Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Cóż mogłam zrobić, musiałam ulec. Mam przecież zdrowy rozum.
— O! — zawołała Priscilla mimowoli.
— Tak, ale trudno jakoś nim kierować. A tutejsi studenci muszą być bardzo mądrzy, uczeni i poważni. Nie chciałam wyjeżdżać do Redmond, ale uczyniłam to na żądanie ojca. Zwyczajnie, uparł się stary. Pozatem wiedziałam, że jak zostanę w domu, będę musiała wyjść zamąż. Matka znowu tego żądała, a matka moja jest osobą ogromnie zdecydowaną. Nie chciałabym wyjść teraz zamąż, bo pragnę jeszcze kilka lat mieć swobodę. Jak wyszumię, to dopiero osiądę na stałym gruncie. Chociaż studja moje wydają mi się bardzo śmieszne, to jednak śmieszniejsze jest wyobrazić sobie mnie stateczną mężatką, czy nie? Mam dopiero osiemnaście lat, postanowiłam więc raczej przyjechać do Redmond, niż wyjść zamąż. Wyobraźcie sobie przy mojem niezdecydowaniu, nie umiałabym sobie wybrać męża z pośród wszystkich kandydatów.
— Więc jest ich aż tak wielu? — zaśmiała się Ania.
— Mnóstwo. Chłopcy mnie bardzo lubią, ale dotychczas tylko dwaj mi się oświadczyli. Tamci wszyscy byli za młodzi i za biedni. Rozumiecie przecież, że muszę wyjść zamąż tylko za bogatego człowieka.
— Dlaczego musisz?
— Moje złote, czy wyobrażacie sobie mnie, jako żonę biednego urzędnika? Nic nie umiem robić i jestem bardzo rozkapryszona. O nie, mój mąż musi mieć bardzo dużo pieniędzy. Właśnie tamci dwaj