Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Właśnie, że będę, — upierał się Tadzio.
— No zobaczymy, — szepnęła Tola już nieco śmielej.
Tadzio także nie był tego pewny, ale przecież nie mógł przyznać słuszności dziewczynie. Teraz, gdy już zabawa minęła, w duszyczce jego zrodził się jakiś niepokój. Może jednak lepiejby uczynił idąc do kościoła, bo wprawdzie pani Linde była niemożliwa, to jednak od czasu do czasu dawała mu czekoladkę, czy cukierek; miała jedyną zaletę, że nie była skąpa. Tadzio pamiętał, że jak w zeszłym tygodniu podarł spodnie w szkole, pani Linde zacerowała je natychmiast i nawet nie powiedziała o tem Maryli.
Uważał jednak, że nie zemścił się jeszcze dostatecznie. Przecież jeden grzech pociągał za sobą drugi, więc należało jeszcze coś takiego uczynić. Gdy usiedli do obiadu, pani Linde zapytała:
— Czy cała klasa była w kościele?
— Prawie wszyscy, oprócz jednego, — odparł Tadzio, zająknąwszy się nieco.
— A jak tam było z katechizmem?
— Dobrze.
— Pieniądze wrzuciłeś do puszki?
— Tak.
— A pani Macferson także była na nabożeństwie?
— Nie mam pojęcia. — Raz przynajmniej powiedziałem prawdę, — pomyślał Tadzio.
— Czy wyszły dzisiaj jakieś zapowiedzi?
— Nie wiem, — głos Tadzia zadrżał nagle.
— Jakto nie wiesz? Przecież byłeś w kościele. O czem pastor dzisiaj mówił?