Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiesić te głupie dziewczyny!“ Tadzio tym razem nawet w myśli nie wymówił słowa „stłuc“, chociaż nie żałował, że raz użył tego „przekleństwa“, ale teraz nie należało kusić zbytnio sił wyższych.
Dzieci Cottonów bawiły się na podwórzu i na widok Tadzia zaczęły wznosić radosne okrzyki. Piotruś, Tomek, Adolf i Mira mieli dzisiaj zupełną swobodę, bo matka ich i starsze siostry wyjechały. Tola pocieszyła się trochę ujrzawszy Mirę, lękała się bowiem, że znajdzie się sama w tej gromadzie nieznośnych chłopców. Mira była takim samym urwisem, jak chłopcy, ale w każdym razie nosiła chociaż sukienkę.
— Pójdziemy na ryby! — oznajmił Tadzio z triumfem.
— Hura! — zawołali mali Cotton‘owie.
Wszyscy udali się na poszukiwanie glist, a na czele szła Mira z małą blaszaną miseczką. Toli zbierało się na płacz. Och, pocóż ten paskudny Franek Bell pocałował ją wtedy? Gdyby nie to, z pewnością nie poszłaby z Tadziem.
Nad staw woleli nie chodzić, bo mógłby jeszcze ich ktoś dojrzeć i zdradzić, że nie są w kościele. Postanowili pójść nad brzeg strumyka, tuż za domem Cottonów. Zabawa była wspaniała bo nałowili mnóstwo pstrągów. Tadzio przezornie zdjął buciki i pończochy i od Tomka Cotton‘a pożyczył palto, aby nie zabrudzić swego ubrania. Tola popadła w większą jeszcze rozpacz. Automatycznie szła za innymi, lecz ciągle myślała o kościele i siłą tylko powstrzymywała łzy. Mira chciała jej pożyczyć swego fartuszka, lecz Tola z pogardą odmówiła.