Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czemuż to? — zapytała Iza. — Czyż żona duchownego musi wypowiadać tylko święte zasady? Ani mi się śni. Jestem pewna, że wszyscy mieszkańcy ulicy Patterson wkrótce mnie polubią.
— Czyś powiedziała już rodzicom o swoich zaręczynach? — zagadnęła Priscilla, podając kotu Sabiny resztki swego śniadania.
Iza skinęła potakująco głową.
— I cóż oni na to?
— Matka zaczęła gderać. Lecz ja byłam nieugięta. Wyobraźcie sobie, Izabella Gordon zdobyła się raz w życiu na stanowczość. Ojciec przyjął to spokojnie, bo i dziadek mój był pastorem, więc ojciec ma dla duchownych pewien sentyment. Gdy matka się nieco uspokoiła, przyprowadziłam Jurka do domu i wyobraźcie sobie, że go rodzice bardzo polubili. Matka tylko podczas rozmowy dawała mu do zrozumienia, że marzyła dla mnie o innej karjerze. Tegoroczne wakacje nie przyniosły mi specjalnej radości. Ale zwyciężyłam i zdobyłam Jurka. Cóż mnie może obchodzić reszta?
— Oczywiście, ciebie nie obchodzi, — wtrąciła ciotka Jakóbina.
— Jurek także się o to nie martwi, — odparła Iza. — Widzę, że ciocia dalej się nad nim lituje. A właściwie dlaczego? Według mnie można mu raczej zazdrościć, bo zdobywa we mnie rozum, urodę i złote serce.
— Dobrze, że orjentujemy się w twoich tyradach, — uśmiechnęła się ciotka Jakóbina. — Przypuszczam, że do obcych nie zwracasz się w ten sposób, bo coby tacy ludzie o tobie pomyśleli?