Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jakaż to okrutna kobieta! — oburzała się Ania.
— Cicho, ona umarła, — rzekła Janina uroczyście. — Nie wolno nam teraz mówić o niej nic złego. Aniu, ale nareszcie i do mnie się szczęście uśmiechnęło. Gdybym znała przyczynę, na pewno zgodziłabym się czekać jeszcze dłużej.
— Kiedy odbędzie się ślub?
— W przyszłym miesiącu. Będzie to zupełnie cicha ceremonja. Ludzie i tak obgadają mnie za wszystkie czasy. Na pewno rozejdą się plotki o tem, że zaraz po śmierci matki złapałam Jana na wędkę. Jan chciał nawet wyjawić całą prawdę sąsiadom, ale ja mu zabroniłam. „Nie, Janie, przecież ona jednak była twoją matką“, tłumaczyłam mu. „Niech ta tajemnica zostanie między nami i niech żaden cień nie padnie na matkę twoją po śmierci. Niechaj ludzie mówią, co tylko chcą, nic mnie to nie obchodzi“. Przekonywałam go tak długo, aż wreszcie przyznał mi słuszność.
— Ja bym nie potrafiła tak łatwo przebaczyć, — zauważyła Ania.
— Z pewnością zmieni pani swój pogląd na te rzeczy, gdy będzie pani w moim wieku, — odparła Janina z pobłażliwym uśmiechem. — Z biegiem lat życie uczy nas, że powinniśmy innym przebaczać. Oczywiście w czterdziestym roku życia przebaczanie przychodzi łatwiej, niż wówczas, gdy się ma lat dwadzieścia.