioteczko.
— Oczywiście, ale i wy nie zawsze jesteście romantyczne. Niektórzy moi konkurenci byli raczej bardzo zabawni, to też wyśmiewałam okropnie tych biedaków. Jednym z nich był Józef Elwood, który zdawał się być pogrążony stale w półśnie i nie zdawał sobie sprawy, z tego co się wokoło niego działo. Nawet odprawę moją zrozumiał dopiero po roku. W kilka lat później, po ożenieniu się, wracając w zimie z kościoła, zgubił z sań swoją żonę i wcale tego nie zauważył. Potem był Daniel Winston. Ten znów był nieco zamądry. Twierdził, że orjentuje się nawet w tem, co się dzieje w życiu pozagrobowem. Potrafiłby odpowiedzieć na pytanie, kiedy nastąpi dzień Sądu Ostatecznego. Prawdziwie podobał mi się Marjan Edward, ale nie zostałam jego żoną. Miał niezwykle przytępiony umysł i znaczenie każdego dowcipu rozumiał dopiero po tygodniu, pozatem specjalnie się o mnie nie starał. Najciekawszy z konkurentów był Horacy Reeve, ale gdy opowiadał jakąś historję, to tak ją przeplatał kwiecistemi słowami, że wreszcie trudno się było dopatrzeć jakiejkolwiek treści. Przez długie lata nie mogłam się domyśleć, czy wspomina własne przeżycia, czy też to wszystko jest tylko wytworem jego bujnej wyobraźni.
— A co z innymi, cioteczko?
— Najprzód musicie rozpakować rzeczy, — oznajmiła ciotka Jakóbina, dotykając przez omyłkę grzbietu Zyzia, zamiast drutu do robienia pończoch. — Tamci byli zbyt mili, żebym mogła z nich żartować. Wspomnienie o nich jest dla mnie drogie. Aniu, tam w twoim pokoju stoi pudełko z kwiatami, które przyniesiono przed godziną.
W tydzień potem mieszkanki Ustronia Patty zabrały się pilnie do nauki, bo był to przecież ostatni rok, który miały przepędzić w Redmondzie. Ania poświęcała najwięcej czasu nauce języka angielskiego, Priscilla ślęczała nad literaturą klasyczną, a Izabella wykuwała matematykę. Niekiedy uczuwały wielkie znużenie i wówczas rozmyślały nad tem, czy warto się tak zamęczać. Jednego z takich wieczorów pełnych zwątpienia, a było to w listopadzie, Stella stanęła na progu błękitnego pokoju Ani. Zastała Anię siedzącą na podłodze i otoczoną stosem rozsypanych rękopisów.
— Na litość boską, co ty robisz?
— Właśnie przeglądam stare nowelki z Klubu Powieściowego. Tem stałem wkuwaniem doprowadziłam się do tego, że cały świat mi obrzydł i potrzebna mi była jakaśkolwiek rozrywka. Wyciągnęłam z walizki te szpargały i czytając je, pękam ze śmiechu.
— I ja jestem szalenie zniechęcona, — rzekła Stella, padając na szeroki tapczan. — Uważam, że nie warto robić tyle zachodu. Nawet własne myśli wydają mi się przestarzałe i mam wrażenie, że istniały one w mojej głowie już oddawna. Właściwie, jaki pożytek ma się z życia, Aniu?
— Moja droga, wszystkiemu winna ta bezustanna nauka. Nadomiar wszystkiego jeszcze ta straszna niepogoda, bo przecież w gruncie rzeczy zdaję sobie sprawę, że życie ma jednak swój urok.
— Och, przypuszczam, chociaż w danej chwili trudno mi w to uwierzyć.
— Pomyśl tylko o tych wielkich i szlachetnych ludziach, którzy żyli i pracowali z ochotą, — rzekła Ania w zamyśleniu. — Czyż to nie szczęście odziedziczyć po nich te wszystkie zdobycze? A obecni wielcy ludzie. Czyż nie miło jest pomyśleć, że dzielimy ich dążenia i aspiracje? A potem ci, którzy przyjdą po nas. Przecież my przygotowujemy im drogę i staramy się właśnie dla nich oczyścić ją z cierni.
— Mój umysł zupełnie się z tobą zgadza, Aniu, ale w duszy nic się nie rozjaśniło. Podczas takiej pogody jestem zazwyczaj smutna i zniechęcona.
— Wiesz, czasami lubię deszcz, naprzykład w nocy, gdy leżę w łóżku i wsłuchuję się, jak krople deszczu uderzają miarowo po dachu.
— I ja lubię gdy deszcz pada na dach, — uśmiechnęła się Stella. — Ale, niestety, nie zawsze się tak dzieje. Naprzykład zeszłego lata przeżyłam okropną noc na starym, wiejskim folwarku. Dach był dziurawy i krople deszczu spływały prosto na moje łóżko. To nie było znowu takie poetyczne. Musiałam wstać w nocy i przesunąć łóżko pod inną ścianę. Muszę dodać, że łóżko było ogromnie ciężkie, bo ważyło chyba sto kilogramów. Później leżałam z otwartemi oczami, zasłuchana w miarowy plusk kropel deszczowych, uderzających o podłogę. Nie możesz sobie wyobrazić, jak w takiej ciszy plusk deszczu może człowieka zdenerwować. Aniu, z czego się śmiejesz?
— Z tej twojej historji. Iza powiedziałaby na pewno, że jest zabójcza. Zabójczą historją jest dla niej taka, w której bohaterowie umierają. W naszych dawnych nowelach miałyśmy bajeczne bohaterki. Stroiłyśmy je w jedwabie, aksamity i klejnoty. Przeważnie miały włosy złociste, albo kruczoczarne. Janka Andrews w jednem swem opowiadaniu stworzyła bohaterkę, która sypiała w atłasowym stroju, wyszywanym prawdziwemi perłami.
— Przeczytaj mi któreś z tych opowiadań, — prosiła Stella. — Zaczynam odczuwać wartość życia, bo żyjąc — można się chociaż uśmiać.
— Tu jest jedna z moich nowel. Główna bohaterka wchodzi na salę balową, świecąc od stóp do głowy brylantami. Ale nic nie znaczy uroda i przepyszny strój. To wszystko prowadziło zawsze do grobu, bo większość moich bohaterek albo umierała z tęsknoty, albo też padała z ręki tajemniczego mordercy. Nawet ja nie mogłam znaleźć dla nich ratunku.
— Pozwól mi przeczytać niektóre swoje nowele.
— Oto jedno z moich nielicznych arcydzieł. Tytuł brzmi naprawdę humorystycznie: „Moje mogiły“. Pisząc tę nowelę wylałam chyba z kwartę łez, a inne dziewczęta szlochały, czytając te moje bazgroty. Janka Andrews dostała burę od swojej matki, że właśnie w tym tygodniu wybrudziła tyle chustek do nosa. Osią tego opowiadania jest żona księdza metodysty. Zrobiłam z niej misjonarkę, bo chciałam, ażeby podróżowała. Na każdym etapie swej podróży musiała pochować jedno dziecko. Było ich dziewięcioro, a mogiły ich znajdowały się na przestrzeni między Nową Funlandją i Vancouver. Opisałam dokładnie wszystkie dzieci, jako też rodzaje ich śmierci i może zbytnio przewlekle odmalowałam pomniki i nagrobki. Zamierzałam nawet uśmiercić i dziesiąte dziecko, ale gdy dziewiąte kładłam już do mogiły, fantazja nagle mnie zawiodła i najmłodszego biedaka zostawiłam przy życiu, jako bezradnego kalekę.
Podczas gdy Stella czytała z zainteresowaniem „Moje mogiły“, wybuchając co chwila głośnym śmiechem, Ania zaczęła przeglądać inne rękopisy, wspominając czasy szkolne, gdy to członkowie Klubu Powieściowego siadywali w cieniu sosen i pisali te straszne opowieści. Między innemi wpadła jej w rękę jakaś nowela, pisana na arkuszach szarego papieru do pakowania. Zaśmiała się serdecznie, bo pamiętała dobrze, że właśnie ten szkic napisała owego wieczoru, gdy wpadła przez dach do kurnika w Tory Road.
Z początku rzuciła nań tylko wzrokiem, po chwili jednak zaczęła czytać ciekawie. Był to krótki dialog między astrami, groszkiem pachnącym, dzikim kanarkiem, ukrytym w gałęziach bzu i opiekuńczym duchem ogrodu.
Po wyjściu Stelli, Ania ukradkiem wygładziła zgniecione arkusze i szepnęła do siebie w zamyśleniu:
— Sądzę, że to zrobię.


ROZDZIAŁ XXXVI.
Wizyta Gardnerów.

— Oto list dla ciotki Jakóbiny z indyjskim znaczkiem, — rzekła Iza. — Tu są trzy listy dla Stelli, dwa dla Priscilli i jeden gruby dla mnie od Jurka. Dla ciebie niema nic, oprócz tego listu, adresowanego na maszynie.
Nie zauważyła rumieńca na twarzy Ani, gdy podała jej niedbale cienką kopertę. Dopiero po kilku chwilach dostrzegła dziwną zmianę w wyglądzie swej przyjaciółki.
— Cóż, kochanie, dobra wiadomość?
