Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

druchną przyjaciółki. W ślubnym stroju Iza sprawiała wrażenie zaczarowanej księżniczki z bajki, a wielebny Jerzy promieniał ze szczęścia.
— Jak para kochanków będziemy kroczyć przez krainę Ewangelji, — mówiła Iza, — aż wreszcie osiądziemy na ulicy Pattersona. Matka uważa, że Jurek powinien się przynajmniej postarać o probostwo w jakiemś większem mieście, ja jednak uważam, że i w robotniczej dzielnicy przy boku Jurka będę się czuła doskonale.
Anię radowało ogromnie to szczęście przyjaciółki, lecz chwilami na samą myśl o swej samotności, uczuwała dotkliwy ból w sercu. Ból ten nie minął nawet po powrocie do Avonlea. W międzyczasie Diana powiła maleństwo i oczywiście radość jej wzmogła się jeszcze bardziej. Ania patrzała na młodą matkę z dziwnym szacunkiem, jakby matką tą nie była jej ukochana Diana. Samotność coraz bardziej dawała jej się we znaki i chwilami miała wrażenie, że kartki jej życia zamknęły się na stronicy, na której była spisana przeszłość.
— Czyż on nie jest cudowny? — spytała Diana z dumą.
Mały tłuścioch był zupełnie podobny do Alfreda. Ania przyznawała, że jest miły i prześliczny i że patrząc nań, chciałoby się go ciągle całować.
— Dawniej marzyłam o córce, aby jej móc dać imię Ania, — uśmiechała się Diana. — Ale teraz mego małego Alfreda nie oddałabym za tysiąc dziewczynek.
— Każde niemowie jest najmilsze i najpiękniejsze, — wtrąciła wesoło pani Allan. — Ręczę ci,