Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kiedy ja ci będę mogła powinszować. Przecież zostaniesz żoną Roberta, prawda, Aniu?
— Izo, słyszałaś pewno kiedyś o owej dziwnej dziewczynie, która odtrąciła konkurenta jeszcze przed oświadczynami? Ja do niej nie jestem podobna i nie potrafię uprzedzać wypadków.
— Cały Redmond mówi, że Robert za tobą szaleje, — szepnęła Iza porywczo. — Aniu, przecież ty go także kochasz?
— Mam wrażenie, że tak, — odparła Ania, zawahawszy się przez chwilę.
Dlaczego mówiąc o Robercie, nie rumieniła się nigdy wówczas, gdy na samą myśl o Gilbercie Blythe, czuła falę krwi napływającą jej do twarzy. Przecież Gilbert i Krystyna nie obchodzili jej już zupełnie. Naturalnie, że w Robercie była zakochana. Czyż mogło być inaczej? Czyż nie był wymarzonym księciem z bajki? Czyż studentki redmondskie nie usychały z zazdrości? W rocznicę jej urodzin Robert przysłał piękne fiołki i załączył sonet napisany na jej cześć. Ania nauczyła się tego wiersza na pamięć. Gilbert na pewno nie potrafiłby napisać takiego sonetu. Ale za to Gilbert świetnie orjentował się w dowcipie, wówczas gdy Robert rzadko który dowcip potrafił zrozumieć. Częstokroć Ania zastanawiała się nad tem, czy będzie mogła zżyć się z człowiekiem, nie posiadającym ani odrobiny poczucia humoru. Z drugiej znów strony trudno było wymagać, aby sentymentalny bohater interesował się humorystyczną stroną życia.