Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Łatwo się mówi, — rzekła Ania z powątpiewaniem.
— A przeprowadzić jeszcze łatwiej. Już mnie to pozostaw, ja się tem zajmę, — zapewniła Iza z powagą.
Kupiono chloroform i nazajutrz rano miało się odbyć stracenie Mruczka. Kot zjadł z apetytem śniadanie i nic widocznie nie przeczuwając, skoczył, jak zwykle na kolana Ani. Ania w tej chwili uczuła litość dla biedactwa. Przecież biedne kocisko kochało ją i miało do niej zaufanie. Czyż mogła być świadkiem tej przykrej egzekucji?
— Weź go, — rzekła pospiesznie do Izy. — Już teraz czuję się, jakbym była zbrodniarką.
Wiesz przecież, że nie będzie cierpiał, — tłumaczyła Iza, ale Ania, nie chcąc patrzeć, uciekła z pokoju.
Operacja odbyła się w małym korytarzyku na samym końcu domu. Tego dnia nikt się do miejsca egzekucji nie zbliżał i dopiero o zmroku Iza oznajmiła, że należałoby Mruczka pochować.
— Niech Prissy i Stella wykopią dół w ogrodzie, — zaproponowała, — a ja z Anią spróbujemy podnieść pudełko. Tego aktu najbardziej nie lubię i nie zdobyłabym się nigdy dokonać go bez czyjejś pomocy.
Na palcach podeszły do drzwi małego korytarzyka, Iza zdjęła ciężarek, leżący na pudełku, gdy wtem usłyszały cichutkie miauczenie.
— On... on nie zdechł, — wyszeptała Ania, siadając z przerażenia na progu kuchni.