Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Najprzód musicie rozpakować rzeczy, — oznajmiła ciotka Jakóbina, dotykając przez omyłkę grzbietu Zyzia, zamiast drutu do robienia pończoch. — Tamci byli zbyt mili, żebym mogła z nich żartować. Wspomnienie o nich jest dla mnie drogie. Aniu, tam w twoim pokoju stoi pudełko z kwiatami, które przyniesiono przed godziną.
W tydzień potem mieszkanki Ustronia Patty zabrały się pilnie do nauki, bo był to przecież ostatni rok, który miały przepędzić w Redmondzie. Ania poświęcała najwięcej czasu nauce języka angielskiego, Priscilla ślęczała nad literaturą klasyczną, a Izabella wykuwała matematykę. Niekiedy uczuwały wielkie znużenie i wówczas rozmyślały nad tem, czy warto się tak zamęczać. Jednego z takich wieczorów pełnych zwątpienia, a było to w listopadzie, Stella stanęła na progu błękitnego pokoju Ani. Zastała Anię siedzącą na podłodze i otoczoną stosem rozsypanych rękopisów.
— Na litość boską, co ty robisz?
— Właśnie przeglądam stare nowelki z Klubu Powieściowego. Tem stałem wkuwaniem doprowadziłam się do tego, że cały świat mi obrzydł i potrzebna mi była jakaśkolwiek rozrywka. Wyciągnęłam z walizki te szpargały i czytając je, pękam ze śmiechu.
— I ja jestem szalenie zniechęcona, — rzekła Stella, padając na szeroki tapczan. — Uważam, że nie warto robić tyle zachodu. Nawet własne myśli wydają mi się przestarzałe i mam wrażenie, że istniały one w mojej głowie już oddawna. Właściwie, jaki pożytek ma się z życia, Aniu?