Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rowała, i że wyleczenie zawdzięcza jakiemuś znachorowi.
— Któż to jest Jerzy? zapytasz. Bądź cierpliwa, Aniu. W odpowiedniej chwili i na odpowiedniem miejscu dowiesz się o nim wszelkich szczegółów. Bo przecież nie mogę go mieszać ze starszemi paniami.
— Sąsiadką moją z lewej strony przy stole jest pani Phinney, która mówi zawsze drżącym głosem i ma się wrażenie, że za chwilę łzy popłyną z jej oczu. Zdawaćby się mogło, że życie jej jest naprawdę padołem płaczu, a uśmiech, to tylko chwilowa lekkomyślność. Ta pani ma o mnie jeszcze gorsze zdanie, niż ciotka Jakóbina.
— W rogu stołu, na lewo ode mnie, siedzi panna Marja Grimsby. Gdy pierwszego dnia zwróciłam się do panny Marji, że według mnie zbiera się na deszcz, ona roześmiała się głośno bez słowa. Gdy zauważyłam, że w Prospect Point jest dużo moskitów, ona roześmiała się także. Jestem pewna, że przyjęłaby również śmiechem nawet to, gdybym ją zawiadomiła, że ojciec mój się powiesił, matka otruła, a brat siedzi w więzieniu. Widocznie z tym śmiechem już się urodziła, ale mnie to wyprowadza z równowagi.
— Trzecią starszą panią jest pani Grant, miła, kochana staruszka. Jest jednak ogromnie nieciekawa w rozmowie, bo o wszystkich wyraża się jak najlepiej.
— A teraz kolej na Jerzego.
— Natychmiast po przyjeździe tutaj ujrzałam naprzeciw przy stole pewnego młodzieńca, który na powitanie uśmiechnął się do mnie tak przyjacielsko, jakby mnie znał od urodzenia. Wuj Marek wyjaśnił