— Redakcja „Przyjaciela młodzieży“ przyjęła moją krótką nowelkę, którą posłałam przed dwoma tygodniami, — odparła Ania siląc się na swobodę i robiąc taką minę, jakby przywykła już do tego, że każda poczta przynosiła jej wiadomość o zakwalifikowaniu noweli. Jednakże ta obojętność tym razem niebardzo jej się udała.
— Aniu Shirley, przecież to wspaniałe! Jaka to była nowela? Kiedy będzie drukowana? Zapłacą ci za nią?
— Naturalnie. Przysłali mi czek na dziesięć dolarów, a redaktor pisze, że byłby bardzo zadowolony, gdybym mu nadesłała inne swoje prace. Miły człowiek. Na pewno mu coś znowu poślę. Tę nowelę znalazłam na dnie walizki. Przepisałam ją i posłałam, nie wierząc oczywiście, aby miała zostać przyjęta. — Ania przypomniała sobie w tej chwili niemiłą przygodę z „Pokutą Aweryli“.
— Co zrobisz z temi dziesięcioma dolarami? Może pójdziemy wszystkie do miasta, aby się zabawić — zaproponowała Iza.
— W każdym razie na pewno je przehulam, — zawołała Ania wesoło. — Przecież to nie są takie brudne pieniądze, jak tamte, które otrzymałam za ową nowelę, reklamującą proszek do pieczenia ciasta. Za tamte dwadzieścia pięć dolarów kupiłam sobie rozmaite rzeczy, których potem wcale nie nosiłam.
— I pomyśleć tylko, że mamy w Ustroniu Patty prawdziwą literatkę, — zawołała Priscilla.
— To wielka odpowiedzialność, — rzekła uroczyście ciotka Jakóbina.
— Istotnie, — przyznała Priscilla równie uroczystym tonem. — Literaci to kapryśni ludzie. Trudno przewidzieć co im wpadnie do głowy. Ania naprzykład może którąś z nas wziąć za bohaterkę swej noweli.
— Chciałam powiedzieć, że pisanie nowel jest wielką odpowiedzialnością, — powtórzyła surowo ciotka Jakóbina. — Jestem pewna, że Ania to zrozumiała. Moja córka także pisała nowelki przed wyjazdem, teraz jednak odwróciła swą uwagę do dziedziny ważniejszych spraw. Zawsze mówiła, że kieruje się zasadą: „Nie pisz nigdy tego, cobyś ze wstydem musiała odczytać na swoim pogrzebie“. I ty, Aniu pomyśl o tem, jeżeli chcesz poświęcić się literaturze. Zresztą, — dodała ciotka Jakóbina po chwili, — Elżbieta także się śmiała z tej zasady. Wogóle była z niej okropna śmieszka i nie rozumiem, jak mogła się poświęcić zawodowi misjonarki. Chociaż cieszę się z tego ogromnie, to jednak wołałabym, żeby się wówczas na to nie zdobyła.
Ciotka Jakóbina nie wiedziała dlaczego wszystkie dziewczęta wybuchnęły głośnym śmiechem.
Przez cały dzień Ania biegała po mieszkaniu rozradowana. Ambicje literackie nie dawały jej spokoju. Na spacerze była w doskonałym humorze i nawet na widok Gilberta i Krystyny nie posmutniała ani na chwilę. Zdążyła jednak zauważyć, że Krystyna bardzo niezgrabnie stawia nogi.
— Prawdopodobnie Gilbert patrzy tylko na jej twarz, — pomyślała z pogardą.
— Będziesz w domu w sobotę po południu? — zapytał Robert.
— Owszem.
— Bo matka moja z siostrami chciałaby cię odwiedzić, — dodał po chwili ze spokojem.
Ania uczuła nagle dreszcz, ale ten dreszcz nie sprawił jej przyjemności. Rodziny Roberta dotychczas jeszcze nie znała. Pojmowała, że wizyta ta połączona była z czemś nieuniknionem, przed czem uczuwała paniczny lęk.
— Bardzo mi będzie miło, — odparła, zastanawiając się jednocześnie, czy rzeczywiście będzie jej tak miło. Czy wizyta ta nie będzie pewnego rodzaju próbą? Plotkarze redmondscy już dawno opowiedzieli Ani, że rodzina Gardnerów niebardzo pochwalała zamiary Roberta w stosunku do młodej studentki. Prawdopodobnie przed tą dziwną wizytą Robert musiał dużo przecierpieć. Ania zdawała sobie sprawę, że będzie wystawiona na skrupulatne badania. Widocznie panie Gardner rade nie rade uważały ją już za członka swojej rodziny.
— Muszę być sobą i nie dokładać specjalnych starań, aby wywrzeć na nich dobre wrażenie, — myślała Ania z dumą. Zaczęła się zastanawiać w jakiej sukni ma przyjąć gości i jak się uczesać na to popołudnie. Wreszcie wieczorem zdecydowała, że wystąpi w bronzowej szyfonowej sukni i uczesze się zupełnie gładko.
Piątkowe popołudnie wolne było od wykładów na uniwersytecie redmondskim. Korzystając ze sposobności, Stella zajęta była pisaniem referatów dla towarzystwa filomackiego i siedząc w bawialni, rozrzuciła na stole stos notatek, nakreślonych na małych kartkach papieru. Ania ubrana w flanelową bluzkę i wełnianą spódniczkę, z włosami nieco potarganemi, siedziała na podłodze, bawiąc się z kotem Sabiny. Zyzio i Mruczek ulokowały się na jej kolanach. W całem mieszkaniu pachniało powidłami ze śliwek, które właśnie Priscilla smażyła w kuchni. W pewnej chwili wbiegła do pokoju w szerokim kucharskim fartuchu, aby zapytać ciotkę Jakóbinę, czy powidła już mają dosyć.
Nagle zadźwięczał dzwonek u drzwi wejściowych. Nikt nie zwrócił na to uwagi, tylko Iza zerwała się z krzesła i pobiegła otworzyć, będąc pewna, że odsyłają jej nowy kapelusz, który kupiła tego samego dnia rano. Wtem na progu stanęła pani Gardner z córkami.
Ania oszołomiona podniosła się z podłogi, zrzucając z kolan zaspane koty. Priscilla, będąc zmuszona przejść przez bawialnię do kuchni, była tak nieprzytomna, że pośpiesznie schowała trzymany na tacy placek czekoladowy pod poduszkę na kanapie w bawialni. Stella zaczęła gorączkowo zbierać swoje notatki. Tylko ciotka Jakóbina i Iza zachowały zupełny spokój. Dzięki nim wszyscy po chwili odzyskali równowagę, nie wyłączając Ani. Priscilla pośpiesznie zdjęła fartuch w kuchni i weszła swobodnym krokiem do pokoju, Stella pozbierała skrzętnie notatki, a Iza poczęła ratować sytuację swą wrodzoną paplaniną.
Pani Gardner była to wysoka, przystojna kobieta, ubrana wytwornie, lecz serdeczna w trochę sztuczny sposób. Alina Gardner urodą swą i postacią bardzo przypominała matkę, ale była bardziej jeszcze od niej sztywna. Dorota Gardner, smukła i wesoła, sprawiała wrażenie trzpiotowatej dziewczynki. Wiedząc, że Dorota była ukochaną siostrą Roberta, Ania odnosiła się do niej serdecznie. Dzięki Dorocie i Izie, wizyta minęłaby zupełnie dobrze, gdyby nie zaszły dwa niemiłe zdarzenia. W pewnej chwili Mruczek i Zyzio, na których nikt dotychczas nie zwracał uwagi, wskoczyły na kolana pani Gardner i po chwili znalazły się już na podłodze. Pani Gardner spojrzała na koty w ten sposób, jakby po raz pierwszy w życiu widziała zwierzęta. Ania przeprosiła panią Gardner uprzejmie, tłumiąc jednocześnie nerwowy śmiech.
— Pani lubi koty, — rzekła pani Gardner z uśmiechem pobłażliwego zdumienia.
Mimo całej sympatji dla Mruczka, Ania właściwie nie lubiła kotów, ale ton pani Gardner ogromnie ją oburzył.
— Przecież to bardzo miłe zwierzątka, — rzekła przekornie.
— Ja tam nigdy kotów nie lubiłam, — oznajmiła pani Gardner wyniośle.
— Ja je ogromnie lubię, — wtrąciła Dorota. — Są ładne i egoistyczne, wówczas gdy psy są stanowczo za dobre i za mało samolubne. Natura kotów przypomina mi zawsze naturę ludzką.
— Czy mogę obejrzeć te dwa porcelanowe pieski? — zapytała Alina, podchodząc do kominka i stając się tem samem przyczyną drugiego niemiłego zdarzenia. Podnosząc Magoga usiadła na poduszce, pod którą Priscilla umieściła swój placek czekoladowy. Priscilla spojrzała wymownie na Anię, ale przecież w danej chwili nie mogła zapobiec nieszczęściu. Rozprawiając o psach porcelanowych, Alina przesiedziała na nieszczęsnej poduszce, aż do końca wizyty.
Jeszcze z przedpokoju Dorota powróciła na chwilę do bawialni i ściskając dłoń Ani, szepnęła:
— Na pewno zostaniemy przyjaciółkami. Robert mi dużo o pani opowiadał. Tylko mnie mówi o takich rzeczach, bo na mamie i Alinie trudno byłoby polegać. Musicie tutaj bajecznie przepędzać czas. Czy pozwolicie, że będę przychodzić częściej?
