Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wować nad nim macierzyńską swą opiekę. Domek zarośnięty był dzikiem winem, które ominęło tylko dość duże okna, uzbrojone w proste zielone okiennice. Przed domem znajdował się ogródek, okolony niskim murowanym parkanem. Mimo jesieni, w ogródku panowała zupełna wiosna, dzięki świeżej zieleni rozrosłych krzewów i różnorodnego kwiecia. Od furtki do frontowego wejścia domku biegła wąziutka ścieżka, wybrukowana lśniącemi kamykami. Wogóle sam domek sprawiał wrażenie baśniowej chatki zbudowanej z pierników i cukierków, o którym tak często opowiada się małym, zasłuchanym dzieciom. Najbliższy sąsiad, wysoki, potężny dom, własność króla tytoniowego, wydawał się bardzo nędzny w swym kontraście i zdawał się jakby zakłócać atmosferę tęczowych baśni. Zdaniem Izy była tylko ta różnica, że mały domek „zjawił“ się nagle, a tamten wielki jego sąsiad „zbudowany“ został ludzką ręką.
— Najładniejszy zakątek, jaki widziałam w życiu, — zawołała Ania z zachwytem. — Widok tego domku wywołał w duszy mojej dziwny jakiś dreszcz. Uważam, że jest o wiele ładniejszy od kamiennego domu panny Lawendy.
— Powinnaś zapamiętać jego nazwę, — wtrąciła Iza. — Patrz na łuku bramy widnieje napis: „Ustronie Patty“. Podoba ci się? Nazwa ta nie pasuje dziwnie do otoczenia tych wielkich kamienic. „Ustronie Patty“, czyż to nie prześlicznie brzmi? Ja poprostu oniemiałam, jak to zobaczyłam.
— A któż to jest Patty? — zapytała Priscilla.
— Patty Spofford, to nazwisko starej właści-