Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Straszny wypadek, — zawołała Priscilla, unosząc nieszczęsną poduszkę. — Teraz placek ma naprawdę zakalec, a poduszkę też można wyrzucić. Już nie będziecie się chyba śmiały, jak powiem, że piątek jest dniem feralnym.
— Wizyta zamówiona na sobotę, nie powinna się odbywać w piątek, — oświadczyła z naganą ciotka Jakóbina.
— To pewnie Robert się omylił, — wtrąciła Iza. — Przecież w obecności Ani jest kompletnie niepoczytalny. Ale gdzie się Ania podziała?
Ania tymczasem wbiegła na górkę do swego pokoju i choć zbierało jej się na płacz, siłą zmusiła się do uśmiechu. Wszystkiemu winne są te koty — na szczęście Dorota jest naprawdę bardzo miła.


ROZDZIAŁ XXXVII.
Osiągnięcie celu.

— Wołałabym umrzeć raczej, niż się ściąć — z niecierpliwością biadała Iza. — Czy ja się doczekam jutrzejszego dnia?
— Jak będziesz żyła, to na pewno się doczekasz. — odparła Ania ze spokojem.
— Łatwo ci mówić. Na swoim wydziale filozoficznym czujesz się, jak w domu. A co ja? Gdy myślę o jutrzejszym dniu, ogarnia mnie przerażenie. Co powie Jurek, jak się obetnę?
— Niema obawy. A jak ci dzisiaj poszedł grecki?