Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bardziej w zarośla Lasu Duchów. Na skraju lasu widać było poszarzałe, ogołocone pola, łączące się na horyzoncie z sinym od chmur nieboskłonem. Drzewa miały teraz barwę zaśniedziałego bronzu, a długie ich cienie padały na ustronne, zielone niegdyś polanki. Ponure wycie wiatru przypominało co chwilę o tem, że jesień panowała już w całej pełni.
— Ten las jest teraz naprawdę zaczarowany, rządzą w nim duchy wiosennych wspomnień, — szepnęła Ania, zbierając złociste liście, których stosy całe pokrywały leśne ścieżki. — Mam wrażenie, że obydwie z Dianą jesteśmy jeszcze małemi dziewczynkami i bawimy się tutaj w naszem ulubionem miejscu, siedząc przy Fontannie Driad i rozmawiamy z duchami. Wiesz, że nigdy o zmierzchu nie umiem przejść tą dróżką, aby nie odczuć dziwnego lęku, jaki nawiedzał mnie w dzieciństwie? Wyobraziłyśmy sobie kiedyś ducha zamordowanego dziecka i zdawało nam się, że czujemy dotknięcie jego zimnych palców. Muszę przyznać, że jeszcze dzisiaj nie mogę się oprzeć temu uczuciu i zdaje mi się, że zawsze słyszę za sobą jakiś odgłos lekkich kroków, gdy przechodzę obok wodospadu. Nie lękam się ani śmierci, ani człowieka bez głowy, ani kościotrupów, lecz o tym duchu zamordowanego dziecka wołałabym nie myśleć. Pamiętam gniew Maryli i pani Barry, gdyśmy kiedyś z Dianą wspominały o tem, — kończyła Ania, śmiejąc się cichutko.
Cały las dokoła przystrojony był niby wielką koroną, sklepieniem purpurowych liści, drżących teraz pod wpływem powiewów jesiennego wiatru. Poza kępką starych sosen i poza szeroką polaną, tonącą