Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tadzio napił się wody i z bezczelnością wyrecytował treść kazania, które pastor mówił przed kilku dniami. Wreszcie pani Linde przestała zadawać pytania, ale apetyt Tadziowi dzisiaj jakoś nie dopisywał. Zwróciło to uwagę pani Linde.
— Co ci się stało? — zapytała. — Chory jesteś?
— Nie, — wymamrotał Tadzio.
— Jesteś dziwnie blady. Możebyś nie wychodził na słońce.
— Wiesz ile kłamstw dzisiaj powiedziałeś? — zagadnęła Tola z wyrzutem, gdy nareszcie po skończonym obiedzie zostali sami.
Tadzia ogarnęła pasja.
— Nie wiem i wcale mnie to nie wzrusza, — zawołał. — Siedź lepiej cicho, Teodoro Keith.
Bez słowa wyszedł z domu i usadowiwszy się za stosem drzewa na podwórzu, postanowił obmyśleć plany na przyszłość.
Mrok i cisza spowijały Zielone Wzgórze, gdy Ania powracała do domu. Ogromnie zmęczona i senna, natychmiast udała się na spoczynek. Zasypiała już prawie, gdy nagle drzwi się otworzyły i tuż przy łóżku usłyszała nieśmiały szept:
— Aniu...
Ania usiadła w pościeli.
— To ty, Tadziu? Co się stało?
Biała, drobna postać podbiegła do jej łóżka.
— Aniu, — wyjąkał Tadzio, zarzucając jej ramiona na szyję. — Ogromnie się cieszę, żeś wróciła do domu! Nie mogłem zasnąć, bo musiałem komuś o tem powiedzieć.