Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go smutku zwróciłabym się o ukojenie do sosen, — odparła Ania nieco sennym szeptem.
— Pocieszam się, że takiego smutku nigdy nie będziesz przeżywać, — rzekł Gilbert, który jakoś nie umiał połączyć pojęcia smutku z wesołem usposobieniem idącej przy jego boku dziewczyny. Nie zdawał sobie sprawy, że ludzie, których umysły wznoszą się bardzo wysoko, częstokroć tracą nagle równowagę i sami nie umieją się wydobyć z przepastnej czeluści rozpaczy.
— Ale są przecież chwile, kiedy człowiek poddaje się smutkowi, — szepnęła Ania w zamyśleniu. — Dla mnie życie jest kielichem największej rozkoszy, który od czasu do czasu podnosi się do ust. Na dnie tego kielicha istnieje gorycz, której każdy człowiek musi zakosztować. Ja osobiście z całą świadomością wychylam ten kielich, choć wiem, że ta gorycz i mnie nie ominie. Pamiętasz ostatnie kazanie doktora Davisa? Mówił, że smutek, zesłany przez Boga przynosi jednocześnie pocieszenie i siłę ducha. Tylko te zmartwienia, które sobie sami stwarzamy przez własną głupotę, są dla nas największemi zmartwieniami. Nie mówmy jednak o smutku, bo słońce tak pięknie świeci. Jest ono także cząstką radości naszego życia.
— Gdybym mógł, starałbym się usunąć z twojej drogi wszelkie smutki i zmartwienia, — szepnął Gilbert. Z tonu jego Ania wywnioskowała, że „niebezpieczeństwo się zbliża“.
— Bardzo nieszłusznie, — odparła pośpiesznie. — Życie każdego człowieka dopiero wtedy jest prawdziwie dojrzałe, gdy nawiedzą je jakiekolwiek zmar-