Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zadrżała i odwróciła się w inną stronę. Nigdy chyba nie zdoła zapomnieć wyrazu tych oczu.
— Może kochasz innego? — rzucił Gilbert przytłumionym szeptem.
— Nie, nie, — odparła Ania szybko. — Ciebie lubię najbardziej ze wszystkich, ale musimy na zawsze zostać tylko przyjaciółmi.
Gilbert roześmiał się z goryczą.
— Przyjaciółmi! Niestety, twoja przyjaźń mi nie wystarcza. Ja pragnę twojej miłości, ty jednak twierdzisz, że nigdy jej nie zdobędę.
— Bardzo mi przykro, Gilbercie. Przebacz mi.
Na więcej Ania zdobyć się nie mogła. Zapomniała nawet o tych wszystkich wspaniałych przemowach, które stosowała w dawnych swych dziewczęcych marzeniach do odtrąconych konkurentów. Gilbert wypuścił jej dłoń z gorącego swego uścisku.
— Nie żądaj przebaczenia. Widocznie myliłem się, sądząc, że masz dla mnie trochę więcej uczucia. Bądź zdrowa, Aniu.
Ania wbiegła do swego pokoju i zaszywszy się w głęboki fotel, wybuchnęła płaczem. Czuła, że utraciła coś bardzo drogiego, a tem czemś była oczywiście przyjaźń Gilberta. Dlaczego Opatrzność ukarała ją tak srodze?
— Co ci się stało, Aniu? — zawołała Iza, wbiegając do pokoju.
Ania nie mogła się zdobyć na odpowiedź. Pragnęła tylko, aby Iza jak najszybciej wyszła i zostawiła ją w zupełnej samotności.
— Zdaje się, że dałaś kosza Gilbertowi. Muszę