Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zupełnie zrozumiałe, — rzekł Tadzio, idąc z Anią na facjatkę. — Muszę przecież przed kimś zmówić pacierz. Nie lubię się modlić w samotności.
— Odmawiając pacierz, nigdy nie jesteś samotny, Tadziu, bo Pan Bóg jest zawsze przy tobie i słucha uważnie tego, co mówisz.
— Ale ja Pana Boga nie widzę, — zaprotestował Tadzio. — Zawsze lepiej modlić się przy kimś, kogo się widzi. Strasznie nie lubię odmawiać pacierza w obecności Maryli, albo pani Linde.
Jednakże, ubrany już w swój nocny strój z miękkiej flaneli, nie śpieszył się teraz z rozpoczęciem pacierza. Stał przed Anią przestępując z nogi na nogę i patrzał na nią jakoś niepewnie.
— No, kochanie, uklęknij, — rzekła Ania.
Chłopiec zbliżył się i ukrył głowę na jej kolanach.
— Aniu, — zawołał drżącym głosem, — nie będę się mógł teraz modlić. Zresztą już prawie od tygodnia nie mogę się na to zdobyć. Ani wczoraj nie odmawiałem pacierza, ani przedwczoraj...
— Dlaczegóż to, Tadziu? — spytała Ania łagodnie.
— Ale nie będziesz się gniewała, jak ci powiem? — zapytał Tadzio błagalnie.
Ania posadziła go na kolanach i przytuliła małą główkę do swej piersi.
— Czyż ja się kiedy gniewam, jak mi coś opowiadasz, Tadziu?
— Nie, nigdy się nie gniewasz, ale ci jest przykro i to jest jeszcze gorsze. Będzie ci teraz bardzo