Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ciaż cieszę się z tego ogromnie, to jednak wołałabym, żeby się wówczas na to nie zdobyła.
Ciotka Jakóbina nie wiedziała dlaczego wszystkie dziewczęta wybuchnęły głośnym śmiechem.
Przez cały dzień Ania biegała po mieszkaniu rozradowana. Ambicje literackie nie dawały jej spokoju. Na spacerze była w doskonałym humorze i nawet na widok Gilberta i Krystyny nie posmutniała ani na chwilę. Zdążyła jednak zauważyć, że Krystyna bardzo niezgrabnie stawia nogi.
— Prawdopodobnie Gilbert patrzy tylko na jej twarz, — pomyślała z pogardą.
— Będziesz w domu w sobotę po południu? — zapytał Robert.
— Owszem.
— Bo matka moja z siostrami chciałaby cię odwiedzić, — dodał po chwili ze spokojem.
Ania uczuła nagle dreszcz, ale ten dreszcz nie sprawił jej przyjemności. Rodziny Roberta dotychczas jeszcze nie znała. Pojmowała, że wizyta ta połączona była z czemś nieuniknionem, przed czem uczuwała paniczny lęk.
— Bardzo mi będzie miło, — odparła, zastanawiając się jednocześnie, czy rzeczywiście będzie jej tak miło. Czy wizyta ta nie będzie pewnego rodzaju próbą? Plotkarze redmondscy już dawno opowiedzieli Ani, że rodzina Gardnerów niebardzo pochwalała zamiary Roberta w stosunku do młodej studentki. Prawdopodobnie przed tą dziwną wizytą Robert musiał dużo przecierpieć. Ania zdawała sobie sprawę, że będzie wystawiona na skrupulatne badania.