Strona:L. M. Montgomery - Ania na uniwersytecie.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nęła Maryla. — Czemu nie zatrzymałaś go na noc? Zanosi się na większy deszcz.
— Zdąży jeszcze do domu, zanim się na dobre rozpada. Powiedział, że koniecznie musi wrócić. Cudownie się tam u nich czułam, ale jestem rada, że was znowu widzę. Wszędzie dobrze, lecz w domu najlepiej. Tadziu, znowu urosłeś?
— Dwa cale mi przybyło, — odparł Tadzio z dumą. — Jestem już teraz taki wysoki, jak Emilek Boulter. Ogromnie się z tego cieszę, bo nareszcie przestanie się chwalić, że jest wyższy ode mnie. Aniu, czy ty wiesz, że Gilbert Blythe jest umierający?
Ania stanęła nieruchomo z oczami utkwionemi w twarzy Tadzia. Nagle tak straszliwie pobladła, że Maryla przeraziła się niezmiernie.
— Nie gadaj głupstw, Tadek, — zawołała gniewnie pani Małgorzata. — Nie przejmuj się Aniu. Chcieliśmy powoli cię do tej wiadomości przygotować.
— Więc to prawda? — zapytała Ania przyciszonym głosem.
— Gilbert jest bardzo chory, odparła pani Linde z powagą. — Po twoim wyjeździe do Chatki Ech zachorował na tyfus. Nic o tem nie wiedziałaś?
— Nie, — wyszeptała Ania.
— Stan był odrazu groźny. Lekarz utrzymuje, że Gilbert jest wyczerpany. Przyjęli nawet pielęgniarkę i ratują go, jak mogą. Ale ty się nie przejmuj, Aniu. Przecież póki żyje, można mieć jeszcze nadzieję.
— Pan Harrison mówił mi dzisiaj, że niema żadnej nadziei, — wtrącił rezolutnie Tadzio.