— Kiedy pani tylko zechce, — odparła Ania, zadowolona, że jedna z sióstr Roberta zwróciła się do niej z taką serdecznością. Zdawała sobie sprawę, że raczej prędzej potrafiłaby zjednać panią Gardner, niż Alinę, która wyjątkowo nie przypadała jej do gustu.
Po wyjściu gości, Ania westchnęła z ulgą.
— Straszny wypadek, — zawołała Priscilla, unosząc nieszczęsną poduszkę. — Teraz placek ma naprawdę zakalec, a poduszkę też można wyrzucić. Już nie będziecie się chyba śmiały, jak powiem, że piątek jest dniem feralnym.
— Wizyta zamówiona na sobotę, nie powinna się odbywać w piątek, — oświadczyła z naganą ciotka Jakóbina.
— To pewnie Robert się omylił, — wtrąciła Iza. — Przecież w obecności Ani jest kompletnie niepoczytalny. Ale gdzie się Ania podziała?
Ania tymczasem wbiegła na górkę do swego pokoju i choć zbierało jej się na płacz, siłą zmusiła się do uśmiechu. Wszystkiemu winne są te koty — na szczęście Dorota jest naprawdę bardzo miła.


ROZDZIAŁ XXXVII.
Osiągnięcie celu.

— Wołałabym umrzeć raczej, niż się ściąć — z niecierpliwością biadała Iza. — Czy ja się doczekam jutrzejszego dnia?
— Jak będziesz żyła, to na pewno się doczekasz. — odparła Ania ze spokojem.
— Łatwo ci mówić. Na swoim wydziale filozoficznym czujesz się, jak w domu. A co ja? Gdy myślę o jutrzejszym dniu, ogarnia mnie przerażenie. Co powie Jurek, jak się obetnę?
— Niema obawy. A jak ci dzisiaj poszedł grecki?
— Sama nie wiem. Może dobrze napisałam, a może tak źle, że Homer gotówby się przewrócić w grobie. Tak długo się wkuwałam, że zupełnie straciłam głowę. Boże, jakaż ja będę szczęśliwa po tej egzaminacji!
— Egzaminacji? Takiego wyrazu nie słyszałam nigdy w życiu.
— Cóż to? Czyż mi nie wolno tworzyć nowych wyrazów? — oburzyła się Iza.
— Wyrazów nikt nie tworzy, same się rodzą, — rzekła Ania.
— Nie szkodzi. Te egzaminy zupełnie mi odjęły rozum. Dziewczęta, wyobraźcie sobie, że nasze wspólne życie w Redmondzie już mija!
— Ja nie mogę sobie wyobrazić, — szepnęła Ania ze smutkiem. — Ciągle mi się zdaje, że to dopiero wczoraj stałyśmy z Priscillą w tłumie nowicjuszów. I oto nagle zdajemy ostateczne egzaminy.
— Można nas już nazwać wybitniejszemi, mądremi i czcigodnemi absolwentkami, — dodała z uśmiechem. — Sądzisz, że istotnie jesteśmy teraz mądrzejsze, niż w chwili przybycia do Redmondu?
— W każdym razie zachowanie wasze o tem nie świadczy, — wtrąciła surowo ciotka Jakóbina.
— Och, ciociu Kóbciu, czyż nie byłyśmy grzeczne przez te trzy lata, kiedy nam ciocia matkowała? — przymilała się Iza z uśmiechem.
— Wszystkie cztery byłyście naprawdę bardzo dobre i miłe, — przyznała ciotka Jakóbina, która nigdy nie lubiła szafować komplementami. — Ale nie postępowałyście rozsądnie. Trudno się po was spodziewać takich rzeczy, bo musiałybyście mieć większe doświadczenie. Nawet na uniwersytecie nikogo rozumu nie nauczą. Wyście skończyły uniwersytet, a ja tam nigdy nie byłam, a jednak, jeżeli idzie o życie, to wiem o wiele więcej od was.
— Są rzeczy, których żadna szkoła człowiekowi nie da, — zacytowała Stella.
— Czy na uniwersytecie nauczyłyście się czegoś więcej oprócz języków i geometrji? — uśmiechnęła się ciotka Jakóbina.
— Mam wrażenie, że tak, cioteczko, — broniła się Ania.
— Nauczono nas tej prawdy, o której profesor Woodleigh mówił na ostatniem zebraniu filomackiem, — oznajmiła Iza. — Powiedział wtedy: „humor jest najwspanialszem bogactwem życia, śmiejcie się ze swych omyłek, czerpiąc jednocześnie z nich naukę. Trudności życiowe obracajcie w żart.“ — Czyż to nie mądra nauka, ciociu Kóbciu?
— Owszem, kochanie. Jeżeli nauczyłyście się śmiać z rzeczy śmiesznych, a nie z tych, które są zbyt poważne, to zdobyłyście mądrość i zrozumienie.
— Aniu, a co ty skorzystałaś ze studjów uniwersyteckich? — szepnęła Priscilla na stronie.
Myślę, — odparła wolno Ania, — że nauczyłam się istotnie patrzeć na każdą trudność, jak na żart, a na każdą większą przeszkodę, jak na zapowiedź zwycięstwa. Prawdopodobnie to dały mi studja redmondskie.
— Pragnąc wyrazić to, co zdobyłam na uniwersytecie, przytoczę tutaj inne słowa profesora Woodleigh, — wtrąciła Priscilla. — Pamiętacie chyba jego ostatnie przemówienie: „Na świecie jest tak dużo mądrości dla nas wszystkich, że trzeba tylko szeroko otwierać oczy i patrzeć, trzeba umieć tę mądrość pokochać i trzeba mieć zręczną dłoń, aby ją do siebie zagarnąć. Mądrość ta istnieje zarówno w mężczyznach, jak i w kobietach, w sztuce i literaturze i za tę mądrość powinniśmy odczuwać wdzięczność.“ — Mam wrażenie, że właśnie Redmond nauczył mnie umiejętności zdobywania tego wszystkiego.
— Z tego, co mówicie, — zauważyła ciotka Jakóbina, — wynika, że macie jednak z natury dość rozsądku, aby w ciągu czterech lat pojąć to, na co inni trawią całe dziesiątki lat młodego życia. To jedynie w moich oczach usprawiedliwia wyższe wykształcenie, bo jest to kwestja, co do której miałam zawsze pewne wątpliwości.
— Ciociu Kóbciu, a co się ma stać z tymi, których natura nie obdarzyła rozsądkiem?
— Ludzie nie mający z natury rozsądku, nigdy się niczego nie nauczą, — odparła ciotka Jakóbina, — nie pomoże im ani szkoła, ani życie. Choćby żyli nawet sto lat, nigdy nie nauczą się więcej, niż umieli w chwili swego urodzenia. Nie jest to ich winą, a tylko prostem nieszczęściem. To też ci, którzy posiadają ten wrodzony rozsądek, powinni gorąco dziękować Bogu.
— Zechce ciocia wyjaśnić bliżej, co to jest właściwie ów wrodzony rozsądek? — pytała Iza.
— To zupełnie zbyteczne, moja droga. Człowiek, posiadający rozsądek, doskonale się orjentuje w jego znaczeniu, wówczas gdy ten, który tego daru został pozbawiony, nigdy i tak nie zrozumie.
Dni płynęły za dniami i wreszcie egzaminy minęły, jak krótki sen. Ania otrzymała z angielskiego najwyższe odznaczenie. Priscilla osiągnęła zwycięstwo w dziedzinie literatury klasycznej, a Iza w matematyce. Stella dostała doskonałe świadectwo. Wreszcie nadszedł dzień promocji.
— Kiedyś uważałam ten dzień za najważniejszą chwilę w życiu, — mówiła Ania, wyjmując z pudełka fiołki, otrzymane od Roberta, i przyglądając się im w zamyśleniu. Zamierzała przypiąć je do sukni, lecz w tej chwili spojrzenie jej padło na drugie pudełko, stojące na stole. Były w niem konwalje, tak samo świeże i wonne, jak tamte, rosnące na Zielonem Wzgórzu. Obok pudełka leżała wizytówka Gilberta Blythe.
Ania zdziwiła się, że Gilbert na promocję przysłał jej kwiaty. Rzadko go widywała ostatniej zimy. Od świąt Bożego Narodzenia raz tylko, w piątek, zawitał do Ustronia Patty, a pozatem także nieczęsto się spotykali. Podobno Gilbert pilnie się uczył, pragnąc otrzymać najwyższe odznaczenie i nagrodę Coopera. W życiu towarzyskiem prawie wcale nie brał udziału. Ania przepędziła zimę bardzo wesoło. Często widywała się z Gardnerami, zaprzyjaźniła się serdecznie z Dorotą i mówiono w Redmondzie, już całkiem głośno o jej przyszłych zaręczynach z Robertem. Ania sama przypuszczała, że to wkrótce nastąpi. Jednakże, przed wyjściem na promocję, zamiast fiołków Roberta, przypięła do sukni pęczek konwalij, który jej przysłał Gilbert. Sama nie umiałaby wytłumaczyć, dlaczego to uczyniła. Dni dzieciństwa przepędzonego w Avonlea wydały jej się nagle bliskie właśnie teraz, gdy dotarła do upragnionego celu. Ileż to razy mówiła z Gilbertem o wymarzonej promocji, więc teraz gdy ten dzień nastał wreszcie, nie należało go profanować fiołkami Roberta.
