Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Od tego czasu Mruczek należał do rodziny. Sypiał obecnie na małej poduszce w korytarzu przy kuchni i patrzył na świat radośnie. Gdy ciotka Jakóbina przybyła do Ustronia Patty, Mruczek był już zupełnie zadomowiony i czuł się panem sytuacji. Mimo to jednak, podobnie, jak kot Kiplinga, chadzał zazwyczaj własnemi drogami. Z wszystkiemi kotami w sąsiedztwie staczał zawzięte walki, nie zważając na to, że tamte koty zaliczały się do arystokracji alei Spofforda. Z ludzi uznawał tylko Anię i ją jedynie darzył prawdziwem przywiązaniem. Nikomu innemu nie pozwalał zbliżyć się do siebie.
— Ta wojowniczość jego jest nie do zniesienia, — narzekała Stella.
— Musi się przecież bronić, — tłumaczyła ulubieńca Ania, głaszcząc lśniącą jego sierść.
— Ciekawam, jak to będzie z kotem Sabiny, — rzekła Stella z odcieniem pesymizmu. — Walki kotów w ogrodzie są jeszcze do zniesienia, ale nie wyobrażam sobie kotów wojujących ustawicznie w pokoju.
Wreszcie nadszedł dzień przyjazdu ciotki Jakóbiny. Ania, Priscilla i Iza oczekiwały tej chwili z odrobiną obawy, lecz gdy w godzinę po przyjeździe ciotka Jakóbina zasiadła w głębokim fotelu przed ogniem, natychmiast nabrały do niej wielkiej sympatji i pokochały ją nawet.
Była to mała, stara kobietka, o drobnej twarzy i wielkich błękitnych oczach, spoglądających z prawdziwą werwą młodości na wszystko, co ją otaczało. Policzki miała różowe, a włosy białe, jak śnieg, ułożone w małe pukle nad uszami.