Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Trudno, trzeba się pogodzić z losem. Cutbert‘owie zawsze zadzierali nosa.
— No, czyż ona nie jest straszna? — zapytała Diana, znalazłszy się z przyjaciółką na ulicy.
— Z dwojga złego wolę już pannę Elizę Andrews, — odparła Ania. — Z drugiej strony nie można jej się dziwić, bo wyobraź sobie, jak to przyjemnie mieć na imię Agata! Z takiem imieniem można naprawdę zgorzknieć. Ja na jej miejscu usiłowałabym sobie wmówić, że mi naprzykład na imię Kordelja. Jestem pewna, że zaraz czułaby się lepiej. Mówię z doświadczenia, bo czyniłam to niegdyś, gdy mi się moje imię ogromnie nie podobało.
— Ręczę ci, że Józia Payówna na starość będzie taka sama, — zauważyła Diana po chwili. — Matka Józi jest kuzynką ciotki Agaty. Dzięki Bogu, że odbyłam już tę nieprzyjemną wizytę. Ta jej złośliwość działa mi na nerwy. Komiczną historję o ciotce Agacie opowiadał kiedyś mój ojciec. Otóż w Spencervale był pastor, człowiek bardzo dobry i rozumny, tylko trochę głuchy. Nigdy nie słyszał, co do niego mówiono. Zazwyczaj w niedzielę urządzał zebrania modlitewne, podczas których każdy z parafjan wygłaszał kolejno modlitwę, lub mówił kilka słów, mających jakiśkolwiek związek z przypowieściami biblijnemi. W jedną z takich niedziel ciotka Agata nagle zerwała się ze swego miejsca i oczywiście swoim zwyczajem poczęła oczerniać sąsiadów, wymieniając nawet ich nazwiska. Na zakończenie zaznaczyła, że ogromnie nie lubi miejscowego kościoła, i że postanowiła nigdy już nie przestąpić jego progu; twierdziła przytem z przekonaniem, że wkrótce spad-