Od lat wielu promocja była jednem z najśmielszych jej marzeń, a gdy wreszcie chwila ta nadeszła, Ania nie uczuła specjalnego wzruszenia, podczas wręczania jej dyplomu przez rektora. Nie zdziwiła jej rozradowana twarz Gilberta, który ujrzał swoje konwalje przy jej sukni, ani też pochmurne spojrzenie Roberta. Nie wzruszyły nawet Ani serdeczne powinszowania Doroty. W głębi duszy uczuwała dziwny ból, który napawał ją niezmierną goryczą.
Absolwenci urządzili tego wieczoru zabawę taneczną. Ania, ubierając się w swym błękitnym pokoiku, odrzuciła z niechęcią perły, które zawsze nosiła i drżącą ręką wyjęła z walizki małe pudełeczko, które przybyło w wigilję Bożego Narodzenia na Zielone Wzgórze. Na białym atłasie pudełka leżał cieniutki złoty łańcuszek z małem, różowem serduszkiem w emalji. Tuż przy łańcuszku spoczywała wizytówka z napisem: „Z najserdeczniejszemi życzeniami, od dawnego przyjaciela Gilberta“. Ania uśmiechnęła się teraz, bo patrząc na łańcuszek, przypomniała sobie ów tragiczny dzień, kiedy to Gilbert nazwał ją „Marchewką“, a potem usiłował przeprosić, darowując jej różowe serduszko z lukru. Dzisiaj wieczorem po raz pierwszy zawiesiła na szyi złoty łańcuszek, skromny podarunek Gilberta.
Obydwie z Izą przez pewien czas szły do Redmondu w milczeniu. Potem Iza, nie mogąc już wytrzymać długotrwałej ciszy, powiedziała nagle:
— Mówiono mi, że zaraz po promocji mają się odbyć oficjalnie zaręczyny Gilberta z Krystyną Stuart. Wiesz coś o tem?
— Nie, — odparła Ania.
— Przypuszczam, że to prawda, — rzekła Iza ze swobodą.
Ania milczała. Czuła, że na twarz wypłynął jej purpurowy rumieniec. Zdecydowanym ruchem sięgnęła za kołnierz palta i jednem szarpnięciem zerwała łańcuszek, poczem zręcznym ruchem wsunęła go wraz z wisiorkiem do kieszeni.
Na zabawie była weselsza od innych, a gdy Gilbert zbliżył się do niej, prosząc do tańca, odpowiedziała mu swobodnie, że wszystkie tańce ma już zajęte. Znalazłszy się potem w obszernej bawialni Ustronia Patty, opowiadała z humorem ciotce Jakóbinie o najciekawszych wydarzeniach wieczoru.
— Po waszem wyjściu był tu młody Macferson, — rzekła ciotka Jakóbina, która przez całą noc siedziała przy kominku, oczekując powrotu swych pupilek. — O zabawie nic nie wiedział. Ten chłopak ma przeraźliwie odstające uszy, powinien je sobie na noc przewiązywać chustką. Jeden z moich dawnych konkurentów tak robił i pomogło mu to wyśmienicie. Zresztą ja mu to poradziłam, ale potem nie widziałam go już więcej, bo się obraził.
— Macferson jest ogromnie poważny, — ziewnęła Priscilla. — Ma ważniejsze sprawy na głowie, niż przypłaszczenie uszu. Wiecie pewnie, że poświęcił się zawodowi pastora.
— Dzięki Bogu, bo wtedy na uszy jego nikt nie będzie zwracał uwagi, — uśmiechnęła się ciotka Jakóbina, przerywając tem samem dalsze wywody na temat biednego Macfersona. Ciotka Jakóbina specjalnym szacunkiem otaczała księży i pochwalała ogromnie zamiary młodzieży, pragnącej wstąpić na drogę służby bożej.


ROZDZIAŁ XXXVIII.
Rozchwiane złudzenia.

— Trudno sobie wyobrazić, że za tydzień będę już w Avonlea, — mówiła Ania, pochylona nad walizką, w której układała haftowane kapy pani Linde. — Ale jednocześnie od dzisiaj za tydzień na zawsze wyjadę z Ustronia Patty. To jest bardziej przykre.
— Ciekawa jestem, czy duch naszej wesołości odbije się echem w dziewczęcych marzeniach panny Patty i panny Marji? — zamyśliła się Iza.
Panna Patty ze swą siostrzenicą miały niezadługo powrócić do domu po długotrwałej podróży dookoła świata.
— Przyjedziemy prawdopodobnie w pierwszej połowie maja, — pisała panna Patty. — Przypuszczam, że Ustronie Patty wyda nam się zbyt szczupłe po obszernych komnatach królów Karnaku, chociaż zasadniczo nie chciałabym mieszkać w takich wielkich pałacach. Cieszę się na samą myśl, że wrócę wreszcie do domu. Podróżując w starszym wieku, pragnie się wyzyskać każdą okazję, bo zawsze człowiek pamięta, że mu zostało już niewiele czasu. Lękam się, że Marja nigdy nie odzyska swego dawnego humoru.
— Trzeba zostawić tutaj wszystkie nasze młode marzenia, które będą błogosławić późniejszych mieszkańców, — szepnęła Ania, rozglądając się po swym niebieskim pokoiku, w którym przeżyła trzy długie, szczęśliwe lata. Przy okienku tem klęczała, odmawiając wieczorny pacierz i wyglądała przez nie na kępkę pobliskich sosen. Między temi czterema ścianami wsłuchiwała się w plusk kropel jesiennego deszczu, a wiosną witała na parapecie okna przylatujące pliszki. Myślała teraz o tem, czy w pokoju, w którym się mieszkało dłużej, może pozostać duch marzeń i czy w takim, w którym się wiele cierpiało, pozostaje po mieszkańcu smutek.
— Sądzę, — szepnęła Iza, — że pokój, w którym się marzyło i cierpiało zachowuje w swych ścianach na zawsze indywidualność danego człowieka. Jestem pewna, że gdybym nawet za pięćdziesiąt lat weszła do tego pokoju, od ścian powiałoby ku mnie cichym szeptem: Iza, Iza... Cudne chwile przeżywałyśmy tutaj, prawda, kochanie? Ileż tu było wrzawy i śmiechu! W czerwcu odbędzie się mój ślub z Jurkiem i przekonana jestem, że będę się czuła ogromnie szczęśliwa. W tej chwili jednak zdaje mi się, że wołałabym raczej wieść nadal takie życie, jakie wiodłam dotychczas.
— I ja podświadomie pragnę tego samego, — przyznała Ania. — Choćby przeznaczeniem naszem były wielkie radości, to jednak nigdy nam już nie będzie tak wesoło, jak za czasów uniwersyteckich. Tamto minęło bezpowrotnie.
— A co będzie z Mruczkiem? — zagadnęła Iza, bo właśnie w tej chwili ulubieniec Ani wsunął się do pokoju.
— Zabiorę go do domu razem z Zyziem i kotem Sabiny, — oznajmiła ciotka Jakóbina, stając w otwartych drzwiach. — Nie można przecież rozdzielać takich serdecznych przyjaciół. Koty także potrafią cierpieć i gotowe zdechnąć z tęsknoty.
— Przykro mi rozstawać się z Mruczkiem, — rzekła Ania z żalem, — ale nie mogę zabrać go na Zielone Wzgórze. Maryla nie lubi kotów, a Tadzio na pewnoby go wkrótce zamęczył. Pozatem wątpię, czy zostanę długo w domu. Zaproponowano mi kierownictwo wyższej szkoły żeńskiej w Summerside.
— I przyjmujesz tę posadę? — zapytała Iza.
— Właściwie jeszcze się nie zdecydowałam, — odparła Ania, nagle się rumieniąc.
Iza porozumiewawczo skinęła głową. Przecież Ania nie mogła robić żadnych planów, dopóki nie wyjaśniła się kwestja małżeństwa jej z Robertem. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Robert wkrótce się zdeklaruje, a z drugiej znów strony wszyscy byli pewni, że Ania odpowie „tak“. Przecież kochała Roberta, chociaż niegdyś marzyła o zupełnie innej miłości. Lecz marzenia lat dziecinnych rzadko kiedy się urzeczywistniały. Robert jest poczciwym chłopcem i na pewno przy jego boku będzie ogromnie szczęśliwa, nie bacząc na to, że był wielkim egoistą.
Gdy wreszcie Robert zjawił się wieczorem i zaproponował Ani spacer po parku, mieszkanki Ustronia Patty były pewne, że dzisiaj wreszcie kwestja się wyjaśni. Odpowiedź Ani dokładnie była wszystkim znana.
— Ma szczęście ta dziewczyna, — rzekła ciotka Jakóbina z uśmiechem.
— Istotnie, — odparła Stella, wzruszając ramionami. — Coprawda Robert jest bardzo sympatyczny, ale nic takiego szczególnego w nim nie widzę.
— Czyżby to była zazdrość, Stello, — zdziwiła się ciotka Jakóbina.
