Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

siebie i bliźnich i jak najwięcej używać życia. Ta moja filozofja zawsze mi wychodziła na dobre. A dokąd to Iza idzie dzisiaj wieczorem?
— Na zabawę taneczną. Postanowiła włożyć najpiękniejszą swą suknię kremową, jedwabną, z pajęczemi koronkami. Ten kolor ogromnie odpowiada jej śniadej cerze.
— Coś dziwnie miłego zawierają słowa „jedwab“ i „koronki“, czy nie? — zapytała ciotka Jakóbina. — Gdy mówi ktoś o jedwabiu, czuję, że nogi mimowoli poruszają mi się do tańca. A do tego jeszcze jedwab kremowy! Zaraz przychodzi mi na myśl wspaniała suknia, utkana ze słonecznych promieni. Zawsze marzyłam o kremowej jedwabnej sukni, ale ani matka moja, ani mój mąż nawet słyszeć o tem nie chcieli. Jak się dostanę do nieba, to muszę sobie sprawić suknię z kremowego jedwabiu.
Ania wybuchnęła głośnym śmiechem, lecz w tej samej chwili do bawialni wbiegła Iza w cudownym swym stroju i poczęła przeglądać się w dużem lustrze, wiszącem na ścianie.
— W tem lustrze wyglądam przynajmniej jako tako, — zawołała. — Nie tak, jak w lusterku w moim pokoju, w którem nawet najnormalniejsza twarz staje się krzywa. Aniu, ładnie wyglądam?
— Jesteś dzisiaj piękna, Izo! — zawołała Ania szczerze.
— Wiem o tem. Od tego są lustra i mężczyźni, żeby się kobiety o swej piękności dowiadywały. Ale coś innego chciałam powiedzieć. Czy suknia dobrze leży? Czy nie lepiej byłoby przypiąć tę różę trochę