Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie zależy mi na tem. Patrzę na siebie inaczej, niż wszyscy na mnie patrzą. W przeciwnym razie byłabym bardzo nieszczęśliwa. Wątpię, czy ludzie modlący się, traktują poważnie swoje modlitwy.
— O, wszakże wszyscy modlilibyśmy się szczerze, gdybyśmy potrafili zajrzeć do głębi naszych serc, — rzekła ciotka Jakóbina surowo. — Mojem zdaniem, nieszczera modlitwa nie sięga zbyt wysoko. Tylko czasami, gdy myślimy o przebaczeniu, nie jesteśmy zbytnio szczerzy, bo w życiu praktycznem naogół przebaczać nie potrafimy.
— Nie wyobrażam sobie, aby ciocia pamiętała długo wyrządzone sobie krzywdy, — rzekła Stella.
— Och, bardzo długo. Ale wiecie wszystkie, że czas leczy nawet największe cierpienia.
— To mi coś przypomina, — uśmiechnęła się Ania i opowiedziała szczegółowo historję Jana i Janiny.
— Opowiedz nam o owej romantycznej scenie, o której wspomniałaś w liście, — prosiła Iza.
Z poczuciem prawdziwego humoru Ania powtórzyła dziwne oświadczyny Szymona. Wszystkie zebrane, nie wyłączając ciotki Jakóbiny, uśmiały się serdecznie, gdy Ania skończyła opowiadanie.
— Nieładnie jest kpić z własnego konkurenta, — rzekła ciotka Jakóbina surowo. — Chociaż ja także to robiłam, — dodała po chwili w zamyśleniu.
— Niech nam ciocia opowie o swoich konkurentach, — zawołała Iza. — Musiało ich być bardzo wielu.
— Nie należą oni do przeszłości, — odparła staruszka z powagą. — Jeszcze dzisiaj znajdują się od