— Może to tak wygląda, ale naprawdę nie jestem zazdrosna, — odparła Stella spokojnie. — Bardzo kocham Anię i lubię Roberta. Wszyscy twierdzą, że Ania robi świetną partję, a nawet pani Gardner już także się do niej przekonała. Chociaż powiadają, że losami ludzi rządzi Opatrzność, to jednak ja w tym wypadku mam dziwne wątpliwości.
W owym małym pawilonie w pobliżu portu, gdzie prowadzili po raz pierwszy z sobą ożywioną pogawędkę, Robert zaproponował Ani, aby została jego żoną. Oświadczyny te ze względu na owe pamiętne miejsce i na piękne słowa, jakiemi były wypowiedziane, wydały się Ani niezwykle romantyczne. Efekt był pierwszorzędny, chociaż naogół Robert był bardzo szczerym chłopcem i na pewno w danej chwili mówił to, co czuł. Ania dziwiła się samej sobie, że słowa Roberta nie wywołały w niej ani cienia dreszczu. Robert siedział przez chwilę w milczeniu, oczekując doniosłej odpowiedzi swej wybranki. Czerwone wargi Ani rozchyliły się automatycznie i miała już wypowiedzieć to króciótkie „tak“, gdy nagle przeniknął ją dreszcz. W umyśle jej zrodziło się nagle zrozumienie tego, czego była nieświadoma przez długie lata. Cofnęła dłoń z uścisku Roberta.
— Nie, nie mogę zostać twoją żoną... Och, nie mogę... nie mogę, — zawołała z bólem.
Twarz Roberta pobladła. Czuł się urażony tą odpowiedzią, czego mu zresztą nie można było wziąć za złe.
— Co masz na myśli? — wyjąkał.
— Uważam, że nie mogę zostać twoją żoną, — odparła Ania już zupełnie opanowana. — Myślałam, że będę mogła, ale nie mogę.
— Dlaczego nie możesz? — zapytał Robert ze spokojem.
— Dlatego, że nie dosyć cię kocham.
Rumieniec wystąpił na twarz Roberta.
— Więc przez te dwa lata byłem dla ciebie tylko igraszką? — zapytał wolno.
— Nie, nie, — zawołała Ania. — Och, jakże będę mogła ci to wytłumaczyć? Przecież są rzeczy, których dokładnie wyjaśnić nie można. — Miałam wrażenie, że cię kocham, ale doszłam do przekonania, że nie.
— Złamałaś mi życie, — rzekł Robert z goryczą.
— Przebacz, — błagała Ania, a w oczach jej ukazały się łzy.
Robert odwrócił się i przez kilka chwil spoglądał na morze. Gdy potem zbliżył się do Ani, był jeszcze bledszy, niż przedtem.
— Nie mogę mieć nawet cienia nadziei? — zapytał.
Ania w milczeniu potrząsnęła głową.
— W takim razie żegnaj, — rzekł Robert. — Nie mogę tego zrozumieć... Nie mogę sobie wyobrazić, że nie jesteś tą, za jaką cię uważałem. Ale nie czas teraz na wymówki. Ciebie jedną potrafiłem kochać. W każdym razie, dziękuję ci za dotychczasową przyjaźń. Bądź zdrowa, Aniu.
— Bądź zdrów, — wyszeptała.
I odszedł. A ona długo jeszcze siedziała w pawilonie, spoglądając na białą mgłę, która zawisła nad przystanią. Przeżywała właśnie chwilę prawdziwego poniżenia i uczuwała szaloną pogardę dla samej siebie. Zalały ją fale chwilowej nieprzytomności. Lecz przez wszystko to przebijał jasny płomień przeświadczenia, że jednak wywalczyła sobie wolność.
O zmroku wróciła cichaczem do Ustronia Patty i natychmiast pobiegła do swego pokoju. Zastała Izę, siedzącą na parapecie okna.
— Słuchaj, — zawołała z rumieńcem radości. — Słuchaj, powiem ci coś ciekawego. Robert się oświadczył o moją rękę, a ja mu odmówiłam.
— Ty... ty mu odmówiłaś? — wybełkotała Iza.
— Tak.
— Aniu Shirley, czyś postradała zmysły?
— Możliwe, — odparła Ania ze smutkiem. — Izo, nie rób mi wymówek. Ty tego nie rozumiesz.
— Naturalnie, że nie rozumiem. Przez dwa lata darzyłaś go sympatją, a teraz powiadasz, że mu odmówiłaś. W takim razie uważałaś to tylko za zwykły flirt. Wiesz, Aniu, że nigdybym się tego po tobie nie spodziewała.
— Wcale z nim nie flirtowałam... Do ostatniej chwili wierzyłam, że go kocham... I nagle... nagle doszłam do wniosku, że nie mogę zostać jego żoną.
— Przypuszczam, — rzekła Iza z okrucieństwem, — żeś chciała wyjść za niego dla pieniędzy. Nagle zbudził się w twej duszy głos uczciwości, który przeszkodził temu.
— Nieprawda. Nigdy nie myślałam o jego pieniądzach. Och, ja ci tego nie potrafię wytłumaczyć, tak zresztą, jak i jemu nie potrafiłam.
— W każdym razie postąpiłaś z Robertem niesprawiedliwie, — zawołała Iza z przejęciem. — Jest bardzo przystojny, mądry i bogaty. Czegóż chcesz więcej?
— Tego czegoś, bez czego życie jest niemożliwe, a on mi tego dać nie może. Wziął mnie swą piękną postacią i umiejętnością prawienia komplementów. Poza tem myślałam, że powinnam się w nim zakochać, gdyż jest ideałem wymarzonego przeze mnie mężczyzny.
— Boleję zawsze nad tem, że jestem niezdecydowana, ale widzę, że z tobą jest jeszcze gorzej, — zaopinjowała Iza.
— Ja decyduję się bardzo prędko, — zaprotestowała Ania. — Najgorsze to, że chwilami rodzi się nagłe zrozumienie tego, czego dotychczas zupełnie nie dostrzegałam.
— Lepiej nie mówmy o tem.
— Masz słuszność, Izo. Powinnam w danej chwili zapomnieć o przeszłości. Zawsze na samo wspomnienie Redmondu przyjdzie mi na myśl przykra propozycja Roberta. Wiem, że on mną gardzi, ty mną gardzisz, a przyznam, że i sama czuję dla siebie pogardę...
— Biedactwo kochane, — szepnęła Iza, współczując przyjaciółce. — Niech mi wolno będzie cię pocieszyć. Zresztą ja nie mam prawa czynić ci wymówek, bo gdyby na mojej drodze nie stanął Jurek, na pewno zostałabym żoną Anatola albo Augustyna. W życiu dziwnie się wszystko wikła, Aniu. Nie jest ono tak jasne i czyste, jak w powieściach.
— Myślę, że nikt już nie oświadczy mi się nigdy w życiu, — szlochała Ania, wierząc w to szczerze w danej chwili.


ROZDZIAŁ XXXIX.
Karjera Janki Andrews.

Po powrocie na Zielone Wzgórze, Ania zdawała sobie dokładnie sprawę, że te ostatnie kilka tygodni były dla niej okresem przełomowym. Najbardziej tęskniła za wesołym nastrojem, który zazwyczaj panował w Ustroniu Patty. Wszystkie marzenia ostatniej zimy nie miały się już nigdy ziścić, teraz wołała nie snuć dalszych marzeń, bo ciągle jeszcze uczuwała dla siebie pogardę. Doszła do wniosku, że samotność tylko wówczas jest dobra, gdy się ją zapełnia marzeniami, zaś samotność bez marzeń staje się wkrótce bardzo przykra.
Po owem rozstaniu w pawilonie, nie widziała więcej Roberta, tylko bardzo często podczas ostatnich dni pobytu w Kingsporcie odwiedzała ją Dorota.
— Ogromnie mi przykro, żeś odmówiła Robertowi, — mówiła panna Gardner. — Tak marzyłam, że będę miała nową siostrzyczkę. Muszę ci jednak przyznać słuszność. Robert zanudziłby cię na śmierć. Kocham go, bo w gruncie rzeczy jest bardzo dobry, ale przyznaję, że jest wyjątkowo nieciekawy.
— Przypuszczam, że nie zaważy to na szali naszej przyjaźni, Doroto? — zapytała Ania lękliwie.
— Oczywiście, że nie. Zbyt cię pokochałam, abym cię miała teraz utracić. Skoro nie możesz zostać moją siostrą, to zostań chociaż serdeczną przyjaciółką. O Roberta się nie martw. Tymczasem bardzo cierpi, ale jestem pewna, że wreszcie zapomni, bo przecież zawsze tak było.
— Och, zawsze? — zawołała Ania ze zdziwieniem. — Więc takie rzeczy już przeżywał?
— Naturalnie, — odparła szczerze Dorota. — Nawet dwa razy. I za każdym razem zamęczał mnie swemi zwierzeniami. Tamte wybranki zasadniczo nie odmówiły mu zupełnie zdecydowanie, tylko zaręczyły się z kimś innym. Gdy się poznał z tobą, przysięgał mi, że dotychczas ani razu nie kochał prawdziwie, że tamto wszystko było tylko dziecięcą mrzonką. Przypuszczam, że nie powinno cię to martwić.
Ania istotnie postanowiła się uspokoić. W duszy jej ulga staczała walkę z ubolewaniem. Robert powiedział jej przecież, że była jedyną kobietą, którą kochał prawdziwie. Prawdopodobnie mówił szczerze, ale teraz była już prawie pewna, że zapomni o tem wszystkiem i weźmie się nadal do zdobywania serc kobiecych. W każdym razie ten jeden epizod zrujnował niemal wszystkie dziewczęce wierzenia Ani.
