Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niżej? Chciałam ją przypiąć na ramieniu, ale nie lubię, jak mnie coś łechcze w ucho.
— Wyglądasz cudownie, a ten twój dołeczek na policzku dodaje ci jeszcze więcej uroku.
— Aniu, jeszcze bardziej kocham cię za to, że nie masz w sobie ani cienia zazdrości.
— Dlaczegóż miałaby być zazdrosna? — zapytała ciotka Jakóbina. — Może nie jest taka piękna, jak ty, ale za to ma o wiele piękniejszy nos.
— To prawda, — przyznała Iza.
— Ten nos był dla mnie zawsze wielką pociechą, — uśmiechnęła się Ania.
— Bardzo lubię te twoje włosy nad czołem i ten mały loczek, wyglądający niesfornie z pod kapelusza. Mój nos był zawsze powodem wielkiego mego zmartwienia. Jestem pewna, że w czterdziestym roku życia będę zupełnie podobna do rodziny Byrnów. Wyobrażasz sobie, Aniu, jak ja wtedy będę wyglądać?
— Jak stara, zamężna matrona, — odparła Ania z przekorą.
— Ani mi się śni, — obruszyła się Iza, siadając wygodnie na fotelu i zamierzając czekać na swoje towarzystwo. — Zyziu, potworze jeden, nie wezmę cię dzisiaj na kolana! Cała suknia oblezie mi kocią sierścią. Nie, Aniu, nie chcę wyglądać, jak stara matrona, chociaż bardzo pragnę wyjść zamąż.
— Za Anatola, czy za Augustyna? — uśmiechnęła się Ania.
— W każdym razie za któregoś z nich, jeżeli kiedykolwiek wreszcie się zdecyduję, — westchnęła Iza.