Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Panna Józefa Barry nie żyje, — odparła Ania cichutko.
— Więc jednak umarła, — szepnęła Maryla. — Od roku już chorowała i codziennie spodziewano się wiadomości o jej śmierci. Dzięki Bogu, że przestała nareszcie cierpieć. Do ciebie była bardzo przywiązana, Aniu.
— Do ostatniej chwili, Marylo. Właśnie ten list jest od jej adwokata. Panna Józefa zapisała mi w testamencie tysiąc dolarów.
— Boże święty! — zawołał Tadzio. — To przecież strasznie dużo pieniędzy. To pewnie ta sama pani, na którą obydwie z Dianą wskoczyłyście, gdy leżała w łóżku w gościnnym pokoju. Diana kiedyś mi opowiadała tę historję. Czy dlatego zapisała ci tyle pieniędzy?
— Tadziu, cicho bądź, — szepnęła Ania łagodnie.
Z prawdziwym smutkiem poszła do swego pokoju, gdy tymczasem Maryla i pani Linde poczęły obszernie omawiać tę niewesołą nowinę.
— Czy Ania teraz wyjdzie zamąż? — zapytał w pewnej chwili Tadzio, — bo jak Tola Slone wychodziła w zeszłym roku zamąż, to mówiła, że gdyby miała dużo pieniędzy, wołałaby nigdy zamąż nie wychodzić. Ale znowu, będąc biedną, lepiej już było wyjść za wdowca z ośmiorgiem dzieci, niż przez całe życie kłócić się z bratową.
— Tadek, uspokój się! — zawołała surowo pani Małgorzata. — Taki mały chłopiec jak ty, nie powinien wyrażać się w ten sposób!