W kilka godzin po przyjeździe na Zielone Wzgórze, Ania ze smutkiem weszła do kuchni.
— Marylo, co się stało z Królową Śniegu?
— Wiedziałam, że cię to zmartwi, — odparła Maryla. — I mnie to zmartwiło. Pamiętam to drzewko jeszcze z najdawniejszych lat mojej młodości. Niestety, w marcu przyszła szalona wichura i wyrwała Królowę Śniegu z korzeniami. Właściwie okazało się potem, że korzenie były już nieco nadgniłe.
— Strasznie mi żal tego drzewa, — zawołała Ania ze smutkiem. — Bez tej jabłonki moja facjatka wydaje mi się jakoś obca. Już nigdy nie wyjrzę przez okno, bo zawsze przypomni mi się ta przykra strata. Diany także już niema.
— Diana ma teraz inne rzeczy na myśli, — rzekła pani Linde z naciskiem.
— Opowiedzcie mi wszystkie nowinki avonleyskie, — prosiła Ania, sadowiąc się na schodkach.
— Właściwie nowin jest niewiele, bo prawie o wszystkiem dowiedziałaś się z naszych listów, — uśmiechnęła się pani Małgorzata. — Sądzę, że nie wiesz jeszcze o tem, że w zeszłym tygodniu Szymon Fletcher złamał nogę. Rodzina oczywiście postanowiła z tego skorzystać, aby wykonać wiele rzeczy, które dotychczas staremu były nie na rękę.
— Ładną on ma rodzinę, — zauważyła Maryla.
— Ładną? No tak. Jego matka zazwyczaj podczas zebrań kościelnych wstawała z ławki i prosiła obecnych, aby się modlili za jej dzieci, które są szalonemi niezdarami. Wyobrażasz sobie, jak to na dzieci działało.
— Nie mówiłaś Ani jeszcze o Jance, — wtrąciła Maryla.
— Ach, o Jance, — parsknęła śmiechem pani Linde. — Wyobraź sobie, — dodała po chwili z przekąsem, — że Janka Andrews w zeszłym tygodniu wróciła do domu i podobno ma wyjść zamąż za jakiegoś miljonera z Winnipeg. Oczywiście matka rozniosła zaraz tę wiadomość po całej wsi.
— Kochana Janka. Ogromnie się z tego cieszę, — zawołała Ania serdecznie. — Warta jest wielkiej karjery.
— Nie przeczę. Janka jest naprawdę bardzo miła. Ale uważam, że nie nadaje się na żonę miljonera, jestem pewna, że ten kandydat na męża nic nie posiada oprócz pieniędzy. Pani Andrews twierdzi, że to Anglik, właściciel kilku kopalń. Ja jednak jestem pewna, że to zwykły Jankes. Napewno ma dużo pieniędzy, bo obsypał Jankę klejnotami. Podarował jej zaręczynowy pierścionek, który wielkością swą przypomina plaster na odciski.
Panią Linde poniosło rozdrażnienie. Taka gąska, jak Janka zaręczyła się z miljonerem, gdy tymczasem Ania nie miała jeszcze właściwie żadnego konkurenta.
— Co to się stało z Gilbertem? — zagadnęła Maryla. — Spotkałam go w zeszłym tygodniu i nie mogłam go poznać, tak zeszczuplał i zbladł na twarzy.
— Ogromnie pracował ostatniej zimy, — odparła Ania. — Wiesz przecież, że zdobył nagrodę Coopera, której w ciągu pięciu lat nikt nie mógł zdobyć. Nic dziwnego, że jest taki wyczerpany, zresztą wszyscy jesteśmy zmęczeni.
— Ty, chociaż skończyłaś uniwersytet, a Janka Andrews nawet go nie widziała, — oznajmiła pani Linde ze złośliwym uśmiechem.
W kilka dni potem Ania udała się z wizytą do Janki, lecz pani Andrews oznajmiła z dumą, że Janka jest w Charlottetown, bo musi sobie przecież sprawić trochę nowych rzeczy. W obecnych warunkach trudno, żeby szyła suknie u jakiejś miejscowej szwaczki.
— Doszły mnie o Jance przyjemne nowiny, — rzekła Ania.
— Tak. Janka zawsze była bardzo mądra, chociaż nie skończyła uniwersytetu, — odparła pani Andrews wyniośle. — Pan Inglis jest naprawdę miljonerem. W podróż poślubną wybierają się do Europy. Po powrocie zamierzają zamieszkać w prześlicznym pałacu w Winnipeg. Janka martwi się tylko, że mąż nie pozwoli jej zająć się gospodarstwem. Przecież stać go na służbę. Mają przyjąć kucharza, dwie pokojówki, stangreta i lokaja. Aniu, a co u ciebie słychać? Nie słyszę o twojem zamążpójściu.
— Och, — zaśmiała się Ania, — na pewno zostanę starą panną. Jakoś nie mogę sobie znaleźć odpowiedniego kandydata.
Słowa te wymówiła ze specjalnym naciskiem, aby dać do zrozumienia pani Andrews, że, jeśli zostanie starą panną, to tylko dlatego, że nie może z pośród wielu konkurentów żadnego wybrać. Ale pani Andrews nie pozostała jej dłużna.
— Wybredne dziewczęta zawsze zostają na koszu, — rzekła. — Czy to prawda, że Gilbert Blythe zaręczył się z panną Stuart? Karol Slone mówi, że to jest skończona piękność.
— Nie wiem, czy to prawda, że Gilbert się zaręczył, — doparła Ania spokojnie. — Istotnie, panna Stuart jest bardzo ładna.
— Kiedyś miałam wrażenie, że Gilbert ożeni się z tobą. Uważaj, żeby ci wszystkich adoratorów nie zabrano.
Ania postanowiła zaprzestać tej walki, bo trudno przecież walczyć z tym, kto na uderzenie rapierem odpowiada ciosami topora. — Pójdę już, — rzekła, wstając z miejsca. — Przyjdę kiedyś odwiedzić Jankę.
— Koniecznie, koniecznie, — zawołała pani Andrews z serdecznością. — Janka wcale nie jest dumna, nawet niema zamiaru zrywać z dawnemi przyjaciółkami. Ogromnie się ucieszy, jak przyjdziesz.
Przy końcu maja przyjechał miljoner Janki, przywożąc narzeczonej nowe klejnoty. Jedyną pociechą dla pani Linde było to, że Inglis nie był już taki młody, bo miał nawet siwawe włosy.
— Nic dziwnego, że musi przynęcać dziewczęta pieniędzmi, — mówiła z uśmiechem.
— Zdaje się, że to bardzo miły człowiek, — broniła go Ania. — Jestem pewna, że naprawdę Jankę pokochał.
— Co to można wiedzieć, — odparła pani Małgorzata.
W następnym tygodniu miał się odbyć ślub Izy Gordon, więc Ania pojechała do Bolingbroke, aby być druchną przyjaciółki. W ślubnym stroju Iza sprawiała wrażenie zaczarowanej księżniczki z bajki, a wielebny Jerzy promieniał ze szczęścia.
— Jak para kochanków będziemy kroczyć przez krainę Ewangelji, — mówiła Iza, — aż wreszcie osiądziemy na ulicy Pattersona. Matka uważa, że Jurek powinien się przynajmniej postarać o probostwo w jakiemś większem mieście, ja jednak uważam, że i w robotniczej dzielnicy przy boku Jurka będę się czuła doskonale.
Anię radowało ogromnie to szczęście przyjaciółki, lecz chwilami na samą myśl o swej samotności, uczuwała dotkliwy ból w sercu. Ból ten nie minął nawet po powrocie do Avonlea. W międzyczasie Diana powiła maleństwo i oczywiście radość jej wzmogła się jeszcze bardziej. Ania patrzała na młodą matkę z dziwnym szacunkiem, jakby matką tą nie była jej ukochana Diana. Samotność coraz bardziej dawała jej się we znaki i chwilami miała wrażenie, że kartki jej życia zamknęły się na stronicy, na której była spisana przeszłość.
— Czyż on nie jest cudowny? — spytała Diana z dumą.
Mały tłuścioch był zupełnie podobny do Alfreda. Ania przyznawała, że jest miły i prześliczny i że patrząc nań, chciałoby się go ciągle całować.
— Dawniej marzyłam o córce, aby jej móc dać imię Ania, — uśmiechała się Diana. — Ale teraz mego małego Alfreda nie oddałabym za tysiąc dziewczynek.
— Każde niemowie jest najmilsze i najpiękniejsze, — wtrąciła wesoło pani Allan. — Ręczę ci, że maleńką Anię kochałabyś tak samo, jak tego grubaska.
Pani Allan po raz pierwszy po długiej nieobecności przyjechała do Avonlea. Była tak samo, jak dawniej wesoła i miła. Dziewczęta powitały ją z radością, bo żona obecnego pastora jakoś z nikim zżyć się nie potrafiła.
— Kiedy on wreszcie zacznie mówić? — westchnęła Diana, pieszcząc ciągle swego pierworodnego syna. — Oszaleję chyba, jak usłyszę z jego ust słowa „mama“. Musi mieć o mnie miłe wspomnienie, tak, jak ja mam miłe wspomnienie o swojej matce.
