Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— W takim razie żegnaj, — rzekł Robert. — Nie mogę tego zrozumieć... Nie mogę sobie wyobrazić, że nie jesteś tą, za jaką cię uważałem. Ale nie czas teraz na wymówki. Ciebie jedną potrafiłem kochać. W każdym razie, dziękuję ci za dotychczasową przyjaźń. Bądź zdrowa, Aniu.
— Bądź zdrów, — wyszeptała.
I odszedł. A ona długo jeszcze siedziała w pawilonie, spoglądając na białą mgłę, która zawisła nad przystanią. Przeżywała właśnie chwilę prawdziwego poniżenia i uczuwała szaloną pogardę dla samej siebie. Zalały ją fale chwilowej nieprzytomności. Lecz przez wszystko to przebijał jasny płomień przeświadczenia, że jednak wywalczyła sobie wolność.
O zmroku wróciła cichaczem do Ustronia Patty i natychmiast pobiegła do swego pokoju. Zastała Izę, siedzącą na parapecie okna.
— Słuchaj, — zawołała z rumieńcem radości. — Słuchaj, powiem ci coś ciekawego. Robert się oświadczył o moją rękę, a ja mu odmówiłam.
— Ty... ty mu odmówiłaś? — wybełkotała Iza.
— Tak.
— Aniu Shirley, czyś postradała zmysły?
— Możliwe, — odparła Ania ze smutkiem. — Izo, nie rób mi wymówek. Ty tego nie rozumiesz.
— Naturalnie, że nie rozumiem. Przez dwa lata darzyłaś go sympatją, a teraz powiadasz, że mu odmówiłaś. W takim razie uważałaś to tylko za zwykły flirt. Wiesz, Aniu, że nigdybym się tego po tobie nie spodziewała.