Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Toli, ale w zasadzie zorjentował się, że może zbyt brzydko się wyraził.
— Już ja sobie wymyślę jakieś własne przekleństwo! — rzekł.
— Kara boża cię nie minie, — szepnęła Tola uroczyście.
— Wobec tego Pan Bóg jest zły, — odparł Tadzio, — bo powinien wiedzieć, że każdy człowiek musi jakoś wyrazić swoje uczucia.
— Tadziu!! — zawołała Tola, przerażona tem strasznem bluźnierstwem.
— W każdym razie nie mam zamiaru znosić dłużej opieki pani Linde, — zawołał Tadzio. — Co innego Ania i Maryla, ale nie ta warjatka. Zobaczysz, że będę jej teraz robił zawsze na przekór.
To mówiąc, Tadzio zszedł z porośniętej trawą dróżki na piaszczysty gościniec, zanurzając stopy w unoszącej się kurzawie z prawdziwem zadowoleniem.
— To tylko początek! — zawołał wyzywająco. — Postaram się przed kościołem rozmawiać, jaknajgłośniej. Podczas nabożeństwa także nie ucichnę ani na chwilę, a jak mnie ksiądz zapyta o coś, powiem, że nie potrafię odpowiedzieć. Te pieniądze także postaram się zgubić.
Zdecydowanym ruchem Tadzio wyjął z kieszeni obydwie monety i cisnął je do ogrodu państwa Barry.
— Szatan cię chyba opętał! — zawołała Tola bliska płaczu.
— Głupia jesteś! — odparł chłopiec. — Robię tylko naprzekór. Rozmyśliłem się nawet w tej