Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zupełnie zrozumiałe, że „nieznośne dziewczęta“, jak je Ania nazywała, dotrzymały swej obietnicy. Na szczęście jednak Karol pozostawał dalej w swej błogiej nieświadomości. Dumny był z tego, że spaceruje w towarzystwie dwóch młodych studentek, a szczególnie w towarzystwie Izabeli Gordon, która już dawno uważana była za najpiękniejszą dziewczynę pośród grona nowicjuszek. Drwiny przyjaciółek sprawiały przykrość Ani, bo mimo wszystko wierzyła, że Karol Slone posiada jednak wielkie zalety duchowe.
Gilbert i Ania postępowali w pewnem oddaleniu za resztą towarzystwa, zachwycając się upojnym zapachem sosen, których woń potęgowała się jeszcze bardziej w okresie wyjątkowo pogodnej jesieni. Szli wolno wąską dróżką, biegnącą wzdłuż wybrzeża.
— Panuje tu taka cisza, jak w świątyni, — zauważyła Ania, spoglądając ku jasnemu nieboskłonowi. — Szalenie kocham sosny. Zdają się one przechowywać w swym żywicznym soku woń romantyzmu dawnych stuleci. Ogromnie miło jest marzyć w cieniu ich gałęzi i od czasu do czasu pogawędzić z niemi.
— Zasłuchane w ciszę samotności.
I nieziemskim urokiem spowite,
Wszystko darzą uczuciem miłości.
Nawet dusze w ciemnościach ukryte... — wyszeptał Gilbert. — Nie uważasz, że w porównaniu z ich potęgą, nasze aspiracje i ambicje wydają się dziwnie małe?
— Jestem pewna, że w przypływie największe-