Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mimo wielkiego przygnębienia, Maryla podniosła się energicznie z krzesła i ująwszy Tadzia za rękę, wyprowadziła go z kuchni.
— Moja kochana, nie powinnaś się tak przejmować, — tłumaczyła pani Małgorzata, obejmując Anię serdecznie. — Ja tam nie tracę nadziei. Przecież to młody chłopak i musi mieć silny organizm.
Ania łagodnie wysunęła się z objęć pani Linde i przeszedłszy kuchnię i przedsionek, weszła po schodach na swoją facjatkę. Przy oknie padła na kolana i utkwiła wzrok w bezgwiezdnem niebie. Deszcz przechodził w coraz większą ulewę.
W każdem życiu istnieje księga objawienia, tak samo, jak istnieje ona w Biblji. Tej samej nocy Ania czytała swą księgę podczas długich godzin czuwania. Teraz dopiero zdawała sobie sprawę, że jednak kocha Gilberta. Wiedziała, że bez niego życie utraci dla niej wszelką wartość. Niestety, świadomość ta przyszła za późno. Gdyby nie była dotychczas taka szalona, miałaby teraz prawo pójść tam, do niego. Ale Gilbert nie powinien się dowiedzieć, że ona go kochała. Niech odejdzie stąd z przekonaniem, że jej wcale nie obchodził. To znów czuła, że jeżeli Gilbert umrze bez jednego słowa, zwróconego do niej, dalsze jej życie będzie jedną męczarnią. Teraz zrozumiała, że Gilbert nie kochał Krystyny Stuart, tak samo, jak ona nie kochała Roberta Gardnera.
Przed udaniem się na spoczynek, pani Linde i Maryla podeszły cichutko pod drzwi pokoju Ani, lecz nie słysząc stamtąd żadnego szmeru, odeszły, kiwając powątpiewająco głowami.