— Ja o swojej matce mam tylko jedno wspomnienie i jest ono dla mnie najdroższe, — uśmiechnęła się pani Allan. — Miałam wtedy pięć lat, jak poszłam po raz pierwszy do szkoły z siostrami. Po skończonej lekcji siostry wróciły z koleżankami, zapomniawszy o mnie zupełnie. Ja tymczasem z jakąś małą dziewczynką zaczęłam robić na drodze babki z piasku. Nagle ujrzałam przed sobą zagniewaną starszą siostrę. „Ty paskudna“, zawołała, chwytając mnie za rękę. — „Chodź zaraz do domu. Zobaczysz co cię tam czeka. Mama jest ogromnie zła. Dostaniesz baty“. Dotychczas nigdy mnie nie bito, więc przeraziłam się ogromnie. Przecież właściwie nie chciałam być niegrzeczna. Po powrocie do domu, siostra zaciągnęła mnie do kuchni, gdzie siedziała matka. Nogi mi drżały i poprostu nie mogłam się na nich utrzymać. Tymczasem mama przyciągnęła mnie do siebie i serdecznie ucałowała. „Lękałam się, że zabłądzisz, kochanie,“ — rzekła czule. Ujrzałam w jej oczach prawdziwą miłość. Zrozumiałam w owej chwili, że nie powinnam się nigdy oddalać bez pozwolenia. Matka moja wkrótce potem umarła i to jest jedyne wspomnienie, jakie mi po niej zostało.
Ania najbardziej odczuwała swą samotność, gdy powracała do domu przez Ścieżkę Brzóz i Szum Wierzb. Już od kilku miesięcy ani razu nie przechodziła tą drogą. Pragnęła teraz, żeby lato minęło, i żeby mogła znowu rozpocząć dawną pracę. Może praca stałaby się dla niej niejakiem wypełnieniem życia.


ROZDZIAŁ XL.
Objawienie.

Na lato państwo Irving powrócili do Chatki Ech i Ania przepędziła u nich całe trzy tygodnie. Panna Lawenda nie zmieniła się zupełnie, a Karolina Czwarta wyrosła na rozgarniętą dziewczynę i ciągle jeszcze darzyła Anię prawdziwem uwielbieniem.
— Muszę przyznać, panno Shirley, że w całym Bostonie nie spotkałam takiej panienki, jak pani, — oznajmiła szczerze.
Jaś wyrósł także. Miał już teraz szesnaście lat i nawet włosy mu pociemniały. Interesowała go najbardziej piłka nożna, a o bajkach już dawno zapomniał, chociaż nie przestawał kochać dawnej swej nauczycielki.
W słotny deszczowy wieczór lipcowy Ania powracała na Zielone Wzgórze.
— Czy Jaś cię odprowadził do domu? — zagadnęła Maryla. — Czemu nie zatrzymałaś go na noc? Zanosi się na większy deszcz.
— Zdąży jeszcze do domu, zanim się na dobre rozpada. Powiedział, że koniecznie musi wrócić. Cudownie się tam u nich czułam, ale jestem rada, że was znowu widzę. Wszędzie dobrze, lecz w domu najlepiej. Tadziu, znowu urosłeś?
— Dwa cale mi przybyło, — odparł Tadzio z dumą. — Jestem już teraz taki wysoki, jak Emilek Boulter. Ogromnie się z tego cieszę, bo nareszcie przestanie się chwalić, że jest wyższy ode mnie. Aniu, czy ty wiesz, że Gilbert Blythe jest umierający?
Ania stanęła nieruchomo z oczami utkwionemi w twarzy Tadzia. Nagle tak straszliwie pobladła, że Maryla przeraziła się niezmiernie.
— Nie gadaj głupstw, Tadek, — zawołała gniewnie pani Małgorzata. — Nie przejmuj się Aniu. Chcieliśmy powoli cię do tej wiadomości przygotować.
— Więc to prawda? — zapytała Ania przyciszonym głosem.
— Gilbert jest bardzo chory, — odparła pani Linde z powagą. — Po twoim wyjeździe do Chatki Ech zachorował na tyfus. Nic o tem nie wiedziałaś?
— Nie, — wyszeptała Ania.
— Stan był odrazu groźny. Lekarz utrzymuje, że Gilbert jest wyczerpany. Przyjęli nawet pielęgniarkę i ratują go, jak mogą. Ale ty się nie przejmuj, Aniu. Przecież póki żyje, można mieć jeszcze nadzieję.
— Pan Harrison mówił mi dzisiaj, że niema żadnej nadziei, — wtrącił rezolutnie Tadzio.
Mimo wielkiego przygnębienia, Maryla podniosła się energicznie z krzesła i ująwszy Tadzia za rękę, wyprowadziła go z kuchni.
— Moja kochana, nie powinnaś się tak przejmować, — tłumaczyła pani Małgorzata, obejmując Anię serdecznie. — Ja tam nie tracę nadziei. Przecież to młody chłopak i musi mieć silny organizm.
Ania łagodnie wysunęła się z objęć pani Linde i przeszedłszy kuchnię i przedsionek, weszła po schodach na swoją facjatkę. Przy oknie padła na kolana i utkwiła wzrok w bezgwiezdnem niebie. Deszcz przechodził w coraz większą ulewę.
W każdem życiu istnieje księga objawienia, tak samo, jak istnieje ona w Biblji. Tej samej nocy Ania czytała swą księgę podczas długich godzin czuwania. Teraz dopiero zdawała sobie sprawę, że jednak kocha Gilberta. Wiedziała, że bez niego życie utraci dla niej wszelką wartość. Niestety, świadomość ta przyszła za późno. Gdyby nie była dotychczas taka szalona, miałaby teraz prawo pójść tam, do niego. Ale Gilbert nie powinien się dowiedzieć, że ona go kochała. Niech odejdzie stąd z przekonaniem, że jej wcale nie obchodził. To znów czuła, że jeżeli Gilbert umrze bez jednego słowa, zwróconego do niej, dalsze jej życie będzie jedną męczarnią. Teraz zrozumiała, że Gilbert nie kochał Krystyny Stuart, tak samo, jak ona nie kochała Roberta Gardnera.
Przed udaniem się na spoczynek, pani Linde i Maryla podeszły cichutko pod drzwi pokoju Ani, lecz nie słysząc stamtąd żadnego szmeru, odeszły, kiwając powątpiewająco głowami.
Wreszcie nad ranem deszcz przestał padać. Dopiero wówczas Ania wstała z kolan i wyszedłszy na dziedziniec przemyła oczy świeżą, orzeźwiającą wodą. Na zakręcie drogi ukazał się służący sąsiada Blythów.
Siły odmówiły Ani posłuszeństwa. Lękała się najbardziej, żeby służący nie dostrzegł zaczerwienionych jej oczu i żeby tem samem nie domyślił się czegoś. Jednakże chłopak nawet jej nie zauważył i szedł dalej gościńcem gwiżdżąc wesoło. Ania nie mogła zdobyć się na wydobycie głosu. Wreszcie gdy już ją prawie minął przywołała go do siebie.
Chłopak podbiegł do niej wesoło.
— Idziesz z domu? — zapytała przyciszonym głosem.
— Tak, — odparł chłopak grzecznie. — Wczoraj się dowiedziałem, że ojciec mój zachorował, ale była taka ulewa, że wybrałem się w drogę dopiero dzisiaj. Pójdę naprzełaj lasem, będzie bliżej.
— Czy nie wiesz, jak się dzisiaj czuje pan Gilbert?
Ania wołała usłyszeć najstraszniejszą wiadomość, niż żyć dalej w tej niepewności.
— Lepiej, — odparł chłopak. — Wczoraj wieczorem było przesilenie. Lekarze mówią, że będzie zupełnie zdrów, ale wczoraj myśleli już, że umrze. Biedak, zamęczył się na tym uniwersytecie. Ale muszę już iść, bo mój staruszek na pewno tam na mnie niecierpliwie czeka.
To mówiąc ruszył dalej i po chwili Ania usłyszała wesołe jego gwizdanie; chociaż zniknął już dawno za zakrętem gościńca, ona jednak stała ciągle na tem samem miejscu, bo nagła radość unieruchomiła ją na chwilę. Przyszło jej na myśl zdanie z bardzo starej i bardzo mądrej księgi:
— Płacz może przetrwać noc całą, lecz jasny ranek przynosi zawsze ze sobą radość.


ROZDZIAŁ XLI.
Miłość zwycięża.

— Przyszedłem zapytać, czy nie zechciałabyś pójść na spacer, jak za dawnych, dobrych lat, — wyszeptał Gilbert, stając nagle przed gankiem. — Może poszlibyśmy do ogródka Heleny Gray?
Siedząc na kamiennych schodkach ze zwojem zielonego batystu na kolanach, Ania niepewnie spojrzała na przybyłego.
— Bardzobym chętnie poszła, — odparła, — lecz niestety, nie mogę, Gilbercie. Muszę być dzisiaj wieczorem na ślubie Ali Penhallow, a przedtem muszę jeszcze wykończyć tę suknię. Ogromnie mi przykro. Z wielką przyjemnością poszłabym z tobą na spacer.
— Więc może jutro po południu? — zaproponował Gilbert, widocznie jeszcze niezbyt rozczarowany.
