Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sze doświadczenie. Nawet na uniwersytecie nikogo rozumu nie nauczą. Wyście skończyły uniwersytet, a ja tam nigdy nie byłam, a jednak, jeżeli idzie o życie, to wiem o wiele więcej od was.
— Są rzeczy, których żadna szkoła człowiekowi nie da, — zacytowała Stella.
— Czy na uniwersytecie nauczyłyście się czegoś więcej oprócz języków i geometrji? — uśmiechnęła się ciotka Jakóbina.
— Mam wrażenie, że tak, cioteczko, — broniła się Ania.
— Nauczono nas tej prawdy, o której profesor Woodleigh mówił na ostatniem zebraniu filomackiem, — oznajmiła Iza. — Powiedział wtedy: „humor jest najwspanialszem bogactwem życia, śmiejcie się ze swych omyłek, czerpiąc jednocześnie z nich naukę. Trudności życiowe obracajcie w żart. — Czyż to nie mądra nauka, ciociu Kóbciu?
— Owszem, kochanie. Jeżeli nauczyłyście się śmiać z rzeczy śmiesznych, a nie z tych, które są zbyt poważne, to zdobyłyście mądrość i zrozumienie.
— Aniu, a co ty skorzystałaś ze studjów uniwersyteckich? — szepnęła Priscilla na stronie.
Myślę, odparła wolno Ania, — że nauczyłam się istotnie patrzeć na każdą trudność, jak na żart, a na każdą większą przeszkodę, jak na zapowiedź zwycięstwa. Prawdopodobnie to dały mi studja redmondskie.
— Pragnąc wyrazić to, co zdobyłam na uniwersytecie, przytoczę tutaj inne słowa profesora Woodleigh, — wtrąciła Priscilla. — Pamiętacie chyba jego ostatnie przemówienie: „Na świecie jest tak dużo