Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wcale z nim nie flirtowałam... Do ostatniej chwili wierzyłam, że go kocham... I nagle... nagle doszłam do wniosku, że nie mogę zostać jego żoną.
— Przypuszczam, — rzekła Iza z okrucieństwem, — żeś chciała wyjść za niego dla pieniędzy. Nagle zbudził się w twej duszy głos uczciwości, który przeszkodził temu.
— Nieprawda. Nigdy nie myślałam o jego pieniądzach. Och, ja ci tego nie potrafię wytłumaczyć, tak zresztą, jak i jemu nie potrafiłam.
— W każdym razie postąpiłaś z Robertem niesprawiedliwie, — zawołała Iza z przejęciem. — Jest bardzo przystojny, mądry i bogaty. Czegóż chcesz więcej?
— Tego czegoś, bez czego życie jest niemożliwe, a on mi tego dać nie może. Wziął mnie swą piękną postacią i umiejętnością prawienia komplementów. Poza tem myślałam, że powinnam się w nim zakochać, gdyż jest ideałem wymarzonego przeze mnie mężczyzny.
— Boleję zawsze nad tem, że jestem niezdecydowana, ale widzę, że z tobą jest jeszcze gorzej, — zaopinjowała Iza.
— Ja decyduję się bardzo prędko, — zaprotestowała Ania. — Najgorsze to, że chwilami rodzi się nagłe zrozumienie tego, czego dotychczas zupełnie nie dostrzegałam.
— Lepiej nie mówmy o tem. —
— Masz słuszność, Izo. Powinnam w danej chwili zapomnieć o przeszłości. Zawsze na samo wspomnienie Redmondu przyjdzie mi na myśl przykra propozycja Roberta. Wiem, że on mną gardzi,