Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

, gdy ja tymczasem będę między obcymi, bo nie znam tam ani żywej duszy!
— Ale za to będzie Gilbert i Karol Slone, — rzekła Diana, wpadając w ton Ani.
— Karol Slone, będzie dla mnie doprawdy wielką pociechą, — przyznała Ania ironicznie i nagle obydwie wybuchnęły głośnym śmiechem. Diana wiedziała doskonale, co Ania myśli o Karolu Słone, martwiło ją jedynie, że nie może zgłębić uczucia Ani dla Gilberta Blythe. A może Ania sama dokładnie nie zdawała sobie z tego sprawy.
— Chłopcy zamieszkają napewno na przeciwległym krańcu miasta, — ciągnęła dalej Ania. — Bardzo się cieszę, że jadę do Redmond i jestem pewna, że je wreszcie polubię. Najgorsze będą początkowe tygodnie, bo nie będę mogła przyjeżdżać na niedzielę do domu, jak to było za czasów seminarjum, a do Bożego Narodzenia jeszcze bardzo daleko.
— Wszystko się zmieniło, albo się zmieni, — rzekła Diana ze smutkiem. — Mam wrażenie, Aniu, że dawne, dobre czasy już nigdy nie wrócą.
— Stanęłyśmy na rozstajnych drogach, — szepnęła Ania w zamyśleniu. — I do tego dojść musiało. Czy sądzisz Diano, że być dorosłym to istotnie taka przyjemność, jak się nam zdawało, gdy byłyśmy dziećmi?
— Sama nie wiem, chociaż pewne przyjemności są z tem związane, — odparła Diana, bawiąc się znowu swoim pierścionkiem i uśmiechając się tajemniczo, jakby pragnęła zaznaczyć, że Ania jest jeszcze pod tym względem osobą niedoświadczoną. — Ale tyle jest rzeczy niezbadanych. Czasem mam wrażenie, że uczu-