— Bardzo chętnie.
— Wobec tego wrócę teraz do domu i załatwię się z robotą, którą odłożyłem na jutro. To dzisiaj jest ślub Ali? Patrz, Aniu, aż trzy śluby podczas jednych wakacyj... Izy, Ali i Janki. Nie mogę Jance wybaczyć, że mnie na swój ślub nie zaprosiła.
— Trudno mieć do niej urazę, bo miała i tak mnóstwo krewnych. Ledwie się pomieścili w ciasnem mieszkaniu. Ja zaproszona zostałam tylko dlatego, że byłam szkolną koleżanką Janki, a pani Andrews musiała się przecież przed kimś pochwalić.
— Czy to prawda, że Janka miała na sobie tyle brylantów?
Ania roześmiała się głośno.
— Istotnie, biżuterję miała przecudną. Dzięki tym klejnotom, jedwabnej sukni z tiulem i koronkami i dzięki całemu stosowi kwiatów, sama Janka prawie w tem wszystkiem ginęła. Ale za to była ogromnie szczęśliwa, zarówno jak jej matka i pan młody.
— Na dzisiaj szykujesz tę suknię? — zagadnął Gilbert, wskazując zwój batystu spoczywający na kolanach Ani.
— Tak. Prawda, że ładna? We włosach będę miała astry. W Lesie Duchów rośnie ich przecież mnóstwo.
Oczami wyobraźni Gilbert ujrzał Anię w zielonej sukni z falbankami i z białemi astrami w kasztanowatych włosach. Ta wizja na chwilę zatamowała mu oddech, szybko jednak odzyskał utraconą równowagę.
— Jutro po ciebie wstąpię. Życzę ci wesołej zabawy.
Ania z westchnieniem spojrzała za nim. Gilbert był dla niej znowu bardzo przyjacielski. Po powrocie do zdrowia bardzo często odwiedzał Zielone Wzgórze i zdawać się mogło, że odżyła dawna ich szkolna przyjaźń. Jednakże Ani teraz już to nie wystarczało. Purpurowy kwiat miłości przysłaniał skromne pączki przyjaźni i tłumił je odurzającą wonią. W duszyczce Ani coraz częściej rodziła się wątpliwość, czy Gilbert ją jeszcze kochał. W chwilach samotności przypominała sobie zawsze ów wiosenny wieczór w małym ogródku Ustronia Patty. Czy kiedykolwiek potrafi naprawić swą omyłkę? Z drugiej znów strony było bardzo prawdopodobne, że Gilbert jednak zakochał się w Krystynie. Może nawet byli już zaręczeni? Ania starała się, jak najmniej myśleć o tem wszystkiem i postanowiła usilną pracą zabić w sobie dziewczęce uczucie miłości. Przecież jako nauczycielka może być też bardzo potrzebna społeczeństwu, przytem małe jej nowelki spotykały się z coraz częstszemi pochwałami rozmaitych wydawnictw. Jednak... jednak... Ania uniosła zwój batystu i westchnęła znowu głęboko.
Nazajutrz po południu Gilbert zastał już Anię zupełnie gotową do wyjścia. Miała na sobie dawną swą zieloną sukienkę, którą Gilbert kiedyś tak bardzo lubił i wyglądała wyjątkowo pięknie. Doszedł nawet do wniosku, że nigdy dotychczas nie wyglądała tak czarująco. Idąc przy boku przyjaciela, co pewien czas zerkała nań ukradkiem i zauważyła, że podczas choroby ogromnie spoważniał.
Pogoda była prześliczna. Wreszcie dotarli do ogródka Heleny Gray i usiedli na małej, omszonej ławeczce. Ani przyszedł na myśl ów cudowny dzień, kiedy to z Dianą, Janką i Priscillą urządziły rozkoszną majówkę i odkryły ten uroczy zakątek.
— Mam teraz wrażenie, — szepnęła Ania w pewnej chwili, — że tam w dole, nad małą dolinką, rozgościła się kraina spełnienia marzeń.
— Czy któreś z twoich marzeń zostało niespełnione? — zapytał Gilbert.
Jakaś drobna nuta w jego głosie, nuta, której nie słyszała od owego marcowego wieczora w ogrodzie Ustronia Patty, wywołała jakieś drżenie w serduszku dziewczyny. Opamiętała się jednak i odrzekła zupełnie swobodnie:
— Każdy posiada chyba takie marzenia. Wątpię, czy ci ludzie, których marzenia się spełniają, są zupełnie szczęśliwi.
Lecz Gilbert nie dawał za wygranę.
— Ja osobiście mam jedno tylko marzenie, — odezwał się przyciszonym głosem. — Powraca ono do mnie ciągle, chociaż wiem, że prawdopodobnie nigdy się nie spełni. Marzę o własnym domu, o rozpalonym ogniu na kominku, o własnym kocie i psie, o odgłosie kroków przyjaciół, którzy przyszli w odwiedziny i marzę o tobie.
Ania nie mogła znaleźć słów odpowiedzi. Szczęście ogarnęło ją gorącą falą.
— Dwa lata temu zadałem ci pewne pytanie. Czy dzisiaj odpowiedź byłaby inna, gdybym to pytanie powtórzył?
Ania milczała, bo nie mogła mówić. Podniosła jednak głowę i przez chwilę radosnym wzrokiem zawisła na twarzy Gilberta. Dla niego ta niema odpowiedź była wszystkiem.
Zapadający zmrok zastał ich jeszcze spacerujących po zacisznym ogrodzie, mieli sobie tyle do powiedzenia.
— Byłam pewna, że kochasz Krystynę Stuart, — szepnęła Ania w pewnej chwili z wyrzutem, jakby ona nie dawała mu powodu do myślenia, że zakochana jest w Robercie Gardnerze.
Gilbert zaśmiał się serdecznie.
— Krystyna oddawna jest zaręczona z którymś ze swych przyjaciół. Sama mi o tem mówiła. Brat jej prosił mnie, abym się nią zaopiekował gdy przyjedzie do Kingsportu. Spełniłem więc tylko jego życzenie. Zresztą Krystynę bardzo polubiłem i nie obchodziły mnie krążące o nas plotki. Poza tobą jednak, nie istniała dla mnie na świecie żadna inna kobieta, bo pokochałem cię właśnie tego dnia, kiedy w szkole rzuciłaś we mnie swoją tabliczką.
— Nie rozumiem, jak mogłeś kochać taką gąskę, jak ja, — uśmiechnęła się Ania.
— Chciałem zabić w sobie to uczucie, — odparł Gilbert szczerze, — bo właściwie nie miałem już zupełnie nadziei, odkąd Gardner zbliżył się do ciebie. Jednakże te wszystkie moje wysiłki nie odniosły żadnego skutku. Cierpiałem bardzo, gdy w Redmondzie opowiadano o twych bliskich zaręczynach z Robertem. Aż wreszcie, gdy minął kryzys mojej choroby, otrzymałem list od Izy Gordon, a właściwie od Izy Blake, w którym pisała mi, że zasadniczo między tobą i Robertem nic nie było i radziła mi, abym spróbował raz jeszcze. Po tym liście bardzo szybko wracałem do zdrowia, co wywołało nawet szczere zdziwienie mego doktora.
Ania uczuła nagle przenikający ją dreszcz.
— Nigdy chyba nie zapomnę tej strasznej nocy, gdyś ty właśnie przechodził ów kryzys. Dopiero wtedy uprzytomniłam sobie, że cię kocham, ale byłam pewna, że świadomość moja przyszła za późno.
— Tymczasem przyszła w samą porę, kochanie. Teraz wszystko już będzie dobrze, prawda? Od dzisiaj dzień ten będziemy uważali za najuroczystszą rocznicę naszej miłości i gorąco powinniśmy dziękować Bogu, że nas tem uczuciem obdarzył.
— A więc dzień dzisiejszy jest dniem narodzin naszego szczęścia, — wyszeptała Ania. — A mój ukochany ogród Heleny Gray, został mimowoli świątynią.
— Niestety, Aniu, będziesz musiała na mnie jeszcze długo czekać, — rzekł Gilbert ze smutkiem. — Dopiero za trzy lata skończę medycynę, a wątpię czy i potem będę mógł cię obsypać klejnotami i czy będziemy mogli zamieszkać w marmurowym pałacu.
Ania zaśmiała się serdecznie.
— Nie pragnę brylantów, ani marmurowych pałaców, pragnę mieć tylko ciebie. Widocznie pod tym względem jestem tak samo lekkomyślna, jak Iza. Ściany marmurowego pałacu zasłoniłyby mi widok na bezmiar przestrzeni moich marzeń. Czekać także się zgadzam. Czas oczekiwania mijać nam będzie szybko przy pracy i wspólnych marzeniach o przyszłości.
Gilbert przyciągnął ją do siebie i złożył na jej ustach pierwszy gorący pocałunek. Potem wolnym krokiem wrócili do domu, niby para królewska, ukoronowana w krainie miłości. Przed nimi wiły się wąskie ścieżki prawdziwego szczęścia, ubarwione woniejącemi kwiatami i osłonięte rozłożystemi konarami drzew, w których wiatr zawodził tęskną melodję wspomnień i słodkiej nadziei na przyszłość.






  1. Tak nazywają stałych mieszkańców Bolingbroke.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.