Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Więc sądzisz, że aż do tego stopnia jest mną zajęty? — pytała Iza drżącym głosem. — Dałby Bóg, żeby się twoje przepowiednie spełniły.
— Izo, nie sądziłam, że nie posiadasz odrobiny uczucia. Jak możesz mówić, że cieszyłabyś się, gdybyś go mogła unieszczęśliwić?
— Tego nie powiedziałam, moja kochana. Słuchaj uważnie moich słów. Mówię tylko, że byłabym niezmiernie zadowolona, gdyby był mną aż tak zajęty. Wiedziałabym chociaż wówczas, że posiadam na niego wpływ.
— Zupełnie cię nie rozumiem, Izo. Zawracasz mu głowę, nie mając żadnych poważnych zamiarów.
— Pragnę doprowadzić do tego, żeby mi się oświadczył, — odparła Iza tajemniczo.
— Nigdy nie dojdę z tobą do ładu, — szepnęła Stella z niechęcią.
Od czasu do czasu, podczas piątkowych przyjęć, zjawiał się także Gilbert. Pozornie nie tracił dobrego humoru i na równi z innymi sypał żartami, jak z rękawa. Nie starał się specjalnie przebywać w towarzystwie Ani, ale jednocześnie wcale jej nie unikał. Gdy chwilami znajdowali się blisko siebie, prowadził z nią uprzejmą obojętną rozmowę, jakby była zupełnie nową jego znajomą. Zdawać się mogło, że ze starej przyjaźni nie pozostało już ani śladu. Ania najlepiej zdawała sobie z tego sprawę, lecz wmawiała w samą siebie, że uczuwa za to wielką wdzięczność dla Gilberta. Dotychczas była pewna, że wówczas, w ogrodzie, odmową swą zraniła go dotkliwie i że ta rana w jego sercu nie zagoi się tak szybko. Teraz dopiero doszła do wniosku, że widocznie Gilbert już