Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Powiem ci jaśniej, gdy pójdziesz teraz ze mną.
Znalazłszy się w parku, dziewczęta z rozkoszą wdychały świeże marcowe powietrze. Rozbudzoną przyrodę spowijała jeszcze prawie martwa cisza, która zdawała się być początkiem czegoś radosnego, co miało nastąpić. Dziewczęta skierowały się do małej wysepki zarośniętej sosnami, których wierzchołki tonęły w tej chwili w czerwonych promieniach zachodzącego słońca.
— Wróciłabym teraz chętnie do domu i napisała poemat o purpurowym, wiosennym zachodzie, — rzekła Iza, zatrzymując się na małej polance, tuż u podnóża sosnowej wysepki. — Jakże tu pięknie! Patrząc na te drzewa, odnosi się wrażenie, że zatonęły w długotrwałej zadumie.
— W towarzystwie sosen zdaje mi się, że zbliżam się do Boga, — odparła Ania.
— Aniu, jestem dzisiaj ogromnie szczęśliwa, — zwierzyła się Iza.
— Czy pan Blake nareszcie ci się oświadczył? — zapytała Ania ze spokojem.
— Wyobraź sobie. Byłam tak wzruszona, że aż trzy razy kichnęłam. Prawda, że to straszne? Ale nie omieszkałam cicho powiedzieć „tak“, nim jeszcze skończył swoją tyradę. Lękałam się, że gotów zmienić zdanie. Upiłam się tem szczęściem, bo wiesz, że jeszcze teraz nie chce mi się wierzyć w to wszystko. Dlaczego Jerzy akurat wybrał taką lekkomyślną istotę, jak ja.
— Przecież ty w gruncie rzeczy nie jesteś taka lekkomyślna, — szepnęła Ania z powagą